- Opowiadanie: Riboq - Wysuszeni

Wysuszeni

Nie wiem, czy do gustu przypadnie, ale ja się bawiłam przy pisaniu niesamowicie. Ze zdumieniem odkryłam, że to najdłuższa rzecz, jaką spłodziłam od dłuższego czasu, więc konkurs spełnił swoje podstawowe zadanie – zainspirował. :)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

joseheim

Oceny

Wysuszeni

Nie, żebym miał jakieś złe skojarzenia związane z tą świątynią. Wszystko tutaj było zawsze w jak najlepszym porządku. O ile można było go utrzymać wśród rozchełstanych i wiecznie nawalonych mnichów. Patrzyłem właśnie na jednego z nich. Tak się owinął w swoje szaty, że dupnął na wilgotny kamienny chodnik i wyplątywał materiał spomiędzy długich, brudnych palców u nóg. Nie wyzłośliwiam się, w końcu tylko wykonywał swój obowiązek – czyli pił, a dźwiganie konsekwencji tego było rzeczą, z którą każdy radził sobie… jakoś sam.

Przybyłem tutaj niespełna pięć godzin temu. I siedziałem, czekając na widzenie z Nalejlamą, wciąż czując w ustach kurz traktu. Słyszałem szepty, że może to potrwać dłuższą chwilę, bo Nalejlama Obi całkiem niedawno skończył modły, co z reguły owocowało kilkugodzinną alkoholiczną katatonią. Siedziałem więc, ja, wasz uniżony Pierwszy Sługa i czekałem cierpliwie. To jedna z wielu moich zalet. Nie bez powodu mówią na mnie Najuniżeńszy Pierwszy Sługa Wuddy.

Klasztor znajdował się na szczycie wzniesienia, karłowate, wciąż atakowane zimnym, górskim powietrze krzewy i drzewa, układały się w drobne chmurki zieleni, zlewając się czasem z mgłą w seledynową, rozmazaną plamę. Było to urokliwe. Najpiękniej było przy wodospadzie i tam właśnie postanowiłem przenieść się z oczekiwaniem na widzenie. Poinformowałem, kogo trzeba, zostawiłem listy uwierzytelniające i przysiadłem na wysuniętym nad bryzgający wodospad mostku.

Idealne miejsce do głębokich medytacji. Czasem tylko jakiś gwałtowny rzyg naruszał monotonny szum wody. Cóż, takie rytuały.

Szary Szereg wysłał mnie tutaj w związku z doniesieniami o tajemniczych zaginięciach. Przyglądając się przez ostatnie dwie godziny okolicy, nie uznawałbym jednak tych zaginięć za takie tajemnicze, ale zadanie to zadanie, więc pozostanę tutaj, dopóki nie zweryfikuję, kto stoi za niepokojącymi wydarzeniami.

Podeszła do mnie jedna z nielicznych tutaj kobiet. Trzeźwa.

Ukłoniła się nisko.

– Czcigodny Pierwszy Sługo, proszę za mną.

Wyprostowała się i odsunęła o krok.

Wstałem powoli. Mżawka bijąca od wodospadu weszła w moje stawy chyba zbyt głęboko. Nie do końca o taką medytację mi chodziło.

– Czyżby Nalejlama, postanowił mnie przyjąć? – Nagle poczułem się znużony. Wilgoć, długa podróż, ta brzydka kobieta – to wszystko nagle sprawiło, że rozdrażnienie zaswędziało mnie pod skórą jak ugryzienie wszy. Wielokrotne.

Nie odpowiedziała, wskazała tylko ręką kierunek.

 

Wprowadzono mnie do Wielkiej Sali Modlitewnej. Długa, wsparta szeregiem pięknie rzeźbionych kolumn, malowanych czerwienią i złotem, miała rzędy siedzisk podsuniętych pod boczne ściany, a zewsząd wydobywał się słodki zapach kadzideł. Nim dotarliśmy do podwyższenia, na którym zasiadał Nalejlama i jego doradcy, miałem okazję przyjrzeć się im dokładnie.

Wasz uniżony Pierwszy Sługa ma bardzo dobry wzrok i słuch. Jak już mówiłem – jestem kopalnią zalet i umiejętności.

Ku mojemu zdziwieniu cała trójka zajmująca siedziska na podwyższeniu, była w o wiele lepszym stanie niż wskazywałby na to charakter świątyni. Do tej pory wszyscy, których widziałem, mniej lub bardziej chwiali się ku czci Wuddy.

Czyżby hartowano ich na wzór członków Szarego Szeregu? Twarze były skupione i wyrażały niechęć. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego listy i upoważnienia związane z moją funkcją, wywołują takie dziwne zachowania. Tym bardziej, że zawsze zarzekają się, że tak bardzo miło mnie gościć w uniżonych, ubogich…

– Witamy, czcigodny Pierwszy Sługo. – Mężczyzna siedzący w centrum skinął głową ponuro. – Miło cię gościć w tych uniżonych, ubogich i pobożnych progach.

Nie miał na sobie żadnych insygniów Nalejlamy, nie stała przed nim również tradycyjna czara świętego napitku Wuddy.

– Jak rozumiem, Nalejlama nie jest w stanie powitać mnie osobiście?

Ponurak poruszył się na siedzisku i skrzywił lekko.

– Niestety, mam nadzieję, że tymczasem wystarczy ci moja pomoc. – Ukłonił się głęboko. – Alk Raz Denat, Podczaszy i Piwniczny.

Podwójne „P”, jak mawiali bracia w Szarym Szeregu. No, przynajmniej druga najważniejsza w tym miejscu osoba. Nie będę musiał czuć się urażony.

Przyjrzałem się jego towarzyszom i obdarowałem Denata pytającym spojrzeniem.

Ten potrząsnął głową tylko i wstał.

– Chodźmy, wygodniej będzie rozmawiać w bardziej ustronnym miejscu.

Odprawił podwładnych, a ci w mgnieniu oka zniknęli. On sam zaś kiwnął głową zapraszająco, wskazując wejście do bocznych pomieszczeń.

 

No, tu się waszemu uniżonemu Pierwszemu Słudze bardziej podobało. Jeżeli niczego nie zepsują, mój raport może wyglądać całkiem przystępnie. Wszak wiadomo, że zaginięcia zaginięciami, ale z całej wizyty należy sporządzić szerokie sprawozdanie. A w tym momencie zaczęło mi się tutaj podobać, co wydawało się niemożliwe – po tych godzinach oczekiwania.

Najuniżeńszy Pierwszy Sługa, czyli ja, jest bardzo cierpliwy, ale też bardzo pamiętliwy, co poczytuję sobie za zaletę. Dobra pamięć to podstawa.

Pomieszczenie było bogate, ciepłe i wypełnione tym, co najbardziej lubię. Jadłem, pięknymi półnagimi kobietami, chociaż tylko na malowidłach, i lekkim winem. Upić się nie mogłem, co nie znaczy, że nie lubię kosztować dóbr spod skrzydeł Wuddy, który miłością obdarzył wszystko, co zachwieje błędnikiem i wzruszy żołądek.

Tylko nadal nie rozumiem po, co ta brzydka baba za nami przylazła.

Szybko mi to wyjaśniono.

– Razel Daz Keleris jest jedną z Drugich Sług oddelegowanych do naszego klasztoru. Pełni funkcję ambasadora Szarego Szeregu.

Przyjrzałem się kobiecie. Nikt nie poinformował mnie o jej obecności tutaj, a materiały, które mi udostępniono, nie zawierały nazwiska Razel. Zmarszczyłem brwi.

– Drugi Sługa?

Ukłoniła się głęboko.

– Szary Szereg, Izdabul.

– Zatem twoim mistrzem był Marg Fuy Trink.

Ponownie się ukłoniła. Uznałem to za potwierdzenie.

– Zatem, czy masz coś do powiedzenia w sprawie zaginięć? Zebrałaś jakieś informacje? – Sięgnąłem po prażonego patata i zamoczyłem go w słodko-pikantnym sosie.

– Wolałabym przedstawić ci moje notatki. – Z ławy stojącej nieopodal wygodnych, bogato zdobionych poduch wzięła plik pergaminów i podała go waszemu uniżonemu Pierwszemu Słudze..

– A ja wolałbym, żebyś użyła swojego pięknego języczka i opowiedziała.

Byłem spragniony trunku i jadła i to było jedyne, co teraz chciałem trzymać w dłoniach. Z zadowoleniem zauważyłem, że określenie „piękny języczek” ją ukłuło. Ukłoniła się tylko jednak. Ponownie.

– Ponad miesiąc temu zaczęto zauważać zaginięcia wśród mnichów i służby, były niepokojące, bo o ile zniknięcia i powroty zdarzały się tutaj od zawsze, o tyle przybrało to obecnie charakter masowy. Sprawa pogorszyła się jeszcze bardziej, kiedy ochotnicy zaczęli wyruszać na poszukiwania zaginionych – i sami też znikali. Badając ślady i przesłuchując świadków, doszliśmy do wniosku, że sprawa ma coś wspólnego z wodospadem Spragnionego. To tam najczęściej znajdowaliśmy przedmioty należące do ofiar, jednak żadnego tropu więcej, żadnych ścieżek, ukrytych jaskiń, tajemnych przepraw. Nic.

Przełknąłem ostrawy sos, oczy mi się zaszkliły. Zdecydowanie skomponowano go, by ugasić jego płomień czymś wykwintnym.

– Jakieś ślady walki? Krew? Niewyjaśnione zgony?

Potrząsnęła głową.

– Nie, po prostu znikają.

Kręcąca się po pomieszczeniu służka napełniając czarkę, którą podsunąłem, odwróciła wzrok. Jej ręce drżały. Przyglądałem się chwilę. Była nieco ładniejsza od Keleris, chociaż patrząc na obie kobiety, miałem wrażenie, że te góry mordują kobiece walory. Złapałem młódkę za rękę i wciągnąłem sobie na kolana.

– Co cię tak trapi, słodka… jak masz na imię? – Wodziłem wzrokiem od Keleris do dziewczyny z niewinnym zainteresowaniem w spojrzeniu.

Trzęsła się teraz już bardziej wyczuwalnie.

– Amarena, panie.

– Czy masz może jakieś imaginacje względem zaginięć, Amareno?

Otwierała i zamykała usta przez chwilę, po czym wyrzuciła z siebie:

– To Muka!

Denat i Keleris przewrócili oczami ze znużeniem.

– Muka? – Byłem zaciekawiony.

– To miejscowa legenda. – Podczaszy machnął ręką znudzony. – Powiadają, że w tutejszych wodospadach żyje wiedźma wodna, Muka, która porywa mężczyzn, po to, by płodzić z nimi dzieci.

– Armię Muki… – Służka była przesłodka w swoim dziecinnym przerażeniu.

Wychyliłem zawartość czarki, wciąż trzymając Amarenę na kolanach, po czym podsunąłem do ponownego napełnienia.

– Ah… armii Muki… I co ta armia…

– Powiadają, że zejście tej armii z gór, będzie oznaczało koniec Wuddy. – Dziewczę chyba najbardziej przerażał ten element legendy. Chociaż nie byłem pewien, może to chodziło o to, że mówi o tym Pierwszemu Słudze.

Uniosłem brew.

– Czyżbyśmy mieli element heretycki?

Nie dziwiło mnie to, bez powodu by mnie tutaj nie wysyłali.

– To tylko legendy – powiedziała Keleris.

Klepnąłem Amarenę w tyłeczek i wygoniłem z kolan.

– Muka, nie Muka – dzisiaj to ja muszę poważnie rozgrzać kości i trzewia, ale jutro z rana będę chciał zobaczyć ten wodospad.

Drugi Sługa skinęła głową, potem znów się ukłoniła i wycofała z pomieszczenia.

Uśmiechnąłem się do Piwnicznego Denata, unosząc czarkę.

 

Powietrze było zimne i nieubłaganie wdzierało się wilgocią pod kaftan. Stałem na tym samym mostku, na którym wczoraj oczekiwałem na audiencję u Nalejlamy. Dzisiaj wypatrywałem Keleris, która miała mnie doprowadzić do miejsca, gdzie wszystkie tropy urywały się tak gwałtownie.

Pojawiła się w końcu, oczy miała zaczerwienione, wyglądała jak niewyspany szop po całonocnym wyścigu pralniczym. Musiała mieć ciężką noc. Oczywiście ukłoniła się. Zaczynało mnie to denerwować i miałem ochotę ustawicznie ją przedrzeźniać. I zrobiłbym to, gdyby nie fakt, że kłanianie się kobiecie to jakiś idiotyzm.

Skinąłem tylko głową na powitanie i skrzywiłem się.

Nie przedłużając, poprowadziła mnie ku starym drewnianym stopniom wrytym w skałę. Nie widziałem ich, stojąc na mostku. Skryte były w bladej zieleni sztywnych traw, które wczepiały się w każdą, zawierającą choć odrobinę ziemi, szczelinę. Ostrożnie stawiała stopy, co oznaczało, że i ja musiałem się porządnie pilnować. Dotarliśmy do wąskiego przejścia. Z jednej strony mieliśmy litą skałę, a z drugiej ścianę wody. Wszędzie tutaj było tak cholernie ślisko, że zacząłem podejrzewać, że może mnie ta wycieczka kosztować życie.

– To tutaj.

Keleris zatrzymała się i wskazała brodą przed siebie. Przesunąłem się obok niej, ocierając plecami o mokry i zimny kamień.

Ślepy zaułek, po którym spływały wąskie strumyczki, drobne odpryski wodospadu. Spragniony huczał po naszej lewej stronie bez opamiętania, przemaczając doszczętnie ubrania i umysły. Badałem wzrokiem wygładzony wodą kamień. Nic, absolutnie żadnych szczelin, prócz wypłukanych wodą ścieżynek.

– Zostanę tutaj chwilę, więc jeżeli nie chcesz się zanudzić, możesz iść.

Nie miałem ochoty na pracę zespołową, a już na pewno nie z szopem o pięknym języczku.

Nie słyszałem odpowiedzi, ale Keleris się oddaliła. Macałem ściany i podłoże, szukając czegoś, co dałoby mi jakieś wskazówki.

A weź skocz.

O nie, tylko nie to.

Oj, no weź. Będzie fajnie.

– Czy ja wzywałem pomocy? Czy JA PROSIŁEM O POMOC?

Weź, bo uznam, że mnie nie lubisz. A wiesz co ja…

– Od razu „nie lubię”, skąd ci to do głowy…

Bo zaglądam do twojej?

Poczułem na ramieniu ciężar, jęknąłem.

Nie sądzę, żebyś potrzebował pomocy, ale nudzi mi się i chcę zobaczyć, jak moczysz majty ze strachu.

 

Nim dotarło do mnie, co się właściwie dzieje, otoczenie zmieniło charakter ze stało-lądowego na powietrzno-wodny. Moje pięty wskazywały znikające już na niebie gwiazdy, a głowa kamienisty, spieniony basen wodospadu.

Zeszczałem się, a towarzyszył temu głośny śmiech. Nie mój.

 

Próbowałem przywołać cokolwiek, od momentu, kiedy spadałem. Absolutnie nic nie pamiętałem. Ocknąłem się w jakiejś pieczarze, której jedyne wyjście zastawione było głazem. Przynajmniej jedyne wyjście, które wymacałem. Nie widziałem nawet czubka nosa. Nadal nie obeschłem po przymusowej kąpieli, ale szczęściem nie cuchnąłem silnym siuśkiem jak syn Naczelnika Thorgen, kiedy mu odrzynałem przyprawione cycki, na publicznej egzekucji.

– No, i zobacz co żeś narobił. – Tym cichym wyrzutem chciałem przywołać Satyra.

Niestety nie odpowiedziała mi nawet cisza. Nic mi nie odpowiedziało. Poszedł sobie, ubawiwszy się przednio nieszczęściem podopiecznego. Na co mi taki Satyr, który pojawia się tylko wtedy, kiedy istnieje ryzyko dobrej zabawy?

A teraz wrzucił mnie gdzieś we wnętrze góry i…

Nie skrzecz tak, bo mi jaja więdną.

Prychnąłem.

– Było mnie nie wrzucać do wody. I nie mam broni.

To pierwsze co odkryłem, kiedy się ocknąłem. Zabrano mi sztylet, długi nóż i pałkę, co było wystarczającym dowodem na to, że jestem gdzieś w pobliżu źródła zagadki zaginionych mnichów. Gdyby znalazł mnie ktoś z klasztoru lub okolicznych związanych z klasztorem mieszkańców, już dawno grzałbym dupę w zdobnych poduszkach.

A tutaj, nawet jeżeli gdzieś te poduszki były, to ich nie widziałem w tej ciemnicy.

Tak, jakby broń była ci kiedykolwiek potrzebna.

– No, bo uznam, że to komplement.

Ahm, masz opiekuna z fantazją, nic się nie bój.

Dobiegły mnie jakieś niewyraźne głosy. Ktoś chyba się kłócił. Podniosłem zadek powoli i nadstawiłem ucha. W końcu rozróżniłem męski i kobiecy głos, nie mogłem jednak zrozumieć słów.

Ona by chciała już wrócić do swoich komnat, przyszło właśnie nowe ziele ze wschodu, a ona już nie umie się pobudzić tutejszym towarem.

Zdębiałem.

– Co?

No… sfrustrowana jest, bo ma ochotę poleżeć w wyrku, sam na sam ze…

– Że co?

A jemu chce się…

– O czym ty w ogóle mówisz?! – Mało brakowało, a krzyknąłbym, wydusiłem to jednak półgłosem.

No… chciałeś wiedzieć, o co im chodzi.

Faktycznie, chciałem wiedzieć co się tam dzieje, o czym rozmawiają…

Aaaaaa… o czym rozmawiają…

Jęknąłem załamany.

Wtedy kamień zaczął się odsuwać. Światło, które wlało się do pieczary, oślepiło mnie, więc przesłoniłem oczy dłonią i próbowałem dojrzeć, kto stoi w wejściu.

– Pozwól, Pierwszy Sługo Mord Ir Merze. Zbyt długo tutaj tkwiłeś.

Ruszyłem powoli, przyzwyczajając wzrok do jasności. W końcu wyszedłem na oświetlony pochodniami, wykuty w skale, korytarz.

– Pewnie chciałbyś wiedzieć, gdzie jesteśmy?

Wciąż mrużyłem oczy, wiedziałem tylko, że mam przed sobą mężczyznę w szarych szatach, podobnych krojem do mnisich.

– To system pieczar pod klasztorem. – Potencjalny mnich wskazał mi jedną z odnóg tunelu. – Proszę.

Szliśmy powoli, wygładziłem wilgotne jeszcze odzienie, niezadowolony.

Przewodnik zauważywszy mój stan, westchnął.

– Zaraz zajmiemy się tym, Pierwszy Sługo Mord Ir Merze.

Nie pytałem, skąd zna moje imię. Wolałbym przesłuchiwać go w bardziej komfortowych warunkach, niż spacer w mokrym, oszczanym ubraniu. Poczekam.

 

Zaczynałem mieć powoli dosyć tej malowniczości otoczenia. Wyprowadzono mnie na skryty pod nawisem skalnym, naturalnie wyrzeźbiony przez wodę balkon. Ustawiono na nim proste, ale kunsztownie wykonane, plecione siedziska, wyłożone miękkimi kocami. Pomiędzy nimi poustawiano kilka ciężkich, małych stołów. Przewodnik poprowadził mnie do jednego z nich. Wskazał mi głęboki fotel, a wezwany gestem chłopiec postawił przed nami misę ze świeżymi owocami i półmisek prażonych patatów, oraz znajomy mi sos.

– Zaiste, czy wy wszyscy jecie tutaj to samo?

Mężczyzna uśmiechnął się kącikiem ust.

– Przejdźmy do sedna, Mord Ir Merze.

Zmarszczyłem brwi, nikt nie był na tyle śmiały, żeby pomijać mój tytuł Pierwszego Sługi.

– Pierwszy Sługo Mord Ir Merze. – Poprawiłem go, uśmiechając się z wyższością. Stał za mną Szary Szereg, a jemu należy się szacunek. Przecież wasz uniżony Pierwszy Sługa nie jest łasy na tytuły.

– Obawiam się, że ani twoje umiejętności, ani listy, ani tytuły nie mają tutaj większej wartości.

Powiedział to ot tak sobie, z nieznośną lekkością bytu połączoną z pewnością siebie, godną czerwonodupnej małpiatki w rui.

– Ach tak? – Oparłem się wygodnie i obracałem w dłoni porwane z misy jabłko.

A on nadal się uśmiechał.

– Przybyłeś tutaj wezwany przez Podczaszego, a dokładnie przez jego meldunek złożony w siedzibie głównej Szarego Szeregu.

Sięgnąłem po nóż i zacząłem obierać owoc, przyglądając się otoczeniu.

– Na początek: ustalmy, gdzie jestem.

Słychać było szum wodospadu, jednak był on zdecydowanie cichszy niż huk Spragnionego, również zieleń zdawała się tutaj żywsza, jakby wszechobecny w tych górach opar wodny nie miał tutaj dostępu.

– Jak już wspomniałem, to system pieczar wydrążonych przez wodę w skale. Znajdujemy się bezpośrednio pod klasztorem, ale wodospad znajduje się po drugiej stronie góry.

– Mam rozumieć, że starożytna budowla ma jeszcze bardziej starożytne naturalne lochy i nikt, tam na górze, o tym nie wie?

– Ależ wiedzą.

Przeniosłem spojrzenie z porośniętych zielenią skał, znajdujących się po drugiej stronie naturalnej rozpadliny, na rozmówcę.

– Wiedzą, ale to ty znasz do nich wejście. – Pochyliłem się nad stołem. – Kim jesteś i co robisz z zaginionymi?

Poprawił szarą kaszaje.

– Jestem lub też jak sądzę, byłem Nalejlamą klasztoru.

Parsknąłem śmiechem.

– Raczysz sobie żartować. – Ugryzłem jabłko. – Chcesz mi powiedzieć, że sprowadziliście Pierwszego Sługę z powodu wewnętrznych przepychanek o władzę?

Uniosłem oczy ku sklepieniu.

– Słyszałeś to Kopyt?

Przez twarz Nalejlamy Obiego przemknął cień strachu.

– Ten żarcik trzeba opić. – Rozejrzałem się w poszukiwaniu czarki.

– Tutaj nie ma alkoholu.

Zamarłem.

– Słucham?

– Nie pijemy tutaj napojów alkoholowych. – Obi patrzył na mnie z determinacją.

– No to właśnie wyjaśniło się, po co mnie tutaj Wudda skierował. – Wyprostowałem się.

Ten zasuszony, dziwny człowieczek o twarzy żółwia morskiego na diecie, był heretykiem. Nie machinacjami, nie malwersacjami miałem się zająć, a Abstynentem.

– Zapłacimy ci, ile chcesz.

Roześmiałem się jak ucieszone z pierwszego kieliszka dziecko.

– Chcesz mnie przekupić, starcze?

– Możemy zrobić tak, a mogę powiedzieć ci nieco prawdy o tobie. I ta opowieść ci się nie spodoba.

Wasz uniżony Pierwszy Sługa nie lubi być szantażowany. Jeszcze bardziej nie lubi być informowany, że ktoś uważa sam akt szantażu za możliwy. Najbardziej jednak wasz uniżony Pierwszy Sługa, nienawidzi, jak się komuś wydaje, że wie o nim coś niestosownego.

– Grozisz mi stary, trzeźwy człowieczku?

Hoł hoł hoł, będzie wesolutko.

Prawie słyszałem, jak Kopyt zaciera racicami.

Nalejlama Obi nabrał powietrza.

– Nie grożę, usiłuję tylko chronić tych wszystkich ludzi, którzy uciekli pod moje skrzydła, szukając wytchnienia od wyniszczającego kultu.

Pochyliłem się nad stołem.

– Uważaj, bo bluźnisz, a im bardziej bluźnisz, tym większe mam prawo wyrwać ci rytualnie nerki, bez procesu.

Poprawił szatę i rozejrzał się nieśmiało.

Nie byłem głupi, zdawałem sobie sprawę, że nie jesteśmy sami. Miałem jednak swoje umiejętności i odpowiednią postawę, a to połowa sukcesu. I miałem Kopyta. O ile zechce mu się ruszyć, bo może będzie wolał popatrzeć jak leję w portki po raz kolejny.

– Wysłuchaj mojej opowieści o nas, a potem…

Posłał mi podekscytowane spojrzenie.

– … o Pierwszym Słudze Mord Ir Merze, jeśli zechcesz.

Oparłem się na powrót w plecionym, głębokim fotelu.

– Tak na sucho? Jeżeli będziesz chciał mnie przekupić, to sam brak napitku będzie sporo złota kosztował. Jednakowoż plotki na mój temat są bezcenne…

Nalejlama Obi westchnął tylko głęboko.

– Znaleźliśmy ten system pieczar już dawno. A dokładnie: ja znalazłem. Los chciał, że po którychś modłach, zamroczony świętym napitkiem Wuddy, pobłądziłem na mostek nad Spragnionym. Szukałem oddechu, powietrza i dobrego miejsca na… odchorowanie… – Skrzywił się. – Skończyłem w wodzie. Mówi się, że pijanego Wudda strzeże i jest w tym coś, bo spieniona woda wypluła mnie we wnęce za ścianą wodospadu. Kiedy się obudziłem, nie miałem w ogóle pojęcia…

– Oszczędź mi, proszę szczegółów, można by z tego osobną legendę, jak wierzę, zrobić, ale nie dzisiaj i nie teraz.

Ucichł na chwilę.

– Dobrze, powiem tylko, że błądziłem tym systemem jaskiń kilka dni, nim znalazłem wyjście. I straszliwie przez te dni cierpiałem. Pod koniec jednak zacząłem odczuwać dziwną ulgę, ciało było osłabione, odżywiałem się tylko tym, co małpy zawlekły do swoich schronień tutaj i …czułem się coraz lepiej. Doszedłem do wniosku, że to brak napitku Wuddy mi służy.

Pokręciłem głową, słuchając tych herezji.

– Zszedłeś do podziemi, by porzucić wiarę Wuddy? A teraz ściągasz za sobą ludzi?

– Zrozum, te rytuały rujnują nasze życie, tutaj z dala od nich, wiem o tym na pewno.

– Bardzo to wszystko zabawne, ale twierdzenie, że winny trunek niszczy zdrowie, jest czystym idiotyzmem. Jest zdrowy na serce, na krew, bimber oczyszcza żołądek, piwo naprawia nerki i regeneruje męskość…

Starzec pokręcił głową.

Spojrzałem na niego zimno.

– Ja nie staram się ciebie przekonać, starcze. Ja ci mówię, że za zaprzeczanie tym prostym prawdom, umrzesz nie tylko poprzez rytualne usuwanie nerek na żywca, ale i zawiążesz kokardki z własnych jelit na szyjach swoich popleczników. Wiesz o tym, widziałeś to.

Obi spojrzał na mnie załzawionymi oczyma.

Miałem nadzieję, że nie zacznie mi tu rzewnie płakać. Ledwie znosiłem pijackie płacze, a te na trzeźwo były nie do wytrzymania. Gdyby były, pracowałbym w lochach, przesłuchując podobnych jemu.

Ja ich tylko tam dostarczałem.

– A powiedz mi Pierwszy Sługo, czy ktoś, kto nie może się upić, jest wyznawcą twojego pana? Twojego Wuddy?

Nie cierpię, jak wpadają w ten ton. Bla, bla, bla – nici z ciekawej rozmowy.

– Nie ma ludzi, którzy nie mogą się upić, są tacy, którzy potrzebują na to więcej czasu, modlitw i świętych napitków. Wtedy na połączenie z Wuddą niestety czeka się długo, ale nie ma nikogo, kto byłby odporny.

– Ale gdyby był odporny – czy byłby heretykiem? Powstańcem? AntyWuddą?

– Zapewne. Wszystkie te funkcje, bynajmniej się nie wykluczają.

– A co jeżeli powiem ci, że znam kogoś takiego?

Roześmiałem się.

– Bajeczkami chcesz kupić wolność i życie?

– Patrzę na niego.

 

Mój głośny śmiech zmieszał się z rechotem Kopyta. Różnica polegała na tym, że ja śmiałem się ostentacyjnie, a Satyr złośliwie. Bardzo złośliwie. Czułem wręcz, jak jego jadowity ubaw spływa mi po sumieniu.

– Nie tylko ty masz akta i stare pergaminy na podorędziu. – Obi był już zupełnie spokojny. Jakby przekraczając ten próg, upewnił się, że nie ma powrotu i pozostała mu już tylko determinacja. – I twoje otoczenie w siedzibie głównej również nie jest tak przejrzyste, jak byś chciał.

Sięgnąłem po kolejne jabłko. Chociaż prażone pataty kusiły, nie do końca ufałem rozmówcy.

– To akurat żadne odkrycie. Sale Pierwszego Szeregu aż buzują od intryg i stronnictw, nie odkryłeś żadnego nowego lądu. – Obierałem owoc powoli. – Nawet wysepki, rzekłbym, nie odkryłeś.

 

Dosyć tego pierdolenia.

Poczułem, że powietrze wokół zaczyna drgać niebezpiecznie. Zakląłem ciężko i zerwałem się z siedziska. Obi podążył w moje ślady, jednak był przekonany, że chcę go zaatakować. Uskoczyliśmy zatem obaj, w przeciwnych kierunkach. W tym samym momencie z zaułków przy występie skalnym wybiegło pięciu łysych, smukłych chłopców. W dłoniach trzymali zakrzywione krótkie miecze, których rękojeści odarto ze zdobień chamskim zeszlifowaniem. Otoczyli mnie wianuszkiem. Przewróciłem tylko oczami.

– Głupcy.

Powietrze wciąż drgało, z nieregularnych uderzeń przechodząc w jeden spójny rytm, który poruszał powoli aurą.

Tylko ja to widziałem, bo to był mój Satyr Stróż. I tylko ja wiedziałem, co teraz nastąpi. Chociaż to nie było do końca prawdą, bo jedyne co wiedziałem to to, że wszyscy zaraz zginą, ale jakim malowniczym sposobem stanie się to tym razem…

– …to już inna bajka – wymamrotałem.

Przejrzysta, drżąca tkanina powietrza rozdarła się i z przejścia wyłoniła się potężna głowa, zdobna w dwa zawinięte rogi. Mnisi stali z szeroko otwartymi oczyma, zastanawiając się, czy to nawrót delirycznych wizji. Poroże splecione z gęstą szczeciniastą grzywą, błysnęło wypolerowanym, czarnym onyksem.

„Poranne przebudzenie czarnolicego demona”, taki tytuł nadałbym temu obrazowi. “Ładne”, westchnąłem.

Zamknięte do tej pory oczy, otworzyły się nagle i objęły zgromadzonych zimnym, błękitnym spojrzeniem, którego siła sparaliżowała młodych mnichów.

Potem pojawiła się jedna ręka, druga, Kopyt wodził szponiastymi palcami po twarzach ofiar, a każde dotknięcie rozsypywało się błękitną siatką błyśnięć, rozbiegających się po ich ciałach. Każda pieszczota trafiała celu.

Wstałem i patrzyłem na to oniemiały.

– Naprawdę?

Kopyt odwrócił ku mnie swoje demoniczne oblicze.

– Chcesz spróbować?

– Dzięki, ale do miziania się z Satyrem, to by mnie chyba nawet antałek Napitku Wuddy nie nakłonił.

Ludzie wokół nich płonęli. Trawieni wewnętrznymi żądzami zagłębiali się w szaleństwie.

– Ale oni nie będą chyba…

Pierwszy z nich dopadł do najbliższego kompana i wgryzł mu się w szyję.

– Kopyt, ty arystokrato tandety…

Kolejny zdarł z siebie szaty i zaczął orać swoją pierś paznokciami, zmieniając ją w kanwę dla krwawego obrazu. Ten widok pobudzał pozostałych.

Potarłem czoło zażenowany, kiedy jeden z pozostałych zaczął dokazywać cieleśnie nad towarzyszem, który zaczął ucztować jako pierwszy.

Kopyt sunął jednak w stronę Obiego.

Ten truchlejąc, zatrzymał się pod ścianą i tylko nabierał powietrza coraz płytszymi oddechami. Wyrzucał z siebie pojedyncze zgłoski, z których udało mi się w końcu ułożyć słowa.

– Przecież… nie… zabijesz… nas wszystkich…

Satyr zaśmiał się gardłowo, z przerwy w drgającym rozerwanym magią powietrzu, nadal wystawał tylko jego tors, dwa potężne ramiona i zdobna w poroże, wielka głowa. Przytulił zniekształcony bruzdami grzbiet nosa do twarzy człowieka, niczym kochanek.

– Nie, moja złota, trzeźwa, ludzka dupeczko, ty to zrobisz.

Przesunął pazurem po policzku Obiego, wtrącając w jego krwiobieg kaskady błękitnych impulsów i odsunął się od niego.

– Idź Muka, wyprowadź armię.

Zamrugałem zaskoczony. Wasz uniżony Pierwszy Sługa poczuł się użyty do czegoś, czego nie mógł przewidzieć i zaczynał bać się, jak się to dla niego zakończy.

Kopyt patrzył jeszcze chwilę za Obim, który zniknął w tunelu, po czym przepłynął ponad kotłującymi się mnichami, w moim kierunku. Oblizał czarne wargi, obrzucając spojrzeniem scenkę, w której jeden z mnichów wplatał swoje jelita w trzewia towarzysza.

– Tyle miłości… – Jego mruknięcie brzmiało jak zduszony chichot jakiejś mrocznej istoty, zamkniętej w głębokiej studni.

Zwrócił się do mnie.

– I jak ci się tym razem podobało?

Wzruszyłem ramionami.

– Nie wiem, muszę mieć czas na docenienie artyzmu. Zwykle robisz jakieś plaf i jestem cały w ludzkiej mazi. Dzisiaj jestem czysty więc…

Za plecami Satyra jeden z mnichów wstał chwiejnie i podszedł do nas. Na wyciągniętych dłoniach podsunął mi jakieś bebechy.

– Kopyt…

Dobiegł mnie tylko chichot.

Powietrze się uspokoiło, demon zniknął, a wraz z nim siła animująca biedne ofiary. Padali bez życia, a jeden z nich, który miał nieszczęście jeszcze dogorywać, padł na kolana i katatonicznym spojrzeniem wodził po scenie zbrodni.

Podniosłem zakrzywiony miecz, podszedłem powoli i westchnąłem.

– Niech Wudda będzie z tobą, heretyku.

Jakoś nie miałem ochoty wlec go do siedziby Szarego Szeregu. Może dlatego, że w dłoniach ważył własną męskość?

Nie roztkliwiaj się. Na twoim miejscu znikałbym stamtąd.

Tak, Pierwszy Sługa raczej wolałby nie być łączony z tym wszystkim. Nie tym razem.

 

Siedziałem w gospodzie trzy dni drogi od klasztoru. Cały wieczór na dole aż huczało od plotek o Muce i jego armii. Zeszli ponoć z gór, niczym obłąkane duchy, pletli bzdury, szukali popleczników, a oczy ich były niebieskie, jakby nażarli się jakichś górskich roślin. Pogłoski donosiły również o rzezi w klasztorze.

Nie miałem ochoty słuchać tego wszystkiego. Kiedy uznałem, że doniesienia się powtarzają, przeniosłem się do wynajętego pokoju i tam zamawiałem wino.

Potem piwo.

Miód.

Bimber.

Piłem od kilku godzin. Sam. Nie zagryzając.

 

Stracisz majątek, synek.

Złośliwa czułość mojego Satyra zmroziła mi serce.

– Nie uda mi się prawda?

Cisza.

Czułem jak pod skórą szaleje mi złość i bezradność.

– Pomóż mi!

Cisza.

– Na jaką zdziczałą kurwę mi taki Satyr Stróż?!

A kto ci powiedział, żem Satyr? A tym bardziej że stróż?

 

W pokoju obok kobieta wypełniała dziennik równym, schludnym pismem.

 

Dzień 60 Poszukiwań, Keleris

Odnalazłam Trzeciego Wysuszonego. I to po drugiej stronie barykady. Latami jeszcze mógłby żyć nieświadom swojego daru. Szary Szereg szkoli swoich wychowanków, by ich odporność zapewniała im jasność umysłu.[…]”

 

Koniec

Komentarze

Całkiem fajne :) Niektóre fragmenty naprawdę mistrzowskie:

 

– Co cię tak trapi, słodka… jak masz na imię? – Wodziłem wzrokiem od Keleris do dziewczyny z niewinnym zainteresowaniem w spojrzeniu.

Trzęsła się teraz już bardziej wyczuwalnie.

– Amarena, panie.

Nim zorientowałem się, co się właściwie dzieje, otoczenie zmieniło się ze stało-lądowego na powietrzno-wodne. Moje pięty wskazywały znikające już na niebie gwiazdy, a głowa kamienisty, spieniony basen wodospadu.

Zeszczałem się, a towarzyszył temu głośny śmiech. Nie mój.

 

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Postawienie niemal wszystkiego na głowie to, jak dla mnie, za mało na wzbudzenie entuzjazmu. Nawet pod szyldem parodii.

Kiedy Autor/ Autorka deklaruje, że tworząc opowiadanie bawił/ bawiła się świetnie, zwykle mam wątpliwości, czy aby ta wesołość i mnie się udzieli, bo przeważnie radość tworzenia piszącego pozostaje wyłącznie jego radością. I tak właśnie było w tym przypadku. Przykro mi, Riboq, ale Wysuszeni nie rozśmieszyli mnie w najmniejszym stopniu, jednak cieszę się, że chociaż Ty bawiłaś się niesamowicie.

Muszę też wyznać, również bez cienia zadowolenia, iż nie najlepsze wykonanie sprawiło, że lektura opowiadania nie należała do przyjemności. Szczególnym utrudnieniem były osobliwie konstruowane zdania i zlekceważona interpunkcja.

 

Wszyst­ko tutaj było za­wsze w jak naj­lep­szym po­rząd­ku. O ile można było w ja­kimś po­rząd­ku utrzy­mać roz­cheł­sta­nych i wiecz­nie na­wa­lo­nych mni­chów. Pa­trzy­łem wła­śnie na jed­ne­go z nich. Tak się za­plą­tałswoje szaty, że dup­nął na wil­got­ny ka­mien­ny chod­nik i wy­plą­ty­wał ma­te­riał spo­mię­dzy dłu­gich, brud­nych pal­ców u nóg. Nie wy­zło­śli­wiam się, w końcu tylko wy­ko­ny­wał swój obo­wią­zek – czyli pił, a dźwi­ga­nie kon­se­kwen­cji ta­kie­go obo­wiąz­ku było rze­czą, z którą każdy ra­dził sobie… jakoś sam. – Powtórzenia.

 

I sie­dzia­łem, nadal ubru­dzo­ny tru­da­mi po­dró­ży… – Być może brud trudzi, ale w jaki sposób trud brudzi?

 

wasz uni­żo­ny Pierw­szy Sluga… – Literówka.

 

zo­sta­wi­łem glej­ty uwie­rzy­tel­nia­ją­ce… – Zapewne miało być: …zo­sta­wi­łem lis­ty uwie­rzy­tel­nia­ją­ce

Za SJP: glejt «dokument wydany przez władze, zezwalający jego posiadaczowi na przejazd przez jakieś terytorium i zapewniający mu bezpieczeństwo osobiste»

 

Nim do­tar­li­śmy do pod­wyż­sze­nia, na któ­rym za­sia­dał naj­wyż­szy Na­lej­la­ma… – Powtórzenie.

 

Wszak wia­do­mo, że za­gi­nię­cia za­gi­nię­cia­mi, ale z całej wi­zy­ty na­le­ży spo­rzą­dzić sze­ro­kie spra­woz­da­nie obej­mu­ją­ce za­ple­cze, po­glą­dy, za­cho­wa­nie i za­rzą­dza­nie, ja­ki­mi cha­rak­te­ry­zu­je się od­wie­dza­ny przy­by­tek. – Rozumiem, że przybytek może mieć zaplecze, że można nim zarządzać a potem to opisać, ale w jaki sposób zdać sprawozdanie z charakteryzujących przybytek poglądów i zachowania – tego imaginować sobie nie umiem. ;-)

 

pięk­ny­mi pół­na­gi­mi ko­bie­ta­mi, cho­ciaż tylko w ma­lo­wi­dłach… – …pięk­ny­mi pół­na­gi­mi ko­bie­ta­mi, cho­ciaż tylko na ma­lo­wi­dłach

 

Się­gną­łem po pra­żo­ne­go pa­ta­ta i za­mo­czy­łem go w słod­ko-pi­kant­nym sosie. – Wo­la­ła­bym przed­sta­wić ci moje no­tat­ki. – Się­gnę­ła na ławę… – Powtórzenie.

 

Z za­do­wo­le­niem za­uwa­ży­łem, że okre­śle­nie „pięk­ny ję­zy­czek” prze­mknę­ło cie­niem po jej twa­rzy. – Chciałabym móc zobaczyć, jak określenie przemyka cieniem po twarzy. ;-)

 

Prze­łkną­łem ostra­wy sos, oczy mi się ze­szkli­ły. – Jak posiekana cebulka, przysmażana na patelni? ;-)

Prze­łkną­łem ostra­wy sos, oczy mi się za­szkli­ły.

 

Po­wie­trze było zimne i wdzie­ra­ło się wil­go­cią pod ka­ftan nie­ubła­ga­nie. – Co to jest kaftan nieubłaganie?

Może: Po­wie­trze było zimne i nieubłaganie wdzie­ra­ło się wil­go­cią pod ka­ftan.

 

wczo­raj ocze­ki­wa­łem na au­dien­cję u Na­lej­la­my. Dzi­siaj cze­ka­łem na Ke­le­ris… – Powtórzenie.

 

skry­te były w bla­dej zie­le­ni sztyw­nych traw, po­ra­sta­ją­cych każdy moż­li­wy skra­wek na skale. – Ze zdania wynika, że trawa porastała każdy możliwy skrawek skały, a mnie to wydaje się mało możliwe.

 

Śli­skie od bry­zgów wod­nych stop­nie, roz­jeż­dża­ły się pod moimi san­da­ła­mi. – Stopnie, szczególnie wryte w skałę, chyba tego nie robiły. ;-)

Raczej: Na stop­niach, śliskich od wodnych bryzgów, roz­jeż­dża­ły się moje san­da­ły.

 

Po chwi­li zna­leź­li­śmy się na wą­skiej ście­żyn­ce z litej skały. – Wydaje mi się, że raczej skończyły się stopnie i szli po litej skale. Jakoś nie umiem sobie wyobrazić ścieżynki z litej skały.

Za SJP: ścieżynka, ścieżka «wąski pas ziemi wydeptany przez ludzi lub zwierzęta albo specjalnie przygotowany dla pieszych»

 

Nim zo­rien­to­wa­łem się, co się wła­ści­wie dzie­je, oto­cze­nie zmie­ni­ło się ze… – Początki siękozy.

 

jak syn Na­czel­ni­ka Thor­gen, kiedy mu od­ży­na­łem przy­pra­wio­ne cycki… – …jak syn Na­czel­ni­ka, Thor­gen, kiedy mu od­rzy­na­łem przy­pra­wio­ne cycki

Za SJP: odżynać, żąć  «ścinać zboże lub trawę»

 

W końcu roz­róż­ni­łem męski i ko­bie­cy głos, nie mo­głem jed­nak roz­róż­nić słów. – Powtórzenie.

 

Co ty w ogóle mó­wisz w sto­sun­ku do mnie?! – Co to znaczy mówić w stosunku do kogoś?

 

więc prze­sło­ni­łem oczy dło­nią i mru­żąc oczy, pró­bo­wa­łem doj­rzeć, kto stoi w wej­ściu. – Nad wyraz paskudne powtórzenie.

 

wie­dzia­łem tylko, że mam przed sobą męż­czy­znę w sza­rych sza­tach, no­szo­nych na wzór mni­sich. – Według jakiego wzoru noszone są mnisie szaty?

 

Ah tak? – Opar­łem się wy­god­nie… – Ach tak? – Opar­łem się wy­god­nie

 

Unio­słem oczy ku po­wa­le. – Skoro znajdowali się w grocie, obawiam się, że nie mógł tego zrobić.

Za SJP: powała  «drewniany strop; też: warstwa desek ułożona na belkach takiego stropu»

 

ucie­kli pod moje skrzy­dła, szu­ka­jąc od­de­chu od wy­nisz­cza­ją­ce­go kultu. – Raczej: …ucie­kli pod moje skrzy­dła, szu­ka­jąc wytchnienia od wy­nisz­cza­ją­ce­go kultu.

 

od­ży­wia­łem się tylko tym, co małpy za­wlo­kły do swo­ich schronień… – …od­ży­wia­łem się tylko tym, co małpy za­wlekły do swo­ich schronień

 

i … czu­łem się coraz le­piej. – Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

Zro­zum, te ry­tu­ały ruj­nu­ją nasze życie, teraz żyjąc tutaj tyle czasu… – Powtórzenie.

 

W tym samym mo­men­cie z za­uł­ków przy wy­stę­pie skal­nym wy­bie­gło pię­ciu ogo­lo­nych na łyso, smu­kłych chłop­ców. – Masło maślane. Czy o ogolonym można powiedzieć, że ma włosy/ zarost?

 

Nagle przej­rzy­sta, drżą­ca tka­ni­na po­wie­trza roz­dar­ła się… – Czy wcześniej tkanina powietrza nie była przejrzysta?

 

spoj­rze­niem, któ­re­go siła spa­ra­li­żo­wa­ła go­lo­nych chłop­ców. – To chłopców golono dopiero teraz?

 

Kopyt od­wró­cił ku mnie swoje, obec­nie, de­mo­nicz­ne ob­li­cze. – Czy kiedy indziej oblicze nie należało do Kopyta?

 

Ko­lej­ny zdarł z sie­bie szaty i za­czął orać swoją pierś pa­znok­cia­mi, spod któ­rych za­czę­ła pły­nąć krew. – Czy dobrze rozumiem, że drapał pierś, a krew płynęła spod paznokci?

 

z prze­rwy w drga­ją­cym ro­ze­rwa­nym magia po­wie­trzu… – Literówka.

 

Przy­tu­lił znie­kształ­co­ny bruz­da­mi grzbiet nosa do twa­rzy czło­wie­ka ni­czym ko­cha­nek. – Co to znaczy, że twarz jest niczym kochanek?

 

prze­pły­nął ponad ko­tłu­ją­cym się, krwi­stym ry­tu­ałem… – W jaki sposób kotłuje się rytuał?

 

Pa­da­li bez ruchu… – Padanie to ruch. Jak można padać bez ruchu?

 

Sie­dzia­łem w go­spo­dzie trzy dni drogi od klasz­to­ru. – Od kiedy odległość mierzy się czasem?

 

prze­nio­słem się do wy­na­ję­te­go po­ko­ju i tam do­ma­wia­łem wino. – Jak się domawia wino?

Za SJP: domówićdomawiać  1. «powiedzieć do końca to, co się zamierzało» 2. «uzgodnić szczegóły jakiejś sprawy»  3. «powiedzieć coś złośliwego»

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za poświęcony czas. Spodziewałam się, że Reg mnie zmasakruje, ale nie aż tak. Heh… Wychodzi na to, że moja niesystematyczność w pisaniu czegokolwiek cofa mnie i to do kołyski, bo Regulatorzy wskazała… te same błędy co w pierwszych zamieszczanych przeze mnie tekstach. Co ciekawe niektóre miejsca, o których wspomniałaś od początku wiedziałam, że wytkniesz a jednak zastosowałam je bo “śmiesznie”. No widocznie jednak nieśmiesznie.

Wstyd mi :/.

Tym bardziej dziękuje, że przebrnęłaś.

 

Dziękuję za uwagi i cieszę się, że przynajmniej jedna osoba się uśmiechnęła (Wicked G o/).

Coś jest na rzeczy z tym pisaniem z uśmiechem na ryjku – unikać lub nie publikować do pół roku po powstaniu.

Nad wszystkim przysiądę w spokojniejszej chwili.

Dzięki.

Nie tylko Wicked, mnie też się spodobało to wrzucenie Piekary na warsztat. Mord Ir Mer pięknie odmalowany.

Nalejlama – LOL, inne nazwy też zacne.

Ale nie czekaj z poprawianiem błędów na spokój. Rozumiem, że niektóre rzeczy wymagają namysłu, ale chyba nie ortografy?

Babska logika rządzi!

Z oryginału czytałam tylko jedno opowiadanie, więc dość późno się zorientowałam, czego to w ogóle parodia (a coś mi świtało z tą narracją!), ale to raczej nie przeszkadzało. Nie powiem, żeby tekst szczególnie mnie rozbawił, ale imiona/nazwy wymyśliłaś zręcznie, a i niektóre sceny się podobały.

Melduję, że przeczytałam :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Poprawiłam kilka rzeczy, głównie to co wytknęła Reg, a co ma związek z ortografią i totalnym pomyleniem pojęć. Teraz zajmę się przekształcaniem mojego “wizjonerstwa”.

Finkla – mówiąc spokój miałam na myśli, że nie będę zarabiała akurat na podatek dla kraju :D. A że weekend pracujący i tydzień pracujący, dopiero siadam na poważniej do literek ^^.

Dzięki za odwiedziny Teyami, śniąca.

 

Edytka:

Poprawiłam nieco niektóre fragmenty. Za dzień, dwa zrobię jeszcze kolejne czytanie :).

Dobrnąłem do końca, choć łatwo niestety nie było :/

 

Historia niczego sobie, tym bardziej szkoda, że opisana dość monotonnie, brak mi w tym było tempa i emocji..

Poza tym, mnie akurat próba sparodiowania Piekary wydaje się chybionym pomysłem – książki o Mordimerze same w sobie są śmieszne, a wykreowany przez autora świat lekko przerysowany :)

Stanowczo zbyt często powtarzasz też sformułowanie: Uniżony Pierwszy Sługa, co po pewnym czasie staje się irytujące, a nie zabawne.

 

Za to imiona i sam pomysł kultu Wuddy przedni :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Piekary szczerze nie znoszę. Uważam, że to, co pisze, jest beznadziejne. I zgadzam się z przedmówcami, że miejscami tekst czyta się dość opornie.

Niemniej uważam też, że odwaliłaś kawał dobrej roboty. I konstrukcja, i pewne smaczki porzucone po drodze, i zakończenie – mi się. Biblioteka ode mnie.

Nawiasem mówiąc Twój tekst jest kolejnym przy którym zadumałam się nad znaczeniem słowa “parodia”… Już sama nie wiem, co nią jest, a co nie ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dziękuję za odwiedziny CountPrimagen, joseheim. I dzięki za komentarze, napędzają do pracy :)

 Kult Wuddy i Nalejlama rządzą J Satyr – nie-stróż też jest niezły.

Słabo kojarzę szczegóły przygód Mordimera, bo czytałam dawno, ale pamiętam, że mnie książki Piekary wciągały. Z Twoim tekstem nie jest już tak różowo, bo były momenty przynudzania i rozwlekania, przez co tekst robił wrażenie nieco monotonnego. Co nie znaczy, że mnie nie ubawił, bo uśmiech prawie nie schodził mi z twarzy.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Rozwleczony. To pierwsze, co mi przychodzi do głowy przy ocenie tekstu. Niestety, bo sam kult Wuddy fajny i można było to lepiej wykorzystać. Nie wiem czy to ja jestem taki marudny, ale odnoszę wrażenie, że to kolejny tekst na ten konkurs, w którym dobry pomysł został zalany przegadaniem. Parodia ma przede wszystkim śmieszyć, a dłużyzny niespecjalnie dobrze robią na rozbawienie.

Mordimera czytałem dawno temu i co prawda skojarzyłem nawiązanie do imienia, ale jeśli były tam jakieś inne smaczki (co chyba sugerują komentarze czytelników), to już ich nie odnotowałem :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

I znów mnie dłuższy czas nie było (nie wiem jaki procent “tfurcuf” ma tak chimeryczne podejście do pisania jak ja, ale nie polecam), dziękuję za komentarze. :)

Nowa Fantastyka