- Opowiadanie: J2M2 - Proces

Proces

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

bemik, Marcin Robert, FoloinStephanus

Oceny

Proces

– Więc twierdzisz, że byłeś druhem Wielkiego Ara? – zapytał arcykapłan, podnosząc ze stołu papirus i spoglądając na akt oskarżenia.

– Tak, byłem mu towarzyszem.

– I twierdzisz, że odnalazłeś wraz z nim Krainę Siedmiu Smoków?

– Twierdzę, że jego ciało spoczęło u bram tej świętej ziemi – dziwny uśmiech nie schodził z twarzy oskarżonego.

Kapłani jednak wciąż zachowywali spokój. Gorszych scen i oszczerstw były już bowiem świadkami ściany tej sali. W skupieniu, głębokiej zadumie, przerywanej od do czasu do czasu pytaniami, zajadając soczyste owoce i popijając dobre wino, zapoznawali się dalej z aktami sprawy.

 

*

 

„A było ich siedem

Stojących u wrót Królestwa

I za życia Jeden je tylko odnalazł

Oto słowa o Arze

Którego miecz mienił się obliczem każdej z bestii”

 

Przeczytał oskarżyciel, po czym zamknął księgę i ucałował skórzaną, bogato zdobioną okładkę. Ubrany w lśniącą, śnieżnobiałą szatę mężczyzna, którego srogie spojrzenie zdradzało profesję, jaką się trudnił, opuścił mównicę i podszedł do stołu, gdzie leżało połyskujące w blasku świec ostrze.

– Oto miecz, który według oskarżonego miał pozostawić po sobie święty. I oto to co widzę – oskarżyciel podniósł broń i przejrzał się uważnie w ostrzu. – Niestety tylko siebie.

Arcykapłan, przewodniczący Straży Wiary, pokiwał głową ze zrozumieniem i zapytał:

– Czy oskarżony chce odpowiedzieć na zarzut oskarżenia?

Brodaty starzec, siedziący na wprost kapłanów, zakuty w kajdanki, odziany w szarą, brudną szatę, jakiej pewnie nie założyliby nawet ci prości chłopi, którzy ujrzeli w nim nauczyciela, uśmiechnął się pod nosem, a potem odparł:

– Może tylko to, że i święty mógł zobaczyć w ostrzu jedynie swoje odbicie.

Do rozmowy wtrącił się jeden z członków rady:

– Jeśli to naprawdę Miecz Pogromcy Smoków, czemu oskarżony ukrył się jak zbieg w górach, zamiast przyjść do nas, Strażników Wiary?

– Czemu miałbym przyjść do was?

– Oskarżony uważa, że stodoła jest miejscem, w którym powinna spocząć relikwia świętego?

– Miecz Pogromcy Smoków nie spoczął w stodole, lecz na uświęconej ziemi.

Kapłani roześmiali się pogardliwie, wspominając skromny, drewniany ołtarz, nie wyniesiony ponad splamione hańbą życia otoczenie choćby jednym schodkiem.

– Na uświęconej ziemi? Pośród końskiego gnoju i smrodu pastuchów? – dodał szyderczo inny członek rady.

– Być może nie wiecie zatem, że i Ar urodził się w takim miejscu…

Słowa starca wywołały oburzenie wśród kapłanów. Przewodniczący uciszył ich jednak stanowczym głosem:

– Pisma nie wiele wspominają o jego dzieciństwie – oznajmił. – Mówią tylko, że poczęła go odwaga i pragnienie Prawdy.

– Piękne to słowa, rozpoczynające zapewne nie jedną legendę. Musicie jednak wiedzieć, że rzeczywistość wybiera zazwyczaj mniej wzniosłe formy. I tak, z tego co mi wiadomo, z domu tego młodzieńca, jakiemu wówczas na imię nie było jeszcze Ar, wygnało poczucie marnowanego życia, życia, które z tą beznadziejną pokorą znosili jego bliscy, a którym on tak bardzo się dławił. Wiecie o czym mówię?

– O codzienności i zakłamaniu, które uczyniły świętego poszukiwaczem Prawdy?  

– Wielkiego Ara poszukiwaczem Prawdy, jeśli już wybierasz tak wzniosłe określenia, przyjacielu, uczyniły nie tyle odór codzienności i smak zakłamania, lecz bardziej nadzieja i wiara.

– Nadzieja i wiara? – odparł przewodniczący z nieskrywanym zaciekawieniem.

– Nadzieja, że świat, w którym żył był tylko wypaczeniem Prawdy. Wiara, że kraina, której obraz od dziecka pielęgnował w sercu, naprawdę istnieje.

Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Przewodniczący napił się wina, zanotował coś w dokumentach, a potem zapytał:

– Dobrze. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Czy zatem oskarżony sugeruje, że święte księgi kłamią?

Starzec znów się uśmiechnął. Tak jak rodzic, gdy dziecko zadaje naiwne pytanie.

– Oskarżony mógłby wyrazić jedynie pewną obawę co do właściwej interpretacji pism – odparł po chwili.

– Właściwej interpretacji pism? Czy zatem oskarżony zamierza przedstawić radzie przebieg wydarzeń, jakiego był świadkiem?

– Oczywiście, jeśli łaskawa rada wyrazi na to zgodę? – odparł starzec, a w jego głosie wciąż pobrzmiewał ten kpiarski ton, do jakiego nie przywykli ci, których powołanie wyniosło do roli obrońców wiary.  

 

*

 

– Gdzie więc poznałeś świętego? – zapytał przewodniczący.

Starzec zamyślił się i odparł po dłuższej chwili:

– Tam, gdzie zaczęła się jego droga.

– W jego rodzinnej wiosce?

– Za Białymi Murami.

– Ar nie był mnichem.

– Nie, lecz długi czas medytował pośród Lorinów. O tym również nie wspominają święte księgi? – na twarzy starca znów zagościł uśmiech.

Przewodniczący nie dał się jednak sprowokować. Odpowiedział spokojnie:

– Nie. Może więc dziś czegoś się jeszcze dowiemy…

– Nie wiem tylko czy aby na pewno tego chcecie?

– Po to tu się w końcu zebraliśmy – przewodniczący popatrzył na Strażników Wiary, a potem wrócił spojrzeniem na oskarżonego. – Czemu więc świętemu nie pozwolono przyodziać śnieżnobiałej szaty? Czyżby nie przeszedł którejś z prób? – zapytał, akcentując swoje niedowierzanie.

– Ar spędził w klasztorze ponad cztery lata, przeszedł wszystkie próby, jakim poddawani są kandydaci na braci. Więcej, dla wielu z nauczycieli był najzdolniejszym uczniem, ale…

– Ale?

– To wielki mistrz zakonu, ten którego po latach Straż Wiary uznała za heretyka, ten którego spalono na stosie hańby, dostrzegł w nim to, czego nie widzieli inni…

– Co więc to było takiego?

– Gorejące serce wojownika. To mistrz zakonu objawił młodzieńcowi jego przeznaczenie.

– Przeznaczenie?

– Odszukać i zgładzić bestie, które stoją u wrót Krainy Siedmiu Smoków. 

– Z tego co wiem Miecz Pogromcy Smoków wykuto nie za Białymi Murami, lecz w Świętym Grodzie – oznajmił podejrzliwie przewodniczący.

– Nie mylisz się, lecz musisz także wiedzieć, że jeszcze dużo czasu minęło nim Ar dotarł na dwór króla Herberta. Zanim bowiem zgładził pierwszą bestię, musiał poznać smak zazdrości.

– Smak zazdrości?

Starzec uśmiechnął się szeroko, a potem odparł:

– Tak, zazdrości, przyjacielu. Ar, nie zwany jeszcze Wielkim, nie rozumiał bowiem czemu nie pozwolono mu założyć lśniącej szaty. Czemu miałby być gorszy od tych, którzy pozostali w klasztorze, którzy dotąd byli tylko tłem dla jego niewątpliwych talentów. Słowa mistrza były dla niego tylko żałosnym wytłumaczeniem, usprawiedliwieniem niewdzięcznego starca. Opuścił mury miasta. Nie ruszył jednak w świat w poszukiwaniu bestii, lecz uciekł przed widokiem, jaki kojarzył mu się już tylko z hańbą. Gnany pogardą do siebie, miotany demonem zazdrości, który na myśl podsyłał obrazy szczęścia niedawnych kolegów, błąkał się po księstwach i królestwach Wielkiego Lądu, topiąc smutki w piwie i miłości głupich dziewek, które oddawały mu ciała w zamian za historie, jakich pełne są usta bezdomnego wędrowcy. Tak, taki jest początek tej wielkiej legendy.

– Twoje słowa zaczynają brzmieć bluźnierczo… – zauważył przewodniczący.

– Jak zawsze te, których treścią nie jest baśń, lecz życie. To los straceńca, nie wybrańca zaprowadził Ara na dwór króla Herberta. Straceńca, który nękany poczuciem bezsensu, jakby na w pół już tylko żywy, a na wpół martwy, nienawidził się do tego stopnia, że gardził życiem, a wręcz szukał śmierci. Tak, dobrze słyszysz. To bezideowiec, jaki podejmie się każdej pracy, byle tylko otrzymać chleb i czyste ubranie, samobójca, któremu nie straszna jest myśl o śmierci, usłyszał wieść o smoku, pustoszącym ziemie Południowego Królestwa. I to tam, na dworze króla Herberta, wraz z zastępem podobnych do siebie, głodnych i zdesperowanych najemników, podjął się zadania zabicia potwora.

– Z zastępem najemników? Wielki Ar nie był więc sam? – zdziwił się przewodniczący.

– Nie. Wielu było śmiałków, przyjacielu. Całe zastępy ruszyły na południe, gdzie grasowała bestia, lecz tak to już jest, że los wynosi nas na tron chwały krwią zapomnianych. Wielu zraniło bestię nim padła na dwie łapy, wielu straciło życie nim Ar stanął z nią oko w oko, lecz to jemu przypadł w udziale ostatni cios  – starzec uśmiechnął się jak szaleniec. – To właśnie księgi nazwały powołaniem. Szczeniacki chichot bogów, który nędzarza uczynił bohaterem.

Słowa oskarżonego wzburzyły Strażników Wiary, arcykapłan uciszył ich jednak stanowczym gestem dłoni, a zaraz potem, jakby świadomy emocji na sali, zarządził przerwę.

 

*

 

Przewodniczący wyszedł z sali obrad i stanął przy balustradzie. Nie patrzył jednak na potężne marmurowe schody, którymi prowadzono oskarżonych przed majestat sprawiedliwości, lecz na obrazy świętych, jakie je otaczały. Zapalił fajkę i zamyślił się.

– Co tam takiego zobaczyłeś? – usłyszał niedługo potem głos Berona, wiceprzewodniczącego rady.

– Nic takiego.

Wiceprzewodniczący zbliżył się do balustrady i również popatrzył na portret Wielkiego Ara.

– Mam wrażenie, że jesteś dziś jakiś inny – oznajmił. – Coś cię trapi?

– To tylko wrażenie.

Zapadła cisza.

– To prawda, że go widziałeś? – zapytał po dłuższej chwili Beron, wciąż nie odrywając spojrzenia od obrazu. – Na własne oczy?

– Byłem wtedy jeszcze dzieckiem…

– Wiele oddałbym, żebym i ja mógł wspominać takie spotkanie.

Arcykapłan pokiwał głową ze zrozumieniem, a potem zapytał:

– Co o nim sądzisz?

– O tym starcu?

– Tak.

– Kolejny szaleniec z manią wielkości. Ostatnio takich coraz więcej…

– Tak uważasz?

– Wszyscy wiemy jak to się skończy – Beron uśmiechnął się pod nosem. – Zastanawiam się tylko czemu tak to wszystko przedłużasz?

– Mamy tu proces, nie wykonanie wyroku.

– Nie słyszysz co on mówi? Za takie bluźnierstwa czeka go nie tylko stryczek. Karon pewnie już kazał swoim ludziom przygotowywać koło…

– Nie przesadzaj. Chcę go wysłuchać. Ma prawo do obrony.

– Do obrony? – zdziwił się Beron. – A czego tu bronić? – po chwili nachylił się ku przewodniczącemu i dodał szeptem. – Uważaj, będą chcieli wykorzystać to przeciwko tobie. Już słyszałem, że pozwalasz splamić święty obraz…

Beron odszedł, a arcykapłan wyjął fajkę z ust i głęboko westchnął. Zanim wrócił do sali jeszcze raz popatrzył na świętego. Na jego gładką, jakby lekko lśniącą dłoń, w której spoczywał Miecz Pogromcy Smoków.

Członkowie Rady rozsiedli się w fotelach, służba rozlała wina do kielichów, a wówczas przewodniczący zapytał:

– Z czego śmieje się oskarżony?

– No spójrzcie na nie… – powiedział starzec, wpatrując się w dwa małe skowronki siedzące na parapecie i ćwierkające na zmianę.

– Proszę o powagę.

– Panie, to pomyleniec… – rzucił jeden ze Strażników Wiary.

– Nawet ich nie słyszycie, prawda? Ćwir, ćwir… – roześmiał się więzień, jakby na potwierdzenie usłyszanej opinii. – Tylko posłuchajcie…

– Czy oskarżony dalej zamierza ignorować polecenia Najwyższego Sądu?

– Nigdy. Nie śmiałbym. Oskarżony śmie się tylko zapytać czego Najwyższy Sąd chce się jeszcze dowiedzieć?

– Chcemy usłyszeć dalszy ciąg twej historii.

– A no tak. Na czym więc skończyliśmy?

– Ar pomścił Południowe Królestwo.

– Wielkie słowa właściwe wielkiej historii – zaśmiał się starzec. – Ale niech wam będzie przyjaciele… – Zrobił krótka pauzę, a potem znów zaczął mówić. – Tak więc z dnia na dzień imię mojego towarzysza, dotąd nikomu nieznane, stało się kluczem otwierającym każde drzwi, każde wrota. Zaczęto stawiać przed nim najszlachetniejsze tytuły, umieszczać w pieśniach i poematach, wymieniać w kontekście ożenków z damami z najzacniejszych rodów. Ale… wszystko to i tak nie miało już znaczenia. Wielki Ar uwierzył bowiem w swoje powołanie, zrozumiał czego chcą od niego bogowie. I odtąd każdy dzień był poszukiwaniem, tropieniem bestii, które miały uczynić go świętym.

– Walczyłeś u jego boku?

Starzec opuścił spojrzenie i głosem pełnym teatralnej pokory odpowiedział:

– Byłem mu tylko giermkiem.

Przewodniczący kiwnął głowa ze zrozumieniem.

– Co było potem?

– Opuścił Południowe Królestwo, znów zaczął wędrować, niecierpliwie nasłuchiwać gdzie tym razem czeka go próba. Miecz Pogromcy Smoków domagał się bowiem przeklętej krwi, a Ar był gotów wypełnić swe przeznaczenie… Ale wiecie co się wówczas stało? Bogowie zamilkli… – Starzec głośno się roześmiał. – Tak, wszędzie spotykało nas to samo. Świat okazał się spokojny. Obrzydliwie, nieznośnie spokojny. Hah… – pokręcił głową, jakby niedowierzając własnym słowom. – Szczęście ludzi stało się naszym przekleństwem. Możecie to sobie wyobrazić? Świętego, którego chciwe serce karmi wyobraźnię wizjami pełnymi okrucieństw? Tak, wiem to, śnił o potworach, niszczących miasta i wsie, całe królestwa, o kłach ociekających niewinną krwią, szponach wbijanych w ciała dzieci i kobiet…

– Waż słowa, starcze… – rzucił oskarżyciel.

– I Bogowie go w końcu wysłuchali – mówił dalej starzec. – Dotarliśmy do tamtego miasta. Pamiętam to jak dziś – jego twarz gwałtownie spoważniała. – Miasto, które bestia obróciła w ruinę, miasto przysypane nie śniegiem, lecz popiołami poległych. Do dziś pamiętam twarze tych ludzi. Nędzne, osmolone… Te spojrzenia wyzbyte jakiejkolwiek nadziei, za jakimi on przez długie miesiące tak bardzo tęsknił. I wiecie co mi tam wówczas zdradził? Że wstyd, jaki poczuł, był bardziej bolesny od ran, które odniósł w starciu z potworem. – Zapadła cisza. Członkowie rady, jakby pierwszy raz, wszyscy, jednocześnie, z uwagą popatrzyli na oskarżonego. – Rozumiecie o jakim wstydzie mówię? – zapytał, obrzucając ich wymagającym spojrzeniem. – Ar zobaczył co zrobiła z nim chciwość, pożądanie Prawdy. Szukał bestii, lecz przestał widzieć ludzi. I zrozumiał, tam pośród zgliszcz spokojnego życia, że nie tędy powinna wieść jego droga, nie szlakiem obłędu i złego serca… – Wciąż na nich patrzył, ale nagle jego twarz znów wykrzywił ten szalony uśmiech. – No coście tak posmutnieli? – rzucił, jednak szybko wracając do swej wcześniejszej roli, w której bardziej niż nauczycielem zdawał się być błaznem. Zachichotał pod nosem i oparł się wygodnie o krzesło, jakby oczekując odpowiedzi.

– Panie… – jeden z członków rady podszedł i szepnął coś na ucho przewodniczącemu.

Ten jednak pokręcił głową i zaraz potem wrócił spojrzeniem na oskarżonego.

– Podążyłeś za nim dalej? – zapytał.

– Słyszałeś o księciu Iburo? – odparł starzec.

– Wielkim był władcą.

– To właśnie tam, na jego dworze, święty odnalazł schronienie. To tam postanowił odpocząć, wyleczyć rany, a przede wszystkim wyzwolić się od pragnienia, którego stał się niewolnikiem.

– Chciał porzucić swoje powołanie?

– Chciał… jeszcze raz zanurzyć się w obłędzie życia – starzec, jakby prowokująco zaakcentował ostatnie słowa.

– Zanurzyć się w obłędzie życia? – ton głosu przewodniczącego zdradził niezrozumienie.

Twarz starca wypełnił dziki uśmiech. A zaraz potem popatrzył on na Strażników.

– Tak, widzę to i po waszych twarzach, przyjaciele. Przy starym Juszim nie musicie udawać… Dobrze wiecie o czym mówię – zarechotał głośno. – Nikt bardziej od nas, bywalców karczm i burdeli, nie wie lepiej co najszybciej przynosi zapomnienie, co tępi myśli i znów czyni życie znośnym. – Strażnicy wymienili się oburzonymi spojrzeniami, dzięki którym głos oskarżonego jednak jakby jeszcze nabrał mocy. Zdawało się, że już tylko przewodniczący słucha go z uwagą godną sędziego – bez emocji. – No powiedzcie, czyż nie tego pragnie w głębi serca każdy z was? Tej wiecznej rozpusty? Tylko się bawić. Pić najlepsze wino, jeść najtłustsze wieprze, wsuwać się pomiędzy uda najdorodniejszych dam? Tak, tak żył święty, Wielki Ar. Korzystał ze swej chwały. Do tego stopnia, że po pewnym czasie nie było chyba już smaku, jakim mogło go zaskoczyć życie. Ale balsam rozkoszy pomógł, ściągnął ku sobie uwagę, a ciało, które potrzeba Prawdy i wizja boskiej krainy robiły niespokojnym i niecierpliwym, uczynił leniwym…

– Panie, te słowa to… – nie wytrzymał jeden z kapłanów.

– Niech dokończy – przerwał mu jednak przewodniczący.

– Tak, bracia, dobrze wiecie, że nawet smoki przestają mieć znaczenie, gdy kielich po raz kolejny wypełnia się po brzegi. Gdy wino ścieka po brodzie, bo nie ma już dla niego miejsca w ustach, gdy nagie kobiety śpią wokół, na zimnej posadzce, bo nie ma już dla nich miejsca w ramionach. Tak, dobrze przecież wiecie, że tak pozwala żyć sława…

– Dość tego! Te słowa nas hańbią! – oburzył się oskarżyciel, podrywając się z krzesła.

– Powiedziałem, niech dokończy… – sprzeciwił się jednak arcykapłan.

– Gdybyście go tylko wtedy widzieli… Z dawnego wojownika, pogromcy smoków zostało tylko imię. Do tego stopnia, że wielu z tych, którzy widzieli Ara wcześniej, przed długoletnią biesiadą u księcia Iburo, goszcząc potem na książęcym dworze, poddawało w wątpliwość jego tożsamość. I on sam w końcu przestał wiedzieć kim właściwie jest… Czy tym obrzydliwym rozpustnikiem, na jakiego odbicie wolał już nie patrzeć czy dawnym wojownikiem, z którego imienia wciąż tak łapczywie jeszcze czerpał… Tak, żarł i chlał. Bez końca i z pasją. A wszystko po to by zapomnieć o powołaniu, które niegdyś tak go zaślepiło. I choć nie było to łatwe… zapomniał. I to nawet nazbyt dosłownie – Starzec zaśmiał się pod nosem.

– Co masz na myśli? – zapytał przewodniczący.

– Nie wiem jak bardzo był wtedy pijany, w każdym razie to upadek, który pogrążył go na długie miesiące w mrocznym śnie, wyzwolił świętego z tego koszmaru, jakim pęta nasze ciała powodzenie, to zwykły upadek, mokra noga na śliskiej posadzce, zdołały dopiero uwolnić go z labiryntu uciech, w jakim się zagubił.

– Stracił przytomność? – zdziwił się arcykapłan.

– Nieprawdaż, że przypowieść o niezgrabnie postawionej stopie nie bardzo pasuje do świętego kanonu? – znów zaśmiał się starzec. – Ale właśnie tak święty znalazł się poza przestrzenią i czasem, gdzie myśl nie natrafia na przeszkodę w postaci ciała. I to tam zobaczył siebie walczącego z trzema potworami.

– Sprzeciw! Te słowa to absurd! To obraza… – znów podniósł głos oskarżyciel.

– Mam rozumieć, że walczył ze smokami we śnie? – zapytał przewodniczący.

– Kto ma rozum, przyjaciele, niech nada bestiom ich ociekające przesytem imiona. Dziś mówię wam bowiem ku przestrodze, że nie każda bestia straszy paskudnym pyskiem, a ubicie tamtych trzech potworów zostawiło w ciele świętego więcej ran niż walka z jakąkolwiek kreaturą.

– Co za nikczemne oszczerstwa! I my mamy tego słuchać?! Wnioskuję o zakończenie procesu w trybie natychmiastowym! – oskarżyciel po raz kolejny poderwał się z krzesła i spojrzał na Strażników Wiary.

– Pora porzucić złudzenia, przyjaciele… – spokój w głosie starca zdawał się być prowokujący.

– Panie, jeśli ten urząd ma jeszcze choć odrobinę godności…

– Oskarżenie… – wtrącił arcykapłan, po czym zawahał się, widząc na sobie wymowne, jakby błagające o rozsądek spojrzenie Berona. Milczał przez dłuższą chwilę, ale w końcu, jakby jednak wbrew sobie, zwrócił się nie do oskarżenia, lecz do starca. – Czy oskarżony jest świadomy, w jak głębokiej niezgodzie ze świętymi pismami znajduje się jego relacja?

– Oskarżony pragnie jedynie pozostać wierny prawdzie, jakiej był świadkiem.

– Dość tego! – krzyknął oburzony oskarżyciel.

Tym razem przewodniczący już nie zaprotestował, tylko jakby zrezygnowany opuścił spojrzenie. Głos zabrał inny członek rady:

– Oskarżenie ma rację. Rada nie może pozwolić by w tak bezkarny sposób szydzono ze świętych treści.

Arcykapłan kiwnął głową ze zrozumieniem, lecz bez przekonania.

– Przychylam się do wniosku oskarżenia – oznajmił po dłuższej chwili milczenia. – Wyprowadzić więźnia z sali.

– Straż! – zawołał oskarżyciel.

Gwardziści poderwali starca z krzesła, a przewodniczący odprowadził ich wzrokiem do drzwi. I odniósł przy tym dziwne wrażenie, że ten spokojny, jakby przebaczający uśmiech, którym więzień pożegnał się ze Strażnikami Wiary, skierowany był właśnie do niego. Zaraz potem podpisał wyrok skazujący.

 

*

 

Niski korytarz był przesiąknięty zapachem pleśni. Arcykapłan szedł lekko pochylony, by nie zahaczać głową o kamienny, wilgotny sufit. Kroczył wolno, w milczeniu, jakby wsłuchując się w otoczenie. A trzeszczący pod poświęconymi sandałami piach brzmiał teraz niczym melodia przeszłości, przypominał lata, gdy ścieżek codzienności nie zdobiły jeszcze bogato zdobione dywany, a czyny świętego nie były spisane na kartach Pism.

– Tędy, panie – powiedział klucznik, prowadząc arcykapłana do celi.

Tak, przewodniczący myślał o nim. O Arze. I o dniu, w którym się spotkali, który zmienił całe jego życie, uczynił Powołanym. Owym trzydziestym szóstym poranku roku osiemset drugiego. Miał go przed oczami. Ten ożywiony pędzlem pamięci obraz. Wielki Ar wjechał do miasta od północy, jak przystało na tak zacnego gościa, największą z bram prowadzących do grodu. A wówczas ludzie, jacy wypełnili po brzegi wąskie uliczki stolicy królestwa, padli na kolana. W jednym momencie, wszyscy, jakby oślepieni blaskiem jego chwały, pochylili czoła. A wyglądał pięknie, niczym półbóg z fresku Don Ancelotiego. O twarzy dumnej, a spojrzeniu wręcz srogim, w lśniącej zbroi i połyskującym hełmie, na śnieżnobiałym koniu, którego wysoki grzbiet wynosił go ponad otoczenie. Niczym marmurowy pomnik przyprószony złotem, wykuty dłutem wspaniałej historii. Pomnik, na jakim małe, lecz bystre dziecko dostrzegło jednak pewną rysę. Skazę w postaci dużej blizny na dłoni. O jakiej na długie lata można było zapomnieć, lecz której wspomnienie, wydobyte nagle, wręcz gwałtem z zakamarków pamięci, stało się tak dręczące, nie pasujące do obrazu, przed którym Powołani codziennie w pokorze pochylali swe głowy. Zgrzyt klucza w zamku wyrwał arcykapłana z zadumy.

– Proszę być ostrożnym – oznajmił klucznik. – Jest przykuty, ale w razie czego…

– Poradzę sobie – odparł przewodniczący, po czym przekroczył próg celi.

Starzec leżał w rogu i ani drgnął. Oparty plecami o ścianę wpatrywał się nieobecnym spojrzeniem w wiadro na fekalia. Już się nie uśmiechał, miał martwy wyraz twarz. Jednak, jak się okazało, jeszcze żył.

– Wybacz, panie, że zgrzeszyłem – powiedział nieoczekiwanie, jakby bardziej do siebie niż do gościa, na którego jeszcze nawet nie spojrzał.

– Nie przyszedłem tu jako spowiednik – odparł przewodniczący.

– Czym więc zasłużyłem na takie odwiedziny?

– Chcę wysłuchać twojej historii do końca.

Zapadła cisza. Więzień nie zareagował, jakby w ogóle nie usłyszał ostatnich słów. Przewodniczący wpatrywał się w niego z uwagą, lecz bez tej wyższości, z którą sędziowie zwykli spoglądać na winnych. Było wręcz w tym spojrzeniu jakby pewnego rodzaju zrozumienie dla zachowania starca.

– Nie zamierzasz ze mną rozmawiać? – zapytał arcykapłan. – Wiedz, że mam prawo ułaskawiania winnych, wciąż mogę darować ci życie.

– Mam prosić cię o litość? Nie, już zbyt długi czas czułem do siebie obrzydzenie. W jednym księgi się nie mylą. Urodziłem się dla poznania Prawdy. I dla tej Prawdy umrę…

Przewodniczący poczekał jeszcze dłuższą chwilę i zapytał:

– Pewny jesteś swej decyzji? – A gdy nie uzyskał odpowiedzi dodał. – Jeśli taki jest twój wybór…

A potem odwrócił się i skierował do wyjścia.

– Poznałeś mnie, prawda? – usłyszał jednak nim zrobił krok.

– Słucham?

– Inaczej byś się tu nie pojawił.

– Nie rozumiem…

– Tak, widziałem to… – starzec uśmiechnął się pod nosem. – A jednak milczałeś. Odpowiedzialnie milczałeś. Nie, nie patrz, tak na mnie przyjacielu. Tu już nie musisz udawać…

– Nie wiem o czym mówisz – odparł arcykapłan, po czym jednak jakby mimowolnie spojrzał na pokrytą blizną dłoń starca.

– O wyrzutach sumienia, które cię tu przyprowadziły…

– Wyrzutach sumienia? – zaśmiał się arcykapłan. – Zasłużyłeś na karę. Bluźnierstwa…

– Wiem, przyjacielu – przerwał mu starzec. – Jak każdy święty.

– Więc uważasz się za świętego? – znów zaśmiał się przewodniczący.

– Bardziej za grzesznika, który pragnie odpokutować swe winy.

Arcykapłan pokręcił głową i oznajmił:

– Widzę, że rację mieli ci, którzy uznali cię za szaleńca…

– A jednak wciąż tu stoisz…

– Chyba rzeczywiście nie potrzebnie.

– Zaczekaj. Jeśli wciąż tego chcesz, dam ci to po co tu przyszedłeś… I może wówczas zrozumiesz trwożliwe sumienie starca. – Arcykapłan zawahał się, ale jednak nie opuścił celi. – Wspominałem już o księciu Iburo i trzech smokach, jakie święty zgładził na jego dworze. Nie opowiedziałem jednak jeszcze o złości i gniewie, jakie opanowały jego serce, gdy królewscy medycy uratowali mu życie, kiedy urodził się na nowo.

– Złości i gniewie?

– Tak, przyjacielu. Złości i gniewie. Na siebie. Za stracone na ucztach lata, za ślepotę, której znów, w jakiś niewytłumaczalny sposób uległem. Ja, Wielki Ar, legendarny wojownik, którego życie miało uczynić świętym, widziałem w sobie tylko kłamliwe, uległe zwierzę skazane na pastwę własnych instynktów.

– Chcesz mi powiedzieć, że to ty jesteś… – arcykapłan zaśmiał się nerwowo i sztucznie.

Starzec mówił jednak dalej, jakby w ogóle go nie usłyszał:

– I tak znów ruszyłem w świat, zacząłem wędrować po krainach, tym razem szukając zadośćuczynienia za swoje winy. I moje imię wkrótce odzyskało dawny blask. Niosłem ludziom nadzieję, wyzwalałem ludy od ciemiężycieli, stawałem na czele wielkich armii, nabijałem złoczyńców na pale… A moje czyny, wówczas przesycone troską o dobro wspólnoty, wyniosły mnie do rangi dobroczyńcy ludzkości, świętego jeszcze za życia wojownika. Tak, dobrze słyszysz bracie, leży przed tobą ten, którego portrety zdobią ołtarze niejednej świątyni… – zawiesił głos, a arcykapłan z niedowierzaniem pokręcił głową, patrząc na tę teraz opromienioną blaskiem słońca twarz, która miałaby się aż tak zmienić od ich pierwszego spotkania w Świętym Grodzie. – Gdzie się pojawiałem słyszałem wiwaty na swą cześć, a byli i tacy, którzy wznosili ku mnie modły, ale… bramy bożego królestwa wciąż pozostawały zamknięte… Kraina, w jakiej miało spocząć moje spełnione serce, wciąż pozostawała abstrakcją, tworem coraz bardziej rozpaczliwej nadziei. Bo o to uwierz, że nadal dławiłem się codziennością, może nawet jeszcze bardziej niż wtedy, gdy wino wyciekało z moich ust. I dopiero teraz, bo wówczas wizerunkiem ponad wszystko starałem się być potężny, mogę przyznać, że czułem się zbyt słaby by udźwignąć ciężar własnego imienia. Ale to ta słabość, o rechoczący losie, ściągnęła przed moje oblicze kolejnego smoka.

– Łżesz… – rzucił arcykapłan, dalej patrząc na więźnia, ale teraz spojrzeniem, jakby już szczerym, nasiąkniętym tą obawą, którą dotąd skrywał za maską zwaną powagą godną piastowanego urzędu.

– I wiesz gdzie go spotkałem? – twarz starca wypełnił ten uśmiech, jaki pojawiał się zawsze wtedy, gdy obraz świętego żywota nabierał barw zwykłego życia. – W zwykłej karczmie, gdzie odpoczywałem po długiej podróży. Wielu mnie poznało i wielu pochyliło przede mną głowę, lecz zjawił się ów człowiek o ramieniu zdobionym wizerunkiem smoczego pysku, który z głupoty, a może bardziej z wrodzonej nieroztropności, postanowił nie okazać szacunku legendarnemu wojownikowi. Uwierz, długo znosiłem zaczepki, lecz ów nikczemnik, bo dziś już wiem, że nie był to dobry człowiek, w końcu znalazł lukę w moim pancerzu, w jaki uzbroiły mnie lata doświadczeń. W izbie długo panowała cisza, większość gości okazywała raczej zniesmaczenie zachowaniu rozbójnika, lecz na wspomnienie mej przeszłości, tej tak haniebnej również w moich oczach, tej, którą starałem się ukryć nawet sam przed sobą, na wspomnienie moich lat rozpusty na dworze księcia Iburo, widownia tego żałosnego spektaklu, jakiego byłem głównym aktorem, zaczęła się śmiać. Ludzie, którzy jeszcze przed chwilą zdejmowali przede mną czapki, przez słowa tego paskudnego gada, ujrzeli we mnie, przynajmniej w moim ówczesnym skrzywionym pychą odczuciu, obślizgłego, spoconego nieudacznika, o którym do dziś chichoczą z pogardą dziewki na dworze. Legenda zaczęła się kruszyć, na pomniku chwały pojawiły się głębokie rysy, a ja pchnięty atakiem gniewu ruszyłem z furią na oprawcę mojego dobrego imienia. Rozpłatałem bydlaka na pół, uciszyłem złośliwie chichoczących jednym cięciem miecza i dopiero wtedy, w tej przenikliwej ciszy, która jest dzieckiem śmierci, a być może też w tych przerażonych spojrzeniach świadków, ujrzałem prawdę, na jaką długie lata pozostawałem obojętny. Stałem tam, ale już nie w karczmie, a w samym sercu świata, niczym na scenie teatru, ale teatru marionetek, kierowany, a może bardziej obezwładniony spojrzeniami widowni. I zobaczyłem na swojej twarzy dumę, tą przerośniętą narośl, jaka przysłaniała mi wszystko wokół, zniekształcała obraz i zaburzała proporcje, czyniła ślepym i pysznym. I oto zrozumiałem, którego smoka powinienem zgładzić. Nie tego, leżącego wówczas u mych stóp, lecz tego, którego nozdrza buchały we mnie od lat dzikimi płomieniami pożądania.

Zapadła cisza.

– Jeśli prawdą są twe słowa, czemu miałbyś ukrywać się za twarzą tego nędznika? – rzucił arcykapłan, stanowczym, wręcz złym spojrzeniem oczekując odpowiedzi.

– Ukrywać się za twarzą nędznika? – odparł starzec. – Nie, nie ukryłem się przyjacielu. Wysłuchaj do końca spowiedzi grzesznika, a zrozumiesz, że nie byłem tym za kogo długi czas się podawałem, a jedynie towarzyszem jego drogi, cieniem, który bezwolnie podążał za swym panem. – Zrobił pauzę, jakby zbierając myśli przed kolejnym wspomnieniem, ale, gdy wydawało się już, że znów zacznie mówić, nagle zamarł w dziwnym bezruchu.

– Co się stało? – zapytał przewodniczący.

Starzec odpowiedział dopiero po dłuższej chwili, podczas której jego twarz nabrała wyrazu głębokiego skupienia, takiego jakie spotyka się u mnichów podczas medytacji.

– Wybacz, przyjacielu. Nic takiego… – odparł w końcu. – To tylko te wspomnienia sprawiły, że moja świadomość na chwilę uległa twojej uwadze.

– Uległa mojej uwadze? – nie zrozumiał arcykapłan.

Starzec uśmiechnął się wyrozumiale.

– To tylko stary Juszi przez chwilę znów chciał stać się wielki. Musisz bowiem wiedzieć, że niektóre smoki, a zwłaszcza te, które drzemią w nas, obdarzone są darem nieśmiertelności i niestety łatwo zbudzić je ze snu. Wróćmy jednak do świętego. Oto bowiem tamtego dnia, gdy ujrzałem oblicze najgroźniejszej z bestii, postanowiłem odejść od ludzi. Tam, w tamtej karczmie zdałem sobie sprawę z tego, że gwar tłumu uczynił mnie głuchym na szept serca. Byłem jak ta skórzana membrana, w którą uderzają dobosze. Tylko skórą rozciągniętą na odpowiedniej formie. Grałem piękną, wzniosłą melodię, lecz tak naprawdę to nie ja byłem jej autorem. Byłem tylko instrumentem w rękach orkiestry. Tak, musiałem uciec. Nie miałem wyjścia. Musiałem wyrwać się z tej niewoli. Wyzwolić od własnej legendy. Zapomnieć czym są spojrzenia ludzi, ich niby czułe, ale wiecznie interesowne słówka, ciągłe oczekiwania. Zerwać więzy. Znów stać się sobą. Tak, bracie, tędy prowadzi bowiem droga do wolności. Nie pełną wiwatów aleją dumy, lecz cichą ścieżką pokory. A co lepiej uzdrawia nasze chore od oklasków serca niż samotność? Odszedłem, a odtąd towarzyszami mej drogi zostały drzewa i dzikie zwierzęta, wschody i zachody słońca, mroźne zimy i ciepłe lata. Miałem wrażenie, że na powrót stałem się częścią świata, że po latach odzyskałem wzrok, słuch i węch. Zacząłem widzieć blask kropli deszczu na małych listkach pokrzywy skąpanych w porannym słońcu, słyszeć ćwierkot skowronka na popołudniowym spacerze, czuć zapach zbliżającej się burzy. Rozkwitłem, niczym kwiat, który ujrzał wiosenne słońce, szczerą chęcią życia, pragnieniem bezinteresownej obecności. Możesz to sobie wyobrazić? Życie pozbawione widowni, oklasków i buczenia, codziennej recenzji, zatopione w ciszy, choć tej złudnej, bo tylko wolnej od głosu współplemieńców? I ja nie mogłem, uwierz, dopóki moje spojrzenie szukało nie tego co powinno. Ale tam, w głębi lasu Haronu, pośród wysokich zielonych topoli, odnalazłem w końcu to, co dane jest tak niewielu z nas. Spokój ducha. Zdawało mi się już wręcz, że nie potrzebuję ludzi, że na po wszeczasy mogę pozostać tym rozbitkiem na wyspie wiecznego szczęścia, ale życie szykowało dla mnie jednak jeszcze jedną niespodziankę. Była jeszcze we mnie pycha, skoro uważałem, że w pojedynkę sprostam światu, który tak uwiódł mnie swą prostotą i brakiem kłamstwa. Trzeba bowiem wiedzieć, że tam gdzie nie ma kłamstwa, prawda staje się niestety czasem dzika i brutalna. Długi czas wiodłem w swym szałasie udany żywot, ubogi w formę, ale jakże piękny i bogaty w treść, ale i takie życie w końcu wyszczerzyło do mnie swoje wściekłe kły. Tak, przyjacielu, dopiero tam, pośród wysokich zasp śniegu, pozbawiony pożywienia, odcięty od świata, osłabiony wysoką gorączką, wymęczony uporczywym kaszlem, Wielki Ar został pokonany. To tam, w skromnym szałasie, niedaleko wioski, w której mnie znaleźliście, spoczęło ciało świętego.

– Z tego co pamiętam chwaliłeś się, że odnalazłeś Krainę Siedmiu Smoków… – rzucił przewodniczący.

– Uważnie mnie słuchałeś. I tak jak mówiłem, ciało Ara spoczęło u bram tej świętej ziemi…

Arcykapłan zaśmiał się pod nosem.

– Tam? Koło tamtej wioski? – rzucił.

Starzec kiwnął głową i odpowiedział:

– Gdy odzyskałem przytomność, gdy otworzyłem oczy znalazłem się bowiem pośród ludzi, których życie stało mi się lepszym nauczycielem niż te wszystkie lata trudnych doświadczeń…

– O czym ty mówisz?

– O prostym, skromnym życiu ozdobionym szczerym uśmiechem, o wiosce prawie w niczym nie różniącej się od tej, z której przed laty uciekłem. O prostych przyjemnościach i pokornie znoszonych trudach, o nadziei, jaka nie staje się pożądaniem, o krainie szczęścia, w której się rodzimy, ale której nie potrafimy odnaleźć.

Arcykapłan pokręcił głową i odpowiedział wręcz ze złością:

– I ja mam w to uwierzyć?

Starzec uśmiechnął się wyrozumiale, a potem odparł:

– Wierzymy w co chcemy. W każdym razie powiedziałem ci tylko prawdę. Na szczęście to nie wszystko co mamy.

Przewodniczący podszedł do okna i spojrzał zza krat na miasto, spoczywające u podnóża wzgórza, na jakim się znajdowali. Na górujące nad dachami kamienic kopuły świątyń, na te potężne spichlerze ludzkich nadziei i pragnień, gdzie wierni choć na chwilę mogą uwolnić spętane trudami życia myśli i skierować je ku boskiej krainie szczęścia, której wrót ma strzec siedem bestii.

– Nie obwiniaj się, przyjacielu. Wiem co musisz zrobić… – usłyszał po chwili.

Ale nie odpowiedział od razu. Pomyślał bowiem o swoim powołaniu i roli, jaką bez względu na przeczucia, będzie musiał odegrać w tej historii. Roli ojca, który opiekuńczą dłonią zasłania dzieciom oczy tak, aby nie karmiły one swych niewinnych, choć naiwnych serc tymi wszystkimi niegodziwymi widokami, jakich pełna jest rzeczywistość. Przełknął ślinę, a jego twarz nabrała bezwzględnego wyrazu.

– Nim spotka cię śmierć, tortury oduczą cię kłamstwa… – oznajmił, wciąż nie odrywając spojrzenia od miasta, świata, będącego dziełem wiary i ludzkich rąk pędzonych do pracy uświęconą mocą autorytetu.

 

*

 

Na rynku Świętego Grodu zebrały się tłumy wiernych. Wszyscy chcieli bowiem zobaczyć jak wyklęty ponosi karę za swe winy. Tym razem jednak podczas egzekucji pośród oficjeli zabrakło przewodniczącego Straży Wiary. Ten udał się do jednej ze świątyń, znajdujących się w pobliżu rynku, by tam, siedząc na jednej z ław, otoczony zewsząd pięknymi rzeźbami i obrazami w pozłacanych ramach, oddać się zadumie. Patrzył na portrety świętych i myślał o ich nie skażonych hańbą grzechu życiorysach, tak wzniosłych i pięknych, ale jakie zwykłych ludzi czynią winnymi. Tak, on, który przed wieloma laty założył habit, porzucił proste życie i rozpoczął studia świętych pism Wschodu i Zachodu, Południa i Północy, widział już wiele takich miejsc. Mniejszych i większych. Gdzie jedyną odpowiedzią na wszelkie pytania jest tylko ta, także teraz jego spotykająca, przeraźliwa cisza. I wówczas nagle usłyszał ten krzyk, dobiegający z miejsca kaźni. Krzyk bólu i cierpienia, ale też pokornie przyjętej kary, krzyk, jaki na myśl przywołał obraz płonącej wioski i to pytanie jakie wciąż nie dawało spokoju przewodniczącemu. Czy możliwym byłoby, że bogowie stworzyli raj, który zapłonął ludzkim obłędem? 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Piękne to słowa, rozpoczynające zapewne nie jedną legendę – chyba niejedną

jakich pełne są usta bezdomnego wędrowcy. – wędrowca?

Przewodniczący kiwnął głowa ze zrozumieniem. – głową

spojrzał na pokrytą blizną dłoń starca. – raczej nie pokrytą, a oznaczoną/przeciętą

Chyba rzeczywiście nie potrzebnie. – niepotrzebnie

takiego jakie spotyka się u mnichów podczas medytacji. – jaki

że na po wszeczasy – albo na, albo po i chyba też wsze czasy 

Ten udał się do jednej ze świątyń, znajdujących się w pobliżu rynku, by tam, siedząc na jednej z ław

 ich nie skażonych hańbą – nieskażonych 

Do tego przecinkologia i miejscami zły zapis dialogów.

Pewnie znalazłoby się więcej tego, ale czytało mi się bardzo dobrze. Ciekawy tekst, interesująco stylizowany, z przemyśleniami. Podobał mi się, choć akcja właściwie bardzo leniwa, rzekłabym nawet jak stojąca woda, co nie zmienia faktu, że opowiadanie wsysa.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bardzo ciekawy pomysł i równie dobre wykonanie. Czytało się jednym tchem mimo pozornego braku akcji.

Fajnie wyszło ci przedstawienie, a później obnażenie legendy.

Gdybym mógł kliknąłbym bibliotekę, szkoda że tak mało osób tu zajrzało bo tekst jest warty przeczytania.

zakuty w kajdanki – kajdanki nie pasują mi do przedstawionego świata, raczej kajdany.

Dobrze. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. – takie poplątanie z pomieszaniem; przyznaje rację, ale jej nie przyznaje? 

Oczywiście, jeśli łaskawa rada wyrazi na to zgodę? – to nie jest pytanie, więc pytajnik zbędny. 

– Gdzie więc poznałeś świętego? – zapytał przewodniczący. – nie wiem, czy celowo, ale mieszasz – raz członkowie rady zwracają się do starca per oskarżony, a czasem – jak tu – per ty. Jak dla mnie nie brzmi to dobrze, lepiej by było zdecydować się na jedną formę. 

– Nie wiem tylko(+,) czy aby na pewno tego chcecie? – i znów to nie jest pytanie.

 

Plus roz/łączne pisanie z “nie” – w kilku miejscach, mam wrażenie, że jest więcej przykładów niż wskazała Bemik; plus zapis dialogów – co już też zostało wskazane i plus chyba nie do końca równa stylizacja.

Rozjeżdża mi się też prywatna rozmowa starca z przewodniczącym. Już wcześniej domyśliłam się, że starzec to święty, a kapłan coś tam przeczuwa. A jednak w trakcie tej rozmowy zachowuje się, jakby na przemian niczego nie podejrzewał i był realnie oburzony na heretyckie słowa i jednocześnie dajesz czytelnikowi sygnał, że dobrze wie, kim jest starzec. Rozumiem, że może być rozdarty i miotać się w sercu czy myślach, ale moim zdaniem słabo to zostało oddane w tekście. 

Trochę mi się czytanie wlokło, ale to raczej ze względu na to, że czytałam na raty. Zaletą jest to, że nie musiałam cofać się w trakcie, żeby przypominać sobie o co chodziło i gdzie skończyłam. Pomysł, chociaż sam w sobie życiorys świętego oryginalny nie jest, miałeś ciekawy. I wybrałeś też niezły sposób na jego przedstawienie. Jednak samo wykonanie nie do końca mi przypasowało. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Mnie opowiadanie znużyło. Proces, koleje losu Ara oraz zwierzenia starca, dla innych pewnie interesujące, mnie zdały się dość rozwlekłe i mało zajmujące, chwilami wręcz nudne.  

Wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

Mam wrażenie, że nadużywasz zaimków jakiktóry, a przy tym traktujesz je jak synonimy, podczas gdy nimi nie są.

 

I oto to co widzę – oskar­ży­ciel pod­niósł broń… – Czy nie miało być: I oto co widzę

 

Bro­da­ty sta­rzec, sie­dzią­cy na wprost ka­pła­nów… – Literówka.

 

Pisma nie wiele wspo­mi­na­ją o jego dzie­ciń­stwie… – Pisma niewiele wspo­mi­na­ją o jego dzie­ciń­stwie

 

z domu tego mło­dzień­ca, ja­kie­mu wów­czas na imię nie było jesz­cze Ar… – …z domu tego mło­dzień­ca, któremu wów­czas na imię nie było jesz­cze Ar… 

 

Czy zatem oskar­żo­ny za­mie­rza przed­sta­wić ra­dzie prze­bieg wy­da­rzeń, ja­kie­go był świad­kiem?Czy zatem oskar­żo­ny za­mie­rza przed­sta­wić ra­dzie prze­bieg wy­da­rzeń, których był świad­kiem?

 

a potem wró­cił spoj­rze­niem na oskar­żo­ne­go. – …a potem zwró­cił spoj­rze­nie na oskar­żo­ne­go. Lub: …a potem wró­cił spoj­rze­niem ku oskarżonemu. Albo: …a potem wró­cił spoj­rze­niem do oskar­żo­ne­go.

 

Czemu więc świę­te­mu nie po­zwo­lo­no przy­odziać śnież­no­bia­łej szaty?Czemu więc świę­te­mu nie po­zwo­lo­no przy­wdziać śnież­no­bia­łej szaty/ przyodziać się w śnieżnobiałą szatę?

Za SJP: przyodziaćprzyodziewać daw. «ubrać kogoś w coś»

 

To bez­i­de­owiec, jaki po­dej­mie się każ­dej pracy… – To bez­i­de­owiec, który po­dej­mie się każ­dej pracy

 

sa­mo­bój­ca, któ­re­mu nie strasz­na jest myśl o śmier­ci… – …sa­mo­bój­ca, któ­re­mu niestrasz­na jest myśl o śmier­ci

 

wraz z za­stę­pem po­dob­nych do sie­bie, głod­nych i zde­spe­ro­wa­nych na­jem­ni­ków… – …wraz z za­stę­pem po­dob­nych sobie, głod­nych i zde­spe­ro­wa­nych na­jem­ni­ków

Chyba że wszyscy najemnicy byli do siebie podobni.

 

Nie pa­trzył jed­nak na po­tęż­ne mar­mu­ro­we scho­dy, któ­ry­mi pro­wa­dzo­no oskar­żo­nych przed ma­je­stat spra­wie­dli­wo­ści, lecz na ob­ra­zy świę­tych, jakie je ota­cza­ły. – …na ob­ra­zy świę­tych, które je ota­cza­ły.

Zastanawiam się, w jaki sposób obrazy mogą otaczać schody?

Może: …lecz na wiszące tam ob­ra­zy świę­tych.

 

Za­czę­to sta­wiać przed nim naj­szla­chet­niej­sze ty­tu­ły… – Co to znaczy – stawiać przed kimś tytuły?

 

zaraz potem wró­cił spoj­rze­niem na oskar­żo­ne­go. – Jak we wcześniejszej uwadze.

 

Straż­ni­cy wy­mie­ni­li się obu­rzo­ny­mi spoj­rze­nia­mi… – Straż­ni­cy wy­mie­ni­li obu­rzo­ne spoj­rze­nia

 

Czy tym obrzy­dli­wym roz­pust­ni­kiem, na ja­kie­go od­bi­cie wolał już nie pa­trzeć… – …na którego od­bi­cie wolał już nie pa­trzeć

 

gdy ście­żek co­dzien­no­ści nie zdo­bi­ły jesz­cze bo­ga­to zdo­bio­ne dy­wa­ny… – Nie brzmi to najlepiej.

Może: …gdy ście­żki co­dzien­no­ści nie były jeszcze wysłane bo­ga­to zdo­bio­nymi dy­wa­nami

 

A wów­czas lu­dzie, jacy wy­peł­ni­li po brze­gi wą­skie ulicz­ki… – A wów­czas lu­dzie, którzy wy­peł­ni­li po brze­gi wą­skie ulicz­ki

 

i trzech smo­kach, jakie świę­ty zgła­dził na jego dwo­rze. – …i trzech smo­kach, które świę­ty zgła­dził na jego dwo­rze.

 

Kra­ina, w ja­kiej miało spo­cząć moje speł­nio­ne serce… – Kra­ina, w której miało spo­cząć moje speł­nio­ne serce

 

Bo o to uwierz, że nadal dła­wi­łem się co­dzien­no­ścią… – Bo oto uwierz, że nadal dła­wi­łem się co­dzien­no­ścią

 

więk­szość gości oka­zy­wa­ła ra­czej znie­sma­cze­nie za­cho­wa­niu roz­bój­ni­ka… – …więk­szość gości oka­zy­wa­ła ra­czej znie­sma­cze­nie za­cho­wa­niem roz­bój­ni­ka

 

ru­szy­łem z furią na opraw­cę mo­je­go do­bre­go imie­nia. – Raczej: …ru­szy­łem z furią na oszczercę mo­je­go do­bre­go imie­nia.

 

I zo­ba­czy­łem na swo­jej twa­rzy dumę, tą prze­ro­śnię­tą na­rośl, jaka przy­sła­nia­ła mi wszyst­ko wokół… – Przerośnięta narośl nie brzmi zbyt dobrze.

Proponuję: I zo­ba­czy­łem na swo­jej twa­rzy dumę, wybujałą na­rośl, która przy­sła­nia­ła mi wszyst­ko wokół

 

– Jeśli praw­dą są twe słowa, czemu miał­byś ukry­wać się za twa­rzą tego nędz­ni­ka? – rzu­cił ar­cy­ka­płan, sta­now­czym, wręcz złym spoj­rze­niem ocze­ku­jąc od­po­wie­dzi. – W jaki sposób kapłan zadał pytanie spojrzeniem?

 

mia­sto, spo­czy­wa­ją­ce u pod­nó­ża wzgó­rza, na jakim się znaj­do­wa­li. – …mia­sto, spo­czy­wa­ją­ce u pod­nó­ża wzgó­rza, na którym się znaj­do­wa­li.

 

Na rynku Świę­te­go Grodu ze­bra­ły się tłumy wier­nych.Na rynku Świę­te­go Grodu ze­bra­ł się tłum wier­nych.

Chyba że, w różnych celach, zebrało się kilka tłumów.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za przeczytanie i jak zwykle cenne uwagi!;)

Cieszę się, że uwagi okazały się przydatne. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobre.

Sięgasz po znane motywy i tak naprawdę od początku wiadomo mniej więcej, dokąd opowiadanie zmierza. Ale to nie przeszkadza.

Jasne, kwestie bohatera mogłyby być miejscami klarowniejsze i bardziej konsekwentne. Doceniłbym mocniejsze powiązanie emocji oskarżonego z konkretnymi wydarzeniami z jego życia. To znaczy: więcej gadania konkretnego, mniej abstrakcyjnego. Sugerowałbym również uspójnienie wypowiedzi arcykapłana oraz członków rady (tak jak pisała śniąca).

W ogóle sporo więcej, myślę, dałoby się z Twojego “Procesu”, z nakreślonej w nim historii i konfrontacji, wycisnąć. To się tak łatwo mówi ;)

W każdym razie jestem zadowolony z lektury.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Poniekąd rozumiem zachwyt, ale jakoś takie usypiające wrażenie na mnie wywarło Twoje opowiadanie. Nie mniej daje do myślenia i to działa na plus.

F.S

Nietuzinkowe opowiadanie, ale wydaje mi się, że mocno by zyskało na skróceniu, bo niektóre fragmenty mi się trochę dłużyły.

Interpunkcja Ci niekiedy szwankuje.

Babska logika rządzi!

Prawda mitu zderzona z prawdą życia. Opowiadanie na tyle sprawnie napisane, że czyta się je z zaciekawieniem, zawieszając przy tym na kołku niewiarę (choć w przypadku mniej wprawnego autora ciężko byłoby mi uwierzyć w świat, w którym żyjąca jeszcze niedawno osoba od razu trafia do świętych ksiąg). Tutaj jest inaczej. Dobrze mi się czytało. Daję głos do biblioteki.

Nowa Fantastyka