- Opowiadanie: Wilk który jest - Odpowiedzi Neru

Odpowiedzi Neru

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Odpowiedzi Neru

Od kilku lat epidemia czarnej śmierci pustoszyła łacińską Europę. Dotarła i na północ starego kontynentu, aż na tereny bliskie hanzeatyckiego miasta Burgstadt. Strach przed zarazą był równie potworny, jak i sama choroba, na którą antidotum nie zdołano dotychczas ani wymyślić, ani wymodlić. Pierwsze osoby, u których pojawiły się ciemne plamy na ciele, gorączka i krwawe wymioty, mieszkające w pobliżu miasta, zabito, a ich ciała spalono. Od tamtego dnia strażnicy miejscy otrzymali rozkaz kontrolowania domostw na podgrodziu, gdyż włościanie próbowali ukrywać zarażonych członków rodziny. Tak znaleziono jeszcze kilka osób z wyraźnymi objawami, które zidentyfikowano jako przejaw czarnej śmierci. Je również zabito. Dwóch strażników, którzy zarazili się w trakcie wypełniania polecenia, mając w trakcie tej operacji za jedyną osłonę modlitwę i namaszczenie przez kapłana, spotkał ten sam los. Tyle że ciała spalono z honorami.

W grodzie narastał syndrom oblężonej twierdzy, atakowanej przez potężnego, a niewidzialnego wroga. Zniszczono most graniczny, a okoliczne brody obsadzili zbrojni, mający rozkaz zabicia każdego, kto sam nie zawróci. Czuwali tak dzień i noc, choć podróżnych prawie nie było, bo zima 1351 roku była wyjątkowo sroga. Ta jednak zbliżała się z wolna ku końcowi. Wraz z przedwiośniem spodziewano się wzmożonego ruchu kupieckiego i związanego z nim nasilenia epidemii, która zdawała się dziwnie łączyć z czasem, gdy grunt był podmokły. Wiadome też było, że aby pozyskać wieści ze świata, kogoś w końcu do grodu trzeba będzie wpuścić. Samo miasto kupieckie nie mogło też długo przetrwać bez handlu. Burmistrz i rajcy, wspierani przez kapłanów i uczonych w księgach rozpaczliwie poszukiwali wyjścia z tej patowej sytuacji. Włodarz miasta forsował przeznaczenie środków na znalezienie poza Burgstadt medyków, zdolnych rozpoznać zarazę po jej wcześniejszych objawach, niż opisane powyżej. Rada miasta, mimo ciężkiej sytuacji, nie bardzo chciała przekazać środki na ryzykowną i niepewną co do rezultatu misję. Oskarżając jednocześnie burmistrza o to, że za mało robi, by ratować miasto.

Dziś miała miejsce kolejna sesja rady miasta. Tak jak i poprzednie była długa, burzliwa i zakończyła się niczym. Obrady miano wznowić za dwa dni. Tymczasem burmistrz, w zaufanym gronie, udał się do swoich komnat, by wysłuchać, co w księgach miejskich odkrył scholastyk. Informacje otrzymane w kuluarach były intrygujące, tym bardziej że nawiązywały wprost do lokalnych legend, powtarzanych w domostwach od czasu założenia na tym miejscu pierwszej osady, wyrosłej wokół pierwotnego zamku.

***

Po długim pobycie w strzelistej sali ratusza stuba burmistrzowska wydawała się ciasną klitką. Służba napaliła już w piecu i rozpaliła świece w żyrandolu o kształcie koła od wozu.

Burmistrz zasiadł w wyłożonym skórą gotyckim krześle. Poczekał, aż usłużni napełnią mu puchar miodem. Oczy miał zmęczone, a twarz poszarzałą. Spojrzał w stronę okienek z kolorowymi, szklanymi gomółkami. W dzień padało przez nie ładne, różnofarbne światło. Teraz jedynie promienie świec migotały na czarnym tle.

Najchętniej poszedłby już spać. Przez jutro raz jeszcze każe przeliczyć środki konieczne do wynajęcia medyka i opłacenia tych, którzy zaryzykują życie, by takiego znaleźć i sprowadzić do miasta. Później przygotował nowy projekt dla rady miejskiej i oświadczył, że rajcy nie wyjdą z sali obrad, póki się nie zgodzą na uszczuplenie o ten niezbędny, w jego opinii, wydatek kasy miejskiej. Czuł ciężar odpowiedzialności i za Burgstadt i za swoich najbliższych. Powszechnie oczekiwano od niego cudu, rady, decyzji, ocalenia. Jemu zaś zdawało się, że spróbował już wszystkiego. Odbył setki rozmów i narad. Godziny całe przemodlił. Wciąż nie widział żadnego rozwiązania, które nie dość, że ocaliłoby mieszkańców przed epidemią, to jeszcze pozwoliło na zachowanie wszelkich swobód kupieckich. Miasto, żeby przetrwać, musiało prędzej, czy później posłać swoje karawany z towarami i przyjąć w swe mury innych. Nie mogło też wymrzeć… Pogodzenie tych dwóch światów – swobody handlowej i zdrowotnego bezpieczeństwa – wydawało się niemożliwe. „No cóż, skoro scholastyk odkrył coś nowego, przynajmniej trzeba go wysłuchać” – pomyślał.

Burmistrz klasnął cicho w dłonie. Drzwi natychmiast się otworzyły. Widać, że na znak ten już od chwili czekano w napięciu. Do izby wkroczyli kapelan, scholastyk, szef straży i przewodniczący rady.

– Siadajcie – rzekł cicho, wskazując wysokie dębowe stolce, również wyścielone skórami.

Bez słowa zajęli miejsca. Sługa napełnił puchary przybyłych, ukłonił się i wyszedł.

Burmistrz znów spojrzał na płomienie świec, migocące na szkle okna i nie odwracając głowy, w stronę zgromadzonych zagaił:

– Więc Neru, tak?

Ponieważ pytanie skierowane było w przestrzeń, zgromadzeni popatrzyli po sobie. W końcu kapelan cicho odchrząknął i rzekł:

– Tak, burmistrzu. Uważamy – tu spojrzał na zebranych, a ci skinęli głowami – że trzeba spróbować.

– A skąd pewność, że on żyje?

Zapadła chwila milczenie. Tym razem ciężar odpowiedzi wziął na siebie scholastyk.

– Tego rzecz jasna nie wiemy, ale nie wiemy też kim lub czym jest Neru, czy może Nehru jak go w starszych źródłach pisano. Pierwsza zapiska o jego radzie jaką zdołałem odnaleźć pochodzi, z 860 roku. Ostatnia z 1189. Wszystkich jest siedem, a ta najnowsza dotyczy oblężenia przez Prusów i Litwinów.

– Oblężenia? – zainteresował się szef straży. – Co poradził?

– Poradził rozstawić lustra na murach, które oślepią wroga w chwili szturmu. „Wydawało się, że miasto płonie od ognia słonecznego, a liczba obrońców jest ogromna” – zacytował z pamięci fragment kroniki scholastyk. – Dziki wróg spotkawszy się z nieznanym, odstąpił od murów – dokończył.

– Sprytne, sprytne, bardzo sprytne – rzekł z ogniem w oczach dowódca i z emocji oblizał końcem języka wargi.

– Była też jedna nieudana wyprawa do Neru, w Roku Pańskim 1223, w związku z powodzią…

– Nieudana? Dlaczego? – zapytał burmistrz i przeniósł wzrok z okna na twarz scholastyka.

– Poszedł chłopak, a nie dziewczyna… – odpowiedział zagadnięty.

– Chłopak, a nie dziewczyna – powtórzył gospodarz. – O czym prawisz?

– Zgodnie z tą pierwszą relacją, do Neru mogą chodzić po radę tylko dzieci władcy Burgstadt. Na przemian synowie i córki. Pierwszy był młodzian, więc teraz kolej na niewiastę…

– Ot i szczęście w nieszczęściu córek mam trzy, a syna żadnego – westchnął burmistrz. – Da się której z nich przewodnika, godny orszak i nim dwie niedziele miną wróci z odpowiedzią.

Po tych słowach zapadła kolejna cisza, tym razem na dłużej. Wreszcie odezwał się kapelan, jako najstarszy i jak przystało na osobistego spowiednika, będący człowiekiem podwyższonego zaufania.

– Sama musi iść… – rzekł cicho.

– Jak to, sama?! – prawie krzyknął burmistrz. – Kto tak każe?

– W opisie tej pierwszej wyprawy do Neru tak stoi. Ktokolwiek jej będzie towarzyszył, zginie… – uzupełnił scholastyk.

Burmistrz popatrzył głęboko w oczy rozmówcy. Ten wytrzymał spojrzenie. W końcu gospodarz odezwał się znowu, już spokojnym głosem.

– Jak daleko możemy ją eskortować?

– Wyraźnej granicy nie ma, ale do boru już wszyscy wkraczali sami. Myślę, że im krócej, tym dla sprawy lepiej. Proponują odstawić ją do brodu. Górę Neru stamtąd widać dobrze, niepodobna zboczyć. Kazałem też sporządzić naszym tropicielom i skrybie mapę. Wszystko pod moim nadzorem. Będzie na tyle precyzyjna, jak dalece to możliwe. Ruszać musi nasza emisariuszka niezwłocznie, a po niedzieli wyślemy orszak liczny na jej spotkanie. Będzie już po otrzymaniu rady, więc podjedzie się pod sam bór.

Kolejną chwilę milczenia, przerywało tylko ciche syczenie płonących knotów. Burmistrz z zasępioną twarzą zerknął w ciemne okno.

– Dobrze – rzekł wreszcie. – Która ma iść? Ja mam wybrać, czy powinny losować? A może po prostu pierworodna dzieła tego powinna dokonać?

Scholastyk wydobył z zanadrza zwitek pergaminu i odczytał:

– „Do Nehru dotrze tylko syn lub córka miasta całego włodarza, o duszy jasnej, ale niecnotliwa” – dokończył, ściszając głos.

Burmistrz, który władzą i bogactwem dorównywał murgrabiom, baronom, a nawet pomniejszym książętom popatrzył na zebranych dziwnie nieobecnym spojrzeniem.

– No, to problem jest… – po tych słowach wstał z krzesła i przeszedł się po komnacie. – Mam ja córek trzy. Dwie najstarsze miały rok temu za mąż iść, ale zaraza w odbyciu obrzędów zaślubin przeszkodziła. Obie za murgrabiów idą. Te małżeństwa na długie lata dadzą miastu wsparcie i bogactwo. Obaj oblubieńcy postawili jednak warunek, co do cnotliwości narzeczonych i pilnowane są, wierzcie mi, dobrze. A najmłodsza, jak tylko pomór przeminie, przeoryszą Augustianek ma zostać. Cicha z niej istota, milcząca, myśli w sobie nosi, choć z oczu mądrze patrzy… – zawiesił głos.

– Panie, trzeba się co do cnotliwości córek upewnić – rzekł szef straży. – A w razie potrzeby, w sytuacji tak szczególnej… – nie mogąc znaleźć właściwych słów, zamilkł zakłopotany i popatrzył na pozostałych doradców, szukając w nich oparcia, ci jednak odwrócili od niego spojrzenie. Pozbawiony pomocy, dodał w końcu: – Już ich tam one w nocy bez trudu przekonają, że cnotliwe były…

Burmistrz ze złością walnął pięścią w stół, aż zgromadzeni podskoczyli na krzesłach, a najbliżej stojące puchary przewróciły się z brzękiem. Twarz mu poczerwieniała i oczy zaszły krwią.

– Nikt…! – krzyknął głośno, ale dalszej mowy poniechał. Odwrócił się od zebranych i, ciężko oddychając, stał z dłońmi skrzyżowanymi na szerokiej piersi.

– Gdybyż moja luba jeszcze żyła, co przy porodzie najmłodszej szesnaście wiosen temu zmarła, pewnie by się więcej na rzeczy znała… – Burmistrz ze zdwojoną siłą poczuł presję tej chwili i oczekiwania wobec niego, kierowane nie tylko przez doradców, ale i przez miasto całe.

– Spowiedniku mój – rzekł do kapelana. – Wyspowiadaj je i wskaż mi dyskretnie, która iść ma, jeśli któraś…

Kapelan powstał z krzesła. Spojrzał na plecy burmistrza i powiedział.

– Nie mogę. Treść spowiedzi jeno do Boga należy. Ja i tak wciąż się martwię i w modlitwach staram się najwyższego ubłagać, by nam tę próbę uzyskania rady od Neru, wybaczyć raczył… To już by sroga przewina była. Może ty, jako ojciec, porozmawiaj z nimi od serca? Chyba że w księgach uczony scholastyk zna sposób inny jakiś.

– Istnieje próba jedna, niewymagająca udziału biegłego w tych sprawach medyka, czy akuszerki. Jeśli się uda, odpowiedź będzie od razu – odparł wywołany.

– Próba? Ale nie jest groźna? – zapytał burmistrz.

– O, nie! – gorliwie zaprzeczył scholastyk. – Sprowadź tu córki rano. Ja wszystko przygotuję. Żadnej włos z głowy przy tym nie spadnie, za co życiem własnym ręczę!

Gospodarz popatrzył w mądre oczy nauczyciela. Kiwnął głową na znak zgody. „Czas już kończyć ten przydługi dzień” – pomyślał.

– Dobrze, o szczegóły nie pytam. Sprowadzę me córki do tej stuby o nonie. Kapelanie, skoro scholastyk tu będzie zajęty, ty zadbaj o mapę. Ma być na jutrzejszy wieczór gotowa. Dowódco straży, zbierz wszystko, co będzie jej potrzebne do drogi. Sam jej będziesz towarzyszył, aż do brodu, a jeśli wola twoja taka będzie i dalej. Poczekaj też, póki w borze całkiem nie zniknie, a w razie jakichś tarapatów śmiało ją ratuj. Przewodniczący rady, daj dyskretnie rajcom miejskim znać, że pro publico bono dziecię własne, na niebezpieczną wyprawę, dla miasta ratowania posyłam. Powinno nam to ułatwić rozmowy pojutrze. Jeśli ten akt woli radnych nie skruszy i nie przekona o tym, że wszystko dla dobra miasta czynię, niechaj sami, jaki cud ściągną, o ile coś więcej poza pyszczeniem potrafią… Panowie, koniec narady. Idźcie z Bogiem.

– Ostań z Bogiem – odparli zgromadzeni i wyszli, zostawiając burmistrza samego. Otworzył okno. Chłód omiótł mu twarz, zapatrzył się w noc. Myśli zamknięte w czaszce, zdawały się mieć ciężar ołowiu. Pojutrze pośle jedną ze swoich córek w nieznane. Co gorsza – nie mając przy tym pewności, co do efektów wyprawy, ani jej szczęśliwego powrotu… Czuł, że ryzykuje tym, co najcenniejsze, zapłaty za czyn ten heroiczny wyraźnej nie widząc. Odetchnął głęboko. Zamknął okno i ruszył do swoich komnat prywatnych, by złapać choć chwilę snu.

***

Gertruda, Judyta i Alruna zasiadły przy stole w komnacie burmistrza. Starsze szczebiotały o wstążkach. Najmłodsza milczała, uśmiechając się lekko. Służba przetarła stół, zgodnie z poleceniem scholastyka, tak że najdrobniejszy nawet paproch na nim nie został.

Równo z wybiciem nony na klasztornym zegarze, wszedł ojciec, miłujący swe córki nad życie. Za nim postępowali: kapelan, dowódca straży i przewodniczący rady. Dziewczęta powstały, a burmistrz ucałował każdą w czoło, na wyraz czci. Jego doradcy ukłonili się damom nisko i stanęli pod ścianą. Gospodarz gestem zaprosił wszystkich, by usiedli. Gdy zajęli miejsca, przemówił, starając się rzecz całą od razu wyłuszczyć.

– Córki moje, pierworodna Gertrudo, pośrednia Judyto i najmłodsza Alruno. Rzadko w mym życiu zdarzały się terminy tak straszne. Dwa dotąd takie były, gdy Litwin miasto oblegał i podgrodzie ze wsiami naszymi spustoszył i, gdy matka wasza, po urodzeniu najmłodszej nagle zmarła i zdawało mi się, że oczy z żalu wypłaczę. Dziś nastał trzeci… – zawiesił głos, jakby na chwilę siły go opuściły. Potrząsnął głową i kontynuował wypowiedź z dawną siłą w głosie.

– Wiecie, moje drogie, że naszemu światu grozi zagłada. Pomór straszliwy i do nas dotarł. Szukamy od wielu miesięcy sposobu, by Burgstadt ocalić i ze szpon czarnej śmierci wyrwać. Jutro, na radzie miejskiej, jak wierzę, uzgodnimy duże fundusze na sprowadzenie najbieglejszych medyków i wynagrodzenie dla naszych posłańców. Zadecydujemy o ufundowaniu kościoła i klasztoru, jako wotum za ocalenie od pomoru. Do samego St. Gilles wyślemy poselstwo z darami, w tym knotem do świec, o długości równej, długości murów miasta, by o ocalenie błagać. Straże podwoją kontrole. Lud cały wezwiemy do czynienia pokuty i modlitwy, a na Świętego Grzegorza odbędziemy procesję, przez wszystkie kościoły i kaplice – znów zamilkł na chwilę, ważąc w sercu, czy na pewno o wszystkim już wspomniał.

– Szukamy i innych sposobów. Uczony nasz scholastyk zimę całą archiwa i kroniki miejskie przeglądał i ważne rzeczy przy tym odkrył. Otóż gdy zagłada miastu groziła, nasi przodkowie od wieków chodzili na Górę Neru, by tam prosić o radę. Wszyscy żywi wrócili i z pomysłem na ocalenie Burgstadt niezawodnym. Iść tam może tylko syn lub córka gospodarza miasta. I tak jak w Biblii los padł na Macieja, tak dziś na jedną z was padnie… – znów zapadła cisza. Córki patrzyły ze ściągniętymi brwiami w twarz ojca. Ten przesunął dłonią po policzku, jakby chciał te promienie wystrzelone z trzech par oczu odegnać.

– Jedna z was iść musi. Sama, choć dokąd tylko można ją odprowadzimy. Na sam szczyt nikt jej towarzyszyć nie będzie mógł, bo niechybnie zginie. Asystę dostanie więc do brodu, może i trochę dalej – dodał, spojrzawszy na szefa straży, a ten lekko skinął głową. Droga na Górę Neru powinna trzy dni potrwać. Po tygodniu czekać będziemy u brodu. Sam osobiście na czele orszaku stanę – dokończył, jakby to wielkie pocieszenie być miało.

Gertruda, od lat już matkująca swoim młodszym, głos postanowiła zabrać, a słowa wypowiadane z jej ust zabrzmiały dźwięcznie i śmiało.

– Kim jest ów Neru i jak go o pomoc mam prosić?

Burmistrz spojrzał na nią i gestem dał znać scholastykowi, by ten wziął na siebie ciężar objaśnień.

– Panny szlachetne, wiele dni i nocy spędziłem nad księgami i kronikami miasta, nie poniechując ni dokumentów pomniejszych, ni akt parafialnych. W nich to znalazłem pierwsze opowieści o Neru, pisanym wówczas z bezdźwięcznym chyba „h” – Nehru. W chwilach, w których szczególna groza wisiała nad Burgstadt, dzielni i szlachetni synowie i córki na miarę mężów odważne, ruszali na Górę Neru, by tam rady jakiej szukać. Powrócili wszyscy – pomny wczorajszych informacji o nieudanej wyprawie burmistrz, rzucił mu szybkie spojrzenie, po czym odwrócił wzrok. – Przynieśli stamtąd gotowe rozwiązania i śmiało rzec można, że dzięki temu wsparciu miasto jeszcze istnieje i może dalej budować swoją potęgę – tu przerwał i w myśli ciąg dalszy mowy układał. – Są jednak pewne warunki – dodał po chwili. – Iść może tylko syn lub córka włodarza miasta. Nikt jej nie może towarzyszyć, bo niechybnie zginie. Odnotowano już takie przypadki. Neru, bez względu na to, kim lub czym jest, nie oczekuje darów. Nie wiemy, jak działa lub wpływa na przybyłych, bo wszyscy zostali przezeń zobowiązani do milczenia, pod groźbą niepowodzenia zamierzeń. Wystarczy więc po prostu iść… – zakończył.

Gertruda podjęła wątek.

– Zgoda więc pójdę. Kiedy mam wyruszyć?

Burmistrz spojrzał z dumą na swą córkę i znaczącym wzrokiem popatrzył na zgromadzonych. Uśmiech jednak szybko spełzł z jego twarzy. Biorąc na siebie ciężar dalszych wyjaśnień, powiedział:

– Dziękuję ci córko moja pierworodna! Szanuję twoje słowa i oddanie miastu podziwiam. Nie wiem jednak, czy to będziesz ty… Scholastyku, objaśnij – dodał cicho.

Uczony ukłonił się nisko i powiedział to, co większość zgromadzonych usłyszała już poprzedniej nocy:

– Zgodnie z wolą Neru udać do niego może się tylko syn lub córka włodarza o duszy jasnej, ale już niecnotliwa…

Dziewczęta pokraśniały i opuściły głowy. Milczenie, które zapadło, trwało dłużej niżby ktokolwiek z obecnych sobie życzył. Spotkanie weszło w swoją krytyczną fazę i wydawało się, że nikt nie wie, jak je poprowadzić dalej. Dowódca straży, przywykły do działania, choć mówcą był marnym, postanowił sprostać wyzwaniu.

– Która z was już z chłopem była? – zagadnął. – Tu sami swoi, a jak który z obecnych co wygada, to za przyzwoleniem ojca pań szlachetnego, osobiście mu łeb odetnę!

Damy spąsowiały jeszcze bardziej, kapelan uniósł oczy ku niebu, scholastyk pochyli sylwetkę, jakby chciał uciec, przewodniczący rady całym ciężarem oparł się o blat, a burmistrz obrócił się w stronę dowódcy z zaciśniętymi pięściami i żądzą mordu w oczach.

– Wszyscy wyjść! – ryknął. – Stać! – poprawił się od razu. – Zostaję ja z córkami i scholastykiem, reszta precz!

Gdy wykonano polecenie, przemówił łagodnym głosem.

– O nic nie pytam. Konsekwencji żadnych nie wyciągnę. Nie chcę żadnej z was stracić. Ciężar ewentualnych zawodów przyjmę na siebie. A jeśli ktokolwiek zechce, której z was, działającej dla dobra powszechnego uchybić, osobiście na proch go zetrę. Publicznie też miłość moją dla was i zaufanie bezgraniczne głosić zawsze będę – silnym tym stwierdzeniem zakończył wypowiedź. Po chwili dotarło do niego, że skoro zadeklarował, że pytać nie będzie, wszystko pozostało albo w dobrej woli córek, albo w próbie zaplanowanej przez scholastyka.

Gertruda, Judyta i Alruna konsekwentnie milczały, zbyt zdaje się zszokowane, tym co je przed chwilą spotkało. Pozbawiony możliwości manewru burmistrz zwrócił się do córek.

– Jak już powiedziałem, nie pytam o nic. Scholastyk mówi, że zna próbę, która pozwoli nam odpowiedź znaleźć. Nie jest groźna, prawda? – Spojrzał z niepokojem na uczonego, a ten potwierdził pospiesznie kiwnięciem głową. – Czyń więc swoją powinność – powiedział, po czym opuścił komnatę. Scholastyk chrząknął głośno i z zanadrza wydobył małe zawiniątko. Z namaszczeniem ułożył je na stole i przemówił:

– Oto popiół z kadzidła, które palimy w świątyni na godne święta i nad którym od dzisiejszej seksty Benedykcje samotrzeć z opatami benedyktynów i cystersów naszych odprawiałem. Celu im wszelako nie wyłuszczając – dodał po chwili.

Rozsypał duża porcję pociętego drobno zielska na stół.

– Aby prawdę ukrytą poznać, poproszę was o dotknięcie dłońmi kadzidła. Po śladach, jakie zostawi, poznam. Wpierw jeszcze całość skropię olejem, który aż z greckiego sanktuarium na Symi, spod ołtarza samego Michała Archanioła do nas dotarł, a którego użycie warunek sine qua non powodzenia całej operacji stanowi – po tych słowach wydobył flaszę i nie bacząc na nic, stół i zielsko obficie spryskał.

– Dotknijcie teraz o panie szlachetne, a odpowiedź sama się znajdzie.

Siostry popatrzyły po sobie. Dłonie wciąż trzymały poniżej dębowego blatu.

– Odwagi – powiedział ciepłym głosem scholastyk. – Wasz ojciec gwarantem, że nic się nikomu nie stanie, a i ja do końca swych dni po waszej stronie stać będę. Resztę już do milczenia kapelan przynaglił i na przenajświętszy sakrament przysięgać kazał. Nikt więc z żyjących kryteriów wyboru nie pozna, a lud za ocalenie szanować wybrankę będzie. Śmielej – dodał wręcz radośnie jakby z mowy swojej wielce zadowolony.

Gertruda uniosła dłonie i trąciła Judytę łokciem. Obie przyłożyły je do ziela. Po chwili i najmłodsza Alruna poszła w ich ślady.

***

Scholastyk uchylił drzwi komnaty i poprosił burmistrza do wnętrza. Siostry stały z dłońmi obróconymi wewnętrzną stroną ku dołowi i zdawały się patrzeniem na nie całkowicie pochłonięte. Uczony spojrzał na włodarza i upewniwszy się, że ten czeka na wynik próby, przystąpił do dzieła, a ciężar w sercu czuł wyjątkowy, gdy miał rzecz całą objaśnić.

– Obróćcie teraz o panie swe dłonie, ku ojcu waszemu. Śmiało, spokojnie, przyjaźnie, włos wam z głów nie spadnie – rzekł łagodnie.

Siostry pokazały tacie dłonie, w które jeszcze przed chwilą wpatrywały się tak intensywnie, efekt próby już znając. Spojrzał i burmistrz i mętlik powstał w jego głowie. Dwie bowiem najstarsze miały smukłe palce całe oblepione kadzidłem, a dłonie najmłodszej pozostały czyste. Nie pojął zrazu, co obraz ten oznacza. Scholastyka więc zagadnął łamiącym się głosem.

– Która iść musi?

– Alruna– odrzekł cicho zapytany.

– Ostawcie mnie z nią samego… – wydał burmistrz ciche polecenie.

Scholastyk ruszył przodem, a za nim obie panny, z rękami odchylonymi od ciała tak, by nie pobrudzić sukien.

***

Alruna dotknęła czubkami palców krawędzi blatu i spojrzał na ojca. Ten zasiadł w gotyckim stolcu jakby całym ciężarem życia nagle przygnieciony.

– Pójdziesz? – zapytał w końcu, nie patrząc na latorośl.

– Pójdę – odparła. – Wszystkim to teraz winna jestem. Nie uchylę się – głos miała czysty i łagodny.

– Jakem obiecał, wszelką możliwą opieką cię otoczę, a twoje miejsce w sercu moim pozostaje niezmienne. Mam nadzieję, że wart był on choć jednego twojego spojrzenia… – przerwał i pięści zacisnął.

Alruna otworzyła usta, ale gestem zakazał jej mówić, bojąc się, chyba by, od tego, co usłyszy, serce mu nie pękło.

– Porozmawiamy o wszystkim… O czym tylko zechcesz, nie musi być zaraz o wszystkim, jak już powrócisz… Czas znajdę. Przysięgam ci to Alruno! A teraz pora się do drogi sposobić – podszedł do córki, ucałował ją w czoło, głowę swej najmłodszej obiema dłońmi objąwszy. Ruszył do drzwi, by zawołać resztę i plany zacząć wcielać w życie.

***

Przygotowania do wyprawy zajęły resztę dnia. Najmłodsza z córek burmistrza modliła się w kaplicy do swojej patronki szczególnej Alruny von Cham z Niederaltaich, orędowniczki ciężarnych i cierpiących na gorączkę, o opiekę dla siebie i ocalenie dla miasta. Została pobłogosławiona monstrancją i relikwiami Św. Ottona. Pojednała się też z Bogiem w akcie spowiedzi i pokuty. Kapelan zalecił jej rozmyślania i modlitwy w drodze na Górę Neru i z powrotem. Pospiesznie przygotowano ekwipunek, dostosowany do potrzeb, a i możliwości Alruny. Wreszcie najbardziej doświadczony tropiciel, z troską w starczym głosie, objaśniał jak w lesie drogi nie zgubić, po ścieżce górskiej bezpiecznie się wspinać, przed zwierzem dzikim a groźnym chronić i nocleg organizować.

Wyruszyli o świcie – tropiciel, Alruna i szef straży. Gertruda pomachała na pożegnanie z ganku, a ojciec uniósł dłoń w geście pozdrowienia, drugą rękę położywszy na ramieniu swojej pierworodnej. Miasto jeszcze spało. Tu i ówdzie pochodnie straży jeszcze się żarzyły, większość już jednak całkiem wygasła. Brama czekała otwarta. Cicho wjechali w uśpione podgrodzie. Tu do Alruny podbiegła Judyta, w płaszczu długim i kapturze na głowie. Żałowała w sercu, że za siostrę iść nie mogła, bo z ich trójki, to ona najlepiej las znała i najbardziej łowy miłowała.

– Trzymaj, siostrzyczko! To mała kusza, specjalnie do ręki mojej robiona, gdy dzieckiem jeszcze byłam. Bełt masz założony. Wystarczy, że tę blokadę zwolnisz i cyngiel lekko wciśniesz, a pocisk chyżo na wprost pomknie. Tu masz zapasowy bełt do niej. Pamiętaj: zwolnij blokadę, wyceluj i wypuść pocisk. Obroni cię w potrzebie! – Ucałowała rękawiczkę najmłodszej i szybko ruszyła ku bramie Burgstadt, którą uchyloną już tylko dla niej trzymano i widać było, że wielce się już niecierpliwiono oczekiwaniem na jej powrót.

Słońce stało już wysoko, gdy przekroczyli bród, przy którym straże stały i dotarli aż na skraj odwiecznego lasu. Trakt omijał bór i Górę Neru od północy, prowadząc na wschód – ku Prusom ujarzmionym żelazną ręką Krzyżacką, Litwie, Rusi i Królestwu Polskiemu. Między potężne drzewa nikt poza myśliwymi nie chodził. Drogi nowoczesnej nie było, jeno fragmenty duktów prastarych, nikomu dziś, do niczego niepotrzebnych i ścieżki wydeptane przez grubego zwierza. Tropiciel, wbrew ostrzeżeniom, ruszył przodem i dopiero gdy drogę wiodącą ku szczytowi rozpoznał, skinął na pozostałą dwójkę. Wjechali wolno między drzewa przedwieczne i zastygli w bezruchu. Nad niewielką polaną majaczył szczyt Góry Neru, lesisty, lecz koroną ze skał zwieńczony.

– Nie znam burmistrzanko dokładnej drogi. Nigdym tam nie był. Nikt z żyjących nie był… – dodał jakby na usprawiedliwienie. – Iść dalej pod groźbą śmierci nie mogę, a i radą cię za bardzo nie pokieruję. Jedź tą ścieżką – wskazał obszerną dróżkę. – Stworzenie do źródła nią chodzi. Za wodopojem są przecinki wiodące ku górze. Wąskie i strome. Koń po nich nie podoła. Ostaw go tedy przy źródle i tę wiązkę – wskazał na worek przywiązany do siodła – mu ostaw. Nie bój się, przetrwa. Sama przenocuj w grocie, którą tam bez trudu znajdziesz, bo to stare myśliwców obozowisko. Ściany od mrozu cię ochronią i spokojnie noc spędzisz. Ogień zapal u wejścia, otoczy cię opieką przed dzikimi zwierzętami. O świcie uwarz strawę, weź tobołek i śmiało rusz ku górze. Nim doba kolejna minie, wierzchołek osiągniesz. Niech cię Bóg i wszyscy święci szczęśliwie prowadzą. – Uczynił w powietrzu znak krzyża i odstąpił od konia.

Alruna nie znajdując słów, skinęła tylko głową i ruszyła sama dalej. Wjechała głębiej w las, a gałęzie musnęły kosmyki jej jasnych włosów, jakby chcąc dodać otuchy. Obróciła się jeszcze i dostrzegła, że milczący całą drogę szef straży i tropiciel wciąż tkwią na środku polanki i odprowadzają ją wzrokiem. Podnieśli dłonie w geście pożegnania. Nie odpowiedziała, ścisnęła mocniej boki konia i zniknęła im z oczu.

Droga prowadziła łagodnie ku górze. Zgodnie z przewidywaniami tropiciela, bez przeszkód dotarła do źródła. Słońce przechyliło się już w kierunku horyzontu. Alruna rozkulbaczyła konia, a ten ruszył do wody i jął łapczywie chłeptać. Miejsce komuś wprawionemu do noclegów pod gołym niebem wydałoby się bardzo dogodne. Dla młodej dziewczyny, która dotychczas sama nie nocowała, łoże z siostrami dzieląc, te walory były jednak całkiem niewidoczne. Jak uczył tropiciel, zerwała z drzew gałęzie i przyciągnęła większe polano, by je ogniem osuszyć. Zmarzniętymi dłońmi sięgnęła po krzesiwo. Trud rozpalenia ognia zdawał się ją jednak przerastać. Starała się, jak umiała. Wreszcie zrozpaczona brakiem rezultatów, cisnęła narzędzia w gałęzie i uroniła łzę i jakby za sprawą tej kropli powstałej z żalu niewinnego, zrazu skromny, jakby nie pewny sensu swego istnienia, pojawił się płomień i wąska strużka dymu.

Alruna, za sprawą tego niespodziewanego wydarzenia, odzyskała nadzieję. Rozdmuchała płomienie, ogrzała dłonie i wyjęła z tobołka kubek. Nabrała doń wody ze źródła i umieściła w ogniu tak, by żaru przypadkiem nie zgasić. Wyciągnęła z woreczka garść ziół i sypnęła w gotującą się wodę. Silny aromat orzeźwił jej umysł i ciało. Przygotowała wieczerzę, dzieląc się z wierzchowcem kawałkami placka.

Zmrok nadszedł szybko. Noc upłynęła na marach zbliżonych do snu, które wypełniają myśli, gdy umysł się mąci, nim podąży w Morfeusza krainę, niedających niestety wytchnienia i pokrzepienia ciału. Gdzieś w głębi pieczary kapały krople. Z boru dochodziły odgłosy, których nie słyszała w życiu i nie potrafiła rozpoznać. Kroki ciężkie, dudniące, pomruki, jakieś trzaski, wszystko to wybudzało ją ze snu i kazało czuwać. Siedziała w kucki i tarmosiła chusteczkę, najdroższą pamiątkę po nieznanej sobie matce. Zasnęła wreszcie na chwilę przed świtem. Obudził ją chłód. Nie podsycany ogień przygasł i tylko cicho syczał, wysyłając ku niebu dwie cienkie, siwe smużki dymu, wyglądających jak oddech ostatni ulatujący z nozdrzy padłego smoka. Skoczyła ku niemu i jęła drew dokładać, twarz sobie kopcąc. Dokoła pusto ani się komu pożalić. Zdał się jednak ogień słyszeć te nieme skargi i żywiej zatańczył w gałęziach.

Na zdrętwiałych nogach podeszła Alruna do źródła. Nabrała w kubek wody i jęła podgrzewać, by ziół wonnych, danych jej na drogę dosypać. Śniadanie zjedzone w samotności i milczeniu niewiele radości jej dało. Pomna obowiązku zebrała tobołek. Poklepała konia po karku na pożegnanie i kosturem się podpierając, ruszyła na szczyt Góry Neru.

Różanopalca bogini poranka oświetliła promieniem swym ścieżkę. Dzień budził się pogodny i nadspodziewanie ciepły. Zupełnie jakby Słońce chciało towarzyszyć dzielnej dziewczynie i radowało się jej widokiem.

Naturalna dróżka wiodła zakosami wśród szczerzących się tu i ówdzie skał. Wzdłuż niej spływał strumień, dając i miły szmer, i źródło wody żywej.

Około południa łatwa dotąd wspinaczka, zamieniła się w prawdziwe wyzwanie dla młodej dziewczyny. Ścieżki zaczęły się plątać ze sobą. Coraz częściej musiała trawersować zbocze. Nieraz trafiała w zaułki, które pewnie w innych okolicznościach wzbudzałyby zachwyt burmistrzowej córki. Alruna jednak nie miała sił, by podziwiać ich piękno. Czuła w sercu, że zawodzi, że nie ma dość sił, że nie potrafi dotrzeć do celu, że zawiedzie i miasto i ojca raz drugi.

Usiadła i zjadła skromną wieczerzę, nie dbając o wzniecenie ognia. Mimo rosnącej trwogi zebrała myśli. Całą wolę skupiła, na wypatrywaniu dogodnej ścieżki. Niestety, las piął się stromo, nie sygnalizując chociażby pewnego przejścia. Sam szczyt jednak zdawał się zapraszać do siebie, pławiąc się w płomieniach ciepłego słońca. Alruna nie wiedziała, czy są jakieś lepsze podejścia od drugiej strony wierzchołka. Bała się, że jeśli spróbuje drogi na wschód lub zachód, straci tylko cenny czas. Bez względu na trudności postanowiła więc iść na wprost, ku światłu słonecznemu na szczycie.

Po paru zaledwie krokach taktyka owa odsłoniła swe słabsze oblicze. Dotarła Alruna do ściany pionowej, nieco od niej wyższej. Wyciągnęła ręce i dotknęła kamienia. Zimna skała przywołała wspomnienia z czasów, gdy starsze siostry pomagały jej wspiąć się na murek okalający ogród i trzymały między sobą, by wspólnie popatrzeć, na krzątaninę służby na podwórcu. Znalazła szczelinę na palce i chociaż raz, czy dwa stopy jej się ześlizgnęły, zdołała pokonać przeszkodę. Dalej teren na chwilę się wypłaszczył, co pozwoliło Alrunie z nadzieją spojrzeć w przyszłość. Ruszyła żywiej ku górze, ku celowi, ku nieznanemu, a jednak pożądanemu.

Bywa, że w drodze trudnej los i kusi i figle nieraz okrutne płata. W terenie prostym, krocząc poszyciem wygodnym, nogą trafiła w zastawioną na zwierza pułapkę. Ostrza zacisnęły się na nodze, wbijając głęboko w ciało. Dziewczyna krzyknęła i straciła świadomość.

***

Ocknęła się, gdy las już tracił barwę i zamieniał się w zbiór odcieni szarości. Noga potwornie ją bolała, ale nim zdążyła się podźwignąć, by zobaczyć poranione miejsce, zorientowała się, że nie jest sama. Podchodził ku niej człowiek jakowyś, a za nim skradał się z pochylonym łbem wilk. Nie mogąc dobyć głosu, sięgnęła ręką do biodra, gdzie skrywała siostrzaną kuszę. Bełt wciąż był nałożony. Zwolniła blokadę, wycelowała drżącą ręką i nacisnęła spust. Pomknął w mrok śmiercionośny pocisk i ugodził drapieżnika wprost w serce. Ten zawył krótko i padł. Człowiek wyprostował się i spojrzał na leżące zwierzę. Upewniwszy się, że nic mu już nie grozi, podszedł do Alruny i spojrzał na nią. Oczy miał szare i zimne, ledwie widoczne spod kaptura. Oddychając szybko i nierówno, wyciągnęła ku niemu dłoń. Nie zareagował na ten gest, stał tylko i patrzył na cierpiącą.

– Po… pomóż… mi… – powiedziała słabym głosem, oddzielając każdy wyraz serią szybkich oddechów. – Proszę… pomóż… mi…

Żaden mięsień nie drgnął na ponurej twarzy. Wzrok nie zmienił swego pozbawionego uczuć wyrazu.

– Po… pomóż… mi… – spróbowała się podnieść.

Obcy popatrzył na nią jeszcze przez chwilę, odwrócił się plecami i bez słowa, czy gestu odszedł w mrok.

Myśli popędziły przez głowę Alruny niczym stado galopujących koni. Poczuła straszliwą gorycz w duszy, zmieszaną z poczuciem potwornego osłabienia i beznadziei. Uniosła się na łokciach. Lewą nogę wciąż miała uwięzioną w potrzasku. Usiadła i spróbowała ściągnąć blokadę. Kolce trzymały mocno. Nie miała sił, by rozerwać żelazne szczęki. Próbowała Alruna posłużyć się kijem, ale i użycie narzędzia nie przyniosła rezultatu. Siły zaczęły ją opuszczać. Opadła na ziemię i poczuła, że umysł jej się mąci, że szarość lasu jak mgła wypełnia jej spojrzenie. Gdy znajdowała się już na progu świadomości, w jej oczach zamajaczył jakiś cień ciemniejszy. Rósł szybko. Czyjeś ręce schwyciły ją za odzienie, a głowa przechyliła się, by sprawdzić, czy jeszcze oddycha. Kiedy krzepkie dłonie rozwarły szczęki potrzasku, dziewczyna straciła przytomność.

***

Plamy wirowały wesoło. Łączyły się w większe gromady i rozpraszały. Chwilami zaczynały wir jakiś niepospolity, a wtedy zaciskała powieki i zapadała w męczący sen. Nie wiedziała Alruna, ile stan ten trwał. Gdy otworzyła wreszcie oczy i odzyskała ostrość spojrzenia, ujrzała o dwa łokcie nad sobą szarą płytę kamienną. Strwożyło się jej serce. Bo pomyślała, że umarła i oto w grobie swoim jako dusza potępiona przebywa. Po długiej chwili dotarło do niej, że ta zawilgła płyta błyska. Błyska nie sama z siebie, lecz blask jakiś odbija. Znosząc wielki ból, obróciła głowę i spojrzała w kierunku źródła światła. Tak jej oczom ukazał się obraz pieczary ponurej. Pośrodku było, chyba nigdy niesprzątane palenisko, pełne popiołu. Nad nim stał trójnóg z żeliwnym kociołkiem. Obok tkwił kloc drewna, pewnie imitujący stołek. Po chwili zbitka gałęzi, poobtykana mchem, stanowiąca namiastkę drzwi, usunęła się na bok. Przez wąskie przejście w skale przecisnął się zbój. Zrzucił z hałasem wiązkę drew na klepisko. Z pleców zgarnął jakiegoś zabitego ptaka. Cisnął nim w kierunku paleniska. Zdjął z trójnogu kociołek i wyszedł. Chłód przypełzł od drzwi i polizał policzki Alruny swym mroźnym ozorem. Mężczyzna wrócił po chwili, rozchlapując wodę z naczynia. Dorzucił trochę drewna i zajął się podsycaniem płomienia. Gdy upewnił się, że paliwo daje więcej ognia, niż dymu, uniósł nogę i głośno pierdnął, po czym zastawił drzwi. Znać, chylił się jego dzień do kresu i szykował się do odpoczynku. Ściągnął z grzbietu kaptur o niemożliwym do rozpoznania kolorze. Pod nim miał kamizelę, ze skór zwierzęcych uszytą. Tę też zdjął i pozostał w zgrzebnej, podziurawionej koszuli z obfitymi plamami potu pod pachami i brązowawych, złachanych nogawicach. Zajrzał do kociołka i wrzucił kilka gałązek jakiejś rośliny do środka. Oderwał łeb ptaka i cisnął w kąt, gdzie już bielał stosik z kości. Z werwą wyrwał pióra z korpusu i nie troszcząc się o resztę, wrzucił ze skrzydłami we wrzątek.

Gdy spojrzał w stronę legowiska, napotkał wzrok Alruny.

– Żyje – mruknął. Podniósł jedną ręką kloc drewniany, służący mu za siedzisko. Postawił przy niej i zerkał bez słowa. Oczy miał niebieskie, przekrwione, ukryte prawie do połowy za krzaczastymi brwiami ciemnobrązowej barwy. Alruna zebrała się na odwagę i spróbowała przemówić, by wdzięczność za ocalenie wyrazić. Słowa jednak z trudem szły przez gardło.

– Dzi… – przełknęła ślinę. – Dzi… dziękuję… – ledwie słyszalny potok głosek wyruszył w przestrzeń.

Mężczyzna wstał, zdjął ze ściany wydrążony róg wołu i zaczerpnął wprost z gara. Wrócił do Alruny i przyłożył naczynie z gorącym płynem o smaku podłym do ust.

– Pij – nakazał.

Przełknęła trochę, krztusząc się i parząc wargi i język. Mlasnęła niespodziewanie dla siebie samej. Zebrała siły i rzekła płynniej, choć cicho.

– Dziękuję za ocalenie.

– Dupa tam – przerwał jej zbój i odszedł róg odwiesić na haku.

– Ocaliłeś mnie panie.

– I co?

– Wdzięcznam ci…

– I co?

– Uczyniłeś szlachetnie…

– Dupa tam.

– Zabrałeś mnie, a kto inny nie…

– Kto?

– Ktoś zły, o stalowych oczach.

– Dupa tam, zły on jest.

– Zostawił mnie na śmierć niechybną, a ty…, a pan…

Śmiech zbója wypełnił pieczarę.

 – Ja jestem zły. On nie jest. Jest obojętny. Uważa, że co w „lasu” padłe, do lasu należy. Uznał, żeś padła, to postąpił po swojemu.

Zbój znowu zachichotał.

 – Zostawił cię, a ja od wczoraj czekam, aż cię spokojnie wydupczę. Bo przesądny jestem i trupów nie rżnę. A tyś się dotąd ani ruszała i myślałem, że pomrzesz. No, ale żywiesz, to mi jak trzeba wygodzisz – i ściągnął skóry zwierzęce, które okrywały Alrunę.

Oczami otworzonymi do granic oczodołu, spostrzegła dziewczyna, że nogi ma uwiązane do jakiejś poprzeczki. Zbój sycił oczy widokiem dziewczyny. Powstał szybko i zaczął resztę odzienia z grzbietu ściągać.

– Nie – krzyknęła Alruna.

– Dupa tam – mruknął, ściągając kaftan.

Stanął przed nią nagi i wyciągnął ręce. Lecz nagle oczy mu zgasły, pobladł i bez przytomności padł obok legowiska.

Szarpnęła się cała. Z trwogą zerknęła do góry, gdzie natrafiła na te same, zimne stalowe oczy.

Ten, który zostawił ją w lesie, teraz pospiesznie zaczął krzywym nożem powrozy przecinać. Krzyknęła z bólu, gdy sznur rany dotknął, lecz usta jej zatkał i zerkał, czy się przypadkiem powalony zbój podnosić nie zacznie, ale ruch nijaki nie nastąpił. Owinął więc jej szybko stopy i wcisnął buty na siłę. Zagryzła wargi aż do krwi, ale zdołała nie krzyknąć, czując, że ocalenie od tego zależy. Mężczyzna zarzucił ją sobie na ramię, a w garść wziął jej tobołek podróżny i ruszył w mrok.

Obijając się o sękate ciało, znów straciła świadomość. Odzyskała ją, gdy mężczyzna cisnął nią o ziemię.

– Co w lasu padło, to lasu – usłyszała szept w mroku.

Zbójca oddalił się szybko. Po raz drugi zostawiając ją samą w lesie, tyle że z nogą wolną od potrzasku. Po chwili odgłos kroków i łamanych gałązek ucichł zupełnie. Dziewczyna usiadła. Las skąpany był w blasku księżyca. Sięgnęła do tobołka i wtedy dostrzegła kształt inny niż skały i mchy po drugiej stronie ścieżki. Poznała truchło wilka, którego pocisk jej zabił. Zasmuciła się na ten widok wielce, bo pomyślała, że błędnie cel obrała.

Sprawdziła zawartość tobołka i stwierdziła, że wiele z niego zniknęło, ale kawałki ciasta i woreczek z ziołami pozostały. Został tez pled niewielki i butelka miodu, mocno korzeniami doprawionego, której zawartością zbój najwidoczniej wzgardził. Upiła kilka łyków i poczuła przypływ sił. Owinęła się szczelnie i wsparłszy brodę na kolanach, dygocąc, przeczekała do rana.

Ocknęła się z tego letargu przed świtem. Szczyt zaczął rysować się już ostrzej na tle nieba. Oparła się o drzewo i spróbowała powstać. Drżały pod nią kończyny, ale zdołała się utrzymać. Spróbowała uczynić krok. Ból promieniował, ale dawał się znieść. Wykonała kolejny krok. Potem jeszcze jeden. Mogła chodzić! Nadzieja zaczęła powracać i wypełniać jej serce. Mogła spróbować teraz drogi w dół i zejścia do obozowiska przy wodopoju, gdzie koń na nią czekał i schronienie pewniejsze. Stwierdziła jednak, że jeśli kuśtykać może, to uczyni wszystko, by zadanie wypełnić.

Szła długo ze zwieszoną głową. Podniosła ją, dopiero gdy kolejny krok uczyniła po płaskim terenie. Stała na szczycie. Widok był piękny. U stóp Alruny, aż po horyzont ciągnęły się lasy, przecinane nitkami rzek. Po prawej połyskiwała tafla nieznanego jej z nazwy jeziora.

Obejrzała wierzchołek, był bardziej płaski, niż się z dołu zdawało. Na zachód od niej widniała grota, utworzona między potężnymi blokami skalnymi. Resztą przestrzeni zdobiły pojedyncze głazy, krzaki i karłowate sosny. Ani żywego ducha. Ni śladu istnienia Neru. Było coś jednak w tym miejscu, co tchnęło optymizmem. Ruszyła w kierunku groty. W jej ciemnym wnętrz leżał pokaźnych rozmiarów kamień jakby ołtarz, czy stół ofiarny. Pusto, jeśli ktokolwiek tu bywał, bywał dawno temu.

Usiadła na tej wielkiej skale wewnątrz i popatrzyła zmartwiona w stronę wejścia i wtedy dostrzegła ciemne znaki na ścianie groty. Podeszła do nich, nie dały się w półmroku odczytać. Wyszła więc na przestrzeń, poszukać gałęzi dogodnych na pochodnię. Pozbierała patyki i związała w pęk, ledwie mieszczący się w jej dłoni. Dodała z bagażu nasączone olejem gałganki, odłożyła tobołek i zaczęła krzesać ogień. Czy nabierała wprawy, czy los jej wyjątkowo sprzyjał, już po chwili płomienie buchnęły radośnie? Podsycała je przez chwilę. A gdy uznała, że ogień nie zgaśnie, wetknęła w żar pochodnię.

Uzbrojona w światło, powróciła do groty. Podeszła do ściany i oświetliła skałę. Zdobiły ją jakieś znaki. Układały się w wyraźne linie, tworząc jakby ciągi wyrazów. Rozpoznała runy, ale nie potrafiła och odczytać. Poszła więc głębiej. Po chwili trafiła na kolejny zbiór runów, nieco innych, bardziej przez czas zniszczonych. Obeszła wreszcie pieczarę dookoła. Odkryła tak pięć zbiorów znaków, spisywanych na przestrzeni wieków, różnymi stylami pisma. Jeśli to były odpowiedzi Neru, nie mogła ich ani odczytać, ani tym bardziej pojąć.

Odwróciła się w stronę głazu, leżącego na środku groty. Gdy tylko snop światła oświetlił kamień, zauważyła, że i on pokryty jest runami. Nachyliła się nad nimi i przebiegła wzrokiem. Mniej więcej w jednej trzeciej ciągu znaków, ustąpiły one miejsca pismu łacińskiemu o łagodnym dukcie. Obniżyła pochodnię. Nawet przy jej chybotliwym świetle słowa dały się odczytać. Napis głosił:

„Anna córka Ulryka przyszła pani na Burgstadt. Trzy dni odczytywałam runy na ścianach tej groty. A potem długo płakałam, wiedząc już, że żadnego Neru nie ma i nigdy nie było. Wszyscy moi poprzednicy, którzy przybyli, by pomocy szukać, sami znaleźli rozwiązania. A ten, który był pierwszy, wymyślił Neru. Zrobił to, bo nie wierzył, że go, jako młodzianka wysłuchają. Po nim każdy, kto tu przybył, odpowiedź na zmartwienie miasta, znalazł. I nikt nie był naprawdę sam, bo otaczała go mądrość drogi, przodków i przestrzeni. Jak napisał pierwszy z nas, choć imię jego zatarte: odpowiedź i wszelkie rozwiązanie jest w tobie”.

Obok tego napisu, ktoś wyrył w skale jakimś ostrzem, czy grotem słowo „tak”.

Alruna wciąż sczytywała litery, gdy poczuła, że ktoś jej się przygląda. Uniosła oczy i dostrzegła postać dziewczyny ulotną, jakby z mgły białej utkaną. Ta z łagodnym uśmiechem i lekko przekrzywioną głową patrzyła na córkę burmistrza.

– Anna? – zapytała Alruna.

Dziewczyna uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Wtedy za jej ramieniem pojawił się rosły, widmowy młodzieniec z łukiem na ramieniu. Popatrzył z troską w oczach na Alrunę i ukłonił się nisko. Po nim pojawiło się dziewczątko w długiej sukience. Pomachało energicznie i radośnie, po czym odeszło w mrok. I tak przybył i rozwiał się mały zbiór widmowych postaci. Ostatnia odeszła Anna. W uszach Alruny pozostało ciche: „dasz radę, odpowiedź jest w tobie”.

Na zewnątrz świeciło Słońce. Wiosna nadchodziła pogodna, niosąc ze sobą radość i nadzieję. Wiosna 1352 roku, roku końca zarazy. Wielkie sprawy tego świata dzieją się poza nami, a problemy mają to do siebie, że się same rozwiązują. Warto jednak być w drodze i się starać. Staranie czyni świat lepszym, a jak ustalili już Rzymianie: chcącemu nie dzieje się krzywda.

Koniec

Komentarze

Wiadome też było, że aby pozyskać wieści ze świata (+,)kogoś(-,) w końcu do grodu trzeba będzie wpuścić.

 

Oskarżając jednocześnie burmistrza o to, że za mało robi, by ratować miasto.

Ja bym tu nie robiła nowego zdania. No, ale to ja ;)

 

Służba napaliła już w piecu i rozpaliła świece w żyrandolu o kształcie koła od wozu.

IMO ta informacja czytelnikowi na grzyba :) a i żyrandol jakoś tak dziwnie się gryzie :)

 

Burmistrz zasiadł w wyłożonym skórą gotyckim krześle.

No, w XIV wieku postmodernistyczne być nie mogło ;)

 

Przez jutro raz jeszcze kazał przeliczyć środki konieczne do wynajęcia medyka i opłacenia tych, którzy zaryzykują życie, by takiego znaleźć i sprowadzić do miasta.

Eeeee? Że tak intelektualnie zapytam

 

Później przygotował nowy projekt dla rady miejskiej i oświadczył, że rajcy nie wyjdą z sali obrad, póki się nie zgodzą na uszczuplenie o ten niezbędny (+,)w jego opinii (+,) wydatek kasy miejskiej.

 

Znać, że na znak ten już od chwili czekano w napięciu.

Powtórzenie

 

Więc Neru, tak?

Pytanie skierowane było w przestrzeń, więc zgromadzeni popatrzyli po sobie. W końcu kapelan cicho odchrząknął i rzekł:

Jak wyżej.

Pozbawiony pomocy, dodał w końcu (+:) – Już ich tam one w nocy bez trudu przekonają, że cnotliwe były…

– Nikt(…)! – krzyknął głośno, ale dalszej mowy poniechał. Odwrócił się od zebranych i stał z dłońmi skrzyżowanymi na szerokiej piersi i ciężko oddychał.

Po pierwsze dałabym trzykropek tam, gdzie go dałam, bo burmistrz zaczyna, ale nie kończy. Po drugie, owo drugie zdanie… Albo dasz przecinek przed drugim “i”, albo (IMO lepiej) zrób tak:

Odwrócił się od zebranych i, ciężko oddychając, stał z dłońmi skrzyżowanymi na szerokiej piersi.

 

– Gdybyż moja luba jeszcze żyła, co przy porodzie najmłodszej szesnaście wiosen temu zmarła, pewnie by się więcej na rzeczy znała… – burmistrz Burmistrz ze zdwojoną siłą poczuł presję tej chwili i oczekiwania wobec niego, kierowane nie tylko przez doradców, ale i przez miasto całe, choć poza zgromadzonymi w małej izbie, o ciężarze, który go teraz przytłoczył, nie wiedział nikt.

Rany Boskie, dłuższe zdania tylko Ryba potrafi pisać. Ale i to przed betą :)

 

Chłód omiótł mu twarz, Zapatrzył zapatrzył się w noc.

Myśli zamknięte w czaszce, zdawały się mieć ciężar ołowiu.

Serio?

Równo z wybiciem nony na klasztornym zegarze wszedł ojciec, człowiek srogi i nieumiejący okazywać uczuć, ale miłujący swe córki nad życie.

No i masz ci los, ojciec wszedł na klasztornym zegarze ;)

Równo z wybiciem na klasztornym zegarze nony(+,) wszedł ojciec, człowiek srogi i nieumiejący okazywać uczuć, ale miłujący swe córki nad życie.

Tiaaa, cały pierwszy rozdział był o tym, jaki to on srogi. Ja tam bym się nie przelękła ;) Może powinieneś odpuścić to co podkreśliłam?

 

…i, gdy matka wasza, po urodzeniu najmłodszej nagle zmarła i zdawało mi się, że oczy z żalu wypłaczę.

Tiaaa… tu ową srogość szczególnie widać ;)

Wiecie…, moje drogie, że naszemu światu grozi zagłada.

O jeżu kolczasty, jak to mówi sam Adam.

 

– Wiecie…, moje drogie, że naszemu światu grozi zagłada. Pomór straszliwy i do nas dotarł. (…)Ten przesunął dłonią po policzku, jakby chciał te promienie wystrzelone z trzech par oczu odegnać.

To całe przemówienie nie dość, że znów srogość ojca podważa, to zupełnie dla opowieści jest zbędne. Po pierwsze, uwierz mi, żaden ojciec w średniowieczu nie przejąłby się tłumaczeniem córce swoich intencji, po drugie, żaden nie uznałby, że jej płowa główka coś z tego pojąć może. Takie więc gadanie dla gadania. A czytelnik czyta i przed oczyma ma, jak to ładnie ujęłaby Alex, wielkiego kudłatego Łotdefaka.

 

Gertruda, od lat już matkująca swoim młodszym, głos postanowiła zabrać, a słowa wypowiadane z jej ust zabrzmiały dźwięcznie i śmiało.

Hmmm… a widziałeś, by ktoś wypowiadał słowa inną częścią ciała?

 

Burmistrz spojrzał na nią i gestem dał znać scholastykowi, by ten wziął na siebie ciężar objaśnień.

Oooo? A ten skąd się tam wziął, skoro:

Równo z wybiciem nony na klasztornym zegarze wszedł ojciec, człowiek srogi i nieumiejący okazywać uczuć, ale miłujący swe córki nad życie. Za nim postępowali: kapelan, dowódca straży i przewodniczący rady.

 

– Szlachetne panie, wiele dni i nocy spędziłem nad księgami i kronikami miasta, nie poniechując ni dokumentów pomniejszych, ni akt parafialnych.

To panny były.

 

W nich to znalazłem pierwsze opowieści o Neru, (…) Wystarczy więc po prostu iść… – zakończył.

No, a tu czytelnik, który to już wszystko wie, ziew zalicza przepotężny, na zegarek zerka i program telewizyjny sprawdza. A nie, tam też tylko powtórki…

 

– Która z was już z chłopem była? – zagadnął.

Serio? W średniowieczu? Pannę z dobrego domu? Nie, no, bez jaj!

 

Publicznie też miłość moją dla was i zaufanie bezgraniczne głosić zawsze będę

To mówiłeś, ze jaki? Srogi i nieokazujący uczuć, tak?

 

– Jak już powiedziałem, nie pytam o nic. Scholastyk mówi, że zna próbę, która pozwoli nam odpowiedź znaleźć. Nie jest groźna, prawda? – spojrzał Spojrzał z niepokojem na uczonego, a ten potwierdził pospiesznie kiwnięciem głową.

 

Zaczynam powoli się martwić, pół tekstu za mną, a, kuźwa, nic się nie dzieje. A tak fajnie się zapowiadało…

Jedno, co mi się od razu w oczy rzuca, to obecność scholastyka i kapłana w naradzie. Ten pierwszy może jeszcze ujdzie, ale ksiądz popierający wyprawę po pomoc do jakiegoś pogańskiego tworu? W czternastym wieku? Szczerze wątpię.

IMO rozważania burmistrza też nieco przegadane.

 

O, kochany! Próbę na dziewictwo toś waćpan zerżnął bezczelnie z Kornela Makuszyńskiego! Takie rzeczy nie uchodzą w porządnej fantasy!!!

 

Ucałowała rękawiczkę najmłodszej i szybko ruszyła ku bramie Burgstadt, którą uchyloną już tylko dla niej trzymano i widać było, że wielce się już niecierpliwiono(-,) oczekiwaniem na jej powrót.

Słońce stało już wysoko, gdy przekroczyli bród(+,) przy(-,) którym straże stały i dotarli aż na skraj odwiecznego lasu.

Niech cię Bóg i wszyscy święci szczęśliwie prowadzą(.+)uczynił Uczynił w powietrzu znak krzyża i odstąpił od konia.

Noc upłynęła na marach zbliżonych do snu, które wypełniają myśli, gdy umysł się mąci, nim podąży w Morfeusza krainę, niedających niestety wytchnienia i pokrzepienia ciału.

Nie pasuje mi ten Morfeusz. Stylizujesz (czasami nawet nadto) na średniowieczny język, a były to wieki, w których intensywnie starano się zapomnieć o pogańskich bożkach.

Różanopalca bogini poranka oświetliła promieniem swym ścieżkę.

Patrz wyżej.

 

Zupełnie jakby Słońce chciało towarzyszyć dzielnej dziewczynie i radowało się jej widokiem.

IMO w tym kontekście słońce nie zostało użyte jako ciało niebieskie, a owa żółta plama nad naszymi głowami. Powinno więc być z małej litery.

 

I tu, jeśli pozwolisz, skończę szukanie dziur w całym. Przyjdzie Regulatorzy, to pewnie dokończy. Ja zaś czytnę resztę, by po chwili podsumowanie dodać :)

 

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Przeczytałam i było to dla mnie bardzo dziwne doświadczenie. Z jednej strony fabuła mnie wciągnęła i chciałam się dowiedzieć jak się historia skończy. Z drugiej strony przebijanie się przez poplątaną składnię i archaiczne terminy było męczące, a miejscami nawet irytujące. Trochę tak jak z biegami na azymut, które urządzali dla nas w harcerstwie. Biegniesz przez to błoto i las, nie dlatego, że lubisz, ale po to, żeby dostać na kolacje kanapki z dżemem.

Zrozumiałabym archaizację tekstu dla zasady. Jednakże miejscami, Wilku, piszesz całkiem przystępnie, używając współczesnej terminologii (np. syndrom, epidemia, patowa sytuacja, kuluary, trawersować). Zrozumiałabym archaizację samych wypowiedzi bohaterów, jednakże, poplątana składnia i wymyślne słowa pojawiają się również w narracji. Więc, nie pojmuję, Wilku, jaki był cel takiego udziwnienia?

SPOILERS ALERT!!!!!

Natomiast, abstrahując od stylu, bardzo mi się podoba pomysł z nieistniejącym Neru. Według mnie wręcz idealna paralela religii.

 

Hmm... Dlaczego?

Zgodzę się, że przegiąłeś, drogi Autorze, ze stylizacją. Tym bardziej, że jest nierówna. Raz lecisz po bandzie i trzeba po trzy razy czytać, a raz nie ma jej zupełnie. A i przegadane opowiadanie nieludzko. Urżnąłbyś połowę, a i styl by miało, i czytelników więcej. Ja wiem, że kobiety powtarzają, że im dłużej, tym lepiej, ale, uwierz mi, akurat tu się nie sprawdziło :P

Zbój i Człek Lasu to się tam chyba pojawili, żeby pannie (a i czytelnikowi) tak całkiem smutno/samotnie nie było, co? Zwłaszcza ten drugi, co to niby obojętny, ale w idealnym momencie do jaskini zbója trafił, żeby panna dodatkowych atrakcyji nie miała…

Próba na dziewictwo byłaby fajna, gdybym nie była w tym wieku, co jestem, i mnie – jak zapewne Ciebie – pół podstawówki do kina co roku nie ganiali na Szatana z siódmej klasy. A tak trochę mi niesmak pozostaje, bo jednak… co plagiat, to plagiat, nawet jeśli zamiast osmolonego garnka, kadzidło weźmiesz.

Koniec trochę ratuje opowiadanie, jednakowoż po czterdziestu kilo znaków, to nagłe cięcię historii, przynajmniej w moim wypadku, wyrwało z drzemki kudłatego Łotdefaka.

Podsumowując: uciąć połowę, zreorganizować stylizację i dać przedmowę, że nie dla czterdzieści plus i będzie git. :)

 

A na przyszłość polecam betę. Tam to dopiero bywam złośliwa…

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Obyło się bez zaskoczenia. Neru nie było, nie ma i nie będzie, trzeba samemu / samej ruszyć głową.

Co nie zawsze daje wiarygodne rezultaty. Lustra miały odstraszyć Litwinów? Jakość obrazu, powstającego w tym, co w tamtych czasach uważano za lustra, polnej myszy by nie wystraszyła…

Bardzo długo nie występuje żaden fantastyczny element, dopiero w zakończeniu, za to w nadmiarze. Moim skromnym zdaniem wystarczyłby tajemniczy wybawiciel, uwalniający Alrunę raz ze sideł, drugi raz z rąk rozbójnika. Duchy Anny i jakiegoś młodzieńca sprawiają wrażenie dodanych z obowiązku – są runy, wskazana obecność duchów.

O pisarskich wpadkach, anachronizmach i nierównej stylizacji już pisały Koleżanki powyżej.

Ogólnie – niezłe podejście do tematu, nienowego, podanego w sposób też raczej nie grzeszący nowatorstwem, ale ciekawy dzięki rysom indywidualizmu autorskiego. Czego brak do szczęścia? Dobrej znajomości z językiem, polskim w odmianie literackiej. Reszta przyjdzie w pewnym sensie sama – ćwiczenie czyni mistrzem…

Emelkali słusznie prawi. Motyw testu tak stary, że człowiek bez problemu łapie, na czym to polega, więc następnych kilka akapitów można pominąć.

Uciąłeś opowieść bez wyjaśnienia, jakąż to receptę na epidemię bohaterka zaniosła miastu.

Już ich tam one w nocy bez trudu przekonają, że cnotliwe były…

To narzeczeni nieczytaci? Nie mogą sobie w księgach sprawdzić, jaki warunek trzeba spełnić?

W terenie prostym, krocząc poszyciem wygodnym, nogą trafiła w zastawioną na zwierza pułapkę. Ostrza zacisnęły się na nodze, wbijając głęboko w ciało.

A kto pułapkę zastawił, skoro nikt tam się pod karą śmierci nie włóczył? Zbój i wybawca się nie bali? A kogo zbój łupił?

Babska logika rządzi!

@Emelkali

WOW – dzięki za solidna porcję uwag! :-)

Kolejny raz dochodzę do wniosku, że muszę zatrudnić kogoś od korekty…

 

Część uwag przyjmuje z pokorą. Z częścią uderzę w polemikę i o tym poniżej.

 

– Krzesło – wcale nie musiało być gotyckie w XIV wieku. Meble robiono toporne, ale solidne. ;-)

– Na grzyba wiadomość o kształcie kandelabru? Lubię dorzucać pyłki.

– Zdania wielokrotnie podrzędnie złożone rządzą! :-P

– Myśli poza czaszką, to by już było S-F, a pisałem fantasy. ;-)

– No dobra – średniowiecze i literatura średniowieczna. Zwróć uwagę, jakie mowy walą kolenie przed rozpoczęciem walki. ;-) To (mowa ojca) jest akurat tak typowe dla literatury średniowiecznej, że bardziej się nie da. A jeśli sobie życzysz konkretne przykłady, to proszę bardzo, chętnie się podzielę (w wolnej chwili rzuć okiem na mój opis na Fantastyka.PL ;-) ).

– „Pannę z dobrego domu w średniowieczu, bez jaj”. No przeca widzisz, że prostak – odsyłam do Księgi Elbląskiej, czyli najstarszego zwodu prawa polskiego i zapisów o gwałcie niewieścim, jak to zwykł nazywać profesor Matuszewski. Zdziwisz się. ;-)

– „ale ksiądz popierający wyprawę po pomoc do jakiegoś pogańskiego tworu? W czternastym wieku? Szczerze wątpię”. Katolicyzm w średniowieczu – :-D :-D – znowu się zdziwisz. Na przykład wizytacje są druzgocące w ocenie poziomu kleru (zwróć uwagę, że nie istnieją jeszcze seminaria, a zatem nie ma jednolitego systemu szkolnictwa). Świat magiczny przeplata się z pobożnym. Zapewniam Cię i serce wilcze na stole kładę, że kompletnie dla średniowiecza nic dziwnego w takiej postawie nie ma.

– Makuszyński – tak! :-D Wiedziałem, że bystrzy zauważą! :-) Ale przywołam Bono zapowiadającego utwór „Helter Skelter” na „Rattle and Hum”: Ten kawałek Charls Manson ukrładł The Beatles, my go kradniemy z powrotem. Zrobiłem to samo – „szatan z siódmej” klasy machnął ten pomysł, zz któregoś z autorów starożytnych. Jak sobie przypomnę, to dam Ci znać.

 

Z utęsknieniem czekam na podsumowanie!

 

Raz jeszcze – piękne dzięki!

 

Pozdrawiam, Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

@Drewian

Dzięki! Stylizacji się uczę – jak widać z różnym skutkiem. :-)

Są to wprawki przed czymś większym, co sobie w stosach wirtualnego papieru zalega i dlatego Wasze uwagi, są dla mnie bardzo cenne.

Piękne dzięki!

Cieszę się, że pomysł się podoba, a nad resztą będę wytrwale pracować.

Pozdrawiam, Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

@Emelkali

OK – przy kolejnej historii mediewistycznej (a będą niebawem dwie ;-) ) zapraszam do betowania.

Wątek Makuszyńskiego już poruszyłem w pierwszej odpowiedzi i tam go zostawiam, a jak wrócę do półek z książkami, to zacznę szukać, od kogo wielki kornel pomysł pożyczył. Lukian z Samosat mi chodzi po głowie i od niego zacznę. W każdym bądź razie – „Szatan z siódmej klasy”, też tę próbę pożyczył, a wielkim bohaterem był. ;-)

Zbój i człek z lasu – urozmaicenie stanowiące nieodłączny element opowieści o drodze. Przynajmniej moim zdaniem. Od punktu A do punktu B, to tylko w ćwiczeniówce do matematyki. ;-)

Z ciekawości, czy ten rok 1352 (to jest rok, w którym skończyła się zaraza) uzupełnia historię, czy nie? Z góry dzięki za opinię!

Jak pisałem w odpowiedzi dla Drewian – stylizacji się uczę, przed wypuszczeniem czegoś większego niż czterdzieści kilo i bardzo się cieszę, że mam tyle krytycznych uwag, do tej opowieści. :-)

Z pozdrowieniem, Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

@AdamKB

Lustra – znowu nie mój pomysł, a ze źródła zaczerpnięty. Przy wykorzystaniu „czegoś”, co błyszczy, odstraszyć mieli nasi przodkowie wojska Aleksandra Wielkiego. Pomysł zresztą nie nowy. O zwierciadle wspomina w swojej Kornice Wincenty Kadłubek i to dwa razy. Generalnie funkcję taką może sprawować wszystko, co odbija światło. Ponieważ ze szkłem ciągle eksperymentowano i raczej szło w gomółkach niż w taflach, najczęściej szlifowano blachy. Warto odwiedzić jakiś stary zakład przemysłowy. Na bank ślusarze zrobili sobie takie lustereczko w przebieralni, czy innym pomieszczeniu socjalnym. Aha i nie chodzi o jakość obrazu, a o odbijanie światła.

Też Cię zapytam o ten rok 1352, bo to rok końca zarazy. Dodaje to dodatkowy smaczek, czy wymaga za dużo wiedzy / googlania? Data ta oznacza, że nie ma znaczenia, z czym Alruna wróci. Zaraza i tak się skończyła i nastał czas liczenia trupów (szacunkowo paść mogło nawet 220 milionów Europejczyków – na marginesie, nazwa pierwszy raz użyta w odniesieniu do posiłków Karola Młota w bitwie pod Poitiers w 732 roku).

Piękne dzięki za uwagi – pracuję nad warsztatem dalej.

Z pozdrowieniem, Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

@Finkla

Dzięki za uwagi – cieszę się, że się Wam chciało i, że jest ich tyle! :-)

1 – Zbój i człowiek z lasu (nie mylić z Dzikim Człowiekiem, bohaterem średniowiecznych legend i drolerii) – banici, zwani też w źródłach z epoki wilkami (serio ;-) ). Las był dla ludzi średniowiecza, albo użyteczny, albo groźny. Użyteczny na przykład przeliczano ilością świń, które mogły się w nim wykarmić. Bo średniowieczna świnia była chuda, owłosiona jak dzik (tylko bez szabel). Jedno z największych marzeń ludzi średniowiecza, to marzenie o podróżach, ale ich świat był ogromny, to nasz się skurczył dramatycznie. Były trakty i gościńce. Było gdzie jechać. W góry nikt nie łaził, jak tam nie miał interesu. A im wyższa góra, tym dla jej eksploracji gorzej. Na przykład najstarszy domniemany opis Tatr polskiego autorstwa, pochodzi z XVII wieku.

2 – Ta recepta na ocalenie jest zaklęta w cyfrach 1352. To jest rok końca zarazy. De facto więc nie ma znaczenia, z jakim pomysłem Alruna wróci. I to tez jest element tej historii i przesłanie: mnóstwo rzeczy dzieje się samo, ale dobrze, że jesteśmy w drodze i się staramy. Tak to widzę.

Pozdrawiam serdecznie i bardzo dziękuję za uwagi!

Wilk

P.S. Nie bali się, zbój i człowiek z lasu, bo na szczyt nie chodzili. Tu mieli ci banici kryjówkę. Żaden zbój pod swoją jaskinią nie kradnie, nawet Łamignat! 

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Jak zwykle ciekawa stylizacja, która w przeciwieństwie do pozostałych komentujących mi się podoba. Sama historia również jest ciekawa, lubię fantastykę historyczną. Przegadałeś trochę środek tekstu, uważam motyw stalowookiego i zbója za dodany trochę na siłę, nic nie wnosi do głównej historii. Lepiej gdyby dziewczyna namęczyła się podróżą w inny, bardziej naturalny sposób. Bardziej pasowało by to do zakończenia. Które jest zaskakujące i rzuca na tekst nowe światło. Szczególnie ostatnie zdanie. Zdarzyło się kilka wpadek, jednak nie wpływają one na mój odbiór całości. Kolejny dobry tekst w Twoim wykonaniu Wilku.

Nie sprawdzałem ani w Google, ani w poważnym źródle, ale – niemal odruchowo – kojarzyłem datę z okresem wygasania pandemii. Wzmianka o Litwinach… geografia plus demografia plus zasięgi rajdów litewskich plus stosunkowo mała liczba zachorowań na terytorium Polski.

Zwierciadła. Też miałem na myśli metalowe, ale, drogi Autorze, żeby toto zwierciadłem choćby z litości :-) nazywać, musiałoby ze srebra być sporządzone, a zważywszy na poziom metalurgii i technik wykończeniowych nadal marne były. Biorąc dodatkowo pod uwagę cenę srebra oraz niezbędną ilość tych zwierciadeł pomysł uważam za chybiony, bo nierealizowalny. Finansowo w pierwszym rzędzie, logistycznie w drugim.

Przykro mi to pisać, Wilku, ale tym razem doznałam zawodu. Mogę podpisać się pod zarzutami wcześniej komentujących, albowiem podzielam ich wrażenia.

Pierwsza cześć, ciągnąca się przez pół opowiadania, jest dość nużąca – miałam odczucie, że wielokrotnie piszesz o tym samym, tyle że używając nico innych słów.

Kiedy panna wyruszyła na Górę, opowieść stała się nieco ciekawsza ale wydaje mi się, że i tę część można było opisać lepiej. Nie bardzo chce mi się wierzyć, że dziewczyna z okaleczoną nogą tak dobrze sobie radziła w drodze na szczyt. Kiedy wyroiły się widma, zdziwiłam się, że tam były, skoro na Górze nic nie było, żadnego Neru.

Opowieść jest chyba niedokończona – w początkowej części mnóstwo miejsca poświęcasz miastu, jego krytycznej, wręcz dramatycznej sytuacji, a na koniec choćby słowem nie wspominasz, jak sprawa zakończyła się dla Burgstadt.

No i nierówna stylizacja – miejscami mało czytelne zdania, gdzie indziej bijące po oczach zbyt współczesne słowa.

 

Bur­mistrz i rajcy miej­scy… – Masło maślane. Rajca jest miejski z definicji.

 

środ­ki na ry­zy­kow­ną i nie pewną co do re­zul­ta­tu misję. – …środ­ki na ry­zy­kow­ną i niepewną co do re­zul­ta­tu misję.

 

 Służ­ba na­pa­li­ła już w piecu i roz­pa­li­ła świe­ce w ży­ran­do­lu o kształ­cie koła od wozu. – Powtórzenie.

Może: Służ­ba na­pa­li­ła już w piecu, a w lichtarzu płonęły świece.

Owszem, w średniowieczu używano żyrandoli, ale do oświetlenia kościołów i dużych sal w zamkach czy klasztorach; Ty piszesz o klitce.

 

Przez jutro raz jesz­cze kazał prze­li­czyć środ­ki ko­niecz­ne do wy­na­ję­cia me­dy­ka… – Nieco koślawe zdanie.

Może: Polecił/ kazał, by jutro raz jesz­cze prze­li­czyć środ­ki ko­niecz­ne do wy­na­ję­cia me­dy­ka…

 

Pierw­sza notka o jego ra­dzie jaką zdo­ła­łem od­na­leźć po­cho­dzi, z 860 roku. –Wolałabym: Pierw­szy zapisek o jego ra­dzie, który zdo­ła­łem od­na­leźć, po­cho­dzi z 860 roku.

 

Po­ra­dził roz­sta­wić lu­stra na mu­rach, które ośle­pią wroga w chwi­li sztur­mu. – Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Pamiętam z lektury Królów przeklętych Maurice`a Druona, że w czasach o których piszesz jeszcze nie znano luster tak dużych, by z murów oślepiać nimi wrogów. Wtedy używano niewielkich zwierciadeł z polerowanego metalu. Jeden z bohaterów, Robert d`Artois, by móc podziwiać się w stroju para, musiał korzystać z wielu małych polerowanych lusterek, odpowiednio poustawianych i pozawieszanych.  

 

Po tych sło­wach za­pa­dła ko­lej­na cisza, tym razem dłuż­sza. –Raczej: Po tych sło­wach znowu za­pa­dła cisza, tym razem na dłużej.

 

Równo z wy­bi­ciem nony na klasz­tor­nym ze­ga­rze… – Z tego co wiem, pierwszy zegar wieżowy powstał w XIV wieku.

 

by o oca­le­nie wy­bła­gać. – …by o oca­le­nie ­bła­gać. Lub: …by oca­le­nie wy­bła­gać.

 

mil­cza­ły, zbyt zdaje się zszo­ko­wa­ne, tym co je przed chwi­lą spo­ty­ka­ło. – …mil­cza­ły, zbyt zdaje się zszo­ko­wa­ne tym, co je przed chwi­lą spo­t­ka­ło.

 

wy­sy­ła­jąc ku niebu dwie cien­kie, siwe struż­ki dymu… – Strużka bardziej pasuje mi do cieczy.

Proponuję: …wy­sy­ła­jąc ku niebu dwie cien­kie, siwe smużki dymu

 

Na­bra­ła w kubek wody i jęła pod­grze­wać, był ziół won­nych, da­nych jej na drogę do­sy­pać. – Literówka.

 

Pró­bo­wa­ła Al­ru­na użyć kija, ale i uży­cie na­rzę­dzia nie przy­nio­sła re­zul­ta­tu. – Powtórzenie.

 

Nad nim stał trój­nóg z że­liw­nym ko­cioł­kiem. Obok stał kloc drew­na… – Powtórzenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Muszę przyznać, aczkolwiek niechętnie, sporo racji Piszącym Przede Mną. Głównie jeśli chodzi o stylizację – myślę, że albo stylizujemy wszystko jak leci, albo w ogóle nic, no może tylko dialogi. Co więcej stylizacyjne przestawianie szyku wyrazów w zdaniu może łatwo prowadzić do niezręcznych konstrukcji:

… biała prawie postać dziewczyny…

Niby wiadomo, że chodzi o białą postać, a nie prawie postać, ale to kiepsko brzmi.

Większość potknięć wskazali już inni, jedno tylko sprawiło, że(he he)szeroko otworzyłem oczy ze zdumienia:

Oczami otworzonymi do granic oczodołów, spostrzegła dziewczyna, że nogi ma przywiązane do jakiejś poprzeczki.

Kurde, Wilku, weź to sobie na głos przeczytaj. Wybacz złośliwość, ale zupełnie jak sygnaturka Dzikowego…

Natomist jeśli chofzi o krytykę przedstawionego obrazu Średniowiecza i zachowań ludzi, to racja jest po Twojej stronie. Również, jeśli chodzi o odniesienia do mitologii Greckiej i Rzymskiej. Średniowiecze było przesiąknięte Grecją, zarówno mitami jak i filozofią i “nauką”, ze szkodą dla tej drugiej, zresztą.

Końcówki o podobnym kształcie i wymowie troszkę się spofziewałem, dlatego też nie zawiodłem się. Nie bardzo rozumiem tylko motywy Pana Lasu – jeśli to, co w lasu padło, to lasu, dlaczego więc wracał po ewidentnie niepadłą dziewczynę? Chciał jej dać kolejną szansę na padnięcie?

Niespecjalnie odpowiada mi kompozycja – długi wstęp i krótka podróż oraz moment kulminacyjny w jskini. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że góra Neru nie była daleko, a samotnie wędrująca dziewczyna nie mogłaby przeżywać po drodze szeregu przygód, jak jakiś wiedźmin, ale jakiś niedosyt pozostał…

A w ogóle to myślałem przez chwilę, że test na cnotę był o kant dupy rozbić, niesłusznie posądzona o jej brak (cnoty, nie dupy) dziewczyna nie protestowała, bo scholsstyk, wsparty autorytetem Kościoła się przecież nie myli, poza tym ojca i miasta zawieść nie chciała… No i postać rozbójnika miała służyć temu, by spotkanie z Neru odbyło się jednak zgodnie z zasadami…

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

@Belhaj

Dzięki za dobre słowo – w ogniu krytyki zacząłem się z wolna zamykać w sobie, więc teraz wychodzę z otwartą przyłbica, by stawić czoła na ziemi Van Dimena! :-)

Z pozdrowieniem, Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

@AdamKB

Cytując Kokosza, jesteś zawzięty jak „piegża, makolągwa i sum”! A teraz cytując Lancelota z „Monty Python i święty Graal”: „Przepraszam, poniosło mnie”. :-)

Litwini – hm… Jagiełło najechał Królestwo Polskie, zajmując między innymi Święty Krzyż, oddalony o 650 kilometrów od Wilna. Można? Można! :-)

 

Lustra – no dobra, wychodzi ze mnie maniera badawcza. Przyjmuję, bo zajmowałem się badaniem wyobrażeniowości i długim trwaniem zjawisk historycznych oraz świętymi i demonami, że jeśli moi przodkowie uznawali coś za możliwe i wykonalne, to „wiara ludu silniej do mnie przemawia, niż mędrca szkiełko i oko”. W tym wypadku założyli, że rzecz jest możliwa do zrealizowania, więc się z nimi nie kłócę, bo z mojego punktu widzenia nie ma z czym. Na marginesie, w jednej z wersji, złotnik, który podobny fortel wojenny wydumał, w nagrodę został księciem. ;-)

 

Z serdecznym pozdrowieniem i podziękowaniem za uwagi, Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

@Regulatorzy

Et tu, Brute, contra me… Serce mi krwawi…

 

A serio– dziękuję za uwagi. :-)

Widzę, że pozostawienie, jakie zakończenie opowieści samej daty, to zbyt mało. W roku 1352 było po epidemii i nakazano parafiom, przeliczenie liczby zmarłych. Nie ma więc znaczenia, z jakim pomysłem wróci Alruna. Królestwo Polskie, na co zwrócił uwagę AdamKB, stosowało kwarantanne. Zaczęto myśleć o znaczeniu higieny. Wcześniej próbowano przecinać wrzody, jak na filmie „Ciało i krew” (co zresztą twórcy tegoż obrazu uznali za skuteczne radzenie sobie z epidemią i doprawdy nie wiem, na jakiej bazie się oparli ;-) ). Atmosfera w samym mieście to dla mnie uzasadnienie dla decyzji o podjęciu wyprawy.

Takie moje drugie dno tej opowieści – sprawy, zwłaszcza „duże”, często dzieją się same. W sposób niezależny od indywidualnych starań, ale zawsze warto być w drodze i się starać.

 

No dobrze, poczułem się zmobilizowany do dalszej wydajnej pracy! Wyskakuję na chwilę z wieków średnich, żeby poprawić konkursową parodię. :-) Będzie dużo krótsza, więc będę miał mniej okazji, do narobienia takiej ilości błędów.

Z pozdrowieniem, Wilk

P.S. Wejście na górę – „człowiek jest silny” napisała w „Medalionach” Zofia Nałkowska i tej wersji będę się trzymał z uporem maniaka! :-)

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

@thargone

Bóg zapłać za dobre słowo – za złe bardziej! :-)

Przyznać się teraz, że zawsze czytam na głos, to co napiszę? O nie – nie przyznam się! :-)

W pierwotnej wersji zbój odgrywał dokładnie taką role, o jakiej piszesz:

„Zbój zachichotał – I zostawił, a ja cię tu od wczoraj dupczę i tyle się martwiłem, że może trupa rżnę, boś ani radu zadem nie ruszyła”.

Może trzeba było tak zostawić…

Z pozdrowieniem, Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Drodzy Komentatorzy in corpore!

 

Ciekawostka – poza murami Fantastyka.PL opowiadanie zbiera pozytywne opinie i wiecie co?

Bardzo się cieszę, że jesteście i się Wam chce i przeczytać i dać głos! :-)

 

Dziękuję i czoła chylę!

Z pozdrowieniem, Wilk

P.S. Obawiam się, czy nie dostanę od tych skrajnych ocen, nie dostanę schizofrenii twórczej… ;-)

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Obawiam się, czy nie dostanę od tych skrajnych ocen, nie dostanę schizofrenii twórczej… ;-)

Się nie martw, nie dostaniesz. Dwa z moich opowiadań, na innym portalu, zostały uznane tekstami roku, a tu ledwie i po długim czasie na Bibliotekę się załapały. I co? I nie mam schizofrenii… Przynajmniej mam taką nadzieję ;) Na Fantastyka.pl jest po prostu wyższy poziom. I dobrze. Więcej można się nauczyć.

 

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Wiesz, wziąwszy pod uwagę paru autorów z kręgu fantasy, czy S-F schizofrenia twórcza wcale nie musiałby być zła. ;-)

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

gotyckim krześle.

Co to jest gotyckie krzesło?

Później przygotował nowy projekt dla rady miejskiej i oświadczył, że rajcy nie wyjdą z sali obrad, póki się nie zgodzą na uszczuplenie o ten niezbędny w jego opinii wydatek kasy miejskiej.

Może wtrącenie przecinkami lub pauzami?

Później przygotował nowy projekt dla rady miejskiej i oświadczył, że rajcy nie wyjdą z sali obrad, póki się nie zgodzą na uszczuplenie o ten - niezbędny w jego opinii - wydatek kasy miejskiej.

 

Pogodzenie tych dwóch światów – swobody handlowej i zdrowotnego bezpieczeństwa wydawało się niemożliwe.

Pogodzenie tych dwóch światów – swobody handlowej i zdrowotnego bezpieczeństwa – wydawało się niemożliwe.

 

Czuł, że ryzykuje tym, co najcenniejsze. Zapłaty za czyn ten heroiczny wyraźnej nie widząc.

Wolałbym: Czuł, że ryzykuje tym, co najcenniejsze, zapłaty za czyn ten heroiczny wyraźnej nie widząc.

 

pierwsze opowieści o Neru, pisanym wówczas z bezdźwięcznym chyba „h” – Nehru.

Po co ta uwaga o bezdźwięcznym “h”?

 

Skróć opisy. Nużą jak cholera. Pod większością uwag przedpiśców podpisuję się płetwami.

 

Czyli:

Nienowatorski temat i fabuła podawany na nowo w ciekawym sosiku, ale przesadziłeś przyprawami i zamiast pięknej, opływającej mięciutkie mięsiwo zawiesiny wyszła ci sztywna breja na twardym i suchym jak podeszwa kawałku. :-)

 

 

 

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Hmmm.

Pierwsza połowa zdaje mi się przeładowana informacjami, z których większość jest powtarzana dwu– lub trzykrotnie, przez narratora lub różne postaci. Jednak w samym koncepcie było coś, co mnie zaintrygowało. Mityczny Neru i jego niesztampowe preferencje – zwykle takie bestyjki wolą gadać z dziewicami. Czekałam z zainteresowaniem na zakończenie. No i mam mieszane odczucia. Bo z jednej strony – dobry patent, ze okazało się to, co się okazało. Z drugiej, jestem zawiedziona, bo nie poznałam rozwiązania problemu. Zdaje mi się, że podróż bohaterki urywa się, a mogłaby jeszcze trwać. Być może tak miało być, ale mnie swędzą nieprzyjemne myśli, że może autorowi zabrakło pomysłu na rozwiązanie?

Sądzę, że trzeba by tu jeszcze sporo dopracować. W wielu zdaniach coś nie grało z podmiotem, przecinki czasem znikały lub pojawiały się w zaskakujących miejscach. Tu i ówdzie przemycasz jakieś słówko, które ni w ząb nie pasuje do konwencji. No i kompozycja fabuły trochę mnie zastanawia. Może nie zrozumiałam roli zbója i tajemniczego gościa, ale jeśli nie jest to jakaś niejasna dla mnie symbolika, to ich rola jest chyba żadna. A potencjalnie mogłaby jakaś być – gdyby z tych wydarzeń na przykład wyniknęła jakaś genialna myśl bohaterki powstrzymująca zarazę. No ale nic o tym nie wiem :(

Mam mieszane odczucia. I z tego, co widzę – niezbyt oryginalne uwagi do tekstu.

Z jednej strony – opowiadanie na tyle wciągające, że przeczytałam za jednym zamachem, mimo odczucia przegadania na początku. Z drugiej – miejscami rozczarowało. Też nie rozumiem, jaką właściwie rolę mieli odegrać zbój i człowiek z lasu, poza przysporzeniem bohaterce przejściowych kłopotów i budzenia zdziwienia. Równie dobrze zamiast nich mogłaby się pojawić np. babinka prosząca o pomoc w zbieraniu chrustu i wielki wciekły jeż.

Wyjaśnienie tajemnicy Neru fajne, natomiast już duchy wydawały mi się wciśnięte na siłę. Natomiast brak opisania, na jakiż to genialny pomysł Alruna, jest moim zdaniem zupełnie nie w porządku wobec czytelnika. I nic do rzeczy nie ma imho to, że to rozwiązanie nie było istotne, bo zaraza i tak się skończyła. Aż prosi się, by pogrzebać, jakież to oryginalne sposoby zwalczania morowego powietrza stosowano w czasie kolejnych epidemii i przypisać wiarę w nie rzekomemu sukcesowi bohaterki.

Kiedy czytałam nadal miałeś zgrzyty w stylizacji. Jak już jestem męczona szykiem przestawnym, to kwiatki w rodzaju “trawersowania” zwyczajnie irytują.

Nie jest źle, ale mam nieodparte wrażenie, że trochę zabrakło do tego, by było naprawdę dobrze.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

To i ja dorzucę kamyk do tego ogródka. I niestety nie będzie on oryginalny. 

Początek przegadany, stylizacja nierówna (przy trawersowaniu szeroko otworzyłam oczy ze zdziwienia). Wędrówka przez las taka sobie. Opko urwane. OK, doszła do góry, stwierdziła, że Neru nie istnieje. Ale co dalej? Zgodnie z tradycją powinna wpaść na jakiś (jakikolwiek) pomysł i wrócić z nim do grodu. 

Żeby nie było, że tylko narzekam – mimo wszystko coś w tym tekście jest, co wciągnęło i nie pozwoliło przerwać czytania.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

@PsychoFish

Czyli wyszło jak kuchnia arabska – ruszające się już, lub jeszcze mięso, przyprawione tak silnie, żeby fakt ruszania się, nie był zbyt absorbujący? ;-) Chociaż, jeśli fabuła spod tych przypraw wystaje, to znak, że nie jest całkiem źle. :-)

Podsumowując cytatem z kabaretu POTEM: “My się poprawiny".

Dzięki za uwagi – dziś wieczorem, wreszcie siadam do poprawek.

Z pozdrowieniem, Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

@Werwena

Dzięki za uwagi! Zakończenie całe jest w tej dacie – 1352, ale źle zrobiłem, że tak zostawiłem. Drobna korekta samego zakończenia zaraz. Chodzi o to, że wielkie sprawy tego świata dzieją się poza nami, ale to dobrze, że się staramy. W 1352 skończyła się zaraza, więc nie ma znaczenia, z jaką myślą Alruna wróci.

Pozdrawiam serdecznie, Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

@AlexFagus

Dzięki za uwagi. Hm… Myślę nad tym zakończeniem. Dla mnie ten motyw, że duże sprawy i tak się toczą poza nami, ale dobrze, że się staramy jest OK. Pomyślę nad tym, o czym piszesz.

Duchy przodków – taka romantyczna wizja średniowiecza. Bliżej “Renu” Victora  Hugo, niż źródeł epoki. Mnie nie zgrzytały. Tym bardziej, że duchy górskie, czy duchy gór, to zjawisko częste w wyobrażeniach. Ale – OK, przyjmuję uwagę. :-)

Pozdrawiam, Wilk

 

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

@Śniąca

Nie pozwala przerwać czytania – bo to tekst, który wciąga, jak chodzenie po bagnach! ;-)

No dobra – w związku z licznymi apelacjami, uwagami i interpelacjami zastanowię się nad genialnym rozwiązaniem kwestii zarazy, pukającej do bram Burgstadt! :-)

Dzięki piękne za uwagi! :-)

Pozdrowieniem, Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Drodzy Komentatorzy in corpore!

 

Raz jeszcze bardzo wszystkim dziękuję za uwagi – konstruktywne, złośliwe, budujące i pozbawiające wszelkiej nadziei również! :-)

Postarałem się je uwzględnić i choć trochę ten, tak mocno skrytykowany, tekst poprawić.

 

Do paru rzeczy chcę się jednak obszerniej odnieść.

 

Wyobrażenie o tym, że średniowiecze zapomniało o starożytności jest błędne. Po drodze nie było żadnej wojny atomowej. Łacina stała się wspólną mową kontu. Nawet greki nie zapomniano tak od razu, a w klasztorach iroszkockich kwitła ta mowa dość długo. Fakt, ta łacina różni się jakościowo od retoryki w stylu Cycerona. Uczeni w piśmie radzili z nią sobie jednak nieźle. Za sprawą takich dział jak “O Państwie Bożym” św. Augstyna z Hippony (jeden z budowniczych średniowiecza), postacie greckich herosów przenikały do świadomości ludzi średniowiecza.

 

Jan Długosz w swych Annales objaśniając strukturę bóstw pogańskich, porównuje poszczególnych bożków z panteonem rzymskim. Posługuje się zatem przykładami znanymi, przynajmniej erudytom tej epoki. Prawdziwą gwiazdą stał się już trzy wieki przed Długoszem Arystoteles i jego logika, która z brutalną siłą rozdarła metodę scholastyczną.

 

Zauważmy, że praca Ernesta Roberta Curtiusa, Literatura europejska i łacińskie średniowiecze, traktująca o nawiązaniach do dzieł starożytnych, ma ponad sześćset stron i nie wyczerpuje tematu nawet w ćwierci.

 

A teraz powiem Wam co się stało i skąd takie wyobrażenia, że katolicyzm, walka z bożkami, odrzucenie puścizny greko-rzymskiej etc.

 

Przenieśmy się w czasie. Jesteśmy na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Wykład inauguracyjny głosi Ludwik Ćwikliński. Jest  23 kwietnia 1920 roku. Zapamiętajmy te słowa: Bez przesady powiedzieć można, że myśl i sztuka grecka za pomocą Rzymu świat sobie zdobyły. (…) Z drugiej strony znikły kreski, które zwykle w przedstawieniach dziejów oddzielały średniowiecze od starożytności; coraz więcej się bowiem uwidacznia, że wyraźnej tam granicy nie ma, ani przerwy stanowczej.

 

Niestety potem była komuna i na poziomie naukowym mediewistyka kwitła. Nawet jeśli nie wszystkie zagadnienia można było badać. Na przykład z prac nad monastycyzmem wynika, że mnisi głównie kupowali i sprzedawali ziemię… Gorzej było na polu popularnym, w którym przedstawiano średniowiecze jako epokę zacofaną, ciemną (w domyśle: bo opanowaną przez papistów i kler). Próbuje się średniowiecze wykopać z tej ponurej sławy i walczy naprawdę dzielnie o swoje racje i prawa. Choćby w ramach rozróżnienia z rzeziami religijnymi XVI stulecia i polowaniem na czarownice. Myślę, że kiedyś wyjdzie z dołka i pokaże swoje niespotykane piękno oraz bogactwo myśli, barw i motywów.

 

O lustrach pisałem już wcześniej. To nie ja i moja ignorancja w dziedzinie metalurgii i sztuki szklarskiej, to źródła. Na przykład w Powieści rzeczy istej znajdziecie podobny motyw. Odnosi się on do walki z najazdem Aleksandra Wielkiego na ziemie dziś polskie. Nie mam zwyczaju kłócić się z przodkami i ich wyobrażeniami.

 

Pierwsze zegary mechaniczne powstały w XIII stuleciu, a zatem w połowie wieku następnego nie były niczym nowym. Ciekawostka – miały tylko jedną wskazówkę. Minutami nikt sobie głowy nie zwracał. ;-) A serio – dość dokładne mechanizmy, by pokazywać i minuty powstały w XVI stuleciu.

 

Na zakończenie – zajmowałem się trochę w życiu wyobrażeniowością europejską. W tym przenikaniem wątków ze starożytności do mojego średniowiecza. Jeśli macie ochotę, to mogę Wam przesłać na przykład mój artykuł: 

Wyobrażenie Etiopczyka w kulturze łacińskiego średniowiecza. Dziedzictwo grecko – rzymskie i nowe wątki, „Nowy Filomata”, R. XIV, 2010, nr 4, s. 279-297.

To jest podsumowanie dwunastu lat badań. Zainteresowanych proszę o przesłanie adresu e-mail. Odeślę pocztą zwrotną pdf. A pisałem w tym tekście m.in. o efekcie zapatrzenia, czyli dlaczego białym rodzicom rodzi się czarne dziecko. ;-)

 

Pozdrawiam wszystkich serdecznie – raz jeszcze dziękuję za uwagi!

Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Nowa Fantastyka