- Opowiadanie: podstuwak - Yen pox

Yen pox

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

bemik, Drewian, Użytkownicy V, Suzuki M.

Oceny

Yen pox

 

 

 

I

 

– To nie będą egzorcyzmy. – Jan Krukowski wyjął z kieszeni marynarki papierośnicę pełną egipskich specjalnych, jednego z nich włożył do ust, drugiego za ucho, po czym przeczesał usztywnione brylantyną włosy.

Pułkownik Rochosiewicz uniósł zmęczone oczy.

– Słucham? – zapytał słabym głosem.

– Nie jestem klechą – wyjaśnił Krukowski. – Nie egzorcyzmuję. Ustaliłem, jaka siła za tym wszystkim stoi i mogę ją wypędzić, ale nie mogę zagwarantować, że pana syn przeżyje.

Równy, przycięty na oficerską modłę wąs Krukowskiego poruszył się, gdy papieros przeskoczył z jednej strony ust na drugą. Szczęknęła zapalniczka. Srebrny Ronson odpalił za pierwszym razem. W górę, ku kryształowemu żyrandolowi, powędrowała smużka dymu.

Rochosiewicz nie odpowiedział. Stojący przy nich kamerdyner chciał poinformować Jana, że w salonie nie wolno palić, jednak gospodarz dał mu znak dłonią, by tego nie robił. Krukowski nawet tego nie zauważył. Schował zapalniczkę i postukał palcem w główkę swojej czarnej fedory, leżącej na stoliku. Tuż obok filiżanki z kawą. 

– Moim zdaniem powinien pan poczekać, aż pani Bielska załatwi tę sprawę – powiedział.

Rochosiewicz zacisnął dłoń na podłokietniku swojego fotela.

– Proszę sobie wystawić, że pani Bielska zwleka zbyt długo – oznajmił chłodno. – Jej metody są nieefektywne. I proszę się o nią nie troszczyć. Pani Bielska otrzyma zapłatę.

Ton Rochosiewicza był niecierpliwy i stanowczy. Jan znał ten ton dobrze. Sam starał się go naśladować, gdy jako niespełna dwudziestoletni chłopak ruszał gromić bolszewików. Tak mówili oficerowie. Tak mówił jego dowódca w 4 Brygadzie Kawalerii, z którą zdobył swoje pierwsze odznaczenie szarżując pod Cycowem w czasie Bitwy Warszawskiej. Rana, którą wtedy otrzymał o mało go nie zabiła. Od tamtej pory minęło ponad siedem lat i ton ten przestał wywierać na Krukowskim wrażenie.

– Nie troszczę się o panią Bielską – odparł niewyraźnie, z papierosem tkwiącym w kąciku ust. – Ona świetnie troszczy się o siebie sama. – Wrzucił niedopałek do filiżanki z kawą, zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu krzesła. Potem zakasał rękawy i wyszedł z salonu w kierunku schodów. Nie wiedział, czy zimno, które mu przy tym towarzyszyło to zapowiedź tego, co go tam czeka, czy tylko wbity w jego plecy wzrok kamerdynera.

Gdy stanął na pierwszym stopniu chłód przybrał na sile. Wtórował mu metaliczny zapach, przypominający zapach krwi. Jan znał go znakomicie. Ile razy już przez to przechodził? Opętania, nawiedzenia, nękania. Znudzeni bon vivanci bawiący się w magię. Przebrzmiałe damy pragnące dawnej świetności. Rozkoszy. Władzy. Bogactwa. Zdążył nauczyć się już, że niektórzy zdolni są poświęcić wszystko, by osiągnąć swój cel. Grać w grę, w której dusza to tylko cena wywoławcza. Tym bardziej, jeśli jest cudza. Nie miał im jednak tego za złe. W końcu tylko dzięki temu miał pracę.

Kopnięte drzwi wypadły z zawiasów. Wewnątrz półmrok. Zasłonięte okna. Obszerna sypialnia, urządzona w klasycznym stylu. Pod ścianą łóżko z baldachimem. Młody Rochosiewicz, przywiązany do łóżka srebrnymi łańcuchami. Naprężając się wydał polifoniczny ryk, podobny do występów niektórych chórów amatorskich. Jego ciało było brudne i wychudłe. Twarz wykrzywiona. Wywrócone białkami w górę oczy przekrwione. W niczym nie przypominał słodkiego utracjusza, znanego z zabaw na Trębackiej i w Hotelu Europejskim.

Jan podszedł do niego szybkim krokiem, wskoczył na łóżko i przycisnął kolanem jego klatkę piersiową. Jedną ręką złapał młodzieńca za przetłuszczone włosy, drugą wyjął z kieszeni pryzmat wielkości dużej monety. Odchylając głowę chłopaka przyłożył pryzmat do jego czoła.

Otwarte nagle okna uderzyły o ściany. Po podłodze rozsypało się szkło. Choć na zewnątrz było upalnie, powietrze, które wpadło do pokoju przeszywało chłodem. Zaraz potem zawieszone na ścianach landszafty i portrety poszybowały przed siebie, jak dyski wyrzucane w czasie zawodów olimpijskich. Bibeloty zaczęły wbijać się w ściany i sufit.

Krukowski naparł mocniej kolanem i zaczął mamrotać magiczną formułę. Zgiełk w pokoju wzmógł się. Kolejne przedmioty trafiały w Jana z coraz większą siłą. Kawałki szkła zraniły jego ramię. Wetknięty za ucho papieros wypadł i potoczył się po podłodze, jakby to, co dzieje się w pokoju nie mogło mieć na niego wpływu.

I wtedy zrobiło się ciemno. Przez chwilę Jan miał nadzieję, że być może któryś z obrazów trafił go w głowę. Tak byłoby lepiej. Szybko jednak zorientował się, że jest przytomny.

A więc to wróciło. Pomyślał, że ślepnie. Oślepłem.

Dlaczego akurat teraz? Wstrząsające pokojem trzaski dezorientowały go. Zupełnie jak wtedy. Jak w dniu, w którym bolszewicka kula przeszła przez kość jego czaszki i pozbawiła go wzroku. Jednak wtedy ślepota minęła. Czy minie i teraz?

Ataki powtarzały się później przez jakiś czas, aż zanikły zupełnie. Co mogło je ponownie sprowadzić?

Otrząsnął się. Ślepy, czy nie, ma tutaj coś do zrobienia. Słowa zaklęcia, na chwilę przerwane, wybrzmiały znowu.

Rochosiewicz znów wydał z siebie przeraźliwy krzyk setek głosów. Choć desperacko szarpał krępujące go łańcuchy, nie był wstanie ich zerwać.

Przynajmniej na razie.

Jan zobaczył światło. Kontury sypialni wróciły. Przed nim wyostrzyła się wykrzywiona twarz Rochosiewicza.

Przyciskany do jego czoła pryzmat rozbłysnął, a skóra pod nim zasyczała, jak skóra znakowanego bydła. W chwilę później bryła stała się niemal całkowicie czarna, a z jej boku uniosły się dwa promienie. Jeden zszarzały, o barwie nieokreślonej, drugi smolisty, nie tyle czarny, co zatracający w sobie wszystkie kolory. Smolista struga rozpływała się, jak wylana do oceanu ropa, druga natomiast ostrym łukiem prowadziła do ust Rochosiewicza.

Jan nie przerywał zaklęć. Działały. Demon i dusza chłopaka zostały rozczepione. Duch znalazł drogę powrotną do ciała. Rochosiewicz miał więc szansę przeżyć.

Po chwili wszystkie przedmioty opadły. Pozbawione szyb okna przestały walić o ściany. Rochosiewicz otworzył oczy.

Jan zszedł z niego i podniósł z podłogi papierosa.

Chłopak usiadł na łóżku i rozejrzał się dookoła. Zdawał się nie zauważać Krukowskiego. Jego dłonie powędrowały do poparzonego czoła, ale nie sięgnął go, wstrzymany przez łańcuchy.

– Co do diabła…? – zapytał głosem już normalnym, ale zachrypniętym i słabym.

– Nie wywołuj wilka z lasu – rzucił Jan i zapalił trzymanego w ustach Egipskiego.

 

 

II

 

Obudziło go trzaśnięcie drzwiami. Zdążył tylko przesunąć w górę głowy opuszczoną na oczy fedorę i dostrzec napis na otwartych drzwiach swojego gabinetu:

„J. Krukowski. Detektyw od spraw szczególnych”.

Zaraz potem wyrosła przed nim smukła sylwetka Iwony Bielskiej.

– Co ty sobie wyobrażasz? – Nie krzyczała. Nie musiała. Jej ostry ton zamieniał nawet szeptem wypowiadane słowa we wbijające się w słuchacza szpileczki. – Myślałam, że sprawę podbierania sobie zleceń rozwiązaliśmy raz na zawsze.

Była pochylona nad biurkiem. W pozycji, która uniemożliwiała mu ściągnięcie nóg z blatu. Jej głowa zwisała nad nim jak gilotyna. Twarz miała napiętą, ujętą w ramy grzywki i loków przyciętych tuż nad ramionami. Oczy mocno podkreślone. Na jej czole połyskiwała czarna opaska. Wyglądała jak Theda Bara w Kleopatrze.

– Bardzo pana przepraszam – do gabinetu zajrzała sekretarka. – Mówiłam pani Krukowskiej, że nie może tak po prostu tu wejść, ale…

Iwona przymknęła oczy i wzięła głęboki wdech.

– Nazywam się Bielska – wysyczała. – Proszę w końcu to zapamiętać.

Znowu opuściła powieki. Jej karminowane usta ścięły się w prostą linię. Jan przyznał niechętnie, że jego była żona wciąż wygląda wspaniale.

– Iwa – zaczął tonem, którym starał się zażegnywać ich kłótnie. Tonem, którego nienawidziła. – Rochosiewicz sam po mnie posłał. Uważał, że twoje metody są nieefektowne…

Zrzucona z biurka masywna lampa roztrzaskała się o podłogę. Sekretarka zamknęła drzwi, uciekając z pola walki. Krukowski opuścił nogi na podłogę i wyprostował się w fotelu.

– Przestań – powiedział spokojnie. Jak do dziecka, zanim zacznie się na nie krzyczeć.

W odpowiedzi kolejne przedmioty poszybowały w górę, rozbijając się na ścianach lub podłodze.

– Wiesz, że dzisiaj przeżyłem już coś podobnego? – przyznał radośnie, niezrażony tym, co się dzieje. – Tylko wtedy czułem się bezpieczniej.

Iwona jeszcze raz przechyliła się nad biurkiem. Teraz mógł poczuć na twarzy jej ciepły oddech. Zapach francuskich perfum.

– I słusznie – rzuciła przez zaciśnięte zęby – bo jeszcze z tobą nie skończyłam. Co zrobiłeś z synem Rochosiewicza?

Krukowski uniósł w zdziwieniu brwi.

– Uwolniłem jego duszę – oznajmił, wzruszając ramionami.

– Przeżył?

– Przeżył.

– Co z demonem, który go nękał?

– Wygnałem go.

– Jak.

– Za pomocą pryzmatu.

– Gdzie jest ten demon?

Jan skrzyżował ręce na piersi.

– A gdzie są demony? – spytał. – W jakimś demonicznym miejscu.

Bielska pokręciła głową i zaczęła chodzić po pokoju.

– Jesteś kompletnym amatorem – stwierdziła. – Niczego się ode mnie nie nauczyłeś.

Jan roześmiał się i przesunął kapelusz na czubek głowy.

– Też się cieszę, że w końcu wpadłaś – powiedział z przekąsem. – Nie byłoby rozsądnym przekreślać to, co nas łączyło.

Bielska nie zwracała na niego uwagi. Wydawała się już spokojniejszą, jednak wciąż nie przestała kroczyć po gabinecie. W końcu znowu podeszła do biurka i spytała:

– Wziąłeś coś od Rochosiewicza?

– Pieniądze – przyznał Jan. – Twoją dolę też obiecał ci przekazać.

– Coś jeszcze?

– Niby co?

Iwona zastanowiła się.

– Cokolwiek – powiedziała. – Może o czymś wspominał?

Jan zaprzeczył ruchem głowy.

– Nie dał mi nic więcej. O nic więcej nie pytałem – oznajmił.

Iwona uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Jesteś głupcem – stwierdziła. – Dlatego nie mieszaj się więcej w moje sprawy.

Jan ponownie wyciągnął nogi na biurko i uśmiechnął się szarmancko.

– Z największą przyjemnością – wyznał, skłaniając głowę.

Iwona ruszyła w stronę wyjścia.

– Nie zostaniesz nawet na kawie? – rzucił za nią Krukowski. – Pogadamy, powspominamy stare czasy. Może znów coś zaiskrzy!

Iwona chwyciła klamkę i pociągnęła ją energicznie.

– Po moim trupie – ucięła.

 

 

III

 

– Zgon nastąpił nad ranem. Denatka została w domu sama. Wcześniej odesłała służbę. To dlatego ciało znaleziono dopiero teraz.

Jan, ściskając w rękach kapelusz, słuchał bezemocjonalnego głosu policjanta. Jego wzrok padł na zwłoki Bielskiej. Już nie Iwony. Denatki.

Kobieta była naga. Jej ciało spoczywało na prostym, drewnianym tronie. Tronie Elżbiety Batory. Jan pamiętał, z jakim zapałem Iwona walczyła o ten mebel w czasie ich rozwodu.

Zresztą, nie tylko o ten.

Choć nie było jeszcze późno, niebo za oknem jarzyło się czerwono, barwiąc bladą skórę Bielskiej na rubinowy kolor. Jej przygarbiona sylwetka, wygięta nienaturalnie, z opadającą na piersi głową i rękami rozłożonymi na podłokietnikach, wyglądała nierzeczywiście. Jak wywołany upałem majak.

Z obydwu nadgarstków ciągnęły się strużki zakrzepłej krwi.

– Wykluczamy samobójstwo – powiedział policjant. Stał teraz przy Janie, trzymając w rękach wysłużony brulion. Jan zapomniał, jak mężczyzna ma na imię. Nie potrafił powiedzieć, czy ten w ogóle się przedstawiał. Pamiętał tylko jego monobrew, którą – choć nie patrzył w jego stronę – wciąż miał przed oczami.

Oprócz niego w pokoju było jeszcze kilku innych funkcjonariuszy, zajętych swoimi obowiązkami. Jednobrewy musiał dowodzić.

– Cięcia są proste i pewne – kontynuował. – Do tego te wzory wycięte z taką precyzją.

Jan w myślach przyznał mu rację. Czoło i wnętrza dłoni Iwony pokrywały pieczołowicie sporządzone symbole. Trudno byłoby wykonać je sobie samemu. Na głowie symbol odrodzenia. Na prawej ręce – śmierci. I tylko znaku wyciętego w skórze lewej dłoni Krukowski nie mógł rozpoznać. Znał go, tego był pewien. Nie pamiętał tylko skąd i gdzie mógł go widzieć ostatnio. Zastanawiało go też odwrócenie stron.

Śmierć, choć nie odbierana jako zła, należy do istot chtonicznych – rozważał. A te mają swoje odwzorowanie w lewej części ciała. Symbol więc powinien znaleźć się na drugiej ręce. Dlaczego tak się nie stało?

– Mówi coś panu nazwa Konarska? – spytał policjant, przeglądając coś w trzymanym w rękach brulionie.

Jan zaprzeczył ruchem głowy.

– Może nazwa spółki? Organizacji? Ulicy? – dociekał jednobrewy.

– Nie, dlaczego pan pyta?

Jednobrewy przeleciał wzrokiem trzymane przed nosem kartki i zacytował:

– „L. z Konarskiej wie. Spróbuje przeszkodzić?”. To ostatni zapis w dzienniku denatki. Coś to panu mówi?

Jan ponownie zaprzeczył. Nie podobał mu się ton policjanta. Wiedział, że znajduje się na liście podejrzanych. Nawet, jeśli nikt tego otwarcie nie powiedział. Zastanawiał się tylko, dlaczego go tutaj zaprosili.

W willi Bielskiej czuł się nieswojo. A przecież sam mieszkał w tym miejscu niespełna dwa lata temu. Od tamtej pory sporo się tutaj zmieniło. Dawny styl domu, który wypracowali razem, łącząc uwielbiane przez nich art nouveau z orientalizmem wszystkich przedmiotów pojawiających się w ich życiu wraz z kolejnymi sprawami, ulotnił się teraz niemal całkowicie. Pozostały z niego jedynie zakurzone obrazy Klimta i stos okultystycznych narzędzi porozrzucanych po wszystkich kątach. Do tego zdecydowanie nienależycie zabezpieczonych, jak ocenił Jan. Całości dopełniały książki, składane na podłodze, stołach i szafkach oraz notatki, w których Krukowski rozpoznawał pismo byłej żony.

Czym Bielska zajmowała się w ostatnim czasie? Nad czym pracowała? Żałował teraz, że ich relacja zerwała się tak nagle. Uświadomił sobie, że nigdy nie przestał jej kochać, choć była to miłość trudna i niedojrzała, z góry skazana na porażkę. Od rozwodu w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Jeśli nie liczyć sprzeczek o to, kto komu swoimi śledztwami wchodził w paradę.

– Czym właściwie zajmowała się pańska małżonka? – zapytał nagle jednobrewy, wyrywając Jana z zamyślenia. – Jaką działalność prowadziliście?

Jan nie zwrócił mu uwagi, że Bielska nie była już jego żoną. Nie miało to teraz znaczenia. Zresztą, równie dobrze błąd ten mógł stanowić część gry, którą śledczy z nim prowadził.

– Jesteśmy prywatnymi detektywami – odpowiedział. – Byliśmy.

Policjant uniósł brew.

– Prywatnymi detektywami? Nie wiedziałem, że w Rzeczpospolitej coś takiego istnieje.

Jan przyzwyczaił się już do tego typu uwag. Podobnie jak do uszczypliwości, które następowały po wyjawieniu tematyki spraw, jakimi przeważnie się zajmowali. Jednobrewy zainteresował się jednak czymś innym.

– I to rzeczywiście aż tak intratny zawód? – zapytał, wymownie spoglądając wokół. – Może powinienem zacząć działać na własną rękę? – Przestawił kilka znajdujących się najbliżej rzeczy. – Z drugiej strony chyba nawet w agencji Pinkertona nie dorobili się aż takich majątków – dodał.

Krukowski wzruszył ramionami.

– Nasi klienci to głównie nobliwe rody – wyjaśnił. – Mieszczańscy fabrykanci. Nuworysze. Mają czym płacić. Tym bardziej, że sprawy, którymi się zajmujemy… Którymi zajmowała się Iwona, były szczególne.

– Co ma pan na myśli?

Jan zastanowił się przez chwilę.

– Magia – powiedział wprost. – Nadprzyrodzone siły potrafią nękać na wiele sposobów. Żeby sobie z nimi poradzić, trzeba dowiedzieć się, o co im chodzi. Przeprowadzić śledztwo. W zasadzie nie różni się to wiele od pana pracy.

 Krukowski spodziewał się drwiny. Przybranej w ironię obrony zawodu przed nietrafnymi porównaniami. Jednobrewy jednak przyjął te informacje jak gdyby Jan oznajmił, że jest księgowym. Nie zdarzało się to często.

– Jeśli zna się pan na magii – podjął policjant – zakładam, że potrafi pan powiedzieć, co to za symbole.

Jan skinął głową.

– Na czole wycięto symbol używany w magii do oznaczenia przemiany – wyjaśnił. – Na prawej dłoni widnieje symbol śmierci. Znaku na lewej nie pamiętam. Rozpoznaję go, ale nie kojarzę.

– Co pana zdaniem mogą one oznaczać?

Krukowski westchnął.

– Sam chciałbym wiedzieć.

Policjant ważył w myślach przez chwilę jego odpowiedź, po czym spytał:

– Jakie stosunki łączyły pana z panią Bielską po waszym rozwodzie?

Zgiełk pracy pozostałych funkcjonariuszy zgęstniał. Zaczęło się. Krukowski znał te metody. Zdezorientować przesłuchiwanego. Uśpić czujność i zaatakować. Jedno nieprzemyślane słowo mogło uczynić z niego podejrzanego numer jeden. Choć i tak pewnie już nim został.

– Nie utrzymywaliśmy kontaktów. Rozmawialiśmy tylko w interesach. W końcu długo pracowaliśmy razem i kilka kwestii trzeba było wyjaśniać.

– Czy o to kłóciliście się wczoraj?

Jan wzruszył ramionami.

– Wczorajsza kwestia została rozwiązana.

– Właśnie widzę.

Krukowski poruszył nerwowo wąsem. Jeden zero dla jednobrewego.

– Czy mogę się tutaj rozejrzeć? – spytał.

Policjant uśmiechnął się przyjacielsko.

– Oczywiście, że nie – odpowiedział, jakby mówił „jasne, brachu”. Jan spodziewał się, że nawet klepnie go przy tym w ramię. Nic takiego się jednak nie stało.

– Proszę skupić się na kwestii hokus-pokus – ciągnął dalej jednobrewy. – Jeśli przypomni pan sobie coś więcej o tych symbolach, wie pan, gdzie mnie szukać.

– Czy to już wszystko?

Policjant podszedł do zawalonego papierami biurka i podniósł z niego gliniany puchar. Gdy zbliżył się z nim do Jana, ten dostrzegł na dnie naczynia zaschniętą, szarą maź.

– Jeszcze jedna rzecz – oznajmił, wyciągając puchar przed siebie. – Czy wie pan, co to jest?

Jan przyglądał się chwilę.

– Skyfos.

– Słucham?

– To naczynie nazywa się skyfos.

Policjant podniósł puchar nieco wyżej.

– Chodzi mi o tę maź w środku – wyjaśnił.

– Wygląda jak popiół – odpowiedział Jan.

– Prawdopodobnie morderca zmusił denatkę, by to wypiła. Lub sam to zrobił. Wie pan dlaczego?

Jan przez chwilę ważył słowa.

– Jak pan pewnie sam zauważył, okoliczności śmierci Iwony wskazują na morderstwo rytualne – ocenił. – Musiało to być częścią rytuału.

– Jakiego rytuału?

– Tego jeszcze nie wiem, ale…

– …Dowie się pan – wszedł mu w słowo policjant. – Proszę dopilnować, bym był pierwszą osobą, która zostanie o tym poinformowana. I proszę nie opuszczać Warszawy. Chcemy mieć pana pod ręką.

Jan skinął głową i spytał:

– Czy mogę już iść?

Policjant przytaknął i obdarzył go uśmiechem godnym Hioba, którego nie zdołała złamać żadna tragedia.

Jan założył fedorę, po czym wyszedł, nie żegnając się.

 

 

IV

 

Silnik samochodu odezwał się niskim mruczeniem. Krukowski przydepnął gaz i włączył się do ruchu. Na kocich łbach zaklekotały koła. Chrysler Imperial sunął majestatycznie, nabierając rozpędu.

Wieczór był ciepły. Jan zostawił dach opuszczony. Teraz czuł na twarzy powiew wiatru. Słyszał gwar przechodniów. Stuk przejeżdżających obok dorożek.

Latarnie, tramwaje, normalne życie, które dla Jana od dawana już było niedostępne. Które zamknęło się przed nim w dniu, w którym objawiła mu się rzeczywistość w swoim prawdziwym kształcie.

A może to też było ułudą?

Nie miało to teraz znaczenia.

Jan zmienił bieg i skręcił w lewo. Zbyt ostro, zmuszając kola wozu do wymownego pisku. Mijany przechodzień obrzucił go stekiem wyzwisk. Jan pojechał dalej, nawet go nie zauważając.

Prowadził w bezrefleksyjnym skupieniu.

Szeroka wstęga Krakowskiego Przedmieścia. Papieros. Ręce na kierownicy. Bezradność.

Krukowski czuł pogłębiającą się w nim pustkę. Sam nie wiedział, dokąd jedzie. Z pewnością nie miał zamiaru jechać do domu.

Nowy Świat. Aleje Ujazdowskie. Ta podróż nie miała celu. To ona była celem. Silnik pracował głośno na najwyższym biegu.

Kiedy Jan oślepł, nie od razu zdał sobie z tego sprawę. Jechał naprzód, otulony świszczącym wiatrem. Z odrętwienia wyrwał go dopiero krzyk jakiegoś przechodnia.

Pisk opon.

Ciemność.

Czyjaś obecność. Chłód.

Poznajesz mnie, mój słodki Janie?

Głos z samego środka jego głowy. Głos na zewnątrz i wewnątrz niej. Głos demona.

Pamiętasz dzień, w którym wraz z bolszewicką kulą trafiłem do twojego życia? Pamiętasz ciemność, której wtedy zaznałeś?

Każde słowo wybrzmiewa jak jego własne myśli.

To ja byłem tą ciemnością. I jestem nią teraz. Rozstaliśmy się na długo. Za sprawą twojej żony. Ale u Rochosiewicza nasze drogi zeszły się na powrót.

Jan czuł, jak temperatura wokół niego spada. Próbował oszacować swoje szanse. Dał się zaskoczyć. Wiedział, że walka nie miałaby sensu.

– Kim jesteś? – spytał niemal bezgłośnie.

Mój słodki, nieokrzesany Janie. Kobiet nie pyta się o wiek. Demonów o imię.

Dreszcze. Biegnące wzdłuż kręgosłupa z każdym wypowiadanym zdaniem. Nieprzyjemne jak odwrotność rozchodzącej się po ciele morfiny.

– Czego chcesz?

Cisza będąca jeszcze gorsza, niż wszystko poprzednie.

Chcę cię wynająć.

Spazmy targające ciałem. Niedopałek wypadający z ust.

– Do czego?

Pot spływający po skroni.

Jesteś detektywem. Czego można chcieć od detektywa?

Zgrzytanie zębów. Zaciskająca się mimowolnie szczęka. Atak febry w ostatnim stadium umierania.

Znajdziesz tego, kto zabił twoją żonę. Dowiesz się, co stało się z jej duszą i przyniesiesz ją mnie. Mam z nią rachunki do wyrównania.

Skurcze mięśni. Drżenie.

– Dlaczego miałbym to zrobić?

Ucisk w skroni. Miarowe pulsowanie bólu.

Jestem twoją ślepotą. Zrób to dla mnie, a odejdę. Zawiedź mnie, a zostanę z tobą na zawsze.

Jasność. Oczy piekące od światła. Latarnie. Ulica. Ludzie przy samochodzie.

– Czy wszystko w porządku?

Jan potrząsnął głową. Znów mógł widzieć. Ręce wciąż mu drżały. Z nosa ciekła krew.

– Dobrze się pan czuje? – Przy samochodzie zebrało się kilku przechodniów. Jeden z nich nachylał się nad nim, potrząsając ostrożnie jego ciałem.

– Tak, już wszystko w porządku – odparł Jan słabo.

– Nie może pan prowadzić. Wezwę dorożkę. Samochód zdejmiemy z ulicy.

Jan uruchomił silnik i poszukał jeszcze tlącego się papierosa, który wypadł mu przed chwilą. Włożył do ust i zaciągnął się.

– Dam sobie radę – powiedział naciskając pedał gazu. Zebrani odskoczyli, komentując głośno jego zachowanie.

Przyspieszył. Wciąż nie chciał jechać do siebie. Wiedział, jak skończy się dzisiejszy wieczór. Najpierw Hotel Europejski, potem Trębacka. Ranek „U Joska”, jeśli starczy sił. Chciał wypłukać z siebie resztki emocji. Wypełnić pustkę, która w nim zalegała.

Był jednak pewien, że to się nie uda.

 

 

V

 

Płytki oddech. Ból głowy. W ustach smak przetrawionego alkoholu. Spierzchnięte wargi. W kącikach osad po opium.

Powieki zbyt ciężkie.

Jan otworzył z trudem oczy. Otoczenie zszarzałe. Przed twarzą szczurza morda. Otrzeźwienie.

– Skurwysyn!

Gnieciuch uskoczył przed ciosem Krukowskiego. Zaszurał swoim zwisającym brzuchem po podłodze i skrył się pod kredensem. Stwór był duży, większy, niż większość gnieciuchów. Jego podobny do kociego korpus poruszał się zadziwiająco zgrabnie. I bez szczurzego ogona miał prawie metr długości.

To przez niego to fatalne samopoczucie. Zwabiony wonią alkoholu gnieciuch musiał uciskać pierś Jana przez całą noc, delektując się kwaśnym oddechem. Tylko jak się tu dostał?

Pieczęcie!

Jan tracąc zainteresowanie intruzem wybiegł z sypialni i udał się na parter. Jego modernistyczna willa urządzona była prosto i funkcjonalnie. Jedyne ozdoby stanowiły obrazy zawieszona na ścianach. Klimt, Eckmann, Mucha.

Gdy Krukowski był już na dole, od razu wyczuł, że coś jest nie tak. Drzwi do piwnicy zostały otwarte. Ktoś złamał pieczęcie zabezpieczające to miejsce. Nagle cały jego dom przestał być chroniony. To dlatego gnieciuch mógł wejść. Jeśli zaraz nie zostanie to naprawione, w domu mogą zjawić się istoty o wiele gorsze.

Jan wbiegł do salonu. Pomimo bałaganu pomieszczenie wyglądało na przemyślnie urządzone. Meble w stylu de Velde. Brązowe obicia ścian. Grube zasłony. Na stoliku kawowym oraz podłużnej ławie ustawionej przy zestawie wypoczynkowym zalegały stare woluminy i setki notatek. Wśród nich Krukowski zaczął szukać kredy. Znalezienie jej zajęło mu dobrych kilka minut. Kiedy już upewnił się, że to ta właściwa wrócił do hallu.

Dzwonek telefonu sprawił, że kreda wypadła mu z dłoni. Czy to znowu Schwartz? Jan nie odebrał. Miał teraz ważniejsze rzeczy na głowie.

Znak na progu i na drzwiach od piwnicy. Znak na drzwiach wejściowych. Znaki na parapetach. Kreda piszczała. Krukowski pieczołowicie dbał o każdy szczegół. Najmniejszy błąd mógł go drogo kosztować. Gdy gnieciuch z piskiem wyskoczył przez uchylone okno, Jan mógł mieć pewność, że zabezpieczenia znowu działają. Zastanawiał się tylko, kto mógł je zdjąć. I czego szukał w piwnicy?

Pchnięte drzwi otworzyły się bezszelestnie. Elektryczne światło padło żółtą poświata na schody. Już z ich szczytu widać było zgromadzone tutaj zbiory. Artefakty pochodzące z całego świata. Pamiątki prowadzonych przez nich śledztw. Przeklęte lalki. Magiczne zwierciadła. Gliniane naczynia więżące złowrogich dżinów. Relikwie potępionych. Amulety sprowadzające nieszczęścia. Cały magiczny szmelc zebrany w takim stężeniu, że każde wejście tutaj było jak zstąpienie do piekieł.

Przeglądając dokładnie wszystkie półki Krukowski sprawdzał, czego brakuje. Każdy z przechowywanych tutaj przedmiotów był zarchiwizowany i przypisany danemu miejscu. Jan był pewien, że jeśli coś zginęło, będzie o tym wiedział.

Zgubę określił po niecałym kwadransie. Mała urna pochodząca z Bliskiego Wschodu. Nigdy nie udało mu się stwierdzić, do kogo należały zebrane w niej prochy. Wiedział tylko, że miały wielką moc.

Do czego ktoś mógłby chcieć je wykorzystać?

I czy ze zbiorów, które po rozwodzie przypadły Iwonie także coś zginęło?

Jan pomyślał, że najwyższy czas dowiedzieć się, o co tutaj chodzi. Wcześniej tylko musiał wziąć kąpiel.

 

 

VI

 

Kac nie minął zupełnie, ale stał się znośny. Unoszący się nad Wisłą wiatr czynił go lżejszym. Siedzący w dorożce Jan z przyjemnością wystawiał twarz na ospałe podmuchy. Zsunięta na oczy fedora osłaniała go przed słońcem.

Dryndziarz zjechał właśnie z mostu Kierbedzia na Nowy Zjazd i poprowadził konia w kierunku kościoła Świętej Anny. Nie spieszył się. Uważał, by nie narażać swojego pasażera na niedogodności podróży. Ludzi w jego stanie potrafił rozpoznać od razu.

Po chwili ukazała się klasyczna fasada świątyni, z górującą nad nią neorenesansową dzwonnicą. Jan wysiadł, zapłacił i skierował się między rząd kolumn zwieńczony trójkątnym frontonem.

Wewnątrz pachniało kadzidłem i święconą wodą. Detektyw zdjął fedorę. Chłód bijący od ścian był bardzo przyjemny. Stanowił miłą odmianę od skwaru, jaki płynął ulicami Warszawy. Nawet barokowość wnętrza nie odbierała temu uczuciu lekkości.

Detektyw skręcił w stronę konfesjonałów. W jednym z nich właśnie trwała spowiedź. Pozostałe były puste. Gdy Krukowski usiadł w bocznej ławie, spowiadająca się kobieta przeżegnała się, wstała i odeszła w kierunku głównego ołtarza. Tam uklęknęła i zamarła bez ruchu. Jan poczekał, aż tamta skończy pokutę i wyjdzie, po czym sam podszedł do księdza.

– Przebacz mi, ojcze, bo zgrzeszyłem – wyszeptał.

Ksiądz przysunął się w jego stronę i przyłożył ucho do drewnianej kratki. Nie odezwał się. Wydał z siebie tylko lekkie westchnienie, jakby muskał ustami ucho kochanki.

– Chcę wyznać moje grzechy – kontynuował Jan.

Nie znał formuły spowiedzi. Słów, jakie należy wypowiadać. Nie przyszedł jednak prosić o rozgrzeszenie. Miał inne plany. Obserwował, jak ksiądz zachowuje się na każdą wzmiankę o grzechu. Musiał się upewnić, że trafił na właściwego.

– Z pokorą i żalem wyznaję grzechy.

Znów lubieżne westchnienie. Dźwięk przesycony rozkoszą.

To on.

Krukowski wyjął z kieszeni lniany woreczek, wydobył z niego garstkę suszonego wawrzynu i wdmuchał do środka konfesjonału.

Ksiądz odskoczył. Wydał z siebie piskliwy syk. Dźwięk podobny do odgłosu gotowanych raków. Wokół uniósł się zapach spopielonego lauru. Duchowny miotał się przez chwilę jak poparzony, po czym odwrócił twarz w stronę Jana i rozwarł usta w wielogłosowym ryku.

Temperatura spadła. Oddech Krukowskiego rozciągał się teraz w smugach pary. Trzymany w rękach kapelusz potoczył się po podłodze.

Jan wyskoczył z konfesjonału i wywlókł z niego duchownego. A raczej to, czym był naprawdę.

Pokraczna, wychudzona sylwetka wystawała spod habitu. Głowa pokryta zmarszczoną, suchą skórą przechylała się na boki. Małe oczka patrzyły nienawistnie. Nienaturalnie duże, odstające uszy poruszały się niezależnie od siebie.

W niektórych miejscach przemiana nie dokonała się całkowicie i wciąż było widać jego dawną postać. Zbyt duża, ludzka dłoń. Zęby. Stopa. Powoli jednak stwór odsłaniał swoje prawdziwe oblicze.

Grzechoń.

Jan chwycił go za ucho i pociągnął w górę. Grzechoń zapiszczał.

– To znowu ty! – wysyczał.

– Potrzebuję informacji.

Stwór spróbował się wyrwać.

– Nie pomogę ci – oznajmił. – Nie pomogę ci już nigdy więcej!

Jan przekręcił jego ucho, jakby ganił niesfornego ucznia.

– Przestań się zgrywać – ostrzegł. – Powiesz mi parę rzeczy i dam ci spokój.

– A jeśli nie?

Krukowski uśmiechnął się.

– Wylecisz z tego kościoła i z każdego innego – ostrzegł. – Co zrobisz, kiedy nie będziesz mógł słuchać cudzych grzechów? Kiedy nie będziesz mógł się nimi karmić? Jak długo wytrzymasz? – Pochylił się nad stworem. – Nasz układ jest prosty. Chyba nie chcesz go złamać?

Grzechoń zamilkł. Zagryzł zęby ze słyszalnym zgrzytem.

Jan wyjął z kieszeni kartkę papieru i podsunął mu pod oczy.

– Znasz ten symbol?

Stwór zaprzeczył.

– Więc masz go poznać – nakazał Krukowski. – Słyszałeś o morderstwie Bielskiej?

– Nic o nim nie wiem!

– Więc masz się dowiedzieć. Masz słuchać i wyciągać wnioski. I masz robić to szybko.

Puścił go i poprawił marynarkę.

– Chcę wiedzieć o wszystkim, co może łączyć się z tą sprawą – dodał już spokojniej. – Co się dzieje na mieście? Szykuje się coś większego?

Grzechoń zaczął masować nadszarpnięte ucho. Spoglądał na Jana nienawistnie marszcząc brwi.

– Nic ciekawego – oznajmił w końcu. – Ordo Templi Noctis znów będą przywoływać Baala. Ale wątpię, by miało im się udać.

– Nie pytam o błaznów – uciął Krukowski. – Słyszałeś o czymś, co mogłoby mnie zainteresować?

Stwór zastanawiał się chwilę. Jan nie ponaglał go. Grzechoń przechylał głowę i ważył coś w myślach, jakby celowo wydłużając moment oczekiwania. Wreszcie odezwał się:

– Czuję coś w powietrzu. Nowe moce. Ale nie słyszałem o niczym. Być może się mylę.

Jan podniósł kapelusz i otrzepał go z pyłu.

– Następnym razem masz wiedzieć więcej – oznajmił.

Założył fedorę i wyszedł.

 

 

VII

 

Kawa pachniała uroczo. Krukowski wpatrywał się w nią, celebrując chwilę. W końcu ujął filiżankę i uniósł do ust.

Drzwi otworzyły się z trzaskiem.

Kawa rozlała się po spodniach z angielskiego tweedu. Ciekła po brodzie. Stłumione przekleństwo zginęło wśród dźwięku twardych kroków.

– Cieszę się, że pana zastałem.

Przed biurkiem Jana stanął pułkownik Rochosiewicz. Po chwili ukazała się za nim strapiona twarz sekretarki.

– Bardzo przepraszam, mówiłam panu…

– Wszystko w porządku. Zostaw nas samych, skarbie – nakazał Krukowski.

– Cieszę się, że pana widzę – powiedział do pułkownika, gdy drzwi zamknęły się.

Rochosiewicz przywitał się z Janem i usiadł na krześle dla klientów. Jakiś czas próbował usadowić się wygodnie, ale w końcu zrezygnował. Krzesło nie było komfortowe. Siedzenie na nim wzbogacało każdego o bardzo przykre doświadczenie. Jan wybrał je celowo, by każdy, kto chciał skorzystać z jego usług przedstawiał swoją sprawę możliwie szybko.

– Miała miejsce osobliwa rzecz – oznajmił Rochosiewicz. – Proszę sobie wystawić: z mojego domu zniknął bardzo cenny przedmiot.

– Nie zajmuję się takimi rzeczami – uciął Krukowski.

Rochosiewicz pokręcił głową.

– To nie wszystko – wyjaśnił. – Otóż ów przedmiot to była szkatuła, którą onegdaj przywiozłem z Rzymu. Zakupiłem ją w jednym z tamtejszych antykwariatów. Szkatuła była bardzo stara. Ponoć miała dobrze wpływać na… – oficer zawahał się. – Na męskie sprawy. I teraz najważniejsze: proszę sobie wystawić, że właśnie tę szkatułę wskazała pani Bielska, jako przyczynę całej tej farsy z moim synem.

Jan uniósł ze zdziwieniem brwi.

– Co zawierała szkatuła – spytał?

Na twarzy porucznika pojawił się uśmiech usprawiedliwienia.

– Podobno popioły demona. Ale ja w to nie wierzę. Kupiłem ją bardziej dla hecy.

– Dlaczego nie powiedział mi pan o niej wcześniej?

Rochosiewicz wzruszył ramionami.

– Nie pytał pan o to. Myślałem, że to nieistotne.

– Dlaczego teraz mi pan o tym mówi?

Porucznik milczał przez chwilę.

– Słyszałem o śmierci pani Bielskiej – powiedział. – Może ma to coś wspólnego? Sprawa wygląda na poważną i nie chcę, by moja rodzina znów cierpiała z jej powodu.

– Proszę się nie trapić – uspokoił go Krukowski. – Te prochy nie miały nic wspólnego z pana synem.

– Pani Bielska sądziła inaczej.

– Ale w końcu zgłosił się pan do mnie, rozczarowany jej metodami.

Rochosiewicz przytaknął.

– Widzi pan więc, że pani Bielska musiała się mylić. Dlaczego tak sądziła? Dowiem się tego. Panu i pana rodzinie nic jednak nie grozi.

Krukowski uważał rozmowę za zakończoną, jednak porucznik wciąż siedział przed nim, najwyraźniej zastanawiając się nad czymś głęboko.

– Proszę odnaleźć dla mnie tę szkatułę – odezwał się w końcu. – Chojnie pana wynagrodzę.

Jan przyjrzał mu się bacznie.

– Dlaczego tak bardzo panu na tym zależy? – spytał.

Porucznik wiercił się na krześle, jak uczeń internatu wezwany do dyrektora w celu wyznania, skąd w jego posiadaniu wzięły się sprośne fotografie. Kilkakrotnie zaczynał zdanie, aż w końcu udało mu się je skończyć:

– Nie wiem, co było w tej szkatule i nie interesuje mnie to. Ale proszę sobie wystawić, że cokolwiek to było, naprawdę działało.

 

 

VIII

 

Jan wychodził już ze swojego biura, gdy zatrzymała go sekretarka.

– Panie Krukowski, telefonował pan Joachim Schwartz i pilnie prosił o spotkanie – oznajmiła.

Jan stanął i obrócił się w jej stronę.

– Mówił, o co chodzi?

Kobieta zaprzeczyła ruchem głowy.

– Czego on może chcieć? – zapytał Jan, bardziej siebie, niż ją.

Schwartz próbował się z nim spotkać od kilku dni. Krukowski zbywał go i teraz też nie planował odpowiedzieć na jego wezwanie. Nie potrafiłby z nim rozmawiać. Tym bardziej po tym, co się stało.

Schwartz był wujkiem Iwony. Bielska traktowała go jak ojca, którego nigdy nie poznała. Przez lata wspierał ich działalność, służąc wiedzą o wiele rozleglejszą od tej, którą sami dysponowali. Przykuty do inwalidzkiego wózka cały swój czas poświęcał na zgłębianie tajemnic okultyzmu, stając się w tej dziedzinie znanym na cały świat autorytetem.

Jan wiedział, że Schwartz mógłby pomóc mu w jego śledztwie. Wolał jednak nie prosić go o to, jeśli nie musiał. Po rozwodzie z Iwoną zerwał z nim kontakty, choć tamten nie dał mu ku temu żadnych powodów. Krukowskiemu było po prostu głupio, że rozstał się z jego ulubioną siostrzenicą.

– Gdyby dzwonił jeszcze raz, proszę powiedzieć, że mnie pani nie widziała – powiedział. – Ja już dzisiaj nie wrócę.

Kobieta skinęła głową i pożegnała się. Jan wyszedł.

W powietrzu wciąż było czuć skwar. Na szczęście chłodny wiatr czynił popołudnie znośniejszym. Słońce zaczynało już zachodzić, ale latarni jeszcze nie rozpalano.

Jan szedł zamyślony, nie zwracając uwagi na mijających go przechodniów. Ulice o tej porze były pełne. Ludzie biegali za swoimi sprawami lub odpoczywali w kawiarnianych ogródkach. Nad miastem unosił się gwar rozmów, hałas dorożek i tramwajów. Komentowano politykę. Dyskutowano o sztuce. Ubijano interesy. Z daleka dobiegała głośna muzyka, najpewniej z parkietu wystawionego pod którąś z okolicznych tancbud.

Jan przemierzał ten zgiełk idąc bez wyraźnego celu. Spacer odprężał go i pomagał myśleć. Zastanawiał się, jaki związek z Bielską może mieć szkatułka porucznika. Czy w ogóle jakiś ma?

– Z ostatniej chwili! Hieny na Powązkach! Grób czarownicy sprofanowany! – Mały gazeciarz stał na rogu ulicy i zdzierał sobie gardło, wymachując wokół Kurierem Czerwonym.

Jan podszedł do niego, wsunął mu w rękę dwadzieścia groszy i wziął gazetę. Chłopak, usatysfakcjonowany wysokim napiwkiem, zaczął krzyczeć jeszcze głośniej. Krukowski wciąż słyszał go, kiedy był już kilkadziesiąt metrów dalej.

Tak, jak się spodziewał. Artykuł dotyczył Bielskiej. Na pierwszej stronie duży nagłówek. Nieudolna ilustracja przedstawiająca rozkopywanie grobu i fotografia domu Bielskiej, nad którym unosi się świetlana poświata. Pod nagłówkiem tekst:

„Wczorajszej nocy rozkopany został grób niejakiej pani B., znanej ze swoich powiązań z kręgami czarnej magyi i okultyzmu. Zwłoki zniknęły. Co szczególne, ziemia została usunięta w jakiś nadprzyrodzony sposób, niemożliwy do osiągnięcia przy wykorzystaniu łopaty i innych narzędzie tego typu. Czary? Wystarczy spojrzeć na zdjęcie domu pani B., by mieć pewność, że w sprawę zamieszane są moce od ludzkich o wiele potężniejsze…”

Jan złożył gazetę i rzucił ją na mijaną właśnie ławkę. Był pewien, że efekty na fotografii uzyskano przez odpowiednie naświetlenie filmu. Czy wzmianka o ziemi również nie była prawdziwa? Nawet jeśli, jasne było jedno: musi rozejrzeć się w domu Iwony.

– Pan Krukowski!

Przed Janem stanął jednobrewy policjant. Detektyw uchylił przed nim kapelusza, nie mogąc odwzajemnić się znajomością jego miana. Policjant również skłonił się, jednak nie wyglądało, by na tym rozmowa miałaby się skończyć.

Jan dostrzegł na jego twarzy zmiany. Zmarszczki pogłębiły się. Skóra zszarzała. W przekrwionych oczach wciąż było widać dawną bystrość, jednak teraz straciły swój wyraz. Zupełnie jakby policjant nie sypiał od kilku dni.

– Czy wiadomo już coś nowego? – zapytał Krukowski by przerwać krępujące milczenie.

– O wszystkim dowie się pan we właściwym czasie – uciął tamten, jednak łagodnym tonem. – Ale chciałbym panu zadać pytanie.

Jan zachęcił go skinieniem głowy.

– Pana praca… – zaczął policjant – Czy pan naprawdę wierzy, w to, co robi?

– Nie jestem szarlatanem – skwitował Jan.

– Oczywiście – zapewnił jednobrewy. – Nie miałem tego na myśli. – Zastanawiał się chwilę, po czym odezwał się znowu:

– Moce z którymi pan walczy. Jak one się objawiają?

Jan poruszył wąsem i potarł go kciukiem.

– To zależy – stwierdził. – Tego nie da się tak w skrócie opisać. Ale dlaczego pan pyta? Czy coś się stało?

Policjant poprawił ubranie, jakby właśnie wstał od stołu.

– Nic. Jestem tylko ciekaw – oznajmił. – Dziękuję za rozmowę – dodał nagle. – Na mnie już pora.

Skłonił się lekko i odszedł. Jan patrzył za nim zastanawiając się co go trapi. Czy ktoś chciał mu przeszkodzić w śledztwie? I jeśli tak, to czy spróbuje także przeszkodzić jemu?

 

 

IX

 

Dom Bielskiej znał na pamięć. W końcu to z nią go wybudował. Latarkę zaświecił dopiero po zejściu do piwnicy. Nie sądził, by ktoś mógł obserwować willę, wolał jednak się nie narażać.

Drzwi do domu otworzył z łatwością. Od razu stwierdził, że magiczne zabezpieczenia działają. Gdy był tutaj z policjantami, nie zwrócił na to uwagi. Ktokolwiek więc zabił Iwonę, musiał posłużyć się tradycyjnymi metodami.

Słabe światło latarki wystarczyło, by mógł odnaleźć się w piwnicznym bałaganie. Zauważył, że teraz miejsce to było o wiele mniej zadbane. Iwona zlikwidowała salę bilardową i spiżarnię, zamieniając oba pomieszczenia na zagracone składowisko mebli, bibelotów i wszelkiej maści innych rupieci. Miał tylko nadzieję, że przypadłe jej po rozwodzie artefakty przechowywane są w należytym porządku.

Podszedł do wmurowanego w ścianę zegara i nastawił wskazówki na godzinę dwunastą przekręcając je odwrotnie do kierunku ich ruchu. Następnie obręcz okalającą tarczę obrócił o sto osiemdziesiąt stopni w prawo a wskazówki znów ułożył na dwunastej, przesuwając je już zgodnie wyznaczonym im torem. Fragment ściany z zegarem szczęknął i zagłębił się nieznacznie. Jan naparł, wpychając go na około pół metra. Po chwili stawiał kroki na metalowych stopniach kręconych schodów.

Światło działało. Podłużna, wysoka sala wypełniła się żółtym blaskiem. Przed Janem ciągnęły się metalowe półki pełne przeklętych przedmiotów. Każdy z nich był opisany. Wyglądało na to, że tutaj wszystko zostało po staremu.

Podczas poszukiwań Jan z uwagą przyglądał się nowym eksponatom. Niektóre z nich potrafił połączyć ze sprawami, o których słyszał. O niektórych nie miał pojęcia. Wyglądało na to, że Iwona radziła sobie dużo lepiej od niego.

W końcu udało mu się znaleźć puste miejsca. Urna Rasputina. Skyfos Kaliguli.

Czy to w nim właśnie jednobrewy pokazywał mu tę dziwną maź? Jan nie mógł sobie przypomnieć teraz, jak wyglądało to naczynie. Doskonale za to pamiętał łączącą się z nim sprawę. Warszawskiego birbanta, który dzięki skyfosowi chciał pić na umór nigdy nie tracąc przytomności i nie odczuwając skutków dnia wczorajszego. Podobno się udawało, jednak konsekwencje zmieniały całą grę w niewartą świeczki.

Próbując połączyć te fakty Jan wychwycił nagle inne powiązanie.

Szara maź. Urna. Popioły.

Do czego ktoś chciałby ich użyć?

Jeszcze raz zaczął przeglądać zgromadzone tu zbiory. Niczego więcej nie brakowało. Znalazł za to coś, na co wcześniej nie zwrócił uwagi. Dużą, drewnianą szkatułę. Szkatuła była niepodpisana. Wewnątrz znajdowało się sześć glinianych fiolek. Miejsca, które zajmowały były oznaczone imionami demonów: Wietrznica, Zgryzota, Lil Utukku, Oza, Bobo, Ślepota.

Ostatnia fiolka była otwarta.

Krukowski przypomniał sobie wszystkie ostatnie sprawy prowadzone przez Iwonę. Zgryzotę rodziny Odrzańskich. Rozwiązłość Ulińskich wywoływaną przez Ozę. Ślepotę Rochosiewicza.

Własną ślepotę.

Czy dlatego wypędzenie demona z syna porucznika tak zezłościło Bielską? Czy sama go na niego zesłała i przez Krukowskiego nie mogła pojmać go znowu? I po co miałaby to robić?

Jan zamknął szkatułę i podniósł ją. Jednak będzie musiał porozmawiać ze Schwartzem. Wyjął z kieszeni latarkę i udał się w stronę schodów.

Na zewnątrz kilkakrotnie upewniał się, czy nikt go nie obserwuje. Przeszedł przez ogród i opuścił posiadłość na jego tyłach. Samochód stał kilka przecznic dalej. Gdy już dotarł do Chryslera wyczuł czyjąś obecność. Znał to mrowienie karku. Gęsią skórkę spowodowaną nagłym obniżeniem się temperatury. Wiedział, że ktoś jest w pobliżu.

Zauważył ruch w koronie drzewa, przy którym zaparkował. Z gałęzi bezszelestnie zsunęła się jakaś postać, kucając na dachu samochodu.

Zabłysły maleńkie oczka. Odstające uszy poruszyły się.

Grzechoń przechylił głowę i czekał, aż Jan się zbliży.

– Na Konarskiej jest lekarz, który spędza płody – wyszeptał, gdy detektyw stanął przy samochodzie. – Słyszałem spowiedź kobiety, która u niego była. Rozpoznała twój symbol. Dopytałem.

„L. z Konarskiej”. Jan chciał zapytać o szczegóły, ale Grzechoń nie dał mu dojść do słowa.

– Nie proś mnie o nic więcej. To zbyt niebezpieczne – przyznał i zeskoczył z auta, wtapiając się w cień.

Jan wsiadł do samochodu. Wyjął papierośnicę i zapalił. Minęło kilka minut, zanim odjechał.

 

 

X

 

– Sądzisz, mój drogi, że Iwona wykorzystywała te demony, by dostawać zlecenia? – Joachim z zaciekawieniem oglądał zawartość przyniesionej przez Krukowskiego szkatuły. Jego przygarbiona sylwetka górowała nad biurkiem. Schwartz był słusznej postury, z muskularnymi ramionami i dużą głową, która za sprawą obfitej brody sprawiała wrażenie jeszcze większej. Z pewnością nie wyglądał na siedemdziesiąt lat.

– Jak dla mnie, to pudło wskazuje na to wyraźnie.

Siedzieli w gabinecie Joachima. Świtało i wpadające przez dwa duże okna światło nadawało pomieszczeniu nierealności. Dębowe meble lśniły delikatnie, jakby były niematerialne.

Krukowski żałował teraz, że nie odwiedzał tego człowieka tak długo. Cieszyło go, że tamten nawet o tym nie wspomniał.

– Mam pewne podejrzenia co do tej sprawy – wyznał Schwartz – jednak nie chcę wypowiadać sądów pochopnie.

Jan nie naciskał. Wiedział, że Joachim zdradzi mu wszystko w swoim czasie.

– Jeśli Iwona rzeczywiście zdecydowała się na takie działanie – kontynuował Schwartz – to co chciała uzyskać? Pieniądze? Nie wydaje mi się.

Deski podłogi zatrzeszczały pod ciężarem wózka. Joachim wyjechał zza biurka i skierował się w stronę zajmującego całą ścianę regału z książkami. Jan przyłapał się na tym, że znów dziwi go samoistne przesuwanie się wózka. Rzeczywiście nie odwiedzał Joachima zbyt długo. Zupełnie zapomniał o jego mocach telekinetycznych.

Starzec wyciągnął rękę i po chwili do jego dłoni spłynęła miękkim ruchem jedna z książek. Przekartkował ją, po czym wrócił do biurka.

– Błędnie uważa się, że Urna Rasputina zawiera jego prochy – zaczął, z nosem utkwionym między stronami. Mimo swojego wieku nie używał okularów. – Tym czasem zawiera prochy jednego z mniejszych demonów rosyjskich, Moszennika, który moc czerpał z kłamstwa i oszukiwania. – Wskazał Janowi rycinę przedstawiającą znane mu naczynie. – Urna dawała Rasputinowi moc mamienia i manipulacji. Czyniła z niego perfekcyjnego kłamcę. Jednak temu, kto ją zabrał, była potrzebna do czegoś innego.

Jan wyciągnął z zaciekawieniem głowę.

– Z twoich zbiorów także zniknęły prochy – bardziej stwierdził, niż zapytał Schwartz.

Detektyw przytaknął.

– Szkatułę z domniemanymi prochami demona skradziono także Rochasiewiczowi – dodał.

Krukowski potwierdził.

– A co z innymi, którym pomagała Iwona?

Jan zastanowił się chwilę.

– Nie wiem nic o prochach – przyznał. – Ale rzeczywiście Iwona zabierała z ich domów przedmioty, które mogły je zawierać. Gliniane naczynia, stare puzderka i tym podobny szmelc.

– A skyfos, o którym wspomniałeś?

– Ma go policja.

Schwartz przeczesał palcami brodę.

– Musimy go zdobyć – oznajmił. – Muszę wiedzieć, co w nim było.

– Co podejrzewasz?

Starzec milczał. Jego palce poruszały się powoli. Powieki przymknęły się.

– Jeśli zdobędziemy skyfos będziemy wszystko wiedzieć – powiedział. – Na razie jednak musisz mi wybaczyć milczenie.

Jan skinął głową. Cisza zaczęła rozrastać się nieprzyjemnie.

Nagle Joachim wypalił:

– Mój drogi, nie ruszyłeś nawet kawy!

Krukowski uśmiechnął się niezręcznie i sięgnął po filiżankę.

– Rozumiem – oznajmił Schwartz. – Brak łyżeczki.

– Nic nie szkodzi – zapewnił detektyw.

– Jeśli pozwolisz… – Joachim uniósł rękę i po chwili nad cukiernicą uniosła się odpowiednia porcja cukru. – Dwie, prawda?

Krukowski skinął głową i cukier płynnie wskoczył do jego filiżanki, nie rozchlapując przy tym znajdującego się w niej płynu.

– Dziękuję – powiedział detektyw i upił łyk. Kawa była zimna, ale potrzebował jej po nieprzespanej nocy. Przechylił filiżankę opróżniając ją na raz. – A to lepiej zostawię u ciebie – dodał, wskazując leżącą na biurku szkatułę.

 

 

XI

 

Na Konarskiej mieszkał tylko jeden lekarz. Ulica była krótka i zaciszna. Na całej jej długości ciągnęły się dwupiętrowe kamienice. Gdy Jan skręcił w jej stronę, z naprzeciwka nadjechała dorożka, klekocąc kołami na kocich łbach.

Właściwa brama była pośrodku. Detektyw nacisnął klamkę i wszedł. Wewnątrz było chłodno. Ceglane mury skutecznie trzymały zimno. Jan zastanowił się, czy w mieszkaniach jest tak samo. Zaraz miał się o tym przekonać.

Wspiął się na schody i po chwili był pod właściwym numerem. Zapukał.

– Czym mogę służyć?

Lekarz był młody. Niewiele po trzydziestce. Podłużna twarz. Ciemne włosy z przedziałkiem na środku głowy. Wełniane spodnie. Koszula z podwiniętymi rękawami. Na dłoni sygnet.

Znajomy symbol.

Krukowski wepchnął go do mieszkania i zamknął drzwi. Lekarz złapał równowagę i wycofał się, nie stawiając oporu.

Obszerny salon urządzono po mieszczańsku. Z landszaftami zawieszonymi na ścianach. Jeden z nich spadł, gdy Krukowski rzucił doktorem na ustawiony pod obrazem kredens.

– Iwona Bielska – powiedział Jan spokojnie. – Co wiesz o jej śmierci?

Lekarz wygiął się w łuk, masując dłonią potłuczone plecy.

– Nic nie rozumiesz – wyjęczał. – Nie wiesz nawet, w co się pakujesz.

Na podłogę spadły bibeloty. Doktor, pchnięty przez Jana, zatoczył się i padł na stojącą przy sofie ławę. Nogi mebla nie wytrzymały i mężczyzna przejechał na blacie jeszcze kawałek.

– Iwona Bielska – powtórzył Jan tym samym tonem. – Co wiesz o jej śmierci?

Lekarz spróbował wstać. Jego twarz krzywiła się przy każdym ruchu. W końcu podniósł się, wsparty o boczne oparcie sofy.

– Wiedziałem, że tutaj przyjdziesz – powiedział, dysząc ciężko. – Ona to wiedziała.

Jan stanął przy nim.

– Kto? – spytał.

Doktor rozmasował kark, przechylając głowę na boki.

– W Wilanowie, za pałacem Branickich jest dom – oznajmił. – Przy domu znajduje się krypta, a wokół niej cmentarz. Poznasz go. Jutro będzie tam na ciebie czekać.

Jan chwycił go za koszulę i uniósł pięść.

– Kto? – spytał.

Lekarz był przestraszony, ale starał się to ukryć. W jego głosie jednak słychać było drżenie.

– Jutro dowiesz się wszystkiego. Być może będziesz mógł pomóc. Wiedz tylko, że to nie my ją zabiliśmy.

Krukowski puścił go, poprawił mu kołnierz koszuli i przeczesał włosy.

– Kim są „my”? – zapytał już łagodniej.

– To nie ma znaczenia. Bądź jutro w Wilanowie. Ona odpowie na twoje pytania.

Detektyw uśmiechnął się.

– Niech ci będzie – zgodził się, sięgając do kieszeni po papierośnicę. – Ale pamiętaj, że wiem, gdzie mieszkasz.

Lekarz nie odpowiedział. Stanął tylko pewniej, wciąż mając trudności z utrzymaniem się na nogach.

Gdy Jan wychodził już z salonu odwrócił się i stwierdził wskazując otwarte okna:

– Duszno tu. Nawet przeciągi nie pomagają?

Lekarz zaprzeczył. Podszedł parę kroków w stronę Krukowskiego, jakby chciał odprowadzić go do wyjścia i odezwał się:

– Te cholerne mury trzymają zimno tylko na klatce schodowej.

 

 

XII

 

Wychodząc z komisariatu Policji Państwowej Krukowski żałował, że nie wyrobił sobie w tej instytucji żadnych znajomości. Choć do tej pory nie potrzebował takich koligacji, zawsze przecież mogłyby się przydać. Wyciągnięcie adresu jednobrewego byłoby wtedy dużo łatwiejsze. I tańsze.

Policjant mieszkał w pobliżu. W pracy nie pojawił się od dwóch dni, co było do niego niepodobne. Choć funkcjonariusze powiedzieli Janowi, jak jednobrewy się nazywa, nie udało mu się zapamiętać nazwiska.

Jan wsiadł do samochodu i ruszył pod wskazany adres. Na miejscu był po kilku minutach. W czasie jazdy uświadomił sobie, że kiedy ostatni raz spotkał jednobrewego funkcjonariusza, ten nie pojawiał się już na posterunku. Czy zastanie go w domu?

Wszedł na trzecie piętro. Mozaika widzianej z wysoka podłogi komponowała się fantazyjnie ze zwojami poręczy. Na wskazanych mu wcześniej drzwiach przeczytał nazwisko: S. Nowak.

Rzeczywiście można zapomnieć.

Na pukanie nikt nie odpowiedział. Czy jest sens tutaj czekać? Jan zapukał jeszcze raz. Mocniej. Znów nic. Nie ma po co próbować dalej. Nie chciał, by sąsiedzi zaczęli wyglądać. Powinien stąd pójść? Nacisnął klamkę.

Drzwi były otwarte. W mieszkaniu zaduch. Okna musiały być zamknięte. Powoli wszedł do środka.

Wewnątrz panował półmrok. Ciężkie zasłony były zasunięte. Szedł ostrożnie, uważając na to, gdzie stawia kroki.

W mieszkaniu unosił się smród zepsutego jedzenia. Latały muchy. Gromadziły się na gnijących resztkach. Krukowski musiał co chwilę odganiać je od siebie. Nie czuł jednak smrodu trupa. To dobrze.

W kolejnych pokojach nie znalazł nic, poza bałaganem. Rozrzucone ubrania. Kurz. Brudne talerze. Jedno z pomieszczeń musiało służyć za gabinet. Na ścianie powieszone były zdjęcia. Na biurku pod nimi sterty notatek. Dziennik Bielskiej. Otwarta teczka. Na krześle marynarka.

Krukowski miał już wejść do środka, gdy usłyszał jakiś ruch w pomieszczeniu za sobą. Drzwi były uchylone.

Gdy je otworzył dostrzegł czyjś kontur. W pomieszczeniu nie było okien. Przekręcił włącznik światła.

Łazienka. W wannie zwinięty w kłębek Nowak. Nagi. Monobrew uniesiona w zdziwieniu. W jednej ręce krzyż. W drugiej skyfos.

– Ona tu jest – powiedział niemal bezdźwięcznie.

Jan okrył go zdjętym z wieszaka ręcznikiem. Nie pytał o kogo chodzi. Nie było na to czasu.

Żarówka zamigotała a temperatura w pomieszczeniu spadła. Zaduch zniknął niemal od razu. Policjant zaczął drżeć. Oddechy zmieniły się w kłęby pary.

Krukowski wyczuł czyjąś obecność, jeszcze zanim nastąpił atak. Zaraz potem wyrwane z framugi drzwi przeleciały tuż obok niego i roztrzaskały się o ścianę. Odłamki rozleciały się na wszystkie strony, raniąc mu twarz i dłonie.

Detektyw rzucił się na ziemię, tuż przed tym, gdy lustro eksplodowało setkami ostrych fragmentów. Jeden z nich wbił mu się w rękę. Sięgnął do kieszeni i wydobył z niej garstkę soli. Sypnął ją w górę, wypowiadając formułę ochronną. Wiedział, że to nie wystarczy.

Polifoniczny pisk był tak silny, że Jan musiał zatkać uszy. Dostrzegł przesuwający się przy suficie cień. Nowak wstał i wyszedł z wanny.

Krzyż w jego rękach rozżarzył się na czerwono i w chwilę potem spłynął na podłogę, zastygając w bezkształtnej bryle. Policjant zdawał się tego nie zauważać. Nie wydawało się, by miał odczuwać ból.

Jan doskoczył do niego i spróbował wyrwać mu skyfos. Zanim jednak sięgnął naczynia mężczyzna pchnął go bez wysiłku, rzucając jego ciałem aż do przedpokoju.

Upadek był bolesny. W całym tym zgiełku Krukowski doskonale słyszał chrupnięcie własnych kości. Mógł mieć tylko nadzieję, że niczego nie złamał. Udało mu się wstać.

Nowak stał przed nim z brzytwą. Potłuczony skyfos leżał na podłodze.

– Dłużej nie mogę walczyć – powiedział policjant i odchylił w tył głowę. Szybkim cięciem rozpłatał sobie szyję. Rana była głęboka. Ciemna krew trysnęła z niej, jak z pękniętej rury. Nowak zataczał się przez chwilę, upadając przytrzymał się wanny, aż w końcu zsunął się w kałużę własnej krwi.

Cień znów przesunął się w górze.

Jan chwycił fragment skyfosu i ponownie sięgnął do kieszeni po sól. Usypał z niej krąg, stojąc w jego środku. Gdy obwód był zamknięty wyjął papierośnicę i zapalniczkę. Papierosy przerzucił do marynarki a do środka wsypał garstkę suszonej bylicy. Wyszeptał kilka słów. Nacisnął krzemień. Ronson zapalił od razu. W górę wystrzelił płomień, a bylica zaczęła dymić jak palona góra wyschłych liści.

Przeraźliwy pisk znów wbił się w jego uszy.

Fragmenty skyfosu zaczęły drżeć i ścierać się nawzajem. Wreszcie rozwiały się jako pył na wszystkie strony. Gryzący dym wywoływał kaszel. Jan ledwo łapał oddech.

– Co tam się dzieje?

Ktoś pukał do drzwi. Krukowski pamiętał, że nie zamknął ich na zamek. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że w mieszkaniu znów panuje zaduch. Rozkopał sól i udał się do gabinetu Nowaka. Ocalały fragment skyfosu wciąż ściskał w dłoni.

Nie wiedział, które notatki dotyczą sprawy Iwony. Chował w teczce, co popadnie. Po chwili usłyszał, że ktoś wszedł do mieszkania.

Krukowski schował teczkę wraz z dziennikiem za pasek spodni, glinę ze skyfosu wcisnął do kieszeni, po czym otwarł okno i ostrożnie stanął na gzymsie.

Nikt z dołu nie zwrócił na niego uwagi. Przesuwał się powoli, zastanawiając się, co dalej zrobić. Było zbyt wysoko, by skoczyć. Nie miał też jak zejść niżej.

Mijane okna były otwarte. Ostrożnie zajrzał do jednego z nich. Pusto. Wsunął się do mieszkania. Kobieta w kuchni gotowała. Jan widział jej odbicie w zawieszonym na ścianie lustrze. Nie zwróciła na niego uwagi, gdy przeszedł do przedpokoju i wyszedł na klatkę schodową.

Na schodach i ulicy nikt za nim się nie oglądał. Jednak dopiero gdy zamknął drzwi swojego Chryslera odetchnął z ulgą. Ze zdziwieniem uświadomił sobie, że nie zgubił kapelusza. Przypomniał sobie zapach gotowanego obiadu i poczuł się głodny.

 

 

XIII

 

– Tak właśnie myślałem – oznajmił Joachim pochylając się nad fragmentem skyfosu. Pokrywająca go maź zmieniła właśnie kolor na jaskrawozielony, gdy Schwartz polał ją wywarem z sobie tylko znanych ziół.

Jan odchylił się znad talerza z pieczenią i uniósł pytająco głowę. Rany miał już opatrzone.

– Mój drogi, wiesz, czym jest Yen pox? – zapytał Schwartz, wciąż przyglądając się wynikom swojej pracy.

– To wywar uzyskiwany przez zaparzenie popiołu po spalonym opium – wyjaśnił Jan. – Najczęściej pity jest z ciepłą herbatą. W popiele wciąż zostaje wystarczająco dużo substancji, choćby morfiny, by wywołać skutek odurzenia.

Joachim pokiwał z uznaniem głową.

– Masz rację, mój drogi – przyznał. – Taka herbatka bywa popularna wśród morfinistów i opiumistów. Popioły wciąż mają moc.

– Chcesz powiedzieć, że…

Joachim potwierdził skinieniem głowy.

– Wywar z popiołów demonów ma moc przemienienia w demona – powiedział. – Przekazuje zawarte w nich moce. Trzeba tylko odpowiednio dobrać składniki. Popioły muszą do siebie pasować. Żeby je wymieszać należy mieć ludzką krew i odpowiednie naczynie.

– Skyfos Kaliguli i krew Iwony – zauważył Krukowski. – Czy to wystarczy?

– Powinno. Ten skyfos to potężny artefakt. Nawet wykorzystując ten fragment można by uzyskać właściwy wywar.

– A krew?

– Krew to krew. Musi być ludzka.

Krukowski uśmiechnął się do siebie.

– Wygląda na to, że Rochosiewicz będzie zawiedziony.

– Słucham?

– Nieważne.

Odłożył sztućce i wytarł usta. Posiłek uznał za zakończony.

– Kto mógłby to zrobić? – spytał.

– Ktoś kto się na tym zna. Rytuał nie jest prosty.

– Ktoś ci przychodzi do głowy?

Joachim przeczesał brodę.

– Mój drogi, wiesz, co sądzę o pochopnym wydawaniu sądów – przyznał. – Kiedy się upewnię, pierwszy się o tym dowiesz.

Jan milczał przez chwilę.

– Widziałem go – oznajmił w końcu. – U tego policjanta. Widziałem go przemienionego.

Schwartz nie odezwał się. Obracał w palcach połyskującą zielono glinę. Wreszcie powiedział:

– Wiem, dokąd wybierasz się jutro.

Jan uniósł ze zdziwieniem brwi. Jego wąs poruszył się.

– Ściany mają uszy, nie zapominaj o tym – przestrzegł Joachim. – W pewnych kręgach wieści rozchodzą się szybko.

– Co o tym wiesz?

Starzec wzruszył ramionami.

– Niewiele – przyznał. – To twoje sprawy. Pamiętaj tylko, że jeśli ludzie potrafią mamić, demony robią to znacznie lepiej.

Detektyw nie pytał o więcej. Nagle poczuł się stłamszony. Gra, w której starał się prowadzić, zaczynała toczyć się bez niego. Wydawało mu się, że błądzi we mgle. Czy to, czego dowiedział się dotą,d w ogóle mu się na coś przyda?

 

 

XIV

 

– To duży dom, jak na jedną osobę – zauważył Jan, gdy kobieta wprowadziła go do środka. Wydawała się młoda, choć jej wiek trudno było określić. Była wysoka i szczupła. Jak dla Jana trochę za chuda. Skórę miała bladą. Niemal tak białą, jak suknia okrywająca jej ciało. Proste, czarne włosy zaczesała do tyłu. Falowały teraz na jej plecach, gdy prowadziła Krukowskiego za sobą.

Dom rzeczywiście był duży. Mimo tego Janowi odnalezienie go zajęło trochę czasu. Dobrą godzinę objeżdżał teren przy pałacu Branickich.

Posiadłość miała formę dworku utrzymanego w stylu klasycznym. Od frontu kolumnada. Wyżej taras. Na górze fronton. Dwa skrzydła. Jedno większe, musiało zostać przebudowane w późniejszym czasie.

Wnętrze nie sprawiało wrażenia zamieszkałego. Meble i obrazy zakryto białym suknem. Nie widać było jednak kurzu. Ciągnących się pajęczyn. Ktoś dbał o to miejsce.

Kobieta poprowadziła go szerokimi schodami na górę. Od wejścia nie odezwała się nawet słowem. Jan nie spuszczał z niej wzroku, podziwiając nietuzinkową urodę. Próbował przy tym przypomnieć sobie jej twarz, tak inną od twarzy kobiet, które znał.

Na górze weszli do przestronnej sypialni. Tylko łóżko nie było zasłonięte materiałem. Kobieta zatrzymała się przy nim i jednym ruchem zsunęła suknię. Ciało miała gładkie. Jak rzeźbione w marmurze. Jan z przyjemnością przyglądał się jej drobnym pośladkom. Łukowi pleców. Smukłym nogom.

– Moja pani czeka na ciebie – powiedziała, obracając się w jego stronę.

– Gdzie? – zapytał Jan, z trudem utrzymując wzrok na jej oczach.

– Tutaj – wskazała łono. – Musisz ofiarować jej życie, które nigdy nie powstanie.

Krukowski przełknął ślinę i mimowolnie przeczesał włosy. Zastanawiał się, czy dobrze to wszystko rozumie. Kobieta podeszła do niego i ściągnęła z jego ramion marynarkę. Rozpięła koszulę.

Chyba dobrze.

Objął ją. Jej dłonie wywoływały dreszcze. Gdy był nagi, pociągnęła go w stronę łóżka.

Czas przestał istnieć.

Wydawało mu się, że traci przytomność. Że oddaje życie w wybuchu rozkoszy. Po chwili nie czuł już niczego. Nie miał ciała.

– Przyglądałam ci się od dawna. – Dźwięk wybrzmiewał wokół niego, otulając go przyjemnym ciepłem. – Wiedziałam, że będziesz mógł mi się przydać.

– Kim jesteś? – zapytał Jan, choć wiedział, że nie dostanie konkretnej odpowiedzi.

– Jestem tą, która zbiera poronione dzieci. Panią aborcji i spędzania płodów. A ty jesteś tu, aby mi pomóc.

– Czego chcesz?

Bezcielesność nabrała nowego wymiaru, zmieniając się w uczucie błogości. Uczucie podobne do pierwszych chwil po przyjęciu morfiny. Jednak o wiele silniejsze.

– Do mnie należą wszystkie dusze poronionych dzieci. Umarłych płodów. Nawet, jeśli dożyją waszej dorosłości.

– Nie rozumiem.

Ciepło stało się bardziej przyjemne.

– Nie jestem zła. Nie szkodzę. Można się ze mną dogadać. Mogę oddać matce dziecko, ale jego dusza zawsze należy do mnie.

Jan zastanowił się chwilę.

– Chcesz powiedzieć, że.. – spytał, ale jego rozmówczyni nie dała mu skończyć.

– Tak – potwierdziła. – Iwona Bielska należy do mnie. Jej wuj wybłagał u mnie jej życie. Ale umowa została złamana.

– Czy chcesz…

– Chcę, abyś odnalazł jej duszę. Sama nie mogę tego zrobić. Próbowałam, ale dusza Bielskiej przepadła. Na moich ludzi nie mogę liczyć. Sam zresztą widziałeś.

Jan przypomniał sobie spotkanie z lekarzem i przyznał jej rację.

– Dlaczego miałbym się na to zgodzić?

Otaczająca go aura stała się ekstatycznie przyjemna. Bezcielesna rozkosz, którą odczuwał nie była porównywalna z niczym, co do tej pory przeżył.

– Bo nie będziesz mógł beze mnie żyć. Nie po tym, co dzisiaj przeżyłeś. Nie muszę cię przekonywać. Sam zobaczysz.

Jan poczuł chłód. Ból odczuwalny całym ciałem. Jakby tonąc, po raz ostatni wynurzał się na powierzchnię zimnej wody. Zerwał się. Leżał na łóżku. Kobieta na nim, pchnięta, przechyliła się w tył. Po chwili doszedł do siebie, jednak z trudem łapał oddech.

– Za pierwszym razem zawsze trudno jest wrócić – powiedziała do niego i wsunęła mu w usta papierosa. Drugiego ujęła między wargi i zapaliła, po czym podała mu ogień.

Jan zaciągnął się głęboko. Siedzieli w milczeniu przez kilka minut. Gdy kobieta zgniotła papierosa w kryształowej popielnicy ujęła leżący przy niej skórzany woreczek, związany długim rzemieniem.

– Weź to. – Podała go Janowi. – Kiedy ją spotkasz po prostu ujmij go w dłonie i myśl o mojej pani. Reszta załatwi się sama.

– Co jest w środku? – zapytał Jan, biorąc woreczek.

– Nie zaglądaj tam – przestrzegła go. – Użyj go, gdy nadejdzie czas.

Wyjęła go z jego dłoni i zawiesiła mu na szyi. Zadrżał pod tym dotykiem. Przyciągnął ja do siebie i zatopił rękę w jej włosach.

Odsunęła się.

– Zrób to, o co cię prosi, a będziesz mógł przyjść tu znowu. – Stanęła na podłodze i podniosła suknię. Odeszła, nie zakładając jej.

 

 

XV

 

Jan prowadził jak w amoku. Wciąż czuł na sobie ten przyjemny dotyk. Jej czy demona, z którym rozmawiał? Nie miało to znaczenia. Rzeczywiście zrobiłby wszystko, by poczuć go znowu.

Jechał do domu Joachima. Próbował przemyśleć to, czego się dowiedział. Co jeszcze Schwartz przed nim zataił? Przypomniał sobie notatki Nowaka. Dziennik Bielskiej. Wciąż miał je w samochodzie. Do tej pory zdążył je przejrzeć tylko pobieżnie. Nie sądził, że znajdzie tam coś ważnego. Dziennik pisany był skrótami, których nie rozumiał. Notatki były chaotyczne. Mówiły jednak o Schwartzu. Pamiętał to. Coś więcej niż powiązania rodzinne Bielskiej? Nacisnął hamulec i zjechał na pobocze. Teczkę znalazł na podłodze. Otworzył ją. Jego ciałem targnął skurcz. Papiery posypały się na podłogę.

Chłód.

Ciemność.

Masz mnie za głupca?

Głos nieprzyjemny, jak odwrotność tego, który słyszał ledwie przed kilkoma kwadransami.

Pamiętaj, dla kogo pracujesz, mój słodki. Pamiętaj, jaki był układ. Nie jestem ślepy. Ty jesteś.

Zęby Jana zacisnęły się z wyraźnym zgrzytem. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł rozewrzeć szczęk.

Obserwuję cię. Wiem, z kim rozmawiasz. Co obiecujesz. Pamiętaj, co obiecałeś mnie.

Smak krwi w ustach. Dreszcze.

Nie opuszczę cię, jeśli mnie zawiedziesz. Pamiętaj o tym, mój słodki. Pamiętaj.

Mój słodki.

Mój drogi.

Cukier przenoszony siłą woli.

Ziemia rozkopana w nienaturalny sposób.

Wzrok powrócił.

Czy to Joachim wykradł zwłoki?

Krukowski obtarł mankietem strużkę krwi, ściekającą po brodzie. Ręce wciąż mu się trzęsły. Pozbierał rozrzucone notatki i zaczął je przeglądać.

Jan Krukowski. Podejrzany. Motyw: konflikt interesów.

L. z Konarskiej. Brak spełniających kryteria. W toku.

Joachim Schwartz. Podejrzany. Motyw: ? Poszlaki: widziany przy domu denatki przed jej śmiercią; widziany w godzinach wieczornych na cmentarzu, tuż przed nocą, kiedy zniknęły zwłoki; praktykujący okultysta. Rytuał ofiary?

Nawet fragment skyfosu wystarczy, by przygotować wywar. Czy w zwłokach mogła zostać wystarczająca ilość popiołów?

Krukowski odrzucił teczkę na krzesło obok. Czy naprawdę Joachim mógł stać za tym wszystkim?

Zapuścił motor i docisnął gaz. Zaraz się o tym przekona.

 

 

XVI

 

Miał nadzieję, że się myli. Że wszystko wyjaśni się zaraz w jakiś sensowny sposób. Nie chciał wierzyć, że Joachim może być winny. Jednak gdy stanął przed jego drzwiami nie zapukał. Postanowił dostać się do środka niezauważony.

Nasłuchiwał chwilę i nacisnął klamkę. Zamknięte. Mógł się tego spodziewać. Rozejrzał się wokół. Nie musiał się kryć. Duży ogród z wysokim murem obrośniętym bluszczem szczelnie osłaniał to miejsce przed niepożądanym wzrokiem.

Przysunął się do drzwi, wyjmując z kieszeni scyzoryk. Tak, jak przewidywał, zamek nie był skomplikowany. Zapadki ustąpiły pod naciskiem wysuniętej ze scyzoryka piłki. Gdy Jan zaczął otwierać drzwi, wyczuł pieczęcie mające chronić przed złodziejami. Nie były najsilniejsze. Znał sposób, by je obejść. Joachim najwyraźniej nie spodziewał się tradycyjnego włamania ze strony kogoś obeznanego w magii. Po chwili jednak Krukowski zdał sobie sprawę z tego, że gdyby do otwarcia drzwi chciał użyć specjalnych formuł, nie byłoby to już takie proste.

Wewnątrz było cicho. Choć słońce zaczęło już zachodzić i teraz panował tu półmrok, światła nie zostały zaświecone. Dom wydawał się pusty, ale Krukowski wiedział, że Joachim nigdy go nie opuszcza. Dlaczego więc był widziany na cmentarzu?

Wystrój posiadłości przywodził na myśl muzeum. Już w hallu stały gabloty. Pełniły rolę ozdobną, ale Jan nieraz przekonał się, że zamknięte w nich przedmioty mają dużą moc i w każdej chwili można ich użyć. Różdżki, laski i maski przywiezione ze wszystkich kontynentów. Sztylety, misy i puchary. Amulety.

Na ścianach zawieszono obrazy, głównie portrety, ale zdarzały się także mapy, przedstawienia fantazyjnych stworów i magiczne symbole będące ocalałymi resztkami liczących wieki zwojów. Jan przemierzał korytarze, jakby znalazł się tutaj po raz pierwszy.

Po Joachimie nie było śladu. W jego gabinecie znalazł tylko stertę ksiąg pootwieranych i pozaznaczanych na różnych stronach. Zasłaniały całe biurko. Na jednym z regałów rozpoznał szkatułę zawierającą uwięzione demony. Nie zaglądał do niej. Podszedł do biurka, by przyjrzeć się zebranym na nim tomom.

Woluminy były stare. Gdy zaczął je przeglądać, przekonał się, że nic z nich nie wyczyta. Zostały spisane w językach, których nie znał. Nawet nie wszystkie alfabety rozpoznawał. Nigdy nie przykładał się do tej części swojej pracy.

Zawarte w księgach ryciny były jednak wystarczająco sugestywne. Niemal wszystkie przedstawiały ludzkie ciało z zaznaczonymi miejscami, które należało naciąć. Czy to mogło być wystarczającym dowodem?

Jan zostawił księgi i wyszedł na korytarz. Przeszedł przez hall i udał się w stronę schodów. Parter był pusty. Teraz przyszedł czas, by sprawdzić piętro.

Nie był pewien, czy z każdym kolejnym stopniem temperatura staje się niższa. Mogło to być tylko złudzenie. Wyczuwał jednak w powietrzu napięcie. Dlaczego nie nosił przy sobie broni?

U szczytu schodów, naprzeciwko poręczy oddzielającej dwa rzędy wygiętych w półokrąg stopni, które zdawały się ujmować to miejsce w nawias, znajdowały się drzwi. Drzwi były dwuskrzydłowe. Jan nigdy nie był w pomieszczeniu za nimi. Podejrzewał że jest to duży salon lub jadalnia. Podszedł do nich i nacisnął klamkę. Oba skrzydła były zamknięte. Pod dłonią wyczuł delikatne drżenie.

Magia.

Zastosowane tu zabezpieczenia były bardzo potężne. Joachim musiał zadać sobie wiele trudu, aby je tu umieścić. Jan wiedział, że nie zdoła ich sforsować. Nie za sprawą magicznych formuł. Co innego z klasycznymi rozwiązaniami.

Kopnięte drzwi nie ustąpiły za pierwszym razem. Trzymający je zamek był masywny. Dopiero gdy Krukowski naparł na nie drugi raz rozwarły się na oścież.

– Jan! – W oczach Schwartza było przerażenie. Jan obawiał się, że to nie jego się boi. – Nic nie rozumiesz!

Wózek Joachima stał przy niewysokim stole. Mężczyzna mógł z niego dosięgnąć cały obszar blatu. Na stole leżało ciało Bielskiej. Zsiniała skóra zapadała się. Plamy opadowe przypominały wzory  Rorschacha.

W pomieszczeniu nie było innych mebli. Okna zasłonięto. Wokół stołu ustawiono okrąg świec w wysokich lichtarzach. Ich ogień był tutaj jedynym źródłem światła.

– Nic nie rozumiesz – zaczął Joachim.

– Nie uda ci się to – przerwał mu Jan podchodząc.

Joachim pokręcił głową.

– Nie uda co, mój drogi? Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków…

Jan stanął przy nim.

– Co zamierzasz zrobić? – spytał.

– Nie ma czasu na tłumaczenie – przestrzegł Schwartz. – Zerwałeś pieczęcie. Ona zaraz tu będzie.

– Kto?

Jan poczuł dreszcz. Lodowaty powiew zmroził jego ciało. Oddech zmienił się w obłok pary. Świece zgasły.

– Nie zastanawiałeś się, dlaczego to Iwona wypiła popioły? – zapytał Joachim, próbując przekrzyczeć świst szalejącego wewnątrz wiatru.

– Równie dobrze mógł to zrobić morderca.

Joachim złapał się stołu, by nie spaść z wózka. Podmuchy niemal wyciągały go spod niego.

– Nie było żadnego mordercy! – Krzyknął. – Iwona zrobiła to sama.

– Dlaczego?

– Żeby jej dusza nie trafiła do Poronicy!

Drzwi zamknęły się z hukiem. Zerwane zasłony wypełniły salę światłem. Po suficie przemknął cień. Ten sam, który Jan widział w mieszkaniu Nowaka.

– Musisz mi pomóc – nakazał Schwartz. – Musimy zamknąć ją w jej własnym ciele. Tylko tak będzie można zniszczyć demona, jakim się stała!

– Co mam robić?! – Jan spróbował nachylić się ku Joachimowi, jednak niewidzialna siła rzuciła nim o ścianę. Ciało Iwony uniosło się.

– Głupcy! – głos nie pochodził jednak z niego. – Nie macie wystarczająco mocy, by mnie pokonać.

Zwłoki zaczęły wyginać się w nienaturalny sposób. Skóra pękła. Zaczęła łuszczyć się, odsłaniając nadgniłe mięśnie. Psujące się mięso. Ciało rozpadało się na strzępy, jakby rozciągano je na tysiącu haczykach. Po chwili rozerwało się, tworząc postać podobną do roju owadów.

Istota rzuciła się na Joachima, wyrwała go z krzesła i cisnęła w górę. Schwartz padł na podłogę i zaczął poruszać się, jak przewrócony na grzbiet żuk.

– Amatorzy! – ocenił demon. – Nieudacznicy. Co ja w tobie widziałam? – zwrócił się już do leżącego na podłodze Jana.

Jan wstał i sięgnął po zawieszony na szyi amulet.

– Teraz mógłbym zapytać o to samo – zripostował. – Śmierć ewidentnie ci nie służy.

Iwona ruszyła w jego stronę.

Krukowski pomyślał o Poronicy. Poczuł ciepło, które otaczało go w jej towarzystwie.

Bielska zatrzymała się.

Jan zdjął amulet i wyciągnął przed siebie.

Oczy zapiekły go, jak wypalane żelazem. Stracił wzrok.

Głupcze. Zapomniałeś o swojej obietnicy?

Czuł jak pada na kolana. Trzymany w rękach woreczek zapłonął żywym ogniem. Jan puścił go, wstrząsając poparzonymi dłońmi.

Masz ją pojmać dla mnie. Inaczej nigdy cię nie opuszczę. Zemsta musi być moja!

Słaby głos Joachima. Nie zrozumiał słów. Paraliż ciała ustał. Mógł się poruszać.

Zemsta.

– Musimy kontynuować rytuał. – Ledwie zrozumiałe słowa wypowiedziane przez Schwartza.

Sześć uwięzionych demonów.

– Mam lepszy pomysł! – Jan kręcił się, jak przy grze w ciuciubabkę. Próbował określić kierunek. – Zatrzymaj ją tutaj!

Ruszył biegiem. Nie miał pewności, czy biegnie we właściwą stronę. Za sobą słyszał jednak głos Joachima. Mogło się udać.

Uderzenie w plecy. Bezwładność. Dźwięk łamiącego się drewna. Poręcz?

Huk.

Dziwne uczucie. Jakby nie miał ciała. Czuje tylko ręce. Pękającą głowę. Spróbował wstać. Czy wciąż ma nogi?

Sięgnął w dół. Wyczuł bezwładne kończyny. Z góry dobiegł go krzyk Schwartza. Czy będzie potrafił określić swoje położenie? To już blisko.

Wsparł się na rękach i ruszył. Myślał o gabinecie. Ile metrów mogło go od niego dzielić? Posuwał się dalej. Łokcie zdarł do krwi. Oddychał ciężko. Czy to ten pokój?

Kolejne meble, o które się obijał. Książki spadające mu na głowę. Biurko? Jeszcze tylko kilka metrów. Spróbował się podciągnąć.

Obalony regał nie przygniótł go. Musiał zatrzymać się na blacie biurka. Jan zaczął macać podłogę. Znajoma faktura drewna. Skrzypnięcie wieka. Gliniane fiolki. Zaczął tłuc jedną za drugą. Za każdym razem ogarniała go fala zimna. Czuł się, jakby wpadł w toń pod pękniętym lodem. Dreszcze nie opuszczały go. Piskliwy jazgot tysięcy głosów poszybował w stronę piętra.

Czy to wystarczy?

Nie miało to teraz znaczenia. I tak nie mógł zrobić nic więcej.

 

 

XVII

 

Zaplecze palarni opium tonęło w mroku. Zasłonięte bambusowymi roletami okna niemal wcale nie przepuszczały światła. Stary Chińczyk jednak doskonale orientował się w zgromadzonych tu rzeczach. Pewnie nawet w całkowitych ciemnościach udałoby mu się odnaleźć to, czego szukał.

Małe pudełeczko pozbawione było ozdób. Jedynie złote zamknięcie i zawiasy wskazywały na jego wartość. Chińczyk zdmuchnął z niego kurz i wsunął w dłonie przybyszowi.

– Te prochy mają wielką moc – odezwał się nienaganną angielszczyzną. – Mogą zgubić tego, kto nie wie, jak się z nimi obchodzić.

Jan nie odpowiedział. Jego oczy były otwarte, ale nie widział niczego. Pomacał podany mu przedmiot i pstryknął palcami. Towarzyszący mu osiłek podał Chińczykowi neseser. Tamten położył go na ladzie, otworzył i długo liczył pieniądze.

– Mam nadzieję, że wiesz co robisz – powiedział wreszcie.

Jan zbył go milczeniem. Skinął dłonią i włożył na głowę trzymaną na kolanach fedorę. Towarzyszący mu mężczyzna ujął rączki inwalidzkiego wózka i wyprowadził Krukowskiego na zewnątrz.

 

 

Koniec

Komentarze

po czym przeczesał utwardzane brylantyną włosy. – rany, brzmi jakbyś mówił o nawierzchni. Chyba raczej usztywnione?

Jej metody są nieefektowne.  – nie przynoszą efektów albo są nieefektywne

Wetknięty za ucho papieros wypadł i potoczył się po podłodze, jakby to, co dzieje się w pokoju zupełnie go nie dotyczyło. – A dotyczyło? Mówisz o papierosie?

Fedora to kapelusz, dlaczego dużą literą? 

Jednobrwy musiał dowodzić. – jednobrewy 

dociekał jednobwy.–  ?

skierował się między rząd kolumn – jakoś koślawo brzmi

Bardzo przepraszam, mówiłam Panu… – panu

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Myślałem, że to nie istotne. – nieistotne  

– Dlaczego tak bardzo panu na tym zależy – spytał? – coś się poprzestawiało

Tym czasem zawiera prochy jednego z mniejszych demonów rosyjskich, Moszennika – Tymczasem 

Wskazał janowi rycinę – Janowi

– Kto mógłby to zrobić – spytał. – brak znaku zapytania

Falowały teraz na jej plecach, gdy prowadziła Krukowskiego za sobą. – koślawe zdanie: za sobą prowadziła?

Czytało się fantastycznie, choć strasznie dużo niedoróbek (nie wszystko wypisywałam). Bardzo interesujące, klimat też doskonale uchwycony, a akcja? Czy ja wiem? Jakoś tak nie całkiem mnie złapała.  A i oczywiście – jak na mnie – zbyt otwarte zakończenie, a właściwie jego brak. Bo to, na czym zakończyłeś opowiadanie, to właściwie wstęp do czegoś dłuższego.

Mimo baboli kilkam bibliotekę, z nadzieją, że przeprowadzisz wnikliwą korektę.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Czytało się fajnie, fajnie, ale w pewnym momencie zaczęło mnie irytować, że detektywowi nikt nie mówi prawdy. “Pójdź tam, spotkaj się z tym, on ci wytłumaczy…” No ile tak można? Ale postacie demonów bardzo interesujące. Zwłaszcza grzechoń mi się spodobał. Zgadzam się z Bemik – IMO, czarnobrewy i fedora 

Smolista struga roztapiała się, jak wylana do oceanu ropa,

A ropa się roztapia w wodzie?

które dla Jana od dawana już było niedostępne.

Literówka. Trochę ich masz.

Skórcze mięśni.

Ojjj. Paskudny ortograf.

Kac nie minął zupełnie, ale stał się znośny. Unoszący się nad Wisłą wiatr czynił go lżejszym. Siedzący w dorożce Jan z przyjemnością wystawiał twarz na jego podmuchy.

W pierwszej chwili pomyślało mi się, że to kac tak dmuchał.

Kawa rozlała się po spodniach z angielskiego tweedu. Pociekła po brodzie.

Tak to brzmi, jakby kawa ciekła w górę – ze spodni na brodę.

– Mam pewne podejrzenia co do tej sprawy – wyznał Schwartz – jednak nie chce wypowiadać sądów pochopnie.

Literówka.

Różdżki, laski i maski przywiezione ze wszystkich kontynentów.

Ciekawe, co też przywiózł z Antarktydy.

Babska logika rządzi!

Wielkie dzięki za przeczytanie i wyłuskanie błędów. Najgorsze z korygowaniem swoich tekstów jest to, że jak się raz nie zobaczyło błędu, to bardzo trudno go dojrzeć, dzięki więc, za wskazanie tych kilku – poprawię je najszybciej, jak będę mógł. Przejrzę też wszystko raz jeszcze, żeby oszczędzić mordęgi pozostałym potencjalnym czytelnikom.

Przejrzyj i popraw, szczególnie “jednobrwy” kłuje w oczy…

Generalnie to nie moje bajki, o czym zapewne wiesz, ale czytałem bez przymusu, nawet z pewną przyjemnością – wydało mi się, że do demonów i pozostałych stworów nie z tego świata jakoś inaczej podszedłeś. Bardziej logicznie? Proporcjonalniej w stosunku do tak zwanych zwykłych spraw? Może tak, może nie, nie muszę mieć racji, liczy się, że historia czytliwa nawet dla mnie.

Cieszę się, że mimo wszystko tekst odebrałeś bardziej na plus. Dzięki za uwagi i poświęcony czas. Na razie poprawiłem najbardziej rażące błędy, postaram się jak najszybciej przyjrzeć pozostałym.

 

pzdr,

p.

Uniósł na niego zmęczone oczy? Matko i córko… 

Jednakże – zapowiada się dobrze, dynamicznie, ciekawie. Jeszcze wrócę.

Pozdrówka.

Czytało się dobrze, choć rzeczywiście, jak zauważyła Bemik, zakończenie bez wyraźnego końca:)

F.S

Dzięki za poświęcony czas i opinię.

 

pzdr,

p.

Przeczytałam i choć nawet dość ciekawie opisałeś całą historię, to, z racji wielu usterek, nie mogę powiedzieć, że lektura była tylko przyjemnością.

 

Jan Kru­kow­ski wyjął z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki pa­pie­ro­śni­cę pełną Egip­skich Spe­cjal­nych… – Jan Kru­kow­ski wyjął z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki pa­pie­ro­śni­cę pełną egip­skich spe­cjal­nych

http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

Wtó­ro­wał mu me­ta­licz­ny za­pach, przy­po­mi­na­ją­cy za­pach krwi. – Powtórzenie.

 

Na­prę­ża­jąc się wydał z sie­bie po­li­fo­nicz­ny ryk… – Czy mógł wydać ryk nie z siebie?

Może wystarczy: Na­prę­ża­jąc się, wydał po­li­fo­nicz­ny ryk

 

Jak w dniu, w któ­rym bol­sze­wic­ka kula prze­szła przez kość jego czasz­ki i po­zba­wi­ła go wzro­ku. – Pierwszy zaimek jest zbędny.

 

skóra pod nim za­sy­cza­ła, jak skóra zna­ko­wa­ne­go bydła. – Powtórzenie.

 

ostrym łu­kiem pro­wa­dzi­ła do ust Ro­cho­sie­wicz. – Literówka.

 

Demon i dusza chło­pa­ka zo­sta­ły roz­sz­cze­pio­ne.Demon i dusza chło­pa­ka zo­sta­ły roz­cze­pio­ne.

 

Zdą­żył tylko zsu­nąć w górę głowy opusz­czo­ną na oczy fe­do­rę… – Raczej: Zdą­żył tylko przesu­nąć w górę głowy opusz­czo­ną na oczy fe­do­rę

 

Jego wzrok spo­czy­wał na zwło­kach Biel­skiej. Już nie Iwony. De­nat­ki. Ko­bie­ta była naga. Jej ciało spo­czy­wa­ło na pro­stym, drew­nia­nym tro­nie. – Powtórzenie.

 

Sym­bol więc po­wi­nie zna­leźć się na dru­giej ręce. – Literówka.

 

A prze­cież sam mie­szał w tym miej­scu nie­speł­na dwa lata temu. – Literówka.

Chyba że faktycznie mieszał. ;-)

 

łą­cząc uwiel­bia­ne przez nich Art No­uve­au… – …łą­cząc uwiel­bia­ne przez nich art nuve­au

 

Nasi klien­ci to głów­nie no­bli­we rody – wy­ja­śnił. – Miesz­czań­scy fa­bry­kan­ci. Nu­wo­ry­sze. – Obawiam się, że o nuworyszach nie można powiedzieć nobliwe rody.

 

To na­czy­nie na­zy­wa się Sky­fos.To na­czy­nie na­zy­wa się sky­fos.

 

Kiedy już upew­nił się, że to ta wła­ści­wa wró­cił do hollu.Kiedy już upew­nił się, że to ta wła­ści­wa wró­cił do holu/ hallu

Ten błąd występuje w opowiadaniu kilkakrotnie.

 

Już z ich szczy­tu widać było ze­bra­ne tutaj zbio­ry. – Powtórzenie.

Może: Już z ich szczy­tu widać było zgromadzone tutaj zbio­ry.

 

skie­ro­wał się w kie­run­ku ko­ścio­ła Świę­tej Anny. – Okropne powtórzenie.

 

Grze­choń prze­chy­lał głowę i wa­rzył coś w my­ślach… – Grze­choń prze­chy­lał głowę i wa­żył coś w my­ślach

Sprawdź w słowniku znaczenie słów warzyćważyć.

 

Kru­kow­ski zby­wał go i teraz też nie pla­no­wał od­po­wie­dzieć na jego we­zwa­nie. – Czy oba zaimki są niezbędne?

 

Przez lata wspie­rał ichich dzia­łal­no­ści, słu­żąc wie­dzą… – Nie brzmi to zbyt dobrze.

Może: Przez lata wspie­rał ich dzia­łal­no­ść, słu­żąc wie­dzą

 

Spa­cer od­prę­żał go i po­ma­gał mu my­śleć. – Drugi zaimek zbędny.

 

Jan do­strzegł na jego twa­rzy zmia­ny. Jego zmarszcz­ki po­głę­bi­ły się. – Drugi zaimek zbędny.

 

Miał tylko na­dzie­ję, że przy­pa­dłe jej po roz­wo­dzie ar­te­fak­ty prze­cho­wy­wa­ne będą z na­le­ży­tym po­rząd­kiem. – Raczej: Miał tylko na­dzie­ję, że przy­pa­dłe jej po roz­wo­dzie ar­te­fak­ty prze­cho­wy­wa­ne były w na­le­ży­tym po­rząd­ku.

 

Jan na­parł na niego, wpy­cha­jąc go na około pół metra. – Chyba wystarczy: Jan na­parł, wpy­cha­jąc go na około pół metra.

 

Wła­ści­wa brama była w po­ło­wie. – W połowie czego była brama?

 

Pi­li­fo­nicz­ny pisk był tak silny, że Jan mu­siał za­tkać uszy. – Literówka.

 

Pa­pie­ro­sy prze­rzu­cił do do ma­ry­nar­ki a do środ­ka wsy­pał garst­kę su­szo­nej by­li­ny. – Dwa grzybki w barszczyku.

Bylin, czyli roślin wieloletnich jest mnóstwo. Jakiej byliny?

 

Po­kry­wa­ją­ca go maź zmie­ni­ła wła­śnie kolor na ja­skra­wo zie­lo­ny, gdy Schwartz polał ją wy­wa­rem z sobie tylko zna­jo­mych ziół.Po­kry­wa­ją­ca go maź zmie­ni­ła wła­śnie kolor na ja­skra­wozie­lo­ny, gdy Schwartz polał ją wy­wa­rem z sobie tylko znanych ziół.

 

Wiem, gdzie wy­bie­rasz się jutro.Wiem, dokąd wy­bie­rasz się jutro.

 

Kru­kow­ski ob­tarł man­kie­tem struż­kę krwi, ścia­ka­ją­cą po bro­dzie. – Literówka.

 

pa­no­wał tu pół­mrok, świa­tła nie były za­świe­co­ne. – Brzydkie powtórzenie.

 

Zsi­nia­ła skóra za­pa­da­ła się. Plamy opa­do­we przy­po­mi­na­ły wzory  Ror­scha­cha. – Powtórzenie.

 

Wokół stołu usta­wio­no okrąg świec po­sta­wio­nych w wy­so­kich lich­ta­rzach. – Powtórzenie.

 

Ze­rwa­łeś pie­czę­ci. – Ze­rwa­łeś pie­czę­cie.

 

Ina­czej nigdy cie nie opusz­czę. – Literówka.

 

Ko­lej­ne meble, na które wpa­dał. Książ­ki spa­da­ją­ce mu na głowę. – Powtórzenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wielkie dzięki za ogrom włożonej pracy i poświęcony czas. Poprawiłem już wszystkie wypisane mankamenty, pozwalając sobie pozostawić niektóre powtórzenia – zastosowałem je świadomie. Mimo tego zwrócenie mi na nie uwagi też jest dla mnie istotne – najwyraźniej nie posługuję się nimi jeszcze z należytą wprawą.

 

Jeszcze raz dzięki.

p.

Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam z wielką przyjemnością, aczkolwiek zakończenie, a raczej jego brak, rozczarowało mnie wielce. Nie wyjaśniasz co się stało z duszą Bielskiej, co się stało ze Szwarcem, z Poronicą i tym demonem, który odebrał Janowi wzrok. Sam Jan – dlaczego kupuje prochy kolejnego demona? Dla siebie? Na zlecenie Poronicy? Kurczaki, dużo za dużo niewiadomych, aby samemu dopowiedzieć sobie zakończenie. To nie jest zachowanie uczciwe wobec czytelnika – wstydź się, Autorze :D

Malutka, jak na długość tekstu, łapanka:

Jan przekręcił kluczyk i poszukał jeszcze tlącego się papierosa

tu nie jestem pewna. Zdaje się, że opowiadanie dzieje się w latach 20-30 Xxw. Czy samochody miały wtedy kluczyki? Zdaje się, że na filmach widziałam jakąś korbę czy coś?

Pachniało kadzidłem i święconą wodą

ciekawam jak pachnie święcona woda? Czy inaczej niż zwykła?

oczach wciąż było widać dawną bystrość, jednak teraz straciły swój dawny wyraz

powtórzenia

Jan przyłapał się na tym, że znów dziwi go samoistne przesuwanie się wózka. Rzeczywiście nie odwiedzał Joachima zbyt długo. Zupełnie zapomniał o jego mocach telepatycznych.

To te moce Szwartza chyba są telekinetyczne a nie telepatyczne?

Kobieta w kuchni robiła obiad.

Gotowała?

Panią aborcji i spędzania płodów

To jest różnica pomiędzy aborcją i spędzaniem płodów?

światła nie zostały zaświecone

światła, zaświecone – brzmi trochę jak powtórzenie. Może lepiej: „zapalone”?

 

Zupełnie z innej beczki – dlaczego ten tekst nie jest jeszcze w bibliotece?!

Hmm... Dlaczego?

Wielkie dzięki za przeczytanie i trafne uwagi (sprawa z rozruchem silnika to klasyczny przykład na to, że w tekstach osadzonych w realiach historycznych trzeba być bardzo uważnym).

 

Jeśli chodzi o koniec, to kiedy tekst powstawał, takie zakończenie wydawało mi się dobrym rozwiązaniem (bohater traci czucie w nogach i ślepnie – miałem nadzieję, że będzie to podpowiedziami do zadanych przez Ciebie pytań), teraz pewnie zrobiłbym to w mniej otwartej formie.

 

Samego bohatera i miejsce akcji myślę kiedyś wykorzystać, stąd  tego tekstu już nie zmieniam. Wszystkie powyższe sugestie na pewno wezmę wtedy pod uwagę.

 

Jeszcze raz dzięki.

pzdr,

p. 

Szkatuła była niepodpisana. Wewnątrz znajdowało się sześć glinianych fiolek. Miejsca, które zajmowały[+,] były podpisane.

Jednak temu, kto ją zabrał[+,] był potrzebna do czegoś innego.

– A skyfos[+,] o którym wspomniałeś?

– Jeśli zdobędziemy skyfon[+,] będziemy wszystko wiedzieć – powiedział.

Gdy Jan skręcił w jej stronę[+,] z naprzeciwka nadjechała dorożka, klekocąc kołami na kocich łbach.

Czy to, czego dowiedział się dotąd[+,] w ogóle mu się na coś przyda?

Pamiętaj o tym[+,] mój słodki.

 

Bardzo fajne opowiadanie. Pokomplikowałeś intrygę ;)

Sporo osób musiało umrzeć, żeby zabić jednego demona, choć i tak nie mam pewności, co się z nim stało. Cóż, taki urok otwartych zakończeń (sam sobie, czytelniku, wymyśl swoją interpretację). Oczywiście, zupełnie mi to nie przeszkadza ;)

Czytało mi się bardzo dobrze :)

 

Przynoszę radość :)

Wielkie dzięki za przeczytanie, opinię i wyłapanie błędów (poprawione).

To otwarte zakończenie to trochę moja nieumiejętność nie mówienia wprost o rzeczach, które są zamknięte, bo tutaj to zakończenie nie jest tak otwarte, jak, mam wrażenie, wiele osób uważa – to, co zrobi Krukowski nie zostało powiedziane, ale jest dość poszlak, które pozwalają się tego domyślać, a z kolei to, co się stało wcześniej jest zamknięte i tutaj głównie poległ opis, bo gdyby było to bardziej jasne (napisane umiejętniej, niekoniecznie wyjaśniające więcej), to pewnie nie byłoby problemu otwartości zakończenia.

Do bohaterów i niektórych motywów z tego tekstu będę jeszcze wracał, więc Twój komentarz jest dla mnie cenny.

 

pzdr,

p.

Nowa Fantastyka