- Opowiadanie: sevinch - Bestseller

Bestseller

Napisałam je jakiś czas temu, przypadkiem weszłam na nie dziś, więc wrzucam.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Bestseller

Planeta była niewielka, dość zanieczyszczona a w językach miejscowych plemion nosiła nazwę Ziemia. Kapral Dirroth nie krył rozczarowania. W pełnym samokrytyki raporcie podkreślił, że planeta nie jest istotna pod względem strategicznym dla rozwiniętej części wszechświata. Żadna jej technologia czy zasoby nie wydają się warte kolonizacji, planeta jest zbyt odległa, by na nią podróżować. Ziemię można traktować najwyżej w kategorii kurortu rekreacyjnego dla turystów wirtualnych, a i decyzję o tym należałoby podjąć z wielką rozwagą,ze względu na wysoki poziom agresji i nieprzewidywalność tubylców. Dirroth podziękował przełożonym za wysiłek, który włożyli w eksplorację planety pod wpływem jego namów, po czym zapomniał o Ziemi i więcej do tematu nie wracał.

Ocena ziemskiego stanu rzeczy dokonana przez Dirrotha była częściowo słuszna, ale pomylił się co do możliwości, jakie niosła ze sobą nieprzewidywalność ziemskich istot. Chaotyczne zachowania Ziemian, podyktowane działaniem płynów hormonalnych, produkowanych przez ich zwierzęce organizmy, były rzeczywiście całkowitym zaprzeczeniem porządku cywilizowanej części kosmosu, w której istoty rozumne podejmowały decyzje służące przede wszystkim interesom własnej kolonii. Dawało to poczucie absolutnego bezpieczeństwa i ładu jednostce i całym gatunkom, ale kryło w sobie też spory ładunek nudy. Nie żeby członkowie cywilizacji posthormonalnych nie odczuwali emocji, ale nie kierowali się nimi na co dzień, wytłumiali je farmakologicznie i genetycznie, nadawali im mnóstwo nazw jednostek chorobowych i wymyślali dla nich odpowiednie terapie.

Odkrycie Ziemian, dzikich, szalonych i nieobliczalnych indywidualistów, było dla planet pierwszego wszechświata ogromnym szokiem kulturowym, ale szokiem pożądanym, w którym ich mieszkańcy zatopili się bez reszty. Zaś Ziemianie uczynili z własnej nieobliczalności najsilniejszy atut w kontaktach z obcymi.

Główną gałęzią gospodarki eksportowej Ziemi niemal z dnia na dzień stała się napędzana ziemskimi emocjami kultura. A najbardziej pożądanym dobrem, tłumaczone na wszystkie języki kosmosu dzieła literackie.

Exlibris, 7 października 2213 r. Dzień

W ogromnym domu, usytuowanym na szarym klifie, naturalnej granicy miasta Exlibris, raz do roku, od lat dziesięciu Elena Snitz gościła starszego brata. Nie była to jednak tradycyjna wizyta, jaką mają zwyczaj składać sobie nawzajem członkowie rodziny. Brata Eleny przywożono w wielkiej konspiracji wojskowym statkiem na przepustkę z kolonii karnej, a po paru dniach odbierano.

Na oczach Eleny mężczyzna gasnął, coraz słabiej rozpoznając otaczającą go rzeczywistość. A ona miała czasem wrażenie, że zgodę na te krótkie wizyty wyrażono dla perwersji torturowania także jej samej. To wszystko jednak teraz się skończyło. Prokurator Snitz leżała nieruchomo, obok niestarannie rozpakowanej przesyłki, zawierającej oficjalny list od naczelnika kolonii karnej, informujący o śmierci krewnego, jego nieśmiertelnik i kilka drobiazgów, w tym pożegnalny wiersz, jaki zdążył napisać do siostry przed egzekucją. Oczy Eleny były suche. Kolejne bombardowanie zaczęło się przed świtem. Pociski spadały z przeraźliwym świstem, wybuchając na tle ciemnego jeszcze nieba. Dopiero gdy słońce wzeszło, nastała grobowa cisza. I trwała aż do południa.

– Pani Snitz! Armia Jakoba Galliego! Proszę natychmiast otworzyć! – Usłyszała wołanie, dochodzące przez komunikator zewnętrzny. Hałas za drzwiami nie ustawał. Elena wstała, założyła szlafrok, przejrzała się w lustrze i przygładziła długie, rude włosy. Powoli, wolniej niż zwykle, ruszyła w stronę wyjścia. Odległość od sypialni do końca korytarza wydała jej się naraz strasznie krótka. Drżącymi palcami wstukała ostatni kod zabezpieczeń i otworzyła drzwi.

Elena, kilka miesięcy wcześniej

Knajpa Pod Klaszczącym Mchem była jedynym ziemskim pubem, który nie trącił lokalnym zaściankiem. Znana była z atmosfery multiplanetaryzmu i rozpustnej, międzygwiezdnej dekadencji.

Zebranych przyciągnęła tu doroczna licytacja ziemskich powieści, największa tego typu aukcja we wszechświecie. Literatura zaprojektowana była według gustu elit różnych ras i gatunków pozaziemskich przez licencjonowanych pisarzy.

Jak od jakiegoś czasu, za sprawą grupy informatorów nieśmiało przebąkiwały jednak media, część literatury sprzedawanej obcym cywilizacjom pochodziła z nieczystych źródeł. Miały to być powieści tworzone przez więźniów, zmuszanych do pisania w nieludzkich warunkach, pod przymusem. Pogłoski te kładły się cieniem na reputacji ziemskiego rządu i zniechęcały potencjalnych kupców.

Pośród setki hologramów przybyszów z odległych krańców kosmosu, w pubie Pod Klaszczącym Mchem znajdowała się tego wieczoru Prokurator Sądu Najwyższego, Elena Snitz, stojąca na straży rządowego monopolu literackiego oraz minister kultury Josef Saw. Para prowadziła niezobowiązującą rozmowę, starając się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Kiedy Elena upewniła się, że nikt nie patrzy, przekazała towarzyszącemu jej mężczyźnie niewielkie pudełeczko. – Niedługo będzie tego więcej, daj mi trochę czasu – szepnęła.

– Nie mam czasu, Eleno. – Saw zmarszczył brwi. – Wydawnictwa mają terminy. Czytelnicy nie mogą czekać. Ja nie mogę czekać – odparł.

– W obozie wybuchła epidemia. Wielu umarło. Brakuje nam redaktorów. – Wyjaśniła.

– Znajdziesz nowych. Jak zawsze. – Wypowiedział to z lekką groźbą w głosie, chowając pudełko w lekkiej walizeczce.

– A najlepiej znajdź mi Edgara Windera. Dobrze ci radzę. Inaczej wiesz, co i komu może się stać. – Mrugnął, wyciągając dłoń do nowoprzybyłego gościa. Gilmin Dilmin, prezes Wydawnictw Zjednoczonych i właściciel pubu Pod Klaszczącym Mchem, pochodzący z planety Gwewox, a właściwie jego wirtualny awatar, ukłonił się Elenie uprzejmie, po czym odszedł na swoich dziesięciu dolnych parach odnóży.

Minister Saw wiedział, że głównym tematem, zajmującym gości pubu i znakomitą część opinii publicznej ostatnimi czasy, była świeżo i nielegalnie opublikowana książka Edgara Windera, prostego ziemskiego hydraulika. Do przyjaciół Nieziemian cieszyło się znacznie większą popularnością niż legalne książki promowane przez rząd Ziemi i współpracujące z nim kosmiczne wydawnictwa.

Powieść Windera burzyła całkowicie wyobrażenie czytelników zagranicznych o planecie, którą znali dotąd z książek przedstawianych im przez oficjalną propagandę: z klasycznych romansów i kryminałów, w których głównymi bohaterami byli piękni, zdrowi i szlachetni przedstawiciele klas wyższych błękitnej planety. Książka Windera wyciągała na światło dzienne ziemskie brudy i błyskotliwie opisywała dysproporcje społeczne, degradację środowiska i nadużycia rządzących. Najwięcej kontrowersji wzbudził jednak manifest, zawarty na końcu powieści. Główna postać wzywa w nim przybyszów z kosmosu do interwencji zbrojnej na Ziemi i choć w finale kosmici odmawiają, a bohater tragicznie ginie, powieść zyskała miano wizjonerskiej i skandalicznej. Sam manifest został przez wszechświatowe media nagłośniony do tego stopnia, że nielegalne dzieło zyskało w krótkim czasie ogromną popularność. Zaś autor, Edgar Winder, prosty hydraulik z przedmieść Exlibris, zyskał status najbardziej poszukiwanego przestępcy na Ziemi.

Następnego dnia Elena wysiadła z wdziękiem damy z zacumowanego pod budynkiem sądu sportowego poduszkowca. Nie zdążyła jeszcze postawić stopy na ruchomym chodniku, gdy obsiadł ją rój zdalnie sterowanych kamer, wysłanych przez pozaziemskie, żądne sensacji stacje medialne.

Lekko zniecierpliwionym gestem odgoniła chmurę nadajników, które unosiły się nad nią, łypiąc źrenicami kamer i wystrzeliwując natrętnie pytania.

– Jakie działania podejmie ziemska prokuratura w postępowaniu przeciwko Edgarowi Winderowi? – Zapytał tele–dron Gwariańskich Wiadomości.

– Rząd poświęcił mnóstwo środków na walkę z nielegalnymi pisarzami. Do tej pory zbudowano trzydzieści cztery ośrodki resocjalizacyjne, które mają przywrócić przestępców literackich społeczeństwu. Moim zadaniem jest umieścić w takim ośrodku Edgara Windera. Nasza gospodarka traci krocie na nielegalnie produkowanej i rozprowadzanej literaturze. Edgar Winder, publikując nieprawdziwe oskarżenia na temat rządu, sugerując, że wydajemy książki schwytanych rebeliantów pod nazwiskami licencjonowanych pisarzy, wyrządził ogromne szkody wizerunkowi Ziemi wśród naszych kosmicznych przyjaciół.

– Pojawiają się głosy, że dostęp do pisania jest zbyt utrudniany. Wśród rządowej opozycji panuje opinia, że należy dopuścić więcej osób z różnych klas społecznych Ziemi do pisania.

– Jaki sens miałoby tworzenie dla kierunkowo wykształconych pisarzy, gdyby pisać mógł sobie każdy, a nie tylko absolwent Uniwersytetu Literackiego? – Prokurator Snitz zawiesiła dramatycznie głos, miotając spojrzenia po osaczających ją kamerach, a pytania dziennikarzy, wyraźnie zawstydzonych celną ripostami pani prokurator, ucichły.

– Pragnę z tego miejsca zaapelować do Edgara Windera. Jeśli nas słyszysz, oddaj się w ręce władz. Zapewnimy ci uczciwy proces i opiekę państwa. Jesteśmy planetą prawa. – Podkreśliła, zwracając się do najbliżej unoszącej się kamery, po czym podziękowała za uwagę i weszła do budynku sądu.

Edgar

Konferencję prasową Eleny obejrzałem przypadkiem na jednym z ulicznych telebimów. Ścigali mnie już wtedy od czterech miesięcy i byłem na skraju wyczerpania. Sypiałem główniew kanałach, bo jako hydraulik miejski znałem rozkład tuneli. Śmierdziało tam okrutnie, ale byłem w nich w miarę bezpieczny. Nie mogłem narażać przyjaciół, prosząc ich o pomoc. Wielu i tak zapłaciło najwyższą cenę za ideały, które podzielaliśmy. Nielegalni pisarze musieli opuścić rodziny, byli wtrącani do więzień i obozów pracy, torturowani, czasem znikali bez wieści. Kiedy usłyszałem Elenę, obiecującą mi uczciwy proces, było mi już wszystko jedno. Poza tym zdawałem sobie sprawę z tego, że niedługo kanały przestałyby wystarczać jako nocne schronienie. Wiecie, nadchodziła zima. Ostatnią noc w kanale spędziłem bezsennie. Odpędzałem szczury, rozważałem ostatnie za i przeciw kapitulacji, myślałem o Jakobie Gallim. Poecie, pierwszej ofierze i symbolu prześladowań nielegalnych pisarzy w Exlibris. Kiedy schwytano go dziesięć lat temu, rząd za wszelką cenę chciał odstraszyć jego potencjalnych następców. Jakob dostał wyrok dożywocia w ciężkiej kolonii karnej w przestrzeni kosmicznej. Nikt nie wiedział, czy wciąż żyje. Dla jego dobra miałem nadzieję, że nie.

Następnego dnia z trudem dokuśtykałem do najbliższego posterunku. Gliniarze, którym się poddałem byli całkiem w porządku. Widziałem, że cieszyli się na premię, którą z pewnością ich później nie ominęła. Przesłuchania zaczęły się wieczorem.

– Proszę się przedstawić – Zakomenderował mężczyzna w wojskowym mundurze.

– Nazywam się Edgar Winder – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Czy przyznaje się pan do autorstwa książki pod tytułem Do przyjaciół Nieziemian?

– Tak jest.

– W jakim celu stworzył pan ten paszkwil? – Dopytywał śledczy.

– Chciałem poinformować międzygalaktyczną opinię publiczną o praktykach ziemskiego rządu, zmuszającego nielegalnych pisarzy do pracy przymusowej przy produkcji książek, sprzedawanych później jako dzieła prorządowych autorów.

– To, co pan opisał, to nic więcej niż bajki opozycyjnych szumowin. Proszę zanotować, że oskarżony ma tendencje do fantazjowania i łatwowiernego ulegania wpływom. – Rzucił śledczy. Przesłuchanie było zakończone. Wyprowadzono mnie prosto do celi.

Elena

W ciepłej celi Edgar pierwszy raz od kilku miesięcy zasnął i czuł się naprawdę dobrze, ale kiedy drzwi do celi, drgnęły, otworzył oczy. Na progu stała rudowłosa Elena Snitz. Była to postać doskonale znana literackiemu podziemiu. Od dziesięciu lat pięła się po szczeblach kariery prokuratorskiej, ścigając i wsadzając do więzień nielegalnych autorów powieści i poetów. Znana była z niezwykłej skuteczności i znajomości środowiska. Świadomość, że kobieta ta spędziła ostatnie cztery miesiące na namierzaniu go w galaktycznej sieci i ściganiu jak szczura po melinach i slumsach Exlibris, napawała go lękiem. Wstał odruchowo.

– Miło mi pana widzieć, panie Winder. – Uśmiechnęła się na wstępie i usiadła na pryczy obok. Przyszłam poinformować pana nieoficjalnie o zarzutach, jakie muszę panu postawić. Paragraf 5, Artykuł 13 Kodeksu Karnego Planety: Kto tworzy i publikuje własne treści literackie bez uzyskania niezbędnych kwalifikacji i zezwolenia organów upoważnionych, podlega karze od czterdziestu lat obozu pracy bez możliwości wcześniejszego zwolnienia oraz karze konfiskaty majątku.

Edgar milczał, Elena stukała obcasem o posadzkę. Kiedy jasne stało się, że mężczyzna nie przemówi pierwszy, westchnęła.

– Chcę panu pomóc, panie Winder. Uwzględnimy fakt, że nigdy nie czerpał pan żadnych materialnych korzyści z zakazanego procederu, że pojmuje pan otaczającą rzeczywistość w ograniczonym stopniu. – Splotła dłonie na kolanach.

– Szanowna pani prokurator, nie jestem szaleńcem i chcę być sądzony jako człowiek świadomy swoich czynów. – Oczy Edgara były podkrążone od niewyspania. Miał lekko zachrypnięty głos i mówił cicho, acz z godnością.

– Czy tak zamierza pan odpowiadać w obecności sędziego? To panu źle wróży, panie Winder – powiedziała smutno. I wyglądało na to, że naprawdę jest jej przykro. Edgar milczał zacięcie.

– Gdyby pan chociaż raz przyznał, że pan żałuje, że rozumie, że to, co pan zrobił, było niewybaczalnym błędem, gdyby pan przeprosił… Mógłby pan dalej tworzyć. Dla nas, jako redaktor, w jednym z rządowych ośrodków. My potrzebujemy pana, pan potrzebuje nas. – Ściszyła głos. Edgar Winder siedział wpatrzony nieruchomo w jeden punkt na więziennej posadzce. Elena wstała. – Niech się pan dobrze zastanowi nad moją propozycją. Jestem po pana stronie. – Dotknęła jego ramienia i natychmiast cofnęła rękę.

Edgar

Decyzję podjąłem jeszcze zanim opuściła moją celę. Nie byłem typem bohatera. Na samą myśl o podzieleniu losu Jakoba Galliego, robiło mi się słabo. Byłem tchórzem, który przegrał z systemem i głupcem, który nie sądził, że system kiedykolwiek się nim zainteresuje. Gdyby nie wątek inwazji na Ziemię, który zawarłem w swojej powieści, prawdopodobnie przeszłaby bez echa i nikt nie zadałby sobie trudu, żeby dojść do tego, kim jest jej autor.

W sali rozpraw posadzili mnie za pancerną szybą, jak groźnego bandytę. Pamiętam, że spod budynku dochodziły krzyki wsparcia od moich sympatyków, przerywane z rzadka policyjnym gwizdkiem. Sędzia Dras odczytała akt oskarżenia i podniosła na mnie wzrok.

– Czy przyznaje się pan do zarzucanych czynów?

– Jestem winny, wysoki sądzie – odparłem.

– Udzielam panu ostatniego słowa przed ogłoszeniem wyroku – powiedziała sędzia.

– Przepraszam wszystkich, których skrzywdziłem swoją powieścią. Przepraszam rząd Ziemi i czytelników pozaziemskich, którym przedstawiłem nieprawdziwy obraz naszej pięknej planety. Proszę jednocześnie sąd o wysoki wymiar kary. – Skończyłem głucho i poszukałem wzroku Eleny. Uśmiechała się z wyraźną aprobatą, a ja czułem, że zeszmaciłem się, jak Jakob Galli nigdy by się nie zeszmacił. Sędzia ogłosiła sprawiedliwy wyrok i rąbnęła młotkiem w blat stołu. – Następna sprawa.

Czytelnik

Na ostatnim piętrze Biura Wydawnictw Zjednoczonych planety Gwewox, jego prezes, Dilmin Gilmin, podgłosił dźwięk audiowizualizera. Kamera skierowana była na reporterkę Wiadomości Międzygwiezdnych stojącą przed budynkiem ziemskiego sądu.

– Przerywamy program, by poinformować państwa o procesie, jaki zakończył się dziś w stolicy Ziemi, Exlibris. Dla przypomnienia: obywatelowi Ziemi, Edgarowi Winderowi, postawiono formalny zarzut tworzenia i publikowania literatury w międzygwiezdnej sieci. Oskarżony odmówił opłacenia adwokata poprzez zdeponowanie w biologicznym banku niektórych narządów. Wcześniej chętnie odpowiadał na pytania dziennikarzy, domagając się deregulacji zawodu pisarza oraz przywrócenia historycznie uzasadnianej wolności słowa na swojej planecie. Jego wypowiedzi wywołały żywą debatę o potrzebie zwiększenia praw Ziemian do swobodnego tworzenia literatury. Wokół sądu zebrała się grupa poparcia dla działań Edgara Windera, żądająca uwolnienia mężczyzny i zniesienia monopolu rządowego w dziedzinie kultury. W ostatnim słowie Edgar Winder przeprosił za swoje działania i poprosił o wysoki wymiar kary, co rozczarowało jego zwolenników. Pozaplanetarne organizacje praw człowieka wysunęły oskarżenia pod adresem rządu o wymuszenie na Winderze stanowiska torturami. Demonstracje poparcia dla pisarza, niepraktykowane dotąd poza kulą ziemską, odbywają się dziś na wielu planetach importujących z Ziemi literaturę. Spod sądu relacjonowała dla państwa Eddara Dirri – z telewidzami pożegnał się zgrabny hologram wielonogiej kosmitki.

– Połącz mnie z Loth–tagiem. – Gilmin wydał polecenie zdalnemu komunikatorowi. – Loth, słyszałeś już o Winderze. Ziemianie go dorwali. Myślę, że moglibyśmy rozruszać trochę interes.

Edgar

Po błyskawicznym procesie zabrali mnie od razu do policyjnej karetki i zasłonili mi oczy. Na pokładzie oprócz mnie, było kilku innych nieszczęśników, skazanych za zbrodnie literackie w znacznie mniej nagłośnionych procesach. Nie widziałem, dokąd lecimy, ale nie była to długa podróż. Kiedy wyciągnęli mnie z policyjnego poduszkowca, moim oczom ukazała się potężna brama, na zwieńczeniu której widniał szyderczy, napis po łacinie: Scibere necesse est. Pisanie jest rzeczą konieczną.

– Zachciało się wam pisać, psubraty, to będziecie pisać. Do usranej śmierci. – Strażnik popychał i poszturchiwał nas, kiedy przekraczaliśmy bramę obozu.

Resocjalizacyjny obóz redaktorski rozciągał się aż po horyzont. Szare baraki, ustawione w dziesięciu długich rzędach, strażnice, pole elektryczne i wysoki mur, nie do sforsowania miały stanowić ramy całego świata każdego, kto tu trafiał. Od razu rozdzielono mnie z innymi więźniami i zabrano do stróżówki. Był to przyzwoicie urządzony pokój z prysznicem, szafą i łóżkiem. Znajdowało się tam kilka przyborów podręcznych, w oknach nie było krat. Poinstruowano mnie, że po zmroku nie wolno mi opuszczać pomieszczenia, natomiast w dzień mogę swobodnie poruszać się po całym obozie. Nadano mi rangę kapitana, funkcję strażnika redaktora i nakazano nosić mundur. Miałem dożywotnio redagować i nadzorować pracę podległych mi więźniów, przestępców literackich, co wiązało się z większą odpowiedzialnością, firmowaniem nazwiskiem rządowego pisarstwa, ale i odpowiednimi przywilejami.

Pierwszego dnia zaprowadzono mnie na salę, na której pracowali moi podwładni. Strażnik odnosił się do mnie z dystansem, byłem w końcu więźniem, ale czułem, że mnie szanuje. Nie wiem, czy za sprawą munduru, w który mnie wtłoczono, czy mojego dość rozpoznawalnego ostatnimi czasy nazwiska.

Szeregowi więźniowie siedzieli przy jasnych ekranach, pochyleni i skupieni. Twarze mieli szare, w oczach rezygnację. Kiedy wszedłem, żaden nie podniósł na mnie wzroku. Dopiero kiedy strażnik wydał im polecenie, stanęli na baczność i spojrzeli w moją stronę.

– To jest wasz nowy strażnik redaktor. Kapitan Edgar Winder. – Przedstawił mnie pryszczaty wojskowy.

– Dzień dobry, panie kapitanie redaktorze – odpowiedzieli mężczyźni, symulując zaangażowanie. Skinąłem im głową na spocznij. Nie bardzo wiedziałem, jak się do nich odnosić, więc usiadłem tylko przy swoim biurku i kazałem im wrócić do pracy. Pisali wspólną powieść, dodając pojedyncze zdania do dalszej treści. Obóz był dokładnie tym, co sądziłem i znałem z opowieści. Fabryką książek, produkowanych przez zastraszonych i zaniedbanych więźniów.

Przez kilka godzin wsłuchiwałem się w suchy stukot palców, czytając przesyłane mi przez mężczyzn zdania, jedne odrzucając, inne zatwierdzając. Niektóre były interesujące, inne nudne, ale wszystkie miały w sobie rys desperacji. Gdy nadszedł wieczór, zrozumiałem dlaczego.

– Numer osiem, cztery, siedem i dziewiętnaście mogą odebrać kolację. – Poinformowała tubalnym głosem strażniczka rozwożąca jedzenie po obozowych barakach. Choć śniadanie dostawali wszyscy, wieczerza była przeznaczona tylko dla tych, których zdania akceptowałem najczęściej. Widziałem smutek i rozczarowanie na twarzach moich ghostwriterów i zrobiło mi się wstyd. Ci, którzy odebrali posiłek, zjedli w milczeniu, reszta ułożyła się do snu przy przypisanych im miejscach pracy. Światło zgasło około dziesiątej. Skończyłem raport i przesłałem do centrali obozu. Nie zdołałem usnąć aż do świtu.

Następnego dnia wezwałem strażnika i powiedziałem mu, że w celu podniesienia wydajności pracy zamierzam wprowadzić własny system zarządzania barakiem. Z początku zdziwił się, ale nie protestował, dopóki nie kazałem mu rozkuć wszystkich więźniów. A gdy poprosiłem o widzenie z ministrem, wyglądał na przestraszonego. Ale połączył mnie z ministrem. Minister kultury, Josef Saw, był starszym mężczyzną, nosił się po cywilnemu i bez przerwy palił jakieś świństwo.

– A wiecie, Winder, ja też kiedyś pisałem. No, ale nie wyszło. Talentu brakło. Wciąż mam w szufladzie parę szkiców. – Niby od niechcenia sięgnął po starannie oprawione pisma.

– Jakbyście kiedyś zerknęli, poprawili to i owo, może by się udało coś z tym zrobić.

– Tak, panie ministrze. Oczywiście, panie ministrze.

– No, to róbcie tam po swojemu, byle wyniki były. Nie będzie problemów, nie będzie się was niepokoić. – Zmrużył cwane oczka i wydmuchał gęstą chmurę dymu. A ja skłoniłem się uniżenie, strzeliłem z oficerek i odmaszerowałem do swojego baraku z oficjalną zgodą na reformy. Między mną i ministrem nawiązała się specyficzna symbioza. On przyznawał mojemu oddziałowi wystarczające racje żywnościowe i leki oraz nie wtrącał się w zarządzanie moimi ludźmi, ja przemycałem fragmenty jego prozy do wysyłanych ministerstwu powieści. Zagwarantowałem sobie i całemu oddziałowi maleńką stabilizację. Kolejne dni upływały spokojnie. Musieliśmy się dograć, ja i moi pracownicy. Ustalić zasady całkiem na nowo.

– Panie kapitanie! – Bardzo młody człowiek stanął na baczność, czekając bym pozwolił mu dokończyć.

– Mów – odparłem, podnosząc oczy znad monitora.

– Więzień numer siedem ma przy sobie niedozwolone listy.

– Zakomunikował chłopak w uniformie z wielką trójką na piersi, wyraźnie oczekując nagrody.

– Jak się nazywasz? – spytałem.

– Ron Katerink, panie kapitanie – wyjąkał.

– Posłuchajcie. Od dziś każdy, kto doniesie na współtowarzysza, zostanie usunięty z tego oddziału. Czy zrozumiano?

– Tak, panie kapitanie redaktorze – odpowiedziało kilka głosów.

– Dobrze. – Kiwnąłem głową. – Wracajcie do pracy. Mamy do skończenia rozdział.

Elena przychodziła często. Widywałem ją kilka razy w tygodniu. Czasem miała poufne wskazówki od ministra Sawa, czasem zabierała skończone fragmenty książki. Z początku odnosiłem się do niej wrogo. Próbowałem obwiniać ją za los, który spotkał mnie i wszystkich współwięźniów. To ona doprowadziła do schwytania i skazania większości z nas. Ale czułem również absurdalność mojej wrogości. Zawdzięczałem jej życie i służyłem teraz temu samemu systemowi, co ona. Od początku widziałem, że sprawiam jej przykrość swoim chłodem i odczuwałem z tego tytułu pewien rodzaj satysfakcji. Jednak gdy minęły trzy miesiące, a ona za każdym razem witała mnie z tą samą, nieśmiałą sympatią, zacząłem, ku własnemu rozczarowaniu, powoli ją odwzajemniać.

– Pan minister Saw jest bardzo zadowolony z efektów pana pracy – powiedziała kiedyś.

– Edgar. Jestem Edgar – odparłem łaskawie, a jej oczy rozbłysły jak nastolatce. Mimowolnie się uśmiechnąłem. Było już późne popołudnie, więc zaprosiłem ją na herbatę. Przyjęła zaproszenie. Była bystra, znała moje książki na wyrywki, co mile łechtało moją próżność i naprawdę wydawała mi się bardzo ładna. Potem zapraszałem ją na herbatę zawsze, gdy przyjeżdżała ze wskazówkami od ministra, aż w końcu mi zaufała i podzieliła się ze mną swoją tragedią.

– Znasz mojego brata – powiedziała któregoś wieczoru. – Jakoba. Wstrzymałem oddech. Bałem się wymówić to nazwisko na głos.

– Jakob miał siostrę Annę – odparłem ostrożnie. Kiwnęła głową. – Musiałam zmienić tożsamość. Zwerbowali mnie niedługo po jego aresztowaniu i obiecali, że pomogą zachować go przy życiu, jeśli zgodzę się na współpracę z rządem. Miałam informacje, które ich interesowały.

Tej nocy nie wróciła do siebie. Siedzieliśmy aż do świtu przy zgaszonym świetle i rozmawialiśmy o nim. Chciała wiedzieć wszystko. Co mówił, jak go pamiętałem. Takich nocy było potem znacznie więcej. Połączyła nas ironia losu i okrutne poczucie humoru ministerstwa. Pracowaliśmy dla tych, którzy niszczyli nasze życie i których sami pragnęliśmy zniszczyć.

Aż pewnego dnia zapytała. – Nie marzyłeś nigdy, by znaleźć się na bezludnej wyspie z kimś, kogo pragniesz, ale z różnych względów nie możesz mieć dla siebie?

I tak obóz stał się na długie miesiące naszą bezludną wyspą. I był to dobry czas, nie tylko jak na czas spędzony w piekle.

Czytelnik

Pół roku później odwiedził mnie on. Wyświetlił mi się w trójwymiarze, jak mityczni aniołowie zwykli objawiać się przyszłym prorokom. Jego awatar miał chyba z dziesięć stóp długości i ze czternaście par odnóży. Nigdy wcześniej go nie widziałem, ale on znał mnie i nie zamierzał temu zaprzeczać. Mówił w płynnym ziemskim, co nie dziwiło. System lingwistyczny konwertował wypowiedzi każdego pozaziemskiego hologramu na dowolną mowę, dobierając brzmienie głosu do postury mówiącego.

– Jestem pana czytelnikiem, oddanym wielbicielem pana twórczości. Dilmin Gilmin, prezes Wydawnictw Zjednoczonych.

– Skłonił głowę. – Wie pan, ja z racji swojej profesji sporo czytam. Znam dość dobrze historię waszej planety. Jest krótka, ale na tyle absurdalna, że wciąga. Ale do rzeczy. Przybyłem, żeby pana uratować. Proszę mi wybaczyć, że tak późno. Dotarcie do pana zajęło mi szmat czasu. Pieniądze nie otwierają wszystkich drzwi. O tym ośrodku wiedzą tylko nieliczni, a nawet ci, co wiedzą, nie dostają lokalizacji od ręki.

– Czego ode mnie chcecie? – zapytałem nieufnie.

– My, pańscy czytelnicy, oczekujemy prawdy, ale ponad wszystko rozrywki. – Wyszczerzył się stawonóg. – Wszystko, co dotychczas oferowała nam Ziemia, za pana sprawą przestało się ostatnio sprzedawać. Czytelnicy chcą prawdziwej historii, a cóż może być prawdziwszego od historii napisanej krwią na naszych oczach? Mówiąc wprost: chcemy, żeby pan wcielił się w bohatera swojej powieści i z naszą pomocą przeprowadził na Ziemi rewolucję.

– Jestem pisarzem, nie wojownikiem. Widział mnie pan w sądzie. – Edgar zaprotestował przestraszony.

– Ach tak, więc usiadł pan sobie pewnego dnia, stworzył błyskotliwą utopię, zaangażował emocjonalnie w swoją sprawę pół wszechświata, żeby na końcu wzruszyć ramionami i powiedzieć ja tylko piszę, realizujcie to sobie sami. Doprawdy, interesujące. Czy wie pan czym jest wiarygodność pisarza? Czy pan chce zrzucić odpowiedzialność za swoje pomysły na innych, być jak ten wasz Marks czy inny Engels, którzy zawsze mogą powiedzieć, że oni mieli tylko wizję, a inni ją przeinaczyli? – Gilmin zaśmiał się z własnego dowcipu. – Proszę wyobrazić sobie, co na pana miejscu zrobiłby taki wasz bohater, Napoleon. Mróz, zima, żołnierze padają jak kaczki w odwrocie, a tu nagle spływa mu z nieba Obcy i proponuje, że rozpirzy armię cara w drobny mak. Nie skorzystałby? Jak pan myśli? Pisarza, panie Winder, poznajemy nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. Proszę sobie zapamiętać tę złotą myśl i pociągnąć uczciwie to, co pan rozpoczął. Wrócę jutro wieczorem po odpowiedź. Jeśli będzie pozytywna, zrealizujemy plan ewakuacji pana i kogokolwiek pan ze sobą weźmie. – Gilmin zakończył swoją tyradę i uchyliwszy stylowego kapelusza, wyszedł.

Jakob

Myślałem o tym, co powiedział mi gwewoxianin, ale bardziej o tym, czego nie powiedział, a czego byłem świadom. Mając prawo do swobodnego przechadzania się po obozie, skorzystałem z niego kilkakrotnie. Dzięki temu wiedziałem, że panuje tu głód. Nasz oddział jadł do syta, jednak ktoś inny cierpiał z tego powodu niedostatek. Mała stabilizacja, którą wniosłem w życie chłopaków, była jednocześnie zmniejszeniem szans na przetrwanie innych. Próbowałem wcześniej rozmawiać o sytuacji w obozie z Eleną, ale unikała tego tematu. Kłamała jak dziecko, że wszystko jest w porządku, jakby wierzyła, że może mnie przekonać. Jeśli nie dawałem za wygraną, obrażała się lub zaczynała płakać. Następnego dnia, po wizycie kosmity obudziłem się koło niej, gdy już nie spała. Przytrzymałem jej nadgarstki i podroczyłem się z nią chwilę, to zbliżając usta, to odsuwając je od jej ust. Miała śliczny uśmiech.

– Ucieknę dziś. Chcę, żebyś odeszła ze mną – powiedziałem i uwolniłem jej ręce. Opowiedziałem jej o planowanym przewrocie, a ona uważnie słuchała. Kiedy skończyłem, po uśmiechu na jej twarzy nie pozostał żaden ślad.

– Jeśli stąd odejdziesz, zabiją Jakoba. – Dostrzegłem strach w jej oczach i poczułem nagły przypływ złości.

– To ty mnie tu wsadziłaś, właśnie z jego powodu. A teraz musisz wybrać, którego z nas wolisz zachować przy życiu – odparłem lodowato. – Jeśli wydasz mnie ministrowi, oszczędzą twojego brata.

– Jesteś okrutny. – Odwróciła wzrok.

– Mam dość Jakoba. Przychodzisz tu, żeby rozmawiać o nim, słuchać, jaki był wspaniały, jak pięknie pisał. Jakob był skończonym dupkiem. Pieprzył dziewczyny swoich kumpli. Napisał kilka antyrządowych wierszy, które nawet nie były dobre. Był zarozumiały i nikogo nie szanował. – Wyrzuciłem z siebie sfrustrowany.

– Przestań! – Zasłoniła uszy dłońmi.

– Jakob jest trupem. Chciał być bohaterem i został bohaterem. Teraz moja kolej. Nie mogę udawać tak jak ty, że tu nie umierają ludzie. Jestem odpowiedzialny za to, co napisałem, za chłopaków, którzy są tu uwięzieni, za Ziemię, za ciebie! – Próbowałem ją objąć, ale się wyrwała. Pospiesznie nałożyła sukienkę i uciekła. Zostałem sam, nasłuchując czy nie nadchodzi straż. Przez chwilę żałowałem, że nie skręciłem jej karku. Nie ufałem jej. Byłem pewien, że mnie wyda. Dla Jakoba, jedynego człowieka, o którego kiedykolwiek byłem zazdrosny.

Minęła godzina, jednak nikt nie nadchodził. Założyłem mundur i poszedłem do baraku, gdzie jak co dzień nadzorowałem literacką pracę moich chłopaków. Większość ceniła mnie za to, że poprawiłem nędzne warunki ich bytowania w obozie. Pomagałem im przemycać listy do rodziny, a także dostarczałem listy od ich najbliższych. Nigdy nie dowiedzieli się, że łączniczką była Elena, bo nikomu nie mówiłem, że bywa moim prywatnym gościem. Władze wiedziały z pewnością. Kiedy nadszedł wieczór, stanąłem na środku baraku i poprosiłem o ciszę.

– Dziś w nocy możecie być wolni. Od was tylko zależy czy chcecie do mnie dołączyć. Nasi przyjaciele, Nieziemianie, zaoferowali przeprowadzenie braterskiej inwazji. Dzięki nim obalimy zbrodniczy rząd literackich monopolistów. Nikt, kto obawia się o bezpieczeństwo swoje bądź swoich bliskich nie musi iść ze mną. Ci, którzy chcą, napiszą historię od nowa. – Spojrzałem po mężczyznach i czekałem.

– Jesteśmy z panem, panie kapitanie – odezwał się szczupły chłopak, któremu drugiego dnia oddałem swoją kanapkę.

– Będziemy walczyć – Potwierdził inny. A ja, mimo ciężaru, jakim była dla mnie poranna kłótnia z Eleną, czułem, że dla takich chwil warto żyć.

– Panie kapitanie, musimy mieć jakąś nazwę – odezwał się nieśmiało zawsze praktyczny Ron. Zaśmiałem się.

– Słusznie. – Zastanowiłem się przez krótką chwilę. – Będziemy zwać się Armią Jakoba Galliego. – Tylko tyle mogłem zrobić dla Eleny.

Blitzkrieg

Po szeroko zakrojonej kampanii reklamowej na planecie Gwewox, tysiące fanów Edgara Windera, po opłaceniu niewielkiego abonamentu w sieci gier międzyplanetarnych, otrzymało kupon na małego drona, paliwo i pociski. Zwolennicy Windera jak i zwalczający ich przeciwnicy inwazji, formowali się w oddziały, uzupełniając zapasy i czekając na hasło do rozpoczęcia ataku. Kiedy padło, wystrzelili swoje zabawki bojowe w kierunku Ziemi. Za sterami swoich konsoli przedstawiciele obu frakcji spełniali wielkie marzenie. Mieli uczestniczyć w tworzeniu historii Ziemi: niszcząc ziemskie i kosmiczne cele militarne i rujnując architektoniczne perełki Exlibris. W imię wolności słowa lub pokoju, wedle uznania.

Mieszkańcy odległych planet śledzili na bieżąco relację z pola walki. Wojnę siedmiodniową z bunkra pod gmachem sądu relacjonowała na żywo zawsze elegancka Edarra Dirri. Walka była wyniszczająca dla obu stron, ale jeszcze bardziej dla miasta. Dla jednych wirtualna, dla innych śmiertelnie prawdziwa.

Ostatecznie, po osiągnięciu umownego pułapu 1000 punktów za likwidację celów, drużyna zwolenników Edgara Windera została ogłoszona zwycięską, a na tysiącach ekranów graczy przeciwnych inwazji na Ziemię ukazał się wielki napis Game Over. W wyniku walk na Ziemi życie straciło pół miliona mieszkańców. Trzech gwewoxian, wyczerpanych kilkudniowym sterowaniem dronów, trafiło do szpitala w wyniku odwodnienia.

Nad ranem, 7 października 2213 roku dobiegła końca największa w historii Bitwa o Ziemię, a żołnierze Armii Jakoba Galliego wyśliznęli się z kanałów i opanowali ruiny miasta.

Exlibris, 7 października 2213 r. Noc

Na zapleczu pubu Pod Klaszczącym Mchem panował półmrok. Wirtualny Dilmin Gilmin, stojąc z zaplecionymi na plecach czterema parami górnych kończyn, wyglądał przez okno, kontemplując zachód słońca nad zatoką i zrównanym z ziemią Exlibris. W tle leciała rzewna melodia.

– Nic nie zostało z tego miasta. A było całkiem ładne. Dobra muzyka, klimat, prawdopodobnie też jedzenie – stwierdził melancholijnie.

Edgar siedział na schodkach w zakrwawionej koszuli i bandażował zranioną łydkę. Kiedy skończył, przemówił lekko drżącym głosem trochę do siebie, trochę do Dilmina, choć nie był pewien czy ten słucha.

– Późnym popołudniem dotarłem ze swoim oddziałem na wybrzeże. Pięciu chłopaków z obozu, kumple po piórze i ja. Kilku naszych plądrowało rządowe rezydencje od południa. I ci powiedzieli, że mają dla mnie prezent. Zaprowadzili mnie do rezydencji przyklejonej do wysuniętego na południe klifu. W pomieszczeniu panował półmrok. Kiedy moje oczy przywykły do słabego światła, dostrzegłem nagą, skuloną w kącie pokoju kobietę. Miała posiniaczoną twarz i włosy ostrzyżone krótko, przy samej skórze. Obcięte pukle leżały rozrzucone wokół, długie, rude i piękne. Poznałem ją tylko po tych włosach. – Edgar urwał i ukrył twarz w dłoniach. – Co ja zrobiłem, Gilmin? – Dilmin Gilmin poruszył się nagle, zaintrygowany.

– No właśnie, co? Uratowałeś ją, abyście mogli żyć długo i szczęśliwie? A może jako przykładny ojciec rewolucji sam wykonałeś wyrok śmierci? Ach, Ziemianie, tyle niewiadomych, tyle możliwości! – Lecz uchwyciwszy spojrzenie Edgara, dodał pospiesznie. – Wiesz co, odpocznij sobie, resztę opowiesz mi jutro. Zrobimy z tego bestseller.

Koniec

Komentarze

» Napisałam je jakiś czas temu, przypadkiem weszłam na nie dziś, więc wrzucam. « 

Byłoby wspaniale, gdybyś wydłużyła ten “jakiś czas” o kilka godzin, potrzebnych na przeprowadzenie korekty tekstu. Niedociągnięcia są klasyczne, że tak je nazwę. Zbędne entery, zapis dialogów, przecinki…

Sam tekst sprawia wrażenie “młodzieńczego”. Wszystko dzieje się tak jakoś łatwo, podporządkowane głównemu założeniu nie zbacza z wytyczonej drogi, wiedzie do tragicznego triumfu albo triumfalnej tragedii – co ratuje tekst, bo cukierkowy finał kłóciłby się z generalną ideą opowiadania. Nie nową, tekstów o takiej wymowie było wiele, ale to żaden zarzut, jedynie stwierdzenie faktu.

Co mi się zdecydowanie podoba? Postać Edgara. Nie do końca kapituluje, bo odradza się w nim buntownik.

Wszystko dzieje się tak jakoś łatwo, podporządkowane głównemu założeniu nie zbacza z wytyczonej drogi

Znaczy jest spójne i jasne? ;) Bo takie było założenie. 

Dziękuję za dobre słowo o Edgarze. Serdecznie pozdrawia!

Nawet mi się podobało. Może w kilku momentach coś zgrzytnęło – jakaś naiwność czy błąd – ale ogólnie nie jest źle. Też myślę, że Edgar to dobry bohater.

Sevinch – weź no się szybciutko i pousuwaj zbędne entery i inne niedoróbki. Po co masz podkreślenia w tekście? 

Po niemiecku piszemy Blitzkrieg (zbędne e).

Całkiem ciekawe, nawet dla mnie, choć nie lubię Sf. Widać, że pióro (znaczy klawiatura) Cię słucha i potrafisz przekazać swoje myśli. Podoba mi się Twój styl – wyrazisty i klarowny. Faktem jest też, że temat buntownika nienowy, ale podoba mi się, że Edgar jest taki “ludzki” – że nie jest spiżowy, a strach sprawia, że rezygnuje (przynajmniej na jakiś czas) ze swoich ideałów. 

Wyedytuj opowiadanie i popraw błędy.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Pousuwałam te entery, nie miałam pojęcia, że tak rozformatowało.

Dziękuję wszystkim za dobre słowa, to naprawdę miłe i ciekawe doświadczenie.

Na początku uciekło ci kilka spacji po przecinkach. Zalazłam jeszcze: Na oczach Eleny mężczyzna gasnął. Gasł, chyba powinno być. Dalej błędów nie widziałam, bo czytanie mnie pochłonęło. Przyjemna lektura.

Bardzo fajny pomysł. Dlaczego całokształt już tak dobrze nie wygląda? Moim zdaniem dwie sprawy: opis sytuacji kosmopolitycznej na wstępie – mnie to zawsze zniechęca – i odrobina braku wprawy w posługiwaniu się językiem. Czasami jakieś zdanie wydawało mi się niezgrabne. Na przykład to:

Jak od jakiegoś czasu, za sprawą grupy informatorów nieśmiało przebąkiwały jednak media, część literatury sprzedawanej obcym cywilizacjom pochodziła z nieczystych źródeł.

“Jak” i “jakiegoś” tak blisko siebie nieładnie wyglądają. “Za sprawą grupy przebąkiwały” IMO, oznacza “z powodu grupy przebąkiwały”. A Tobie chyba chodziło o “po stronie grupy opowiadały się”. Albo o “jak przebąkiwały media, część literatury”, ale wtedy musiałby być przecinek po pierwszym słowie.

Babska logika rządzi!

Nie, otóż chodziło mi dokładnie o to, co napisałam, że za sprawą grupy informatorów przebąkiwały media. Że informatorzy, jak ich nazwa wskazuje, informowali rządowe media, a media nieśmiało informowały = przebąkiwały. Że była to sprawka informatorów, a media były nieśmiałe, bo pod totalitarnymi butami.

Aha, czyli ta trzecia opcja. W takim razie przecinek jest konieczny. Jego brak zmienia znaczenie zdania. :-)

Babska logika rządzi!

Przecinek zmienia sens z “z powodu” na “po stronie”? Hm. 

Przecinek decyduje, czy “jak” stanowi część określenia czasu akcji – “jak od jakiegoś czasu” analogicznie do “jak co tydzień” czy też część głównego zdania “jak przebąkiwały media”.

Babska logika rządzi!

To zdanie nie jest na miarę nobla, a ja nie jestem przecinkowym bossem, ale nie dałabym tam po “jak” przecinka. 

Jak od jakiegoś czasu, za sprawą grupy informatorów nieśmiało przebąkiwały jednak media, część literatury sprzedawanej obcym cywilizacjom pochodziła z nieczystych źródeł.

Na pewno nie na miarę Nobla…. :-) Boss nie oznacza znawcy. :-)

A może by tak:

Od pewnego czasu media, powołując się na anonimowych informatorów, nieśmiało przebąkiwały, jakoby część sprzedawanej obcym cywilizacjom literatury pochodziła z nielegalnych / nie kontrolowanych przez rząd źródeł.

Oczywiście, że lepiej. Ale matko, tam jest ponad trzydzieści tysięcy znaków! :-) Dlaczego skupiliście się na tym jednym zdaniu! :-) A boss oznacza, że przecinki jedzą mu z ręki, jak fiordy. ;)

:-) Ale tatko, szorcika na pięć tysięcy znaków można zdanie po zdaniu brać pod lupę, a na taki tekst jak Twój potrzeba by było czasu od pioruna. Składnia, treść, zgranie z kontekstem…

Na tym jednym, bo pierwsze takie “chropowate” plus wywołało dyskusyjkę. :-) No to się włączyłem… :-)

A ja zdanie wyłowiłam, bo mi to jak – jakiegoś strasznie zgrzytnęło. I poszło… ;-)

Babska logika rządzi!

Całkiem porządnie napisane opowiadanie, czytało się zupełnie nieźle, nawet z przyjemnością, ale pozostał pewien niedosyt. Wszystko w Bestsellerze dzieje się zbyt gładko i jak po sznurku zmierza do zaplanowanego finału, a ja bym chciała, żeby bohaterom rzucono pod nogi jakieś kłody, żeby musieli się zmagać z przeciwnościami, żeby sznurek trochę się splątał i żeby nie wszystko było takie oczywiste.

Niezależnie od tego co napisałam wyżej, uważam, że to udany debiut. ;-)

 

W peł­nym sa­mo­kry­ty­ki ra­por­cie pod­kre­ślił, że pla­ne­ta nie jest istot­na pod wzglę­dem stra­te­gicz­nym dla roz­wi­nię­tej czę­ści wszech­świa­ta. – Dlaczego w raporcie zawarł negatywną ocenę samego siebie?

 

de­cy­zję o tym na­le­ża­ło­by pod­jąć z wiel­ką roz­wa­gą,ze wzglę­du… – Brak spacji po przecinku.

 

w tym po­że­gnal­ny wiersz, jaki zdą­żył na­pi­sać do sio­stry przed eg­ze­ku­cją. – …w tym po­że­gnal­ny wiersz, który zdą­żył na­pi­sać do sio­stry przed eg­ze­ku­cją.

 

po czym od­szedł na swo­ich dzie­się­ciu dol­nych pa­rach od­nó­ży. – Zbędny zaimek. Czy istniała możliwość, by odszedł na cudzych odnóżach?

 

Sy­pia­łem głów­niew ka­na­łach… – Brak spacji.

 

Wielu i tak za­pła­ci­ło naj­wyż­szą cenę za ide­ały, które po­dzie­la­li­śmy. – Raczej: Wielu i tak za­pła­ci­ło naj­wyż­szą cenę za ide­ały, które wyznawa­li­śmy.

 

– W jakim celu stwo­rzył pan ten pasz­kwil? – Do­py­ty­wał śled­czy.W jakim celu stwo­rzył pan ten pasz­kwil? – do­py­ty­wał śled­czy.

Źle zapisujesz dialogi. Zajrzyj tu: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

ma ten­den­cje do fan­ta­zjo­wa­nia i ła­two­wier­ne­go ule­ga­nia wpły­wom. – …ma ten­den­cje do fan­ta­zjo­wa­nia i ła­twego­ ule­ga­nia wpły­wom. Lub: …ma ten­den­cje do fan­ta­zjo­wa­nia, ła­two­wier­ności i ule­ga­nia wpły­wom.

 

Dil­min Gil­min, pod­gło­sił dźwięk au­dio­wi­zu­ali­ze­ra. – Pewnie miało być: …Dil­min Gil­min, pogło­śnił dźwięk au­dio­wi­zu­ali­ze­ra.

 

Prze­ry­wa­my pro­gram, by po­in­for­mo­wać pań­stwa o pro­ce­sie, jaki za­koń­czył się dziś… – Prze­ry­wa­my pro­gram, by po­in­for­mo­wać pań­stwa o pro­ce­sie, który za­koń­czył się dziś

 

Po bły­ska­wicz­nym pro­ce­sie za­bra­li mnie od razu do po­li­cyj­nej ka­ret­ki i za­sło­ni­li mi oczy. Na po­kła­dzie oprócz mnie, było… – Nadmiar zaimków.

 

Pierw­sze­go dnia za­pro­wa­dzo­no mnie na salę, na któ­rej pra­co­wa­li moi pod­wład­ni.Pierw­sze­go dnia za­pro­wa­dzo­no mnie do sali, w któ­rej pra­co­wa­li moi pod­wład­ni.

 

Sze­re­go­wi więź­nio­wie sie­dzie­li przy ja­snych ekra­nach, po­chy­le­ni i sku­pie­ni. Twa­rze mieli szare, w oczach re­zy­gna­cję. Kiedy wsze­dłem, żaden nie pod­niósł na mnie wzro­ku.– Skoro siedzieli pochyleni przed ekranami, to ktoś, kto stał, chyba nie mógł dostrzec, co mieli w oczach, tym bardziej, że żaden nie podniósł wzroku.

 

Zmru­żył cwane oczka i wy­dmu­chał gęstą chmu­rę dymu.Zmru­żył cwane oczka i wy­dmu­chnął chmu­rę gęstego dymu.

 

A ja skło­ni­łem się uni­że­nie, strze­li­łem z ofi­ce­rek… – Jak się strzela z oficerek?

Proponuję: A ja skło­ni­łem się uni­że­nie, strze­li­łem obcasami

 

Mróz, zima, żoł­nie­rze pa­da­ją jak kacz­ki w od­wro­cie… – Skąd taki pomysł, że kaczki w odwrocie padają? ;-)

Skoro mróz, to raczej oczywiste, że zima.

Proponuję: Mroźna zima, mnóstwo śniegu, żoł­nie­rze w odwrocie pa­da­ją jak kacz­ki

 

Osta­tecz­nie, po osią­gnię­ciu umow­ne­go pu­ła­pu 1000 punk­tów za li­kwi­da­cję celów… – Osta­tecz­nie, po osią­gnię­ciu umow­ne­go pu­ła­pu tysiąca punk­tów za li­kwi­da­cję celów

Liczebniki piszemy słownie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy,

dziękuję za korektę i dobre słowo. Cieszę się, że opowiadanie spotkało się z pozytywnym odzewem. Chciałam, żeby wszystko szło gładko jak po sznurku do dramatu. Właśnie takie było założenie, że wszystko przychodzi mu łatwo, kosmita jako deus ex machina, ukochana kobieta, kariera i wybór, który zniszczył wszystko. No i jest to jednak w założeniu przynajmniej czarna komedia. ;)

Sevinch, z ogromnym zdumieniem przeczytałam ostatnie zdanie Twojego komentarza. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by o Bestsellerze powiedzieć, że to czarna komedia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No cóż, może i różowy dramat;) Dla mnie to była czarna komedia. Mnie bawiła. A czytanie, że ktoś odbiera coś mojego inaczej niż ja, jest ekscytujące!

No cóż, nasze poczucie humoru też nie musi być identyczne. ;-)

Niezależnie od wszystkiego, będę czekać na Twoje kolejne opowiadanie. Mam przeczucie, że się nie zawiodę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyznam, że mi się podoba bardzo poukładana treść opowiadania, bo widać, że umiejętnie planujesz i nie gubisz się. Przy takim pomyśle, wydaje mi się, że łatwo można by było zgubić podstawowe założenie. Można by dodać trochę więcej ikry i chaosu. Jednak nadal uważam, że jest bardzo dobrze. Gdyby tylko jeszcze nad tym popracować, byłaby sympatyczna nowelka. 

Nowa Fantastyka