- Opowiadanie: vucjipastir - W poszukiwaniu zaginionej boskości

W poszukiwaniu zaginionej boskości

Opowiadanie to zostało napisane, jako rodzaj rozliczenia się ze swoim alter-ego, a także popatrzenie na swoje życie z perspektywy starego, szalonego  i złamanego człowieka.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

W poszukiwaniu zaginionej boskości

Nostalgia emigranta powoli zanikała. Czekał lata, aby powrócić do starego kraju, zadowolony z decyzji tylko przez chwilę, może oszukując się po trosze, czując się rozczarowany treścią swojej tęsknoty. Ten stan umysłu wykorzeniania był o tyle bolesny, że żałował swojego odejścia wiele razy wcześniej, szukając nowej treści dla tęsknot, byle tylko je zapełnić, o ileż lepiej byłoby cofnąć się w czasie i zmienić swoje decyzje, lecz nie było czasu aby roztrząsać więcej tych spraw. O ile było by lepiej gdyby nie przyjść na świat w ogóle? Ludzie byli inni, miejsca się zmieniły. Było to jego wygnanie z niebios, gdzie żarzący się miecz zakazywał powrotu, przypominając o transgresjach przeciwko egzystencjalnej grze, z której nieznajomość zasad ani szaleństwo wcale nie wykluczało z udziału, podpisując się tuszem utoczonym z duszy, wskazującym w geście filozofów w górę, ku sprawom Boskim, przypominając o starym łacińskim powiedzeniu: “Omnia mea mecum porto”. Gdzie zaniknęły te złote czasy dla misteriów, filozofów i filozofek? Patrząc usilnie wstecz oszukiwał siebie, że można tą wielkość przetłumaczyć współczesnemu światu, była to retrospekcja o tyle naiwna, o ile wynagradzająca w cichym porozumieniu ze światami Empyreum. Niósł ze sobą wszystko, napominany aby nie oglądać się za siebie za rajem utraconym – za błogością niewiedzy, niewinnością miłości, głupcem co kroczy na ślepo, jednak to głupiec właśnie pełen nadziei kroczy na linie przerzuconej przez otchłań. Nie oglądał się za siebie, tam bowiem były tylko pustynie, ruiny, gotowe by z niego szydzić przy każdym potknięciu, nęcące nadzieje, połamane sny, z pozoru piękne, ukazane w zwierciadle zeszpecone i fałszywe, wykrzywione w grymasie zawiści. W istocie, wszystkie żale i te płoche radości, wewnętrzne bogactwa i ubóstwa, czy ktokolwiek może nas z tego odrzeć, przeżyć za nas? To jego umysł przeniósł się w inny stan, w istocie wszystko pozostało bez zmian. Znane rzeczy wydawały się obce, oddalone bezpowrotnie. Był to raj, w istocie, lecz przestał widzieć ten raj w sobie, nie żył już w postrzeganiu Edenu, lecz w zimnym powiewie Acheronu, którego oddech wraz z czasem, który go drążył, przypominał o zimnie, monumentalnych wiatrach i ciemności. Myślał o sposobach oddalenia się w zapomnienie, zajmując się reminescencją starych myśli, nie mogąc już sformułować nowych: “Cóż za piekła żyją w ich umysłach!” – pomyślał – „w niewiedzy, ignorancji o pasjach które w nich żyją zajmują się swoimi losami, jakby ignorując własną śmierć, ta przecież nigdy nie pyta o niedokończone sprawy, która tnie losy, nieznany chaos poza ich rzeczywistością, o którym mogą jedynie fantazjować, dając raz jeszcze ludzką twarz najstarszym bogom okrutnego napomnienia!” Co kiedyś było pradawnym, ubrało się w szaty jej chaotycznego syna. Stary człowiek, układając do snu swoją młodość, uzmysłowił sobie że dziecko którym był odeszło w wymownym proteście, z płaczem starał się je utulić jego widmo, ułożyć je do snu, pocieszając je na niepewnych drogach na które ma wstąpić, nie mając na nie wpływu, byle tylko nie powtarzało jego błędów, byle tylko – znów pomyślał, co wyrwało go z cichego łkania: “Czy kiedykolwiek są poruszeni? Animowani mocą ich wewnętrznych demonów, tak rzadko geniuszy, nie zatrzymają się ani na chwilę, aby usłyszeć i zrozumieć, zobaczyć, czy wszyscy są skazani na niewiedzę, tak rzadko poznając własne dusze!” – powiedział stary człowiek, nasilając głos – “Czy są już straceni dla prawdziwego życia, człowieczego, natchnionego. Uczestniczą w maskaradzie, nosząc ich persony, atrybuty, nadając sobie nieuchwytną glorię codziennego życia” – myśląc, uśmiechnął się, gdy idea powolnie sącząca się w jego umyśle nabrała kształtów “Przecież to wszystko jest już spisane, nie ma innego wyzwolenia poza podbiciem nieuchwytnej Jaźni, tej wiecznie żywej idei, co nawołuje na pustkowiach – przekroczeniem autentycznym, jedynym” – pomyślał. Stary mistrz spojrzał w niebo, szukając niezwykłych potwierdzeń od żeglarzy przestrzeni, których nie widział już przez lata, a następnie spojrzał na masę ludzi, którzy jak w wizji Ezekiela wydawali się jedynie kośćmi, powleczonymi skórą. Podczas gdy fale życia i śmierci przetaczały się przez ziemię każdego dnia, pośrodku kosmicznej ciszy, ile tych wiecznych duchów, które powrócą, wstąpią? Ile tych milionów pionków, którzy zginą w zieleni Thanathosa? Ileż dusz na straty, pożartych przez śmierć, będących jedynie cieniami, skorupami ich marzeń? Myślał, że są mu bliscy, chociaż powinien im współczuć, zadawał sobie to pytanie w duchu – „czy był to przynajmniej obowiązek w stosunku do sił, które się ujawniły?” – pomimo wszystko życie było tak kruche i rzadkie, o ileż bardziej krucha ludzka egzystencja która jednego dnia podbija światy jak półbóg, innego w starości, chorobie i bólu, co zaćmiewa wszystko wsączając się w umysł, usypia dogorywającego ducha w pocie i cierpieniu, co nie ma nawet woli pomyśleć o niczym innym. „Jak to jest, że wycieńczeni nie myślą o nieśmiertelności, o wyzwoleniu, ale o zakończeniu, o odpoczynku – zaiście wiecznym – bo niewyobrażalnym byłby powrót do tych samych złudzeń?” – „Jeżeli powracają, to czy nie jest to akt ogromnego współczucia, aby raz jeszcze być człowiekiem, gubiąc się ponownie, bez pamięci, skazani na katorgę aby, być może nigdy nie odnaleźć się na nowo, ale upaść prostu w niewolę?” . Dawne postanowienie, aby znaleźć tą drobną przestrzeń w najgorszej łaźni i rozszerzyć ten jeden punkt koncentracji w ostatni krok z iluzji w bezgraniczną przestrzeń, między złożeniem broni, a determinacją, w zawieszeniu wzlatując przez wszystkie lustra i złudzenia, tego co więzi, rozrywając pęta, wypalając to, co mogłoby wymusić spojrzenie wstecz. Lęk przed całkowitym poświęceniem jednostkowości, jeszcze większy przez zjednaniem z nieskończonymi domenami, nikły punkt w którym rozbłysk wypala doszczętnie wszystko i w nieograniczonej świadomości nareszcie zostaje wyzwolony, może odpocząć, jedno wzdrygnięcie się może doprowadzić do upadku z krzykiem w najgłębszą toń, powtarzając te same schematy, cierpienia i powroty, czekając ponownie, na możliwość tego kroku. Lecz może to powroty są właśnie sztuką, tkając losy na nowo, aż do opróżnienia się najgłębszych piekieł z istnienia – lecz czy ten świat niestworzony, wiecznego światła kiedykolwiek istniał, czy jest wpleciony jak wszystko w każdą umierającą gwiazdę w konstelacjach nawet nieodkrytych? Wyszeptał tylko: -”Sefer Sefirot 777, kod 472”, upewniając się w swoim zadaniu, uspokajając swój mentalny krwiobieg do momentu w którym pojawiło się poczucie, które w niektórych sytuacjach można nazwać błogostanem. “Kto stworzył te piekła urojeń, iluzji, złudzeń, bólu? Dlaczego?” – zapytał. Minęło już dużo ludzkich tchnień gdy znalazł to, czego pragnęły cicho ich dusze, a jednak to, co znalazł przypominało o stałej niekompletności, spełnienie, być może – które nie nadejdzie nigdzie, po drugiej stronie, a może – po jedynej prawdziwej, w jedynej w której można ją przeżyć. Rezygnując z podróży, która zmusiłaby go do wyobcowania i ucieczki, pozostał i żył z ludźmi ponownie. Był samozwańczym męczennikiem, bez siły ekspresji, cichym głupcem pełzającym w mirażach egzystencji, kierując się ku katastrofie, gdy jego umysł był łamany co dnia pamięcią o tym czym był, tym czym się stał, ryzykując absolutnie wszystkim. Mówią, że gdy raz zostawi się swoją część w Otchłani, jesteśmy skazani na powroty – tego obawiał się najbardziej, nie z powodów egoistycznych – jak czasem mniemał – ale zamknięcia drogi do spełnienia, do odnalezienia się w ogromie przestrzeni, aby zostać, wydźwigując tych, co zostali, do zbicia tych okrutnych luster kłamstw, złudzeń, w jednym zrywie porzucając to wszystko za sobą, odetchnąwszy – „to już”. Szukając portu spoczynku w umyśle, a nie było to łatwe pośród strumieni ludzi śpieszących się przez ulice, poruszeni i zmartwieni codzienną powtarzalnością, gdy wiatr łamał się o jego słuch, starał się słyszeć tylko ciszę, być może spodziewając się dostrzeżenia głosu mistycznego, wyzutego ze słów. Pozostał z momentami spontanicznego żalu i udręki która uderzała w niego za każdym razem, po zdobyciu wiedzy i doświadczenia przez te wszystkie noce, w których tańczyły cienie, chodząc między nimi w biały dzień, kiedy nad ranem bestie Saturna przemykały ulicami, żmije przestrzeni przelatując w niemym pozdrowieniu, a po zmroku, kiedy czarne formy snuły się od człowieka do człowieka i węszyły wszystko, jakby spodziewając się że dołączy do nich po śmierci, w potępieniu. Stały się tak niewzruszone, nie do zniesienia. Lecz były też i piękne skrzydła Izydy, był też świat za jej świętą zasłoną. Te potężne skrzydła bóstw niebios, co dotykają i światów boskich, jak i tych podziemnych, we wzajemnym odzwierciedleniu. Między tymi światami sączyło się kłamstwo, sączył się jad, który mówił „zapomnij, zapomnij” przygaszając piękno próbując wmusić w niego, że to jedynie sen, szpecąc, przeinaczając w skorupę, tkając swoje złudzenia i iluzje. Sen – owszem – jest to cień śmierci, ale większy od tego, którym śni reszta ludzi. Tak niesamowite i pełne zachwytu były wizje i mądre wtrącenia które słyszał i widział pośrodku przestrzeni, zostawiając daleko w tyle wszelkie zasłony i czcze gadaniny, że podążał za nimi, nawet gdy zamilkły, gdy wszystko zniknęło za zasłoną. Nie był to natomiast czas, aby czegokolwiek żądać. Jego podróż była skończona, choć nadal musiał się poruszać, aby zrobić miejsce dla innych. Było to niemożliwe, żeby wszystko było nieprawdziwe, nawet jeśli, wrażenia które pozostały przekształciły go i do pewnego stopnia, oświeciły jego kierunek, cele. Kiedyś był uczniem, głupcem, królem, mistrzem, jednym z cognoscenti, następnie wycofał się do bycia żebrakiem, żebrakiem który jednak zawarł swoje małe imperium pamięci w małym zawiniątku duszy, która całkiem jeszcze nie zgasła. Teraz nie było już innego wyboru, aniżeli poświęcić resztki życia, aby wszystko uporządkować, z cierpliwością, dokładne studia, prowadzących co prawda donikąd, ale? Być może pewnego dnia byłby w stanie urosnąć do zadania – jakiegokolwiek – w bez wysiłkowej akcji, bez wysiłkowej myśli. Przez te wszystkie lata, wypalił całą treść swojego życia w bólu, gdy zobaczył raz splendor wyższych Bogów, chciał zatrudnić się w ich służbie, aby nieść ich światło dalej w świat, lecz czuł, że nie potrzebowali więcej mojej służby, tak stał się bezpański. Nie znajdując rozwiązania w tym świecie, stał się nim przesycony, przechodząc przez drogi wszelkiego umysłowego nadmiaru, stał się zmęczony i nie miał już nic do zrobienia oprócz patrzenia jak przepływa czas ze swoimi odciągaczami uwagi, jako marny substytut straconego poświęcenia, zastawiając fortele sam na siebie, byle iść dalej. Jeżeli nie wpadał w pusty gniew, jeżeli nie stawał się oślepiony sztuczną, wymuszoną radością, wracał do siebie, bezradnie nie widząc dalszej drogi. Jego śmierć byłaby bezcelowa, ale myślał, że tak samo bezcelowe byłoby kontynuowanie tego życia. Ludzie, jako zwierzęta które tworzą sobie sens, cel życia, żadne z tych rzeczy nie honorowały jego tęsknoty. Nie był już zainteresowany pościgami zwykłych ludzi, uważał to za stratę czasu. Przez chwilę myślał że jest w stanie służyć tym wyższym światom, ale odwrócił się ku pielęgnowaniu własnego żałosnego stanu, który nie odnajdywał odpowiedzi po tej stronie życia. Pomimo swojego wieku, nigdy nie opuścił psychicznego zgiełku, wsączającego się w jego myśli i być może to wszystko uniemożliwiało mu osiągnięcia większej, głębszej perspektywy, pośrodku wszystkiego co karciło i utrudniało – wcale nie pomagając odnalezienia się w rytmie świata. Dzień był jasny, a promienie słońca przemykały na jego zmęczonej twarzy, z wiatrem który muskał jego siwe włosy. Spacerował w ogrodzie botanicznym Edynburga, gdzie ciche życia rosło wytrwale z wewnętrzną siłą, elan vital, którego większość ludzi nie zauważa, a kiedy nawet, szybko o tym zapominają. Drzewa znały bowiem swoje miejsce w naturze, wytrzymywały czas, świadcząc za śmierciami wielu mniej wiekowych istot. “Może” – pomyślał stary człowiek – “Powinienem przeklinać dzień, w którym przeszedłem na drugą stronę, żadnych odpowiedzi, wyjaśnień, interpretacji…nadal – nie wiem nic, ponad to, co przeżyłem, a jest to zaiście skromna wiedza” – wzruszył ramionami i zwrócił się do drzewa, z którego wyrastały szarawe ludzkie twarze. Zapytał: “może wy, przyjaciele, odpowiecie mi, czymże są niebiosa, kosmiczna pełnia, epifania, ostateczny kierunek nas wszystkich, choć wy, uwięzieni, a może wybawieni w tych drzewach, podzielicie ze mną tą ciszę bez znaków zapytania”. Znów jednak, nie miały pamięci, percepcji, dolina śmierci nie zna tych przeszkód i katorg, które istnieją za życia – na lepsze, czy gorsze. Twarze nie mogły odpowiedzieć inaczej niż poprzez przebrzmiałe obrazy i wizje, a stary człowiek nie miał na to ochoty. Była tylko stała introspekcja, lecz nie przybliżała go wcale do odpowiedzi. “Poznaj siebie” – powiedział – “cóż za fatalistyczny absurd, jak ktoś może poznać niepoznane, głębię z głębi, nikt w zetknięciu z otchłanią, zawierając się w niej, nie pozna siebie, tak, mogą poznać tylko skorupy które noszą, ale na pewno nie mogą się poznać – znając swoją esencję, zbliżają się do poznania boskości, lecz znając tylko siebie, nie poznają nic poza skorupą” – „choć może” – pomyślał znowu – „odkrycie pierwiastka który łączy wszystko, natury tej duszy jest tym, a nie maski, za którymi jest tylko przestrzeń otchłani” Przysiadł w małej kawiarni, zamawiając podwójne espresso, z zimnym mlekiem na boku, jak przez większą cześć swojego życia. “Brak wiary” – pomyślał – “to wszystko wydaje się niezmierzalnie naiwne. Świat natury, świat poza zasłoną, był dla niego niczym nowym, czasem słuchał rozmaitych szarlatanów, którzy obiecywali naprawić pragnienia, lub nauczyć się siebie, lecz byli wszyscy kłamcami, sprzedającymi i kupującymi ludzkie marzenia i tęsknoty. Ze swojej perspektywy, z tego co zapamiętał, nie było takiej siły na tym świecie, ludzkiej siły, która by ujarzmiła coś, nie poddając się wpływowi siły którą stara się ujarzmić. Po prosto była, z minimalnym stopniem wpływu jaki miała na pojedynczych mężczyzn, czy kobiety, lecz z majestatycznym wpływem na całość, makrokosmos. Była to boska machina, niestworzony projekt anonimowego i dalekiego zegarmistrza. Być może niektórzy gnostycy mieli rację, że całość jest niedociągniętą fantazją demiurga, złego boga, choć zbyt wiele piękna dostrzegał w szczegółach, które tchnęły czasami pięknem. W nauce, wszystko wydaje się hierarchiczne, lecz nikt jeszcze nie opracował teorii wszystkiego. Nauka zabiła mit, tak jak religia zabiła jego przeżywanie, brak mitu odcięła ludzkie korzenie, które rytualizowały i organizowały wszystko w cyklu znaczeń, nic nie było bezcelowe. Nie tęsknił za utopijną przeszłością, wiedząc, że była wyidealizowana, wiedział że we współczesnych mu czasach, trzeba było mieć naprawdę wiele szczęścia aby uciec z cyklu wyzwolenia, lub potępienia – za życia, oczywiście, w którym Jaźn z umysłem potrafiły stworzyć nieba, dostrzegając raj na ziemi, lub umysłu z ego, które były w stanie postrzegać tylko piekła. Poszedł do kawiarni. Pijąc swoje americano z zimnym mlekiem na boku odnalazł na półce tanią książkę, jakiegoś zapomnianego pisarza, przeczytał:

 

“Nie ma nic innego poza przemijającymi fenomenami żyjącymi we wszystkich umysłach. Umysł myśli że jest indywidualny, a zarodek samo-świadomości, uchwycenia się jej, produkując ego wraz z refleksją, która przypomina: “Jestem który Jestem”. Umysł musi się poddać wstecznej inżynierii aby kiedykolwiek sięgnąć po boską pustkę która obala rdzeń jego cierpienia, aby przeciąć zewnętrzne zasłony mieczem rozróżnienia, zabijając wszystkie byty 'takości'-w-istnieniu. Nie istniejemy, w rzeczy samej jesteśmy zredukowani do zbitek procesów mózgowych które paradoksalnie budują naszą świadomość tak rzadko odzwierciedlając świat esencji, bez esencji, umysł redukuje te procesy rzucając nas na łaskę i urok zewnętrznego świata. Możemy to sobie zrealizować, ale nigdy nie wyjdziemy poza ten okrutny krąg, dopóki nie będziemy w stanie rozpuści tego jestestwa egzystencji. “Ja! Ja! Ja! Moje! Moje! Moje!” – jakże wielkie zamieszanie te płacze samo-stanowienia przyniosły, jakże wielkie rany zadał każdemu co obwinia świat za swoje przyjście. Pomyśl o świecie bez ludzi, jako niezdefiniowana noumena. Gdy człowiek raz się wrodzi w ten świat, powoduje fenomeny – mentalne konstrukcje i ideacje, które następnie rosną i rosną w spontaniczny sposób aż do momentu w którym człowiek przestaje dostrzegać tą boskość, zakorzenią w prymordialnej świadomości i staje się niewolnikiem fenomenów, które sam stworzył, które więżą go w tej egzystencji. Dalej jeszcze, konstrukty te budują na konstruktach i wiedzy, które przecież są puste i wyzute z egzystencji, ale ich natura zostaje zapomniana, dopóki nie uderzy nas ich pustka, nauczając że w rzeczywistości nie jesteśmy, dopóki nie pokonamy siebie, dopóki w istocie nie nauczymy się odwrócić proces stawania się, i odstaniemy się, wypalając, a jednocześnie będąc w całości każdym tchnieniem.”

Pomyślał – byc może to prawda, lecz opuszczanie tej rzeczywistości wydawało się zbyt nihilistyczne, cóż dobrego by to przyniosło? Jakiekolwiek by nie były nasze argumenty, walki, wierzenia, czy światopoglądy – głębsza rzeczywistość pozostaje niewzruszona naszą nieświadomą próbą ujarzmienia jej. Jedyne co możemy zmienić to przeniesienie własnej destrukcji, argumentów, bitw, wierzeń i światopoglądów operując na wysoko abstrakcyjnych poziomach, które zmieniają tylko i wyłącznie nas. Stary człowiek się zaśmiał: “Lecz nie! – uwielbiamy myśleć, że rzeczywistość nas kocha, jej obojętność byłaby niemożliwa do zniesienia”. Dokładnie w tym punkcie przypomniał sobię krótki fragment tekstu, który napisał za młodu, coś o niebiańskim mieczu który go uderzył, karząc za transgresję. “Cóż za radość” – wykrzyknął “Nadal to pamiętam!”, obniżył swój głos do barytonu i powiedział, prześmiewczo: “Niebiański miecz uderzył mnie, karząc za przekroczenia, miecz co rozdzierał szaty rzeczywistości w punkcie w którym tańczyłem na jego czubku, będąc na górze wszechświata, doświadczając całkowitej wolności i jedności”. Pomyślał cicho – “cóż za głupim dzieciakiem byłem” – “Lecz teraz, czy jestem wiele mądrzejszy od tego, którym byłem wtedy?”. Wydawało mu się że urósł w doświadczenie, lecz skostniały, skrystalizowany w formę, które w pełni nie może się zobaczyć, uchwycić aby zrozumieć raz jeszcze…choćby na moment. Z tymi wspomnieniami pomyślał, że życie jest jak wspinanie się na szczyt góry, tylko gdy dojdziemy na jej szczyt, możemy zrozumieć głupstwa, nasze błędy i zwycięstwa – lecz – wspinając się na szczyt tej góry i spoglądając wstecz widział tylko mgłę i chmury, jakże to? A więc i wiedza o sobie musi być opuszczona? Czy pamięć uwiązałaby nam nogi, ale przecież – lepiej zapomnieć, zgasnąć – byłoby to niewyobrażalne gdyby pamięć młodości, jej nieważnych już cierpień, była mi potrzebna – lepiej zgasnąć zatem, przestrzeń boskości, bez pamięci, co powołuje nas do istnienia, człowiekiem jest się tylko raz, lecz gdzie umknęło piękno? Być może to wszystko, co jest w nas najlepsze, wszystkie ukoronowane aspiracje odkrywamy ponownie z odejściem – raz jeszcze odnajdując się – byłoby to jego pocieszenie, ale z pewnością daleko od tego świata, gdzie umysł raz po raz poddawany zapomnieniu, degeneracji, uwięziony w sieci złudzeń. Skończył swoje americano, wstał i opuścił kawiarnię, spacerując powoli, bez celu, uśmiechając się lekko do przechodniów. Zaczął myśleć o naturze tych ludzi, o ich indywidualnych historiach, gonitwach i przedsięwzieciach. “Rzeczywiście jest to planeta historii, narracji, gdzie przetrwają tylko Ci którzy są najbardziej zdolni do zmieniania tych narracji, adaptując się do tych zastanych” – gdy tak myślał, przeszła kobieta. Zauważył jej rzadki typ urody, niezdefiniowanej, a jednocześnie przypominającej odarty klify, nie zwykły, trywialny typ. W jednej chwili pomyślał o wszystkich kobietach, które spotkał za życia, te które były blisko niego, te które chciałyby zostać jego żonami, lecz nigdy nie był w stanie zdobyć się na poświęcenie, nie chciał ujarzmić ani siebie, ani ujarzmić ich, a także te, których nigdy nie zdobył, te, które go odrzucały, pomyślał o nietrwałości tych wszystkich więzi, o idei miłości która roztrzaskiwała się o ten skłócony ze sobą świat. W jakiś dziwny sposób to wszystko wygasło i zniknęło. “Powinienem zająć się ważniejszymi rzeczami!” – pomyślał o treningu jaki dało mu społeczeństwo i edukacja, tylko po to, aby był od niego kompletnie zależny. Jak tylko został poddany treningowi, poprzez nagrody i kary, aby część behawioralnego schematu stała się częścią jego, stał się więźniem sam wyznaczając sobie kary i nagrody, rzeczywiście, stał się dojrzały w tym sensie co niewolnik staje się mistrzem swojego niewolnictwa, poganiając się sam. “Dlaczego się zatrzymałem…niektórzy mówią o cykliczności wszelkiej wiedzy, fataliści, czy Ci co dojrzeli poza wiedzę, w końcu to doświadczenie łamie wzorzec, stając się fundamentem pod nową wiedzę, nieodkrytą – ale wiedza jest w ostateczności tylko pół-produktem umysłu, rodzajem kodyfikacji doświadczeń”. Wszystkie te nurty myśli które ogłuszyły jego umysł zmusiły go do zrozumienia, że nigdy nie był w stanie dorosnąć do własnej filozofii. Oczywiście, gdyby to zrobił, byłby szumowiną, totalitarnym utopistą własnej kreacji! Gdy tak myślał, spojrzał na wronę siadając na ławce w barku, ruszając głową w lewo i w prawo, w końcu spojrzała na starego człowieka. “Witaj przyjacielu” – powiedział do wrony – “Nie uwierzyłbyś mi, lecz kiedyś myślałem, ty wcielony diable, mądra bestia, że śledzisz mnie”. Wrona nie przestała patrzeć na starego człowieka, który kontynuował swoją przemowę -”masz dużo szczęścia, że jesteś tutaj, w Azji przepędzili by Cię jako demona, lub upadłego mnicha!” – zaśmiał się. “Może ty, powiesz mi przyjacielu czym jest zło? Czy jest to tylko percepcja? Coś co nabiera istnienia tylko gdy pojawia się dobro? Czy musi nabrać wszystkich anty-nominalnych możliwości dookoła czegoś świętego i stać się jednorakie ze sobą, aby być złem?” Wrona ruszyła skrzydłami, zatrzepotała nimi raz i powróciła do swojego elementu, odlatując. “Opuściłeś mnie, mój przyjacielu, lecz jestem jedynie podróżnikiem, z obojętności, poświęciłem się czemuś większego, poszukiwaniami prawdy, mądrości, miłości, świata esencji, metafizyki która żyła we mnie. Nigdy tego nie żałowałem, choć tak dużo straciłem, to było moje całopalenie na ołtarzu losów…poświęcenie, sacrificio, czy nie znaczyło to namaszczeniem czegoś, dążeniem do czegoś świętego?” – zamyślał się głęboko – “W istocie, nie jestem niczym świętym, lecz czasami lubię myśleć, że kroczyłem świętą ścieżką!”. Stary człowiek przekroczył most, podziwiając grube pylony, na który most się trzymał nad rzeką, opuściły go myśli, resztki z nich dogasały w powietrzu, aby inni mogli je sobie przypomnieć, w innym czasie i miejscu. Czy był to punkt w czasie, poza którym nikt inny nie będzie w stanie pomyśleć w ten sposób, było to przyjemne, oszczędzając te zagubione dusze, które znały szczęście, pomyślą lecz inaczej. “Nie wiem co z resztą, lecz mam nadzieję że te przebudzenia będą częstsze, ale bez tego całego cierpienia, bez tych bitew, aby Natura odkrywająca zasłony pocieszała, nie profanów, lecz tych bez nadziei, mystagogów i inicjatów kroczących cicho, w ukryciu, ucząc tej ciszy i ceniąc ją sobie, byc może zapominając o wszystkim w falach życia, które przynosi zapomnienie, być może aby żyć je lepiej, nie wspominając tego co po drugiej stronie Acheronu, dopóki nie nadejdzie czas. Stary człowiek zamknął oczy, aby czuć wiatr lepiej, prawie pewien że usłyszał raz jeszcze daleki, śpiewający głos “śmierć jest początkiem końca, śmierć jest początkiem końca, dopóki nie odkryjesz życia poza krainą cieni”, głos ten zmieciony przez wiatr, którego stary człowiek na próżno szukał w przestrzeni, potem patrząc w niebie, lecz nie było tam nic, tylko ta sama rzeczywistość, którą dzielił z resztą ludzi. Nie było w tym niczego więcej, być może oczekiwał błogosławionej i spokojnej śmierci, cóż za lepsze pocieszenie – czuł że całe jego życie było procesem intensywnego, a potem lżejszego wypalania się, tak aby nie odwracać się ze smutkiem do piękna, ale i terroru który zostawia się za sobą. Żeby niczego nie żałować. Tam myśląc powiedział w odpowiedzi na daleki głos “Dolina śmierci nie zna pamięci, żyjące ciało to jedyna pamięć, ot prawda, gdzie zmysły wypalone w ogniach piekła, abyśmy mogli uzyskać nową formę, naszego ducha, aby wspinać się na góry, aby być czymś nowym, być może wiecznym, być może nadal kruchym i przemijającym, w tchnieniu które prowadzi nas na nowe drogi”

Koniec

Komentarze

Ty to przeczytałeś po napisaniu? Przecież część zdań nie ma w ogóle sensu. Chyba że to taki zabieg artystyczny.

Zdanie:

“Było to jego wygnanie z niebios, gdzie żarzący się miecz zakazywał powrotu, przypominając o transgresjach przeciwko egzystencjalnej grze, z której nieznajomość zasad ani szaleństwo wcale nie wykluczało z udziału, podpisując się tuszem utoczonym z duszy, wskazującym w geście filozofów w górę, ku sprawom Boskim, przypominając o starym łacińskim powiedzeniu: “Omnia mea mecum porto”.”

O co tu chodzi? 

“Było to jego wygnanie z niebios,” – Bohater został wygnany z miejsca, w którym było mu dobrze,

“gdzie żarzący się miecz zakazywał powrotu” – coś zabrania mu powrotu,

“przypominając o transgresjach przeciwko egzystencjalnej grze” – z powodu przekroczenia, przez bohatera,  czegoś (egzystencjalnej gry?),

“z której nieznajomość zasad ani szaleństwo wcale nie wykluczało z udziału,” – które go obowiązywały, choć o nich nie wiedział i był chory umysłowo,

“ podpisując się tuszem utoczonym z duszy” – jakaś metafora, ale do kogo się odnosi? Do bohatera? Do egzystencjalnej gry? Do miecza broniącego dostępu? Kto się podpisuje? Gdzie, lub, na czym? Czym jest tusz utoczony z duszy?

“wskazującym w geście filozofów w górę, ku sprawom Boskim,” – Kto wskazuje w górę? Czym jest “gest filozofów”? Po co wskazuje?

“przypominając o starym łacińskim powiedzeniu: “Omnia mea mecum porto”” – Kto, komu i po co przypomina tę łacińską sentencję? 

Możesz mi przetłumaczyć to zdanie na język polski? Bo w tej formie to jest bełkot. Przynajmniej dla mnie.

Nie podoba mi się. 

Cóż, dziękuję za słuszną krytykę, tekst tłumaczyłem (jak widać nieporadnie) z angielskiego, bo pierwotnie napisałem go właśnie w tym języku. Powstało mnóstwo kalk które niestety rzutują na jakość opowiadania. Dziękuję za poświęcony czas i konstruktywny wgląd. Czasami tak bardzo przyzwyczajamy się do rzeczy napisanych, że ciężko jest nabrać dystansu (nawet do poprawności językowej)

 

A Omnia Mea Mecum Porto oznacza "wszystko co mam, noszę ze sobą”

 

Pozdrawiam.

Ja wiem, jakie jest znaczenie łacińskiej sentencji, ja nie rozumiem całego  zdania.

A ja nie potrafię pojąć sensu wielu zdań. :-(

Przykro mi, ale nie umiem wskazać usterek w tekście, o jakość którego Autor zapomniał zadbać.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Na pierwszy rzut oka (tytuł i formatowanie) Twoje opowiadanie jest przerażającą ścianą tekstu z pretensjami.

Na drugi rzut oka (pierwszy akapit, który jest połową opowiadania) – pierwszy rzut oka okazuje się trafny.

Niestety, pomimo szczerych chęci nie przebrnęłam poza pierwszy akapit, gdyż gubiłam się w zdaniach, które nie dość, że są zbyt długie to jeszcze zdają się być sklecone jakąś obcojęzyczną składnią.

 

Proponowałabym, autorze, abyś popracował jeszcze nad powyższym tekstem. Może warto byłoby zastanowić się:

– co chcesz przekazać

– jak chcesz to przekazać

– co ma być fabularną a co psychologiczną warstwą opowiadania.

Po odpowiedzeniu sobie na te pytania przydatne byłoby stworzenie konspektu, wypunktowanie najważniejszych elementów akcji czy też psychologicznych rozterek oraz ustalenie jak będą się one przeplatać. Wydaje mi się, że takie podejście do problemu znacznie ułatwiłoby Ci nie tylko pisane, ale również formatowanie tekstu.

Hmm... Dlaczego?

No dobra, też próbowałam poczytać, też poległam.

Takie sugestie: skróć zdania, skróć akapity. Jedna myśl – jeden akapit. Bo w tych meandrach trudno odnaleźć znaczenie.

można tą wielkość przetłumaczyć współczesnemu światu,

Tę wielkość.

Babska logika rządzi!

Tematyka nie taka zła, ale odechciewa się czytać.

Wystarczy jedno spojrzenie na układ graficzny, by ocenić czy tekst jest lekki, czy ciężki. Patrząc na twój stwierdziłem, że będzie trudne.

Rzadko zaczynasz nowy akapit. W pewnym momencie w ogóle przestajesz to robić. Twój strumień świadomości mnie porwał… i zostawił samego na środku oceanu. Czytelnik nie ma się o co zaczepić i leży przygnieciony nawałem zdań. Zapisz sobie co dokładnie chciałeś przekazać i miej to na uwadze przy poprawianiu tekstu.

lol

Użytkowników portalu lubiących taki filozoficzno-egzystencjalny hardkor można policzyć na palcach jednej ręki. Ja zaliczam się do tego grona.

Chociaż w niektórych momentach tekst przypomina bardzo rozrośnięty koan i jest niemal do przesytu napakowany wzniosłymi sentencjami, z pewnością można uznać go za bardzo dobry. Z pewnością nie jest opowiadanie do przełknięcia na raz, ja czytałem je dwukrotnie i do tej pory niektóre jego elementy pozostają tajemnicą. Gratulacje należą się za rozważenie tak szerokiego spektrum problemów w niewielkiej objętości – od prób nadania sensu śmierci przez szukanie boskości i mistycyzmu po refleksje na temat rzeczywistości i iluzji.

Szczególnie spodobały mi się te fragmenty:

 

Rzeczywiście jest to planeta historii, narracji, gdzie przetrwają tylko Ci którzy są najbardziej zdolni do zmieniania tych narracji, adaptując się do tych zastanych

W fajny sposób wyraziłeś mentalność tłumu.

 

Gdy człowiek raz się wrodzi w ten świat, powoduje fenomeny – mentalne konstrukcje i ideacje, które następnie rosną i rosną w spontaniczny sposób aż do momentu w którym człowiek przestaje dostrzegać tą boskość, zakorzenią w prymordialnej świadomości i staje się niewolnikiem fenomenów, które sam stworzył, które więżą go w tej egzystencji. Dalej jeszcze, konstrukty te budują na konstruktach i wiedzy, które przecież są puste i wyzute z egzystencji, ale ich natura zostaje zapomniana, dopóki nie uderzy nas ich pustka, nauczając że w rzeczywistości nie jesteśmy, dopóki nie pokonamy siebie, dopóki w istocie nie nauczymy się odwrócić proces stawania się, i odstaniemy się, wypalając, a jednocześnie będąc w całości każdym tchnieniem.

Tu z kolei ładnie wyłożyłeś, jak przez odcięcie się od ideologizacji, budowania tożsamości na podstawie pojęć i doktryn, można odżyć na nowo.

 

Z kwesti technicznych: niektóre zdania dziwnie wyglądają, może to wynik z kwestii tłumaczenia, przejrzyj tekst jeszcze raz i zastanów się, co można zmienić. 

 

Polecam ci do poczytania Bartosza Nyslera, który również publikuje swoje teksty na tym portalu. Też zagłębia się w tematy refleksyjno-metafizyczne, na dodatek świetnie operuje neologizmami.

 

Tekst nominuję do piórka za październik.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Jak dobrze, że czytałam na komórce i nie widziałam, że to jedna wielka ściana tekstu. To znaczy i tak się poddałam w pierwszej połowie, ale przynajmniej mniej bolało.

Autorze, nie chcę brzmieć niemiło, od razu przyznaję, że nie jestem odpowiednim do tego czytelnikiem. Wydaje mi się jednak, że niektóre myśli uznałabym za ciekawe, gdybym przeczytała je wkomponowane w tekst jaśniejszy, bardziej uporządkowany. Bo w obecnej formie naprawdę ciężko się czyta, a większość zdań jest zdecydowanie zbyt długa. Np. "Ten stan umysłu wykorzeniania był o tyle bolesny, że żałował swojego odejścia wiele razy wcześniej, szukając nowej treści dla tęsknot, byle tylko je zapełnić, o ileż lepiej byłoby cofnąć się w czasie i zmienić swoje decyzje, lecz nie było czasu aby roztrząsać więcej tych spraw." Tu jak byk stoją trzy zdania, nie jedno.

Dawno temu, gdy byłem młody i nie taki znowu złośliwy, miałem klasowke z języka polskiego. Kazano mi zinterpretować wiersz. Jako, żem zawsze był niewrazliwy chamem to z wiersza nic nie zrozumiałem. Interpretacji dokonałem słowami "wiersz opowiada o poobijanych garnkach samoświadomości rozwieszonych na płocie zwątpienia, oddzielajacym mrok duszy od jasnej strony czlowieczej jaźni ". Dostałem czwórkę. Myślę, że to opowiadanie może być dokładnie o tym samym.

na emeryturze

:D Fantastyczna interpretacja. Teraz już wszystko stało się jasne :)

Pozwolisz, że zadam Ci na początek osobiste pytanie? Jakiej jesteś narodowości i czy język polski nie jest Twoim językiem ojczystym? 

Rozumiem, że mogłeś tekst napisać oryginalnie po angielsku, tylko dlaczego pisząc polską wersję po prostu tłumaczyłeś?  Chyba nawet jakoś wprost, bo sam przyznajesz się do kalek. Nie potrafię tego pojąć.

Od momentu publikacji minęło sporo czasu, widzę, że widziałeś przynajmniej część komentarzy, a wszystkie mówią to samo. I ja to powtórzę – forma tekstu jest tragiczna. Styl jest ciężki, treści trudno się dopatrzyć, więc doprawienie tego brakiem akapitów powoduje, że całość staje się kompletnie nieczytelna. Dosłownie brnęłam, cały czas zastanawiając się, o co tu chodzi. Być może potrafisz ładnie pisać, ale na podstawie “W poszukiwaniu…” nie umiem tego ocenić. 

Dlaczego nie edytowałeś tekstu i go nie poprawiłeś? 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Tak, przedpiścy mają rację, forma powala. Niestety hardcor, o którym wspomniał Wicked jest niemal nie do przebrnięcia. Głównie przez zawiłość i wielokrotną złożoność niektórych zdań. Czytanie jest jak kamyk Syzyfa. Toczysz go i toczysz, a on kurcze spada i trza zaczynać od nowa.

 

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Nowa Fantastyka