Słońce stało wysoko na Amazonce, kiedy Łowca potworów lustrował zwierciadło wody w poszukiwaniu potwora. Łowca łowił wzrokiem w odróżnieniu od zazwyczaj, kiedy używał wędki, aby wypatrzyć podwodną bestię. Nie dostrzegł jej, co nie znaczyło, że jej nie ma, mogła się kryć w głębinach gdzie nie sięgało jego oko.
O anakondzie powiedzieli mu miejscowi Indianie, którzy na dorzeczu Amazonki zjedli zęby i niejedno morskie stworzenie już widzieli. Skoro w ich relacji anakonda była nadspodziewanie wielka, to musiała być prawda, a co więcej Łowca podejrzewał, że to może być prawdziwa królowa anakond, o której pradawnej świątyni w tych rejonach krążyły legendy od zamierzchłych czasów.
Coś plumknęło pod wodą. Czy to anakonda?, podejrzewał Łowca, bo to mogła być ona, ale nią nie była, bo to było coś innego. Łowca usiadł na łódce i otworzył dziennik należący do jego własnego ojca, który pełen był malunków pradawnych świątyń, bo trudnił się on poszukiwaniem skarbów. Syn poszedł jego śladem i został słynnym Łowcą nagród i tramperem – znajdywaczem dzikich zwierząt, głównie morskich straszydeł. Przekartkował skoroszyt i wśród różnorakich abominancji utrwalonych węglem, wypatrzył wizerunek dużej anakondy, która patrzyła z góry, bo akurat atakowała niewinną ofiarę, która była w domyśle artysty na dole. To jej szukał, był pewien.
Odprowadził łódkę do zatoczki i udał się na spoczynek, gdzie śniły mu się pradawne węże i ukryte skarby, a wstałwszy o świcie, słońce już wschodziło nad horyzontem, który przysłaniały drzewa, bo to była dżungla.
Na grupę archeologów, która się rozbiła w dżungli natrafił popołudniem, tuż po tym jak się rozbili. Ocaliło ich się 3, kobieta, która kiedyś była ładna, ale teraz już nie, bo była brudna i przerażona, czarnoskóry paker o wielkich muskułach i wąsaty chudzielec o twarzy szczura. Ich samolot zwisał z drzewa w kierunku ziemi i w każdej chwili mógł spać, dlategoż Łowca przytomnie kazał im się usunąć na bok. Kiedy nawiązali rozmowę, okazało się że to archeolodzy z Wyższej Szkoły Archeologii w San Paulo stolicy Brazylii. Oni też szukali pradawnej świątyni, ale skończyło się im paliwo, więc dobrze, że Łowca akurat był w pobliżu. Potem ruszyli dalej.
W czterech płynęli łódką w górę rzeki i dysputowali o okolicy, gdzie wszystko chciało ich zjeść, a największy apetyt miała z nich anakonda. Ptaki śpiewały na koronach drzewa ponad ich głowami, ryby pływały, zobaczyli też żółwia o skorupie twardej jak hartowana stali, ale anakondy nigdzie nie było, bo jej nie widzieli, albo była tuż za ich plecami i ostrzyła zęby. Na tę myśl wszystkich przeszedł dreszcz.
– Widziałeś ten obelisk? – zapytała Katarina pokazując stary manuskryt, pochodzący jeszcze z czasów Inków, nim stopę na kontynencie Ameryka postawił pierwszy z ludzi. – Wznosi się do góry na wyspie na jeziorze gdzieś na Amazonce, gdzieś w tej okolicy.
Łowca dobrze znał dorzecze, lecz nie widział podobnej, a i w legendach Indian nie zachowała się żadna zmianka.
– Czy to pod nim myślicie, że jest świątynia królowej anakond? – zapytał ciekawy.
– Tak nam powiedziały źródła – orzekła zagadkowo.
A potem rzeka eksplodowała horrorem z anakondą w roli głównej. Gadzina wyłoniła się z wody niemal pionowo niczym peryskop łodzi podwodnej, na której doszło do awarii wyciągarki peryskopu. Była zielonkawa, pokryta wężowym szlaczkiem i odrażająco paskudna. Archeolodzy wrzasnęli, ale na łodzi nie mieli gdzie uciec, jedynie do wody, ale ta była królestwem węża, do którego zaproszenie było ostatnią rzeczą jakiej w tamtej chwili pragnęli, więc zostali. Za to Łowca chwycił sieć, lecz mierząc wzrokiem potwora uznał, że ta jest za mała i złapać mógł by w nią co najwyżej 1/3 węża. Wyjął więc strzelbę i zaczął ładować, ale robił to na tyle wolno, że straszydło pożarło Murzyna, który był z nich najbardziej smakowity z perspektywy węża.
Potem Łowca strzelił, odrzut omal go nie zabił ale trafił, bo wąż zasyczał i uciekł. Nikt nie miał wątpliwości, że ta rana okaże się nie śmiertelna.
Wieczorem siedzieli przy ognisku, a każda złamana gałąź podchodziła im do gardła, bo to mógł być sygnał, że anakonda się zbliża, już się czai w mroku, wypatrując. Łowca kartował mapy w pamiętniku ojca, jakby szukał jakiś wskazówek. Nagle dotarł na stronę, na której nigdy wcześniej nie był. Widniał na niej obelisk.
– To moja wina, że Andre nie żyje – powiedział wąsaty Carlos, przejęty. – Niepotrzebnie go namówiłem na tą wyprawę.
– Anakonda nie wybiera kogo zjada, bo zjada każdego – odparł Łowca, czym dodał mu otuchy, ale zaraz wrócił do obelisku bo znalazł kolejną ciekawą wskazówkę. To były współrzędne jeziora. Jego ojciec sam wymyślił swoje współrzędne, żeby kiedy mapa lub dziennik wpadnie w niepowołane ręce, nie mógł znaleźć miejsca, o które mu chodziło. Łowca zdjął kapelusz, wyjął mapę i ubrał go z powrotem. Mapa przedstawiała Brazylię w skali 1:10000, a na niej współrzędne ojca. Z łatwością zlokalizował lokalizację jeziora i wskazał palcem miejsce, gdzie był słup, czym wprawił innych w osłupienie. Postanowili iść tam nad ranem, ale anakonda miała inne plany.
Spali w jednym namiocie, jeden przy drugim, a wtedy w blasku księżyca na ścianie namiotu odmalował się kształt – długi i wężowy. Anakonda była tuż z tyłu, gotowa do ataku i głodna.
– Zostańmy tu, nie wślizgnie się do namiotu – uspakajał Łowca, ale po próżnicy, bo wąsacz czmychnął i tyle go widzieli. Długi wężowy kształt anakondy ruszył za nim w pościg.
Potem długo szukali Carlosa po dżungli, Katrina w końcu się zmęczyła i zaproponowała, że może wrócił, ale gdy wrócili i weszli do namiotu, ten wciąż był pusty. Do wschodu słońca czuwali, oczekując powrotu węża lub Carlosa, ale przyszła do nich jedynie niepewność i strach, a o brzasku pierwsze promienie słońca na niebie, które tego dnia było czyste i błękitne niczym wody rzeki pod nim.
Rano musieli podjąć decyzję, bo ta wyprawa stawała się coraz bardziej niebezpieczna z powodu perspektywy możliwości, że zostaną zjedzeni. Ale wizja bogactwa i to, że do świątyni mieli bliżej niźli do najbliżej wioski przeważyła im szalę. Łowca myślał o ojcu – widział go wręcz w chwili pożegnania, kiedy stał na brzegu, w łódce oddalał się w brzasku zachodzącego słońca, uprzednio dawszy dziennik synowi, wyruszał na poszukiwania, które miały skończyć się tragicznie zapewne za sprawą anakondy lub tego, że ojciec nie miał dziennika i się zgubił. Odpowiedź na to znała tylko ta potwora i Łowca wiedział, że się nią nie podzieli. Gdyby wtedy wiedział, zawróciłby łódź ojca z powrotem, ale teraz była jeszcze szansa by zadośuczynić losu i zmienić bieg przeznaczeniu obojga mężczyzn różniących się pokoleniem.
Katerina szła u jego boku i chyba ją kochał, bo była odważna i była w niej determinacja, która mu się podobała. Wielki wąż był cementem, który ich złączył i za to Łowca był mu wdzięczny, choć wcześniej zabrał mu ojca, czego mu nie wybaczył.
Po długiej i intensywnej nocy w końcu doszli o świcie. Obeliks stał na wyspie samotny niczym Łowca w życiu zanim Katerina spadła mu z nieba w samolocie i wyglądał na bardzo pradawny. Pokryty mchem i roślinnością, wręcz mógłby umknąć im uwadze, gdyby nie był taki wielki. Pokryty był runami w jakimś pradawnym języku, który musiał wymrzeć jeszcze zanim ktokolwiek zaczął go używać.
Łowca spojrzał do dziennika, a ojciec go nie zawiódł, bo znalazł odpowiedź i zaczął wciskać kamienne klawisze na monumencie w zapisanej w dzienniku kolejności, choć ta wydawała się bez sensu. Drzwi otworzyły się przed nimi na oścież i przezeń przeszli i po chwili byli już w środku.
Schody prowadziły na dół tak strome, że Katerina o mało nie upadła, ale złapał ją i ocalił, za co pokochała go jeszcze mocniej. Korytarze śmierdziały stęchlizną i wężowym truchłem, a ściany pokryte były malowidłami ściennymi.
Doszli do wielkiej sali z wielkim pomnikiem anakondy pośrodku, gdzie czuć było zgrozę i namacalny strach, ale były też skarby – całe skrzynie bogactw i kosztowności, co dodało im otuchy.
Wtem zza kolumny wysunęła się sylwetka, lecz wcale niewężowa, ale ludzka. Wąs na jego górnej wardze powiedział im jasno, że mają do czynienia z Carlosem, choć było ciemno i nie mogli tego stwierdzić na 100%.
– Jak uciekłeś wężowi? – zapytała Katerina jakby z radością, ale Łowca wcale się nie cieszył, bo przeczuwał podstęp, że Carlos może być w zmowie z wężem.
Carlos wyciągnął strzelbę i wycelował w ich oboje, bo była dwulufowa.
– Zostaniecie tu zjedzeni – podjął – a za to ja będę mógł zabrać skarb, tak to było omówione. To ja zepsułem samolot. Wszystko zaplanowałem. Tylko twoja gęba Łowco, wyłoniona tak niespodziewanie spomiędzy drzew, nie daje mi spokoju. To była nieprzewidziana zmienna w mojej funkcji dążącej do asymptoty bogactwa.
– Może dlatego, że jestem podobny do swojego ojca – rzekł Łowca i wiedział, że trafił, ale nie wiedział, czy trafi ze strzelby, którą szykował za plecami do wystrzału. Na razie trzymał ją między łopatkami jak teatralny scenarzysta trzyma ją na ścianie. – Znałeś mojego ojca?
– Więcej powiem – powiedział. – To ja go zabiłem.
Już mieli się strzelać, ale anakonda miała gdzieś, że Carlos jest członkiem jej kultu, bo wystrzeliła pierwsza jak sprężyna i go zjadła. Wtedy Łowca dobył pętli, chciał zacisnąć wężowi na gardle, ale nie umiał znaleźć gardła, a pętla się poplątała i nic z tego. Wyciągnął więc harpun na anakondy, a Katerina była już przerażona tym bardziej, że wąż już połknął Carlosa i dobył do niej. Bynajmniej była szybka i zaczęła biec, toteż dało jej to kilka sekund, nim Łowca załadował broń i wystrzelił i choć trafił, potwora wcale się nie zatrzymała.
Drugi pocisk trafił w okolice ogona i wtedy anakonda wyraźnie zwolniła, mieli więc czas żeby się przegrupować. Katerina dopadła do strzelby, którą Łowca porzucił na rzecz harpuna i wymierzyła.
Bestia sunęła wprost po linii prostej, obnażając zęby jadowe i resztę wnętrzności, a wtedy broń wystrzeliła i głowa potwora rozprysła się niczym arbuz trafiony z armaty. Rzucili się sobie w objęcia i całowali. Byli bogaci, pokonali węża, pomścili swego ojca i jeszcze się kochali. To był dobry dzień.
Wieczorem dotarli do wioski Indian łodzią wypełnioną dziesiątkami ton kosztowności. Dali indianom trochę, bo nie byli pazerni, a resztę zachowali dla siebie. Niebawem mieli trafić na nagłówki gazet, ale na razie obserwowali zachód słońca, trzymając swe dłonie i wspominając złowrogą anakondę, którą niedawno pokonali, planując kolejne dzikie przygody, bo taką mieli naturę.
25. styczeń 2016