Krwawił. Strumień ciepłej krwi zalewał mu oczy i łaskotał po policzku. Nie śmiał go otrzeć. Każdy ruch, pozornie bezszelestny, przybliżał go do porażki. Rozglądał się po przedpokoju samym ruchem gałek ocznych. Stał w bezruchu z uniesioną w dłoni jak kij bejsbolowy powykrzywianą miotłą. Swoją jedyną bronią.
Korytarz wyglądał jak pobojowisko. Meble poprzewracane, poprzesuwane, nie na swoich miejscach. Drzwi do reszty pokoi były zaryglowane. U sufitu dyndała żarówka w koronie z potłuczonego żyrandola. Książki i inne bibeloty walały się po całej podłodze. Pomiędzy nimi kawałki potłuczonego szkła i zdjęcia rodzinne, wiszące jeszcze do niedawna na honorowym miejscu. Zza ściany dochodziły go popłakiwania córki wyrwanej w środku nocy z kolorowych, dziecięcych snów.
Oddychał ciężko. Serce biło mu coraz mocniej. Czuł, że powoli opada z sił i zaczął się zastanawiać na ile mu jej wystarczy. Wiedział, że ani kompletny brak kondycji, ani zmęczenie i środek nocy nie są jego sprzymierzeńcami.
Wytężył słuch. Przeczesywał eter w poszukiwaniu pozornie niesłyszalnego. Drapania w ściany, odgłosu stukających w drewnianą podłogę pazurów. Cisza dudniła w uszach i obijała się echem potęgując uczucie skołowania.
– Mamo, boję się.
– Cii, kochanie. Tatuś nas obroni.
Serce podeszło mu do gardła. A co jeśli mu się nie uda? Co zrobi?
Ruszył powoli przed siebie z ogromną uwagą i ostrożnością stawiając każdy krok. Jeden, drugi, trzeci… Nic się nie działo. Miał wrażenie, że ogląda wszystko z perspektywy snu, jawy, duszy opuszczającej ciało. Przez chwilę kolory i kształty zamajaczyły mu przed oczami. Potrząsnął głową by odgonić zmęczenie.
Kątem oka zobaczył cień przemykający mu pod nogami. Błyskawicznie zaatakował. Machnął miotłą. Walnął się przy tym solidnie w bosą stopę. Zaklął.
– Ben? Co się dzieje?
Syknął przez zęby. W takich sytuacjach durne pytania żony irytowały go jeszcze bardziej niż sam ból. Drzwi od jednego z pokoi uchyliły się. W niewielkiej szparze między drzwiami a framugą pojawiła się blada twarz kobiety, mierząca go wzrokiem.
– Nie otwieraj! Nie pomagasz!
Drzwi trzasnęły natychmiast. Przez mlecznobiałą szybę widział wątły cień osuwającej się ciężko na podłogę żony.
Wytężył słuch po raz kolejny tej nocy.
** *** **
Cichuteńkie skrobanie usłyszał po kolejnej godzinie spędzonej w bezruchu. Podążył ostrożnie za źródłem dźwięku, bezskutecznie poszukując intruza.
– Ben?! Ben! Na litość boską! Ben! Jest tu! Jest tu!
Zareagował natychmiast. Jednym susem doskoczył do drzwi. Naparł na nie całym ciałem, ale te stawiały opór. Bezskutecznie szarpał za klamkę.
– Sheila? Otwórz drzwi! Przekręć kluczyk!
Krzyk żony i płacz córki zagłuszał jego błagania. Spanikował. Wiedział, że Sheila w chwilach ogromnego napięcia nie panuje nad sobą, że stres ją paraliżuje. Chwilę później usłyszał znajome rzężenie jej płuc wskazujące na napad paniki.
– Odsuń się od drzwi! Słyszysz?! Zabierz małą! – próbował ją przekrzyczeć.
Rozpędził się i z całym impetem uderzył w drzwi, które wystrzeliły z framugi. Siła przyspieszenia wyrzuciła go na sąsiednią ścianę sypialni. Regał zachwiał się niebezpiecznie. Cień przemknął pod szafą. Rzucił się w jego kierunku, wymachując miotłą. Zagnał przeciwnika w kozi róg. Sieknął wątłe ciałko wroga miotłą, wyładowując na nim swój gniew.
Mysz drgnęła w spazmach. Machnęła dwa razy długim ogonkiem. Zwinęła się w kłębek i zasnęła na wieki.
** *** **
Dziesięć minut później siedzieli w kuchni na parterze. Sheila nadal przyciskała do piersi małą, która jak gdyby nigdy nic spała sobie słodko w ramionach zapłakanej i przerażonej matki. Ben gasił smocze pragnienie zimną wodą z kranu. Był wykończony. Jedyne o czym marzył to powrót do porzuconego trzy godziny wcześniej łóżka. Spojrzał na zegarek, była dokładnie 2:47. Za trzy godziny będzie musiał wstawać do pracy. Zaklął w myślach. Zapowiadał się ciężki dzień.
Sheila załkała spazmatycznie. Krótko, ale dobitnie zwracając na siebie uwagę.
– Już po wszystkim. Wracamy do łóżek. – uspakajał ją.
– Nigdzie nie idę!
Ben spojrzał na żonę. Oczywiście wiedział, że ta przygoda nie skończy się tak łatwo i że teraz będzie musiał dać sobie radę z obsesjami żony.
– Masz ją stamtąd wynieść! Wyrzucić! Nie wrócę tam, dopóki ona tam jest!
– Sheila, na litość boską, to tylko mysz. – odparł zrezygnowany, ale mina żony definitywnie zakazywała jakichkolwiek dyskusji.
Z trudem odnalazł w sobie resztki sił, by pozbyć się dowodów zbrodni.
** *** **
– Długo to potrwa?
Siwy, przygarbiony mężczyzna w roboczym ubraniu kopnął w ścianę silosu na zboże. Za blachą zawrzało. Nasłuchiwał z przyjacielem hordy gryzoni przetaczającej się wewnątrz.
– Deratyzacja nie pomogła. Zapasy się już skończyły. W takim przypadku czeka je kanibalizm. Muszą same się wytłuc.
Steven przeczesał dłonią włosy. Szczerze wątpił, że sprawy nabiorą takiego właśnie obrotu.
– Ostatnia taka plaga gryzoni była w Australii ze dwadzieścia lat temu.
Starszy mężczyzna westchnął ciężko. Nie odpowiedział. Odwrócił się i odszedł w kierunku zaparkowanych przy drodze samochodów. Sunął powoli, wlekąc za sobą nogi. Z głową wbitą w ziemię.
Stevenowi było mu go szkoda. Plaga gryzoni dopadająca rolnika, którego gospodarstwo od lat nie przynosi zysków, była gwoździem do trumny na koniec sezonu. Oboje byli zmęczeni i zrezygnowani. Próbowali już wszystkiego, ale myszy ciągle powracały. Były wszędzie. Zagnieździły się w silosach, stajniach, oborach. Niszczyły maszyny i dewastowały wszystko na swojej drodze. Całe gospodarstwo śmierdziało odchodami i odorem rozkładających się mysich ciałek. Życie na gospodarstwie stało się niemożliwie uciążliwe, ale dokąd miał odejść ten starszy, schorowany człowiek, który całe życie zajmował się rolą? Nie potrafił opuścić rodzinnego domu.
Gdzieś z ciemności dobiegło go głuche pojękiwanie, urywane stęknięcia. Zaskoczony próbował wyłowić ten dźwięk spośród jazgotu myszy. Zaintrygowany ruszył przed siebie, zamierzając obejść silos dookoła. Przyświecił latarką pod nogi. Ziemia falowała od uciekających przed jego stopami gryzoni.
Zamarł. Miliony maleńkich par ślepek błysnęło w świetle latarki. Niepewnie podszedł bliżej. Ku jego zdumieniu myszy nie pierzchły przerażone. Omiótł światłem latarki żywą masę zbitą w ciasną hordę. Postękiwania były głośniejsze, wyraźniejsze i dochodziły gdzieś z wnętrza ruchomej konstrukcji.
Wtedy zobaczył krowi łeb, kopyta i ogon zastygające w śmiertelnym bezruchu. Od razu poznał krówkę Betty, która wczoraj zniknęła z gospodarstwa. Krowa umierała. Jej krótkie pojękiwania były desperackimi próbami wydobycia z siebie ostatniego tchnienia.
Mysia masa najedzona korpusem zaczęła pochłaniać pozornie niejadalne części zwierzęcia. Oblał go zimny pot. Żołądek podjechał mu do gardła. Serce nabrało niebezpiecznie prędkości. Nagle wszystko nabrało innej ostrości. Jakby oglądał wszystko z innej perspektywy. Na jawie, przez sen. Sam nie wiedział kiedy zaczął biec. A biegł tak, jak we snach. Nie mając pewności, że ucieknie.
** *** **
Przetarł oczy ze zdumienia. Stał przez chwilę w osłupieniu przyglądając się miejscu, w którym jeszcze kwadrans temu leżała zdechła mysz. Pojawiły się wątpliwości czy aby to było właśnie to miejsce i usilne próby przypomnienia sobie rozwoju wydarzeń. Przeszukał całą sypialnię i korytarz, ale myszy nigdzie nie było.
Ciśnienie podskoczyło mu niebezpiecznie. Uderzyła go fala gorąca. Jeśli nie może jej znaleźć to może wcale jej nie zabił? A to oznacza, że cała jego trzygodzinna praca poszła na marne? Przełknął ciężko ślinę, rozmyślał gorączkowo. Sen odszedł w zapomnienie.
– Wyrzuciłeś ją?! – głos żony dobiegł z klatki schodowej. Jeśli wejdzie na piętro i zobaczy, że w sypialni nie ma myszy każe mu jej znów szukać. A nie miał na to najmniejszej ochoty. Nie chciał tracić ostatnich godzin snu na przeczesywanie domu. Pomijając już sam fakt, że Sheila wpadnie w histerię i cały ten koszmar zacznie się od nowa.
Poszedł do łazienki i spuścił kilka razy wodę w sedesie.
– Już jej nie ma! Możemy iść spać!
Będzie musiał rozłożyć łapki na myszy. Może nawet kupić trutkę.