- Opowiadanie: varg - Czekając na kasztany

Czekając na kasztany

Próba po­wro­tu do naj­przy­jem­niej­sze­go dla mnie spo­so­bu pi­sa­nia. Udało mi się za­mknąć w krót­szej for­mie, co bo­le­sne było, że oj. Cóż, trze­ba, to trze­ba.


(Gdyby ktoś, prze­czy­taw­szy, zna­lazł w sobie jesz­cze siłę, by uli­to­wać się nad po­przed­nią, lekko zi­gno­ro­wa­ną, dłuż­szą formą, tą tu, będę bar­dzo, bar­dzo wdzięcz­ny.)

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Czekając na kasztany

Mia­sto. Ży­ją­cy or­ga­nizm. Be­to­no­we tkan­ki łusz­czą­ce się na­skór­kiem tyn­ków. Gwar­ne ar­te­rie pul­su­ją­ce świa­tłem neo­nów, lu­dzie tęt­nią­cy po­trze­ba­mi, speł­nia­ją­cy za­chcian­ki. Mi­lio­ny prze­kaź­ni­ków i od­bior­ni­ków, mi­liar­dy zbłą­ka­nych ko­mu­ni­ka­tów. Gdy jedna część mia­sta ob­umie­ra­ła, wzra­sta­ła gdzieś wnet inna, młoda i pręż­na. Pęcz­nia­ła dumą, go­to­wa do roz­ro­du, eks­plo­do­wa­ła ener­gią. W końcu jed­nak i ją ob­sia­da­ły hu­ma­no­idal­ne bak­te­rie, tra­wiąc i tru­jąc, pa­so­ży­tu­jąc na zdro­wym ciele. Erup­cja życia i jego zdu­sze­nie. Wzrost i prze­syt. Doj­rza­łość i uwiąd. W nie­usta­ją­cych cy­klach dziel­ni­ce mia­sta wy­brzu­sza­ły się jak błot­ny gej­zer, by wy­rzu­cić z sie­bie nad­gni­łe reszt­ki – użyź­nia­jąc przy tym oko­licz­ne grun­ty – a potem zwiot­czeć i przy­schnąć.

Życie w czymś tak nie­praw­do­po­dob­nie zmien­nym było wy­zwa­niem i wiel­ką ra­do­ścią. Tutaj mogło wy­da­rzyć się wszyst­ko. Nawet ra­chu­nek praw­do­po­do­bień­stwa gubił się w nie­zmie­rzo­nych la­bi­ryn­tach za­uł­ków, skwe­rów i po­ro­śnię­tych blusz­czem po­dwó­rzy. Gdy teraz o tym myślę, je­stem prze­ko­na­ny, że John był z mia­stem nie­ro­ze­rwal­nie zwią­za­ny, nie mógł za­ist­nieć ni­g­dzie in­dziej. Ży­wio­ły wy­ra­ża­ły się tu we wła­sny, wy­jąt­ko­wy spo­sób, de­li­kat­ny jak nić ba­bie­go lata, który tylko nie­licz­ni po­tra­fi­li do­strzec i po­chwy­cić.

Pierw­szy raz spo­tka­łem Johna pew­nej je­sie­ni, tuż po tym, jak syp­nę­ło pierw­szy­mi su­chy­mi li­ść­mi. Sze­dłem wów­czas aleją Zwy­cięz­ców przez plac Bo­ha­te­rów (za­wsze uwa­ża­łem za fa­scy­nu­ją­co ży­cio­we, że to wła­śnie Zwy­cięz­cy prze­ci­na­li Bo­ha­te­rów) w sta­nie głę­bo­kiej za­du­my. Wszyst­ko przez Trul­se­na, am­bit­ne­go poetę ty­sią­ca ta­len­tów, po­zba­wio­ne­go nie­ste­ty jed­ne­go – daru cza­ro­wa­nia sło­wem. Wła­ści­wie ja i Ka­re­lin cał­kiem mu ki­bi­co­wa­li­śmy, nie­for­tun­nie się jed­nak zło­ży­ło, że jego emo­cjo­nal­ne re­ak­cje wpra­wia­ły nas w szcze­ry za­chwyt, ko­cha­li­śmy je więc wy­wo­ły­wać. Pa­mię­tam, jak trząsł się zdru­zgo­ta­ny, gdy za­mie­ni­li­śmy miej­sca­mi wer­se­ty jego po­ema­tu o udrę­czo­nej duszy, prze­ra­bia­jąc go na odę do krowy (trze­ba przy­znać, że Trul­sen sam był sobie wi­nien, po­świę­ca­jąc o wiele za dużo uwagi cie­lę­cym oczom). Przy akom­pa­nia­men­cie brzę­ku bu­te­lek i stłu­mio­nych jęków zza ścia­ny, wy­do­by­li­śmy wów­czas z naj­zna­mie­nit­szych gar­deł tu­tej­szej bo­he­my salwy grom­kie­go śmie­chu. Nasza chwi­la trium­fu.

Trul­sen zabił się jed­ne­go z tych sza­rych, paź­dzier­ni­ko­wych wie­czo­rów. To drę­czą­ce uczu­cie, że być może przy­czy­ni­łeś się do czy­je­goś końca…

W wy­ni­ku tegoż zda­rze­nia droga, która osta­tecz­nie do­pro­wa­dzi­ła mnie do Johna, wio­dła przez gąszcz grzą­skich melin i lep­kich barów. Mógł­bym teraz po­wie­dzieć, że za­wsze wy­czu­wa­łem jakąś ocze­ku­ją­cą mnie na dnie upad­ku ce­lo­wość, nie wiąż­my jed­nak tej szu­ka­ją­cej do­ty­ku, wy­cią­gnię­tej roz­pacz­li­wie ręki to­ną­ce­go – z nie­po­trzeb­ną me­ta­fi­zy­ką.

Nie wiem, dla­cze­go skrę­ci­łem owego po­po­łu­dnia do parku Zwy­cięz­ców. Rzad­ko tam by­wa­łem, nie cie­szył się zresz­tą dobrą sławą (choć trze­ba pa­mię­tać, że nie­wie­le za­kąt­ków mia­sta cie­szy­ło się czym­kol­wiek). Zbli­ża­ła się moja ulu­bio­na pora po­wro­tów. Zmę­cze­ni ży­ciem lu­dzie prze­mie­rza­li par­ko­we alej­ki – jedni we­se­lej, inni szyb­ko i wście­kle, zwy­kle jed­nak za­my­śle­ni, za­pa­trze­ni w sie­bie, jakby po omac­ku szu­ka­li głę­bo­ko w wy­ga­słych trze­wiach cze­goś, co dawno już utra­ci­li. Lu­bi­łem na nich pa­trzeć, pró­bo­wać ro­zu­mieć, obu­do­wy­wać mil­czą­ce, wy­bla­kłe cie­nie mo­ty­wa­mi i pra­gnie­nia­mi.

Ser­cem parku był po­tęż­ny po­mnik Zwy­cię­stwa. Nie pa­mię­ta­łem już, kto kogo po­ko­nał (czy też – co), mo­nu­ment za­wsze jed­nak robił na mnie pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie swoją nie­po­skro­mio­ną brzy­do­tą. Stwo­rzyć coś praw­dzi­wie szka­rad­ne­go, w do­dat­ku bez aspi­ra­cji do kiczu – to też w ja­kimś sen­sie była sztu­ka, i to nawet cał­kiem w moim stylu.

Sta­łem więc tak przed po­mni­kiem, chwie­jąc się lekko, gdyż nie był to naj­lep­szy z moich dni, gdy zo­ba­czy­łem tę czar­ną jak smoła głowę wy­sta­ją­cą z o wiele za du­że­go, żół­te­go kom­bi­ne­zo­nu. Trud­no było prze­oczyć jej wła­ści­cie­la – roz­chi­cho­ta­ne­go star­ca, który drep­tał dróż­ką uzbro­jo­ny w gra­bie i ol­brzy­mi kubeł. Siwe kę­dzio­ry wło­sów i brody lśni­ły nie­mal sre­brzy­ście w cie­płym świe­tle je­sien­ne­go słoń­ca. Czło­wiek ów za­trzy­mał się przy wiel­kiej ster­cie zgar­nię­tych liści i spoj­rzał na nią z nie­usta­ją­cą we­so­ło­ścią. Trwał tak przez chwi­lę – a ja ob­ser­wo­wa­łem go za­cie­ka­wio­ny – po czym rzu­cił się na mięk­ki ko­piec i za­grze­bał w nim po samą szyję.

Nie mie­szaj­my do tego środ­ków odu­rza­ją­cych – i tak od­ci­ska­ły pięt­no na zbyt wielu aspek­tach mo­je­go życia – nie­mniej z ja­kie­goś po­wo­du zde­cy­do­wa­łem się po­dejść. Po­czu­łem pewną więź, jakby ten dziw­ny sta­rzec trą­cił we mnie jedną z uśpio­nych strun, tę z rzad­ka po­ru­sza­ną, o mi­no­ro­wym, no­stal­gicz­nym brzmie­niu. Było coś urze­ka­ją­ce­go w tych jego ru­chach, w lu­bo­ści, z jaką nu­rzał się w mar­twej ro­ślin­nej tkan­ce.

– Tak cie­plej? – za­py­ta­łem.

– Nie. Po pro­stu w gru­pie raź­niej – od­parł.

Za­sko­czył mnie i trzeź­wo­ścią od­po­wie­dzi, i jej nie­zwy­kło­ścią. Mógł po­wie­dzieć po pro­stu: „w kupie raź­niej”, a ja za­śmiał­bym się tylko szcze­rze i zaraz po­szedł wła­sną drogą. Te drob­ne niu­an­se, które łatwo prze­oczyć – taki wła­śnie był. W ten spo­sób za­czę­ła się nasza zna­jo­mość.

Po­lu­bi­łem Johna i od tej pory park Zwy­cięz­ców od­wie­dza­łem przy każ­dej spo­sob­no­ści. To był facet, który nie mógł się do­cze­kać je­sie­ni. Uwiel­biał to gra­bie­nie. Uwiel­biał za­pach suszu. John miał w sobie wię­cej życia, niż ja po­tra­fi­łem sobie wy­obra­zić. Cza­sem przy­cho­dzi­łem do parku tylko po to, by po­słu­chać jego opo­wie­ści. Ode­tchnąć tym wol­nym umy­słem. Sia­da­li­śmy wów­czas na ławce, John roz­pa­lał fa­jecz­kę z czar­ne­go dębu i za­czy­nał snuć swoje hi­sto­rie, a ja cie­szy­łem się każ­dym sło­wem. Był to czło­wiek o wy­obraź­ni ab­so­lut­nie nie­ogra­ni­czo­nej. Mię­dzy nami ga­lo­po­wa­ły dwu­trą­be sło­nie o żół­tym fu­trze, ste­po­wa­ły sza­blo­zęb­ne ży­ra­fy, le­wi­to­wa­ły le­ni­wie śpią­ce zep­pe­li­ny (zep­pe­li­nów nie na­le­ża­ło bu­dzić, gdyż były nie­praw­do­po­dob­nie stra­chli­we). Świat Johna pełen był barw i dźwię­ków, a gdy o nim opo­wia­dał, przy­po­mi­nał ma­łe­go chłop­ca, który tra­fił do skle­pu ze wszyst­kim sło­dy­cza­mi świa­ta. Le­d­wie wy­cią­gnął dłoń ku zło­tym pta­kom sy­pią­cym fon­tan­ną mi­go­tli­we­go pie­rza, już na­bie­rał ich gar­ścia­mi. Zaraz jed­nak tra­cił za­in­te­re­so­wa­nie i się­gał tam, gdzie w do­rod­nych po­ziom­kach mie­ścił się mrów­czy klub dżen­tel­me­nów („Kró­lo­we nie­mi­le wi­dzia­ne” – gło­sił napis na drzwiach). I nim zdą­ży­łem się obej­rzeć, mknął już w ra­do­snych pod­sko­kach tam, gdzie w głę­bi­nach wy­ra­sta­ły pod­wod­ne pi­ra­mi­dy oko­lo­ne wo­do­ro­sto­wy­mi po­są­ga­mi, a szpa­le­ry mor­skich śli­ma­ków o ru­bi­no­wych oczach peł­zły wie­lo­ko­lo­ro­wym dnem, gra­jąc bul­go­tli­wą mu­zy­kę na fle­tach z ko­ra­low­ca.

Dużo też, i z wiel­kim sza­cun­kiem, mówił o Po­szu­ki­wa­czach. Na­zy­wał tak isto­ty, które we­dług niego po­tra­fi­ły prze­ni­kać po­mię­dzy świa­ta­mi, wa­bio­ne gę­sto­ścią życia. John za­pew­niał, że nikt nie wie­dział, dla­cze­go to ro­bi­ły, cza­sem jed­nak two­rzy­ły ze swo­jej wła­snej tkan­ki (czy też tego, co było ich bu­dul­cem) przej­ścia. Przej­ścia! Jakże błysz­cza­ły oczy mo­je­go nie­zwy­kłe­go to­wa­rzy­sza, gdy o tym opo­wia­dał! Za­rze­kał się, że Po­szu­ki­wa­cze są naj­do­sko­nal­szy­mi ze zna­nych bytów, co brzmia­ło w jego ustach nie­mal za­trwa­ża­ją­co. Potem jed­nak znów po­wra­cał do fan­ta­zji o smaku miod­no­kwia­tów, o trut­nio­wych ma­nu­fak­tu­rach i gry­zą­cych ol­chach.

John nie miał dzie­ci. Sze­ro­kim łu­kiem omi­jał także temat ko­biet (czy też part­ne­rów w ogóle). Wy­da­je mi się, że sam nigdy nie prze­stał być małym chłop­cem – i to nie w taki spo­sób, w jaki czę­sto okre­śla się męż­czyzn brzy­dzą­cych się od­po­wie­dzial­no­ścią – po pro­stu na­praw­dę nigdy nie do­rósł. Chciał być trans­po­ko­le­nio­wy. Z od­ra­zą pa­trzył na swe sta­rze­ją­ce się ciało, nie na­dą­ża­ją­ce już za pra­gnie­nia­mi dzie­cię­ce­go umy­słu. John chciał jeź­dzić mię­dzyk­się­ży­co­wą ko­lej­ką, ma­rzyć o lo­tach nad krysz­ta­ło­wy­mi kli­fa­mi, śnić o zie­lo­nym nie­bie i do­mach wy­drą­żo­nych w grzy­bach.

Może wła­śnie dla­te­go trak­to­wał mnie tak, jak dzie­ci za­wsze trak­tu­ją to­wa­rzy­szy zabaw. Bez tej upo­śle­dza­ją­cej mię­dzy­ludz­kie kon­tak­ty re­zer­wy. Z na­iw­no­ścią kogoś, kto nie wie – lub nie chce wie­dzieć – nic o naj­gor­szych stro­nach czło­wie­czeń­stwa. Nie lę­ka­jąc się wy­ko­rzy­sta­nia, zdra­dy, wy­szy­dze­nia i po­gar­dy.

Oprócz liści, John uwiel­biał jesz­cze jeden dar je­sie­ni – pie­czo­ne kasz­ta­ny. Od czasu do czasu przy­no­sił je skądś na nasze spo­tka­nia (z miej­sca, gdzie są naj­lep­sze na świe­cie, ma­wiał, a ja nie py­ta­łem o nic wię­cej). Z wiel­kim na­masz­cze­niem kładł na ko­la­nach nie­wiel­ki pa­ku­nek, roz­wi­jał szary pa­pier, a wów­czas nasze noz­drza po­ry­wał ten nad­zwy­czaj­ny aro­mat, któ­re­go nie dało się po­my­lić z żad­nym innym. Co to był za za­pach! Ni­czym mie­szan­ka pa­lo­nych liści, cie­pła słoń­ca, szu­mią­cych drzew i tych kro­pel myśli o nad­cho­dzą­cym śnie. Sie­dzie­li­śmy więc we dwóch na na­szej ła­wecz­ce pod po­mni­kiem Zwy­cię­stwa, roz­ko­szu­jąc się sma­kiem kasz­ta­nów i uro­kiem prze­mi­ja­ją­cych z wolna chwil.

Cza­sem John za­trzy­my­wał prze­chod­niów, za­da­jąc im prze­róż­ne py­ta­nia. Nie­któ­rzy przy­sta­wa­li, by po­my­śleć, uśmie­cha­li się. Ci byli nie­licz­ni. Prze­waż­nie, oczy­wi­ście, od­py­cha­no na­tar­czy­we­go star­ca w żół­tym kom­bi­ne­zo­nie, pró­bu­jąc uwol­nić się od wy­ima­gi­no­wa­ne­go cuch­ną­ce­go od­de­chu. Na po­cząt­ku było mi go żal, póź­niej jed­nak zro­zu­mia­łem, że John… John tylko bawił się wszyst­kim. Jego oczy śmia­ły się, wi­dzia­ły to, co chcia­ły, nie zwa­ża­jąc na pró­bu­ją­ce omo­tać chło­pię­cy in­stynkt złe moce. Wciąż biła od niego wiel­ka siła, ta sama, która tak urze­kła mnie tam­te­go po­po­łu­dnia. Mia­łem nie­kie­dy wra­że­nie, że był je­dy­nym miesz­kań­cem mia­sta, który ni­cze­go nie ukry­wał.

Je­sień miała się już ku koń­co­wi, gdy w końcu do­pa­dło go zwy­kłe ludz­kie gówno. Gówno to po­wie­dzia­ło mu pro­sto w czar­ną twarz, że taki smród jak on nie po­wi­nien kalać swoją obec­no­ścią parku Zwy­cięz­ców. Grupa pod­rost­ków, w imię pa­trio­tycz­ne­go obo­wiąz­ku, ska­to­wa­ła go trzon­kiem jego wła­snych grabi, po­rzu­ca­jąc Johna za­grze­ba­ne­go w ster­cie liści. Takim go wła­śnie zna­la­złem, jak po­nu­rą ka­ry­ka­tu­rę na­sze­go pierw­sze­go spo­tka­nia. Leżał skur­czo­ny, z po­si­nia­czo­ną twa­rzą, od­dy­cha­jąc płyt­ko. Uśmiech­nął się, gdy mnie zo­ba­czył.

– Wie­dzia­łem, że przyj­dziesz – wy­szep­tał bo­le­śnie. – Dla­te­go nie było mi smut­no.

Gdy John wy­szedł już ze szpi­ta­la (od­wie­dzi­łem go tam raz czy dwa, ale nie był wów­czas przy­tom­ny), do­strze­głem w nim jakąś zmia­nę. Czę­ściej się za­my­ślał, mniej był skory do roz­mo­wy, nadal jed­nak sia­da­li­śmy na na­szej ławce, w mil­cze­niu po­dzi­wia­jąc świat – on w szcze­gó­łach, ja w ca­ło­kształ­cie. Zło­ci­ste pro­mie­nie słoń­ca pa­da­ły wprost na jego twarz, mru­żył więc czar­ne oczy, gdy rzekł do mnie za­pa­trzo­ny w dal:

– Wiesz, nie znam wła­ści­wie ni­ko­go. Miesz­kam na… – Podał ulicę i numer miesz­ka­nia. – Gdy­byś chciał kie­dyś zło­żyć mi wi­zy­tę. Nigdy nie mia­łem gości.

Za­pro­sze­nie wy­da­ło mi się nieco krę­pu­ją­ce (mimo wszyst­ko wciąż uwa­ża­łem go za – może i nie­szko­dli­we­go, ale jed­nak – sza­leń­ca), zby­łem je więc jakąś uprzej­mo­ścią, lecz adres sam wrył się w pa­mięć, choć nie­pro­szo­ny. Może to przez tę bi­ją­cą od niego sa­mot­ność? Drę­czy­ło mnie wra­że­nie, że ten czło­wiek więk­szą część życia prze­żył zu­peł­nie sam. Nigdy nie wspo­mniał o żad­nych krew­nych, zna­jo­mych, przod­kach, ba, w ogóle nie wspo­mi­nał o lu­dziach. Wszel­kie opo­wie­ści do­ty­czy­ły wy­łącz­nie owych snów ko­lo­ro­wych i barw bie­żą­cych.

Pew­ne­go dnia John nie przy­szedł. Wró­ci­łem do domu, roz­cza­ro­wa­ny. Pa­ro­krot­nie jesz­cze tego ty­go­dnia po­ja­wia­łem się w parku o zwy­cza­jo­wej porze, lecz na ła­wecz­ce zmu­szo­ny byłem prze­sia­dy­wać sa­mot­nie. Za­czą­łem się nie­po­ko­ić, potem mar­twić. Wresz­cie wie­dzia­łem już, co chcę zro­bić. Miesz­kał prze­cież nie­opo­dal, co mi wła­ści­wie szko­dzi­ło?

Był je­dy­nym lo­ka­to­rem zruj­no­wa­ne­go bu­dyn­ku bez zam­ków. Bez trudu od­na­la­złem jego miesz­ka­nie. Przy­po­mi­na­ło schi­zo­fre­nicz­ną świą­ty­nię – pełną psy­cho­de­licz­nych mu­ra­li, sym­bo­li nożem wy­ry­tych w ścia­nie, rzę­da­mi two­rzą­cych geo­me­trycz­ne nie­mal wzory o ja­kiejś kon­cen­trycz­nej cha­rak­te­ry­sty­ce. Tu i tam wi­sia­ły wy­gnie­cio­ne kart­ki pełne na­szki­co­wa­nych ołów­kiem, nie­zwy­kle szcze­gó­ło­wych ry­sun­ków, nie mo­głem jed­nak od­gad­nąć, co przed­sta­wia­ją. Od­kry­cie, że John w isto­cie był sza­leń­cem, nie za­przą­ta­ło szcze­gól­nie moich myśli. Nie byłem za­sko­czo­ny.

Nie zna­la­złem żad­nych śla­dów nie­daw­nej obec­no­ści. Miesz­ka­nie wy­glą­da­ło na opusz­czo­ne, nikt nie od­po­wia­dał na moje na­wo­ły­wa­nia. Zwie­dza­jąc ko­lej­ne po­miesz­cze­nia – wszyst­kie czy­ste i schlud­ne – na­tra­fi­łem wresz­cie na coś w ro­dza­ju pra­cow­ni. Zmie­ści­ło się tu kilka pu­stych sza­fek, jakiś regał, na pa­ra­pe­cie stał słoik nie­mal cał­ko­wi­cie wy­peł­nio­ny zu­ży­ty­mi ołów­ka­mi. Na po­sprzą­ta­nym do­kład­nie biur­ku le­ża­ła nie­du­ża książ­ka z przy­kle­jo­ną do okład­ki kar­tecz­ką (w duchu tych ki­czo­wa­tych, pa­ste­lo­wych kar­to­ni­ków, które ku­po­wa­ło się na sto­iskach z upo­min­ka­mi). „Dla Cie­bie” – oznaj­miał napis krą­gły­mi, po­chy­ły­mi li­te­ra­mi.

W środ­ku nie było żad­nych słów – tylko ko­lej­ne ry­sun­ki. Choć w od­cie­niach sza­ro­ści, od razu roz­po­zna­łem ob­ra­zy z opo­wie­ści Johna. Były tam i miesz­kal­ne grzy­by, i mu­zy­kal­ne śli­ma­ki, i pod­wod­ne pi­ra­mi­dy. Im bar­dziej jed­nak, kart­ku­jąc, zbli­ża­łem się do ostat­nich stro­nic, tym moc­niej duch ilu­stra­cji zmie­niał się, po­waż­niał jakby, aż wresz­cie po­ja­wi­łem się na nich ja. Ja po­chy­lo­ny nad Joh­nem w jego ster­cie liści. Ja na ławce, osnu­ty faj­ko­wym dymem. Ja w szpi­ta­lu…

Wresz­cie zo­ba­czy­łem sie­bie w tym wła­śnie po­ko­ju, z książ­ką wy­pa­da­ją­cą mi z rąk. Per­fek­cyj­nie od­da­ne za­sko­cze­nie ry­so­wa­ło się na mojej lekką kre­ską na­szki­co­wa­nej twa­rzy.

Otrzeź­wił mnie głu­chy od­głos ude­rze­nia o pod­ło­gę. Nie­pew­nie po­pa­trzy­łem na le­żą­cy u mych stóp tom. Kart­ki prze­wró­ci­ły się przy upad­ku i wi­dzia­łem teraz sie­bie scho­dzą­ce­go ciem­nym przej­ściem. Ostroż­nie po­ko­ny­wa­łem stro­me stop­nie, snop świa­tła zna­le­zio­nej gdzieś la­tar­ki roz­pra­szał gęst­nie­ją­cy pode mną mrok. W wy­cią­gnię­tej ręce nadal trzy­ma­łem otwar­tą książ­kę. Ten ry­sun­ko­wy świat po­chło­nął mnie i w jakiś nie­od­gad­nio­ny spo­sób sta­wał się – na bie­żą­co – rze­czy­wi­sto­ścią. Pa­trzy­łem więc na ko­lej­ne ob­ra­zy, od­wra­ca­łem ko­lej­ne kart­ki i wi­dzia­łem sa­me­go sie­bie, gdy to robię. Istne sza­leń­stwo. To była mapa, zro­zu­mia­łem, lecz mapa nie­zno­szą­ca sprze­ci­wu. Lę­ka­łem się zbo­czyć z trasy. Książ­ka pro­wa­dzi­ła mnie za­tę­chły­mi, za­ku­rzo­ny­mi ko­ry­ta­rza­mi, pod­po­wia­da­ła, kiedy skrę­cić, które drzwi uchy­lić. W oszo­ło­mie­niu prze­mie­rza­łem mrocz­ne cze­lu­ście (dawno już nie przy­po­mi­na­ją­ce zwy­kłych piw­nic) w zgo­dzie z ilu­stro­wa­ną in­struk­cją. Wresz­cie, gdzieś z przo­du, do­strze­głem wątłą po­świa­tę. Za­nu­rzy­łem się w ostat­nią wnękę i oto byłem u celu.

Roz­rzu­co­ny na ścia­nie ol­brzy­mi Po­szu­ki­wacz ja­rzył się bla­dy­mi od­cie­nia­mi czer­wie­ni. Jego żywa tkan­ka wże­ra­ła się w twar­dy mur, prze­ni­ka­ła litą struk­tu­rę, zmie­nia­jąc w coś gąb­cza­ste­go i wil­got­ne­go.

Naj­bar­dziej za­awan­so­wa­na ze zna­nych istot wpa­try­wa­ła się we mnie setką oczu na słup­kach. Roz­la­ne ciało prze­cho­dzi­ły skur­cze, blade iskry prze­pły­wa­ły pod prze­zro­czy­stą po­wierzch­nią skó­ro­po­dob­nej błony. Ku środ­ko­wi forma nie­zwy­kłej isto­ty tę­ża­ła, po­ja­wia­ły się fałdy i zgru­bie­nia, a w samym jej cen­trum roz­wie­ra­ła się sze­ro­ko ol­brzy­mia gar­dziel, która lek­kim łu­kiem wio­dła w głąb ścia­ny. We­wnątrz wi­dzia­łem mię­si­sty ko­ry­tarz nik­ną­cy gdzieś w za­mglo­nej, ciem­nej nie­skoń­czo­no­ści. Jeśli Po­szu­ki­wacz wy­da­wał ja­kieś dźwię­ki, to nie byłem w sta­nie ich usły­szeć, lecz czu­łem… coś. Cią­gły prze­pływ ko­mu­ni­ka­tów. Myśli tego ci­snę­ły mnie w łeb, roz­py­cha­ły się w czasz­ce, pod­po­wia­da­jąc nie­zro­zu­mia­łe ob­ra­zy. Ono chcia­ło, żebym… żebym ja…

Wtedy… Tego było dla mnie za wiele.

Ucie­kłem stam­tąd w pa­ni­ce, po­zo­sta­wia­jąc za sobą nie­zwy­kłą książ­kę, Po­szu­ki­wa­cza i wszyst­kie ta­jem­ni­ce świa­ta. Ty­sią­ce pytań ob­sia­dły mnie jak muchy. Czego John ode mnie ocze­ki­wał? Że wlezę w to coś? Prze­no­sząc się cho­le­ra wie dokąd, na nie wia­do­mo jak długo? Kim bym się tam stał? Co na mnie cze­ka­ło? O czym ja w ogóle my­śla­łem? Jak można coś ta­kie­go trak­to­wać po­waż­nie?

Po­trze­bo­wa­łem kilku dni, by ochło­nąć. Za­czą­łem ża­ło­wać, że nigdy nie po­pa­trzy­łem, co znaj­do­wa­ło się na ostat­niej stro­nie książ­ki. Ze­braw­szy się póź­niej w sobie, chcia­łem po nią wró­cić, nigdy już jed­nak nie udało mi się od­na­leźć tam­te­go bu­dyn­ku. Znu­żo­ny sze­re­giem nie­uda­nych prób uda­łem się nawet do ad­mi­ni­stra­cji, gdzie usły­sza­łem, że ów numer nie ist­nie­je – nie było go na żad­nych pla­nach, nie wid­niał w re­je­strach. Roz­chi­cho­ta­na urzęd­nicz­ka nie mogła się na­dzi­wić, dla­cze­go zo­stał po­mi­nię­ty w roz­bu­do­wie.

Teraz, wiele lat póź­niej, myślę, że to był test, a ja go naj­zwy­czaj­niej ob­la­łem. Zbyt byłem wgry­zio­ny w przy­ziem­ność, zbyt ści­sła była nasza sym­bio­za, bym po­tra­fił ją od­rzu­cić. Nigdy już nie spo­tka­łem sta­re­go Johna ani żad­nych Po­szu­ki­wa­czy, mój świat po­wró­cił do normy. Gdy pa­trzę na te wy­da­rze­nia z dy­stan­su, nie wy­da­je mi się, by John był upo­śle­dzo­ny. Przy­pusz­czam, że gó­ro­wał wręcz nad nami in­te­lek­tem, nie wie­dział tylko, jak zni­żyć się do na­sze­go po­zio­mu, jak do nas prze­ma­wiać, byśmy go zro­zu­mie­li. Robił to więc na swój wy­jąt­ko­wy spo­sób – po­przez ob­ra­zy. Zro­zu­mia­łem, że to nie ja czy­ni­łem mu uprzej­mość, spę­dza­jąc z nim czas. Nie ja wy­bra­łem jego, lecz on mnie.

Chciał­bym, żeby ta hi­sto­ria miała ja­kieś szczę­śli­we za­koń­cze­nie. I może nawet, w ja­kimś sen­sie, ma. John wy­da­rzył się jak wszyst­ko w tym mie­ście – za­ja­śniał nagle in­ten­syw­nym pło­mie­niem, by rów­nie szyb­ko roz­pły­nąć się w ni­cość. Zo­sta­wił mnie jed­nak z pewną ważną od­po­wie­dzią – otóż nie byłem ma­rzy­cie­lem. Nie byłem taki jak on. Mo­głem wresz­cie oddać się zwy­kłe­mu, spo­koj­ne­mu życiu, za­cząć nowy roz­dział.

Ko­niec koń­ców, tak wła­śnie uczy­ni­łem.

A jed­nak ta utra­co­na szan­sa prze­śla­du­je mnie po dziś dzień. Kim był John? Ha­lu­cy­na­cją? Wy­two­rem mojej obar­czo­nej po­czu­ciem winy pod­świa­do­mo­ści? A może du­chem in­ne­go świa­ta, o umy­śle oka­le­czo­nym mię­dzy­wy­mia­ro­wą wę­drów­ką? Samo my­śle­nie o tym wzbu­dza­ło we mnie ner­wo­wy chi­chot. Nie wie­rzy­łem w duchy, anio­ły i inne gusła, a już z całą pew­no­ścią nie są­dzi­łem, że gdyby ist­nia­ły, to mia­ły­by mi co­kol­wiek do po­wie­dze­nia. Pew­nych rze­czy nie wy­pa­da­ło jed­nak nie roz­wa­żać.

Jak­kol­wiek by jed­nak nie było, raz w roku, wła­śnie wtedy, gdy je­sień naj­moc­niej zgnia­ta­ła mnie mo­krym, sza­ro­bu­rym znie­chę­ce­niem, znaj­do­wa­łem na ku­chen­nym stole nie­wiel­kie za­wi­niąt­ko z sza­re­go pa­pie­ru. W środ­ku zaś nie­zmien­nie cze­ka­ło na mnie pół por­cji go­rą­cych pie­czo­nych kasz­ta­nów.

Tych naj­lep­szych na świe­cie.

Koniec

Komentarze

Podobało mi się bardzo. Jest w opowiadaniu jakaś magia, nostalgiczna, jesienna. Przyjemnie się czytało. Co prawda po przeczytaniu pierwszego akapitu spodziewałam się czegoś zupełnie innego i że większy nacisk położysz na motyw żyjącego miasta, ale nie mogę powiedzieć, by historia mnie rozczarowała. 

A opis opowieści Johna – szczególnie urokliwy. 

 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Fabularnie bardzo ciekawe, nawet jeżeli niespecjalnie odkrywcze. Zarzuciłbym przede wszystkim zbyt lekki ton – fabuła aż się prosi, by budzić niepokój, a styl wypowiedzi to czasem zabija, np. niefortunne:

 

Nie mieszajmy do tego środków odurzających – i tak odciskały piętno na zbyt wielu aspektach mojego życia – niemniej z jakiegoś powodu zdecydowałem się podejść.

 

Razi też miejscami dobór zdań, który wyciąga z przedstawionego świata i na siłę przypomina, że coś czytam – mam tu głównie na myśli wstawki w nawiasach. Pod koniec zniechęcił mnie natłok retorycznych pytań, mogłem się bez nich obyć.

Poza tym, całkiem rzetelnie, dzięki za przyjemne chwile, które mogłem spędzić na lekturze. Mam nadzieję, że uwagi Cię zmobilizują do pracy nad dalszymi tekstami :)

@Gravel

Dziękuję! Jak to miło te punkciki oglądać! To miasto chodzi mi po głowie już dłuższy czas, ale rozrasta mi się zawsze w jakieś złożone fabuły. Tu odcisnęło się tylko echo tych przemyśleń. Może kiedyś coś z tego jeszcze…

Cieszę się, że się podobało.

@PBDH (pardąsik…)

Heh, przypomniały mi się pewne młodzieńcze dyskusje…

Miałem świadomość, że idę nieco pod prąd. “Lekki ton” to właśnie to, co nazwałem najprzyjemniejszym sposobem pisania. Uwielbiam ten dysonans między opisującym, a opisywanym. W publikowanych dotychczas opowiadaniach starałem się go trzymać w ryzach, gdyż wiem, że ma wielu przeciwników – choć są i Sławni, którzy nic sobie z tego nie robili. Sam z kolei nie przepadam za patosem.

Niemniej miło mi, że dostrzegłeś w tym opowiadaniu również coś dla siebie. Dziękuję za uwagi!

Dobrze napisane, przyjemnie się czytało. Ale po lekturze mam pewien niedosyt, czegoś zabrakło żeby tekst był naprawdę dobry.

Hej, varg, widzę że masz na forum sporo tekstów opublikowanych więc pewnie Twoje podejście pasuje szerszemu gronu. Zapewne nie powinienem się wymądrzać :) Z resztą pewien dysonans między stylem, a treścią czasem może zadziałać na korzyść tekstu. Po prostu w tym wypadku na mnie nie zadziałał. Mogę zapytać, jeśli wypada, co chciałeś osiągnąć tym tekstem? Jaki – jeżeli w ogóle jakikolwiek – przyświecał mu cel pod kątem czytelnika (bo pod Twoim kątem już rozumiem, że po prostu lubisz tak pisać).

Zauroczyłeś mnie słowem, vargu :) Pięknie odmalowałeś szablozębne żyrafy i inne cuda, a na języku poczułam gorąco świeżo upieczonych kasztanów – wielkie brawo. 

Podoba mi się także ewolucja od tej cudownej beztroski, dziecięcych wizji, poprzez przygaszenie do zwykłej prozy codzienności.  

Możesz być pewien, że – nie wiem kiedy, ale na pewno – zajrzę do Szarańczy :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Chciałam zabrać głos w sprawie lekkości tonu i tego stylistycznego dopasowywania narracji i treści. Czy czasami nie zapominamy, że narrator to także osoba, szczególnie ten pierwszoosobowy, czyli ma prawo posługiwania się swoim naturalnym stylem?

Świetna opowieść Vargu, od akcji po metafory, język i morał. Jedyny mały minusik: zakończenie wydało mi się odrobinę zbyt rozbudowane: pięć akapitów (ok, dwa to tylko pojedyncze zdania, ale mimo wszystko), ale to pewnie tylko moje prywatne czepialstwo.

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

KatastrofVII, geepee75 – dziękuję za przeczytanie! (edit– i za komentarz, Katastrofie :] )

 

Belhaju – Mogę tylko zgadywać, czego zabrakło, niemniej dzięki za komentarz i ocenę (te oceny są w ogóle fajne).

Przetłuszczona Brodo Dana Harmona – Chyba najgorsze, co autor może zrobić pod swoim tekstem, to pisać, jak jego zdaniem Czytelnik powinien odbierać tekst. Pomijając inne skutki, można w ten sposób narzucić interpretację, a to jak zawłaszczenie połowy przyjemności. Nie jest jednak tajemnicą, że nie mam doświadczenia, więc testuję różne style i obserwuję, jakie mają recenzje. Nie lubię szablonów, próbuję z nich wychodzić, kroczek tu, kroczek tam. Twoja opinia jest jednakowoż jak najbardziej pomocna, w końcu też jesteś Czytelnikiem. Możesz się wymądrzać :)

Śniąca – Bardzo, bardzo dziękuję, także za punkcik. W kwestii Szarańczy niczego nie oczekuję, ale zachęcam i będzie mi miło, jeśli spróbujesz.

Fleurdelacour – Cieszę się, że Ci się podobało, dziękuję za obronę lekkości, też tak to widzę, a nawet trochę bardziej :) Zakończenie jest nieco przydługie, racja. Miałem jednak kilka klamer do zapięcia i tak wyszło… Chyba mi to nie przeszkadza.

Dziękuję za miły komentarz.

słów kilka

ładne, nastrojowe

końcowa klamra zbędna – jak byś zakończył na słowach: tak właśnie uczyniłem -byłoby ok

Ignorancja to cnota.

vargu, pamiętaj tylko że aby wychodzić z szablonów, trzeba je najpierw dobrze poznać – najlepiej od podszewki.

Mnie jako czytelnika może obchodzić co autor chciał powiedzieć, tylko jeśli podchodzę do tekstu pod jakimś kątem biograficznym. I choć wyznaję zasady dzieła otwartego i śmierci autora (dlatego J.K. Rowling tak mnie wkurza dopowiadając po latach ciekawostki o postaciach. Czy ona nie rozumie, że o ile nie wyda kolejnej książki, jej rola dawno się skończyła?) tutaj przecież się znaleźliśmy, bo chcemy czegoś się nauczyć, prawda? Zastanawiają mnie Twoje intencje z nieco akademickich pobudek – chciałem wiedzieć czy piszesz “na ślepo” czy z konkretnym zamiarem. Jeżeli z zamiarem, to jakim, choćby abym mógł sobie ocenić w głowie czy Ci się udało i wyciągnąć własne wnioski.

Świetna lektura, choć pozostawiła mnie z uczuciem trudnego do wyjaśnienia zniechęcenia. Może chodzi o to, że fantastyka pełni tutaj wyłącznie rolę pretekstu do pisania o uczuciach? Może o lekki przerost formy ( wybornej swoją drogą) nad treścią? Może o to, że narrator był tak przekonujący i tak dobrze nakreślony, że z miejsca go znielubiłem? Może między słowami mignął mi sentymentalizm w tańszym wydaniu?

Trudno wyczuć, tak czy inaczej, solidny kawałek dobrego tekstu – choć nie do końca wpisujący się moje preferencje czytelnicze.

na emeryturze

Vargu, Twój tekst – miodzio: czarujący i dotykający czegoś w środku, odpowiedniej struny (słowa mojej żony :), mnie również się niezmiernie podobało, lecz mnie akurat czegoś zabrakło, czuję jakiś taki niedosyt.

F.S

Kolejne słowa o nieokreślonym niedosycie. Ciekawe!

(UWAGA! TROCHĘ SPOILER!!)

Może to przez brak wybuchowego zakończenia? Nie, nie próbowałem zagrać kartą: “brak zaskoczenia jest największym zaskoczeniem”. Rozczarowanie jest dla tego opowiadania dość istotnym elementem, więc wciskanie na siłę zwrotów akcji tylko by ją zniszczyło. Nienazwany niedosyt jest właściwie całkiem dobrą emocją na pożegnanie. Tak to będę widział :) 

Gary_joiner – Spodziewałem się, że ten akurat utwór o jakąś milę chybi zbiór Twoich upodobań. Bardzo więc dziękuję za Twój komentarz, jest nawet całkiem budujący. Chciałem spróbować czegoś bardziej emocjonalnego (po ostatnich, chłodniejszych próbach) – i oczywiście liczę raczej na odbiór na ten aspekt nastawionych Czytelników. Bardzo dziękuję także za słowa o narratorze. Fajnie było go zagrać i cieszę się, że wypadł przekonująco – nawet jeśli nie w Twoim stylu. Chyba dlatego właśnie lubię pisać w 1-os.

FoloinStephanus – Dziękuję pięknie. Pozdrowienia dla żony. Jeśli odkryjesz, czego Ci zabrakło, zapraszam do uzupełnienia komentarza ;) 

Jakże satysfakcjonująca lektura! Czekając na kasztany czytało mi się tak dobrze, że nie bardzo mam ochotę na wyrażanie jakichkolwiek zastrzeżeń. No, może tylko to, że zdania w nawiasach trochę wytrącały mnie z rytmu, rozpraszały.

Dobrze byłoby móc wybrać się jeszcze kiedyś do Twojego miasta. ;-)

 

po­świę­ca­jąc o wiele zbyt dużo uwagi cie­lę­cym oczom). – Raczej: …po­świę­ca­jąc o wiele za dużo uwagi cie­lę­cym oczom). Lub: …po­świę­ca­jąc nazbyt wiele uwagi cie­lę­cym oczom).

 

za­pa­trze­ni w sie­bie, jakby po omac­ku szu­ka­li głę­bo­ko w swych wy­ga­słych trze­wiach cze­goś, co dawno już utra­ci­li. – Drugi zaimek zbędny. Czy mogli szukać czegoś w cudzych trzewiach?

 

gdy zobaczyłem tę czarną jak smoła głowę wystającą z o wiele za dużego, żółtego kombinezonu. […] Siwe kędziory włosów i brody lśniły niemal srebrzyście w ciepłym świetle jesiennego słońca. – Czy o głowie ze srebrzyście siwymi kędziorami i takąż brodą można powiedzieć, że była czarna jak smoła?

 

Czło­wiek ów za­trzy­mał się przy wiel­kiej ster­cie za­gar­nię­tych liści… – Raczej: …ster­cie z­gar­nię­tych liści

 

Le­d­wie wy­cią­gnął dłoń ku zło­tym pta­kom sy­pią­cym fon­tan­ną mi­go­tli­we­go pie­rza, już na­bie­rał ich gar­ścia­mi. – Kim byli ci, których nabierał garściami?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za punkcik, Regulatorzy! Bardzo się cieszę, że Kasztany przypadły Ci do gustu.

I nawet błędów nie tak dużo.

Lewa półkula mojego mózgu oczywiście zauważyła tę głowę i srebrzyste kędziory i miała liczne uwagi, prawa stwierdziła jednak niedbale, że to fajnie namalowane, takie maźnięcia pędzlem, najpierw czarne, na to srebrne i że to obrazowe jest. Potem stwierdziła, że głowa pod włosami też jest przecież czarna, na co lewa oznajmiła rzeczowo, że włosy to też głowa. Wybuchła straszliwa kłótnia, obie półkule są teraz na siebie śmiertelnie obrażone, musiałem więc zostawić, jak jest, bo zabrakło mi koordynacji.

Poprawić zresztą ten fragment byłoby mi niezmiernie trudno i może nawet nie chcę, bo jest dość istotny, a zmianami na szybko łatwo spaprać sprawę.

Nabierać garściami miał ptaków (którym w tym celu nadałem formę niepoliczalną) i do tego “ich” wydaje mi się poprawne – upewniałem się, pamiętam, że nabierać z dopełniaczem nie jest wyrażeniem potocznym (grzybów, orzechów). Ale chyba rzeczywiście przekombinowałem. Pomyślę, może zmienię na nabieranie pierza. Nie o to mi chodziło, ale będzie może czytelniej.

Reszta błędów poprawiona.

Policzyłem nawiasy, gdy Broda zwrócił na nie uwagę. Choć je lubię, to faktycznie nieco przesadziłem. Myślałem, że są góra 3 :) Pewnie nie zmienię, ale będę pamiętał następnym razem.

Jeśli uwagi okazały się przydatne, cieszę się.

Mam nadzieję, Vargu, że obie półkule, mimo że skłócone, nie przyprawiły Cię o ból głowy. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciekawy tekst. Najpierw wydawało mi się, że początek jest zbytnio rozwleczony, że nic się nie dzieje… Potem doszłam do wniosku, że jednak te wszystkie opisy miały sens.

Fajny motyw z książką.

Misie.

Babska logika rządzi!

Dziękuję, Finklo!

Bardzo mnie ucieszył Twój komentarz i że Cisie, i że punkt.

Aż mi się pisać znowu zachciało ;)

 

Trafiłam dość późno, ale cieszę się, ze mi się udało:)

Bardzo mi się podobało – plastyczne opisy, leniwy, nostalgiczny nastrój i John, który do chłodu jesieni wnosił tyle radości i ciepła.

Z niekłamaną przyjemnością – high five:)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Późno czy nie – dziękuję za wizytę i piąteczkę, AlexFagus :) Biblioteka cieszy zawsze i zawsze bardzo:)

Ale dziwne, że choć mail poszedł, to nie ma newsa na głównej… I nie wiem dlaczego, bo wszystkie pola wypełnione jak należy, tagi są, reprezentatywny jest etc. Może jest jakiś limit czasowy, miesiąc np. No trudno. I tak jest fajnie.

Tak, jest limit czasowy. Właśnie jakoś w miesiącach mierzony…

Babska logika rządzi!

Aha. Kolejna kłoda pod nogi :) Nic to. Dzięki za info, Finklo.

Bardzo dobry tekst. 

Miejscami trochę niewyważony pod kątem stylistycznym. Masz ciekawy styl, więc samo obcowanie z kolejnymi zdaniami było przyjemnością. Czasem jednak było “za dużo”. Przydałaby się przerwa na złapanie oddechu, jakieś rozcieńczenie tej gęstej prozy. Choćby te wtrącenia w nawiasach – sprawiają wrażenie, jakbyś miał dziesięć błyskotliwych myśli na jedno zdanie i nie mógł się zdecydować. A pisanie to sztuka trudnych wyborów. 

Ale to tylko ogólne uwagi, że można by nieco oszlifować. Ogólnie czuć, że dobrze Ci się pisało ten tekst. 

Co do narracji – jest poprowadzona w takim Lovecraftowskim stylu. Więcej wiadomo o innych bohaterach niż narratorze. Narratora zresztą dajesz poznać głównie po tym, w jaki sposób przedstawia on resztę świata. Czyli trochę melancholijnie, nostalgicznie, jesiennie.

Poza tym jest plastycznie. Obrazy, które przedstawiasz są ciekawie dobrane, a nie takie po linii najmniejszego oporu. 

Jeśli chodzi o fabułę, to moim zdaniem gra ona tutaj drugorzędną rolę. Jest wystarczająca, satysfakcjonująca. Nie ma wielkich zwrotów akcji, ale to przecież nie taki rodzaj tekstu.

Fajny tytuł, choć osobiście wolę, jak jego uzasadnienie nie znajduje się w ostatnim akapicie, tylko trochę wcześniej, by było subtelniej, tak jakby mimochodem. 

Zazgrzytała mi ostatnia linijka. Moim zdaniem niepotrzebna, na siłę puentująca emocjonalne, delikatne zakończenie. Wolałbym, żeby kończyło się na tym zdaniu:

W środku zaś niezmiennie czekało na mnie pół porcji gorących pieczonych kasztanów.

Podsumowując: satysfakcjonująca lektura. 

Wciąż piszesz, Vargu? Planujesz coś publikować? 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Dzięki Funthesystemie :)

Nie jest to mój ulubiony tekst. Powstał na szybko, dla odreagowania i pewnie stąd ta niespójność stylistyczna, o której mówisz. Po prostu swojego nie odleżał. Wtrącenia w nawiasach wziąłem bodaj od Vonneguta i wiesz, wydaje mi się, że to jest część stylu, coś takiego, do czego trzeba się przyzwyczaić. Tu pewnie po prostu nie było na to miejsca i zagęszczenie tych wtrąceń stało się zbyt duże. A poza tym prawdą jest, że zawsze straaasznie trudno jest mi wywalić jakieś świetne zdanie, które nagle przestało pasować. No bo przecież nadal jest takie świetne i nieważne, że bez związku z czymkolwiek ;)

Chyba za to rozumiem już o co chodzi z tą trudnością narracji pierwszoosobowej – można nie polubić bohatera i czytać dalej, bo patrzysz na niego z boku, ale jeśli nie lubisz narratora, to już jest ciężko. I wydaje mi się, że odbiór tego tekstu silnie był uzależniony właśnie od tego czynnika. Taka refleksja.

Wiele osób zwracało uwagę na rozmemłane zakończenie i pewnie wszyscy macie rację. Chciałem z przytupem, ale nie mogłem się najwyraźniej zdecydować, który lepszy, więc zostawiłem wszystkie.

A czy wciąż piszę? :) Oczywiście, że piszę. Mam teraz mniej czasu (życie), więc nie tak masowo, jak te kilka lat temu, ale piszę. Tylko już nie pod kątem portalu. Mam “prawie skończone” z 10 długich opowiadań (lub niemal-powieści), tylko teraz walczę z własną ambicją, żeby w końcu przestać je poprawiać. I rozbudowywać. Na razie bez sukcesów.

Ale to temat rzeka, nie chcę przynudzać.

Anyway, okazało się, że teksty, w które wkładam najwięcej wysiłku, piszę je miesiącami czy nawet latami, tutaj pozostają niezauważone i utykają w poczekalni – głównie ze względu na długość i to, że jestem krytyczną świnią ;) A ponieważ właśnie takie teksty lubię pisać – a nie takie jak powyżej – po kilku sugestiach i rozmowach wyszło mi na to, że muszę zrobić to, co pozostali: publikować gdzie indziej, a tu zrzucać po oklaski. Przykro mi, że tak to działa, bo z portalem się zżyłem, ale są plusy dodatnie i… :)

Bardzo mi się podobało :)

Przynoszę radość :)

Bardzo mi miło, Anet :)

Misiowi też spodobało się. Jesiennie, w samą porę odkopał i poleca.

Dzięki za jeszcze jedną szansę, Koalo :)

Miś lubi teksty dawne, bo się kurzem pokrywają, a są wśród nich ciekawe. Dlatego zachęca w swoim “Dowód? cd.” do zaglądania do tych tekstów smiley

Nowa Fantastyka