Były czasy, kiedy ludziom nie kopano grobów. Ciała palono, by nie gniły, a prochy rozsypywano w polu. Śmierć oznaczała dezintegrację. Zwrócenie Wszechświatowi materii pożyczonej na okres wykonywania pewnych funkcji. Gdy jeden człowiek odchodził, jego zadania przejmował drugi. Nikt nie był niezastąpiony. Zawsze istniał drugi rolnik, który zasiał zboże, drugi szaman, który odprawił rytuał. Druga niewiasta, z którą mogłeś współżyć, drugie dziecko, które mogłeś spłodzić. Wszyscy kroczyli po świecie bez żalu, nie przejmując się końcem egzystencji. Ludzkość była niczym ocean. Nikt nie zauważy, gdy ktoś nabierze z niego butelkę wody. Nikt nie zauważał, że poszczególne jednostki odchodziły, nawet jeśli przeżył obok tego kogoś wiele lat. Nie istniały cmentarze, pomniki, portrety.
Nagle nastąpiła zmiana. Komuś zaczął przeszkadzać brak własnego znaczenia. Zdawało mu się, że jest inny niż wszyscy. Unikalny. Wyjątkowy. Nazwał siebie Jahwe, by wyróżnić się wśród setek określanych prostymi przymiotnikami – Wysokich, Grubych, Zielonookich, Pięknych. Pewno dnia spytano go, co oznacza to słowo. On zaś odpowiedział im:
– Jahwe oznacza Mnie. Jestem, który Jestem.
Mówił tak o Sobie przy każdej sposobnej okazji. Po pewnym czasie pozostali też wołali na Niego Jahwe. Tym samym przestał być tylko organizmem. Stał się również osobowością, jedyną w swoim rodzaju. Rozpoznawano Go w tłumie, chociaż nie został obdarzony przez naturę wyróżniającą się fizjonomią. Wielu pragnęło, by zbijał im meble, mimo iż nie był utalentowanym stolarzem. Aż w końcu Jahwe umarł. Tym, którzy Go znali, zrobiło się jakoś pusto i smutno. Wiedzieli, że nie mogą przywrócić Go do życia, więc postanowili, że pamięć o Pierwszym Nazwanym będzie wieczna. Zabalsamowali zwłoki i umieścili je z w specjalnie zbudowanej krypcie nazwanej Kościołem, która podobno przetrwała do dnia dzisiejszego. Często odwiedzano miejsce pochówku Jahwe, zaczęto również tworzyć Jego podobizny, czego Zmarły nigdy nie chciał, uważał się bowiem za brzydką osobę.
Wielu zapragnęło być takim jak On. Nadawali sobie imiona, aż w końcu każdy posiadał własną tożsamość.
I nastał czas rozpaczy. Zabijano się o przydomki Króla, Władcy, Boga. Rozstania sprawiały ból. Zysk w pełni nie rekompensował straty. Na każdym kroku czyhały lęk i cierpienie. Robiono wiele, żeby je odpędzić. Żeby śmierć nie była już taka straszna. Tym sposobem ludzkość gubiła się w lasach pomników trwalszych niż ze spiżu lub agencji ubezpieczeniowych.
Niektórzy mieli dosyć. Chcieli zapomnieć o tym, kim są i skąd pochodzą. Zamieszkiwali na pustkowiach albo wypływali umysłem na chemiczne morza sztucznych rajów. Ktoś musiał jednak budować drogi, którymi uciekali przed światem. Potrzebowali trzeźwych, którzy o nich dbali, i skupionych w grupach, bez których nie istniałyby wolne przestrzenie.
Mijały wieki, a cywilizacja się rozrastała. Ludzie zauważyli, że nie wszyscy są już unikalni. W Sieci Maszyn każdy użytkownik był tylko numerem. Wieść głosiła, że wkrótce zostaną stworzone osoby identyczne z kimś już żyjącym. Poszczególne jednostki zamykały się we własnych, cyfrowych światach. Porządku i bezpieczeństwa pilnowały jak najbardziej dające się zastąpić automaty.
Przywódcy grzmieli, że dawne wartości idą w odstawkę, nikt nie dba o tradycję, a wyrachowanie wypiera uczuciowość, przez co rzeczy dobre i piękne zostaną zniszczone. Ktoś inny myślał, że wszyscy mają już dosyć bólu wyjątkowości. Wieścił powrót do prawdziwych korzeni, bez ideologii dorobionej do natury.
Nikt nie wie, w jaki sposób ta historia potoczyła się dalej. Jeszcze.