- Opowiadanie: Yoshi - Skowyt

Skowyt

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Skowyt

I

Drobny chłopak mocno uderzył o siebie krzemieniami, ‘nareszcie’ – pomyślał widząc jak wysuszona trawa zajęła się od iskier. Płomień szybko przeniósł się na trociny i gałęzie; małe ognisko zaczęło palić się wesoło. Z lasu wyłoniło się trzech tęgich mężczyzn, odłożyli na bok siekiery i rozsiedli się w okol paleniska. Wszystkich zmagał sen; cały dzień ciężko pracowali wyrąbując drzewa. W czasie gdy szykowali się na spoczynek las spowijał coraz większy mrok.  

Między drzewami zarysowała się smukła sylwetka. Postać niechętnie przywlokła się do ognia, ostrożnie położyła na ziemi łuk i zdjęła z niego cięciwę. „Nic dziś nie upolowałeś?” Padło pytanie. Myśliwy był w wyraźnie melancholicznym nastroju. „Nie” rzucił krotko, „zupełnie jakby cała zwierzyna uciekła, znalazłem za to ślady dużych drapieżników. Za skory mogą mi dobrze zapłacić, zostanę tu póki jest szansa ze coś upoluje.” „My zbieramy się jutro” odparł najstarszy z drwali, „ być może bez nas będziesz miał większe szczęście”. Powiedziawszy to, odstąpił na parę kroków od obozu i zniknął w ciemności.

Ociężały nastrój przerwało upiorne wycie. Było tak nagłe i głośne że pilnujący ogniska chłopiec aż podskoczył ze strachu.

– A nie mówiłem – myśliwy wydal się być nieco bardziej ożywiony. – Nie bój się mały, wilki nie powinny zbliżać się do ognia.

-Wcale się nie boje! – wykrzyknął próbując stanowczo wyglądać i ukryć trzęsące się ręce. – Ja tylko… pójdę zobaczyć co z Myrtem, powinien już wrócić.

Odszedł od ognia i zawołał brata, nie było żadnej odpowiedzi. W lesie zapanowała grobowa cisza. Bojaźliwie podszedł do krzaków w których zdawał się zniknąć przywódca grupy.

Jego brat brodził w kałuży krwi, z rozerwanym gardłem i rozprutym brzuchem. Strach momentalnie rozprzestrzenił się po całym ciele młokosa. Chciał uciekać. Zastygł jednak w miejscu. Próbując wołać o pomoc, z jego ust wydobył się jednak tylko piskliwy dźwięk który rozpłynął się w przestrzeni. Zdołał się ruszyć, jednak potknął się biegnąc w stronę ogniska. Zdołał jedynie zakryć rekami głowę słysząc bezduszny i przerażający skowyt. Nie wiedział już co dzieje się dookoła.

Przez jego głowę przechodziły tylko makabryczne obrazy i przeraźliwy dźwięk bezdusznego wycia. Obrócił się instynktownie kiedy tylko poczuł uścisk na swoim ramieniu. Był to jeden z przyjaciół jego brata który doprowadził go za rękę ogniska.

 Nic ci nie jest ? – zapytał.

Odpowiedział skinięciem.

Rozejrzał się. Leżał obok ogniska gdy jego towarzysze biegali uzbrojeni w siekiery rozrzucając w okół siebie płonące gałęzie które pomału otaczały obóz ognistym pierścieniem.

Mieli nadzieje ze otoczeni ogniem będą bezpieczni. Przerażony chłopak wiedział że nie może tu dłużej zostać.

 Wstał na chwiejnych nogach i zaczął uciekać.

„Co robisz?” – usłyszał zza pleców głos przyjaciela, ale nic nie miało już znaczenia.

wrzaski, wolanie o pomoc, i to okropne wycie, wszystko zostawiał za sobą, chciał tylko być jak najdalej, byle się stad wydostać, przeżyć. Nie myślał, taranował wszystko co napotkał, jak przerażone zwierze pędzące w przepaść. Zatrzymał się dopiero gdy jego oczom ukazało się światło. Upadł czując wypełniając jego ciało ból.

– dlaczego krzyczysz ? – zapytał gruby męski głos. – Co się stało!?

 

 

 

II

Strażnik zważył w reku szeroki miecz i uderzył z impetem. Słomianą głowa potoczyła się po podłodze.

– Zupełnie nie tak, powiedział młody instruktor, nie machaj tym jak maczugą. – Potem zabrał rekrutowi miecz i i wykonał eleganckie cięcie.

-Najlepiej przetnij żyły na rękach , nogach czy skroni – kontynuował – upływ krwi będzie tak…

Strażnik który wbiegł z wiadomością przerwał mu w pół zdania.

– Dokończymy to jurto – powiedział i szybko skierował się do biura komendanta.

Gdy tylko otworzył drzwi uderzył go chłód bijący od dowódcy straży. Usiadł nie czekając na pozwolenie, następnie oparł się na stojącym obok stołku. Na opuchłej od alkoholu twarzy komendanta dostrzegł wyraz poirytowania.

– W klasztorze nie nauczyli cię manier? – Zapytał Komendant

Aristret zachował niewzruszoną twarz – nie szkoliłem się w klasztorze tylko w bractwie mieczowym – odparł spokojnym głosem; opuszczając nogi ze stołka i starając się nie ukazywać emocji dodał – Burmistrz zatrudnił mnie do szkolenia rekrutów, nie możesz mnie do siebie wzywać, – mówił stojąc już na nogach z zamiarem opuszczenia biura.

– Siadaj – przerwał komendant, dziwny spokój malujący się na jego twarzy wyraźnie zdezorientował młodego wojownika. Na twarzy komendanta pojawił się szyderczy uśmiech.

– Uważam ze Lord Burmistrz postąpił nierozważnie zezwalając ci na pracę  wyłącznie pod jego rozkazami, sądzić też że jednak uda nam się to razem naprawić – mówiąc to brzmiał jak gdyby każde wypowiedziane słowo było kłodą drewna którą próbuje przeciąć językiem.

 – Nie chcesz przypadkiem wyjechać z miasta? Potrzebujesz do tego pieniędzy, prawda? – powiedział kładąc na stole kawałek pergaminu.

 Przyjrzał się ogłoszeniu, nie przyglądał się ani tekstowi ani kiepsko wykonanemu rysunkowi, jego uwagę od razu przykula liczba zapisana czerwonym atramentem. Pięćset  srebrnych koron… oczy młodzika zabłysły.

– Niezła sumka, prawda? Będziesz mógł za to wyjechać z miasta – przecież od dawna chcesz to zrobić…nie będę spieszył się rozmieszczeniem ogłoszeń.

– dlaczego?

– Nagroda nie przysługuje członkom straży, a wilkołaka ktoś musi ubić, ja zadowolę się twoim wyjazdem.

Chwile potem wojownik szedł już po miejskim rynku.

 

Soutl; W całym cesarstwie krążyły opowieści o bogactwach które wylewają się tu na ulice. Magazyny wypełnione jedwabiem, tłumy kopców którzy przyjeżdżają tu aby go zdobyć, niezależnie od ceny. Skutki wojny dotarły jednak nawet tutaj. 

 Gdy przybył tu niespełna miesiąc temu niemal wszystkie magazyny były puste, a siedzibę gildii kupieckiej opuszczali ostatni wielcy przedsiębiorcy. Teraz stojąc na rynku nie pomyślałby ze to miasto pamięta jeszcze dni chwały. Przedzierał się przez stargany, nie mógł nawet nigdzie znaleźć potrzebnego sprzętu, minął wiec wyludniony plac i zniknął w jednej z wąskich, ciemnych uliczek.

Raisoux – alchemik, słysząc głośne pukanie natychmiast chwycił za nóż. Nie odwiedzało go ostatnio wielu ludzi a instynkt podpowiadał mu że tak późne wizyty nie prowadzą do niczego dobrego. Ostrożnie uchylił drzwi, ujrzał znajoma twarz, przywitał się dopiero w odpowiedzi na jego przyjazny uśmiech.

– Aristret, wejdź proszę – powiedział odczepiając ciężki łańcuch od drzwi. – Co się stało? Znów problem ze szczurami?

– Nie, dziś mam poważniejszy problem, chciałem mocną truciznę…możne yedér?

– i co z nią zrobisz? – starzec zdziwił się słysząc nazwę okrytej zabójcza sławą mikstury – chcesz wytruć pół miasta?

Młodzieniec zaczął opowiadać tym co stało się w lesie i nagrodzie wyznaczonej przez miasto. Kiedy tylko padło imię komendanta Raisoux wpadł w szał.

– Ten człowiek nie ma o niczym pojęcia! W mieście zbiry zbierają od uczciwych ludzi haracz gdy jego ludzie kursują od karczmy do zamtuzu . Wysyła cie do lasu żebyś załatwił to szybko i po cichu bo nie chce wywoływać paniki. Na pewno nie wszedł nawet osobiście do lasu a twierdzi że jest tam wilkołak!

– wiec co powinienem zrobić?

-Jak to co? Zabij gada, zgarnij nagrodę i wyjedź z miasta puki jeszcze możesz, wystarczająco proste? Czy możne mam ci to rozrysować?

– wystarczy ze sprzedasz mi truciznę

-tak, oczywiście – powiedział alchemik znikając za wielkimi dębowymi półkami – ale mam dla ciebie coś bardziej… uniwersalnego, wystarczy ze posmarujesz tym miecz albo strzały. W połączeniu z krwią działa bardzo szybko.

Aristret otworzył sakiewkę pełna miedziaków i wygrzebał z niej srebrna monetę, ostatnią jaka miał. Gdy wyszedł na ulice miasta było już zupełnie ciemno.

Gospoda w której wynajmował pokój nosiła nazwę „pod trzema koronami”. Zawsze o tej porze była już wypełniona przez mieszkańców z okolicy i rzezimieszków którzy przemycali towary miejskim kanałem i zostawiali je „na przechowanie na przystani” opodal gospody. Wydawało się ze wiedzą o tym wszyscy w okolicy, za wyjątkiem miejskiej straży. Nikogo wcale to nie dziwiło biorąc pod uwagę fakt iż straż omijała to miejsce szerokim łukiem . Nie darzono tu zaufaniem obcych, czyli wszystkich którzy nie przyszli na świat w okolicy, lub nie mieszkali w niej dość długo by bujne czupryny na ich głowach nie zamieniły się w kępki rzadkich, siwych włosów. Nowo przybyłych, w szczególności tych współpracujących ze strażą traktowano tu nad wyraz chłodno. Gdy tylko Aristret staną w progu, niemal wszystkie oczy skierowały się w jego stronę. Rozejrzał się po sali, wszyscy zaczęli wracać do swoich czynności. Aristret tymczasem, minął nisze i szybko podszedł do schodów prowadzących na piętro.

Nagle izbę wypełnił krzyk. Zakotłowało się. Ktoś przewrócił stół, ociekający krwią mężczyzna potoczył się ku drzwiom. Aristret instynktownie postanowił działać. Na środku sali szamotali się dwaj ludzie. Jeden wymachiwał sztyletem, drugi starał się odpychać go bułatem; młody wojak uderzył z zaskoczenia. Nim bandyta zdążył wziąć zamach bułatem Aristret wykręcił mu rękę i powalił na podłogę jednym, solidnym, uderzeniem. Podniósł broń. Niepotrzebnie, drugi upuścił nóż i zaczął ociekać. Przedarł się przez sale kierując ku drzwiom. Oberżysta zablokował mu drogę. Spróbował desperackiego skoku w kierunku odległego okna. Udało się. Lecz gdy tylko spróbował podciągnąć się rękami kurczowo trzymając parapetu ktoś pociągnął go na posadzkę. Chwile później gospodę wypełniła straż.

 

 III

Nad ranem w gospodzie unosił się jedynie niepewny spokój, rosły oberżysta flegmatycznie zamiatał w rogu izby; a na przeciwko siedział jedyny już nie śpiący klient. Gdy już kończył posiłek pojawiła się przy nim młoda kobieta o włosach czarnych jak węgiel, nazywała się Eridis i była właścicielką gospody.

-Ari, Chciałam ci podziękować za wczorajsza pomoc– powiedziała, jej zainteresowanie szybko przeszło jednak na miecz i łuk leżące na stole.

-Bierzesz swoją broń zauważyła – opuszczasz nas? – zapytała czując ze w powietrzu wisi coś ciekawego

-Wybieram się do lasu, niedługo wrócę, odparł chcąc nie robić rozgłosu z polowania. Doskonale wiedział ze stali bywalcy gospody opowiadają jej o swoich problemach i sekretach a niedługo później wiedza już o tym wszyscy w Sevigenz.

Eridis okazała się jednak sprytniejsza.

– Na pewno jedziesz zabić tę bestie! – odgadła z wyraźna ekscytacją 

– już o tym słyszałaś?

– wszyscy słyszeli, wczoraj z samego rana straż znalazła przy bramie młodego drwala, wszyscy jego towarzysze zginęli.– Po napiciu się piwa kontynuowała – do zabicia bestii zgłosił się już łowczy z książęcego zamku, Lord burmistrz założył się nawet z księciem czy mu się uda; przegrany ma zapłacić tysiąc koron w złocie temu kto ubije potwora.

-Tysiąc!? Jesteś pewna? – Aristret nie wierzył w to co słyszy. Za takie pieniądze mógłby kupić własna posiadłość.

– Herold na rynku już ogłasza dostępna nagrodę, Lordowi zależy by ktoś zdołał zabić bestie przed łowczym…czym się tak dziwić?

Dopiero teraz Aristret pojął prawdziwy zysk kapitana straży. Ten drań chciał wrobić go w umowę, uzyskać polowe nagrody w zamian za wcześniejsza informacje.

 W Aristrecie zawrzała krew. Był zły na siebie za swoja naiwność. Pałał furia do kapitana ale przede wszystkim potrzebował pieniędzy; bardziej niż powietrza.

Dał znak oberżyście by osiodłał jego konia.

Spotkał go na drodze przed lasem. Prawdziwy kolos, postura i zarostem przypominał raczej dzikiego zwierza z niedźwiedzimi ruchami niż człowieka księcia. Był uzbrojony po zęby, mimo to nie wchodził do lasu a stał bezczynnie opierając się o konar drzewa. „Czy on na mnie czeka?” – zastanowił się Aristret, jeśli tak to nie mógł mieć pokojowych zamiarów. Momentalnie zeskoczył z konia i niepewnie prowadził go za uzdę w stronę łowczego.

Nerwowo obejrzał za siebie. Gdyby mógł rozegrać to inaczej z pewnością by zawrócił. Nie lubił niepotrzebnego niebezpieczeństwa ale nie miał żadnej alternatywy. Szkolenia i walka za pieniądze, notoryczne łamania zakazów swojego bractwa. Teraz miał szanse to wszystko zmienić. Jednak na jego drodze stał opancerzony drapieżnik – książęcy łowczy.

Zrobił głęboki wdech. Zbliżając się do lasu powoli położył gola dłoń na rękojeści miecza.

Łowczy przyglądał mu się uważnie. Nie dało wyczuć się w nim żadnego napięcia, wręcz przeciwnie, bił od niego swoisty spokój. Gdy zbliżyli się do siebie na odległość kilku kroków łowczy odezwał sie:

– nie witasz już starych przyjaciół? – bojowo nastawiony Aristret natychmiastowo został wbity w zakłopotanie. Przyjrzał się jeszcze raz łowczemu , włosy i broda zakrywały niemal wszystkie rysy jego twarzy. Rozpoznał go po oczach. To był Trogvis, jego dawny towarzysz broni z czasów wojny.

– Hej ty stary draniu! – powitał dawnego kompana, – Zmieniłeś się…

– Jak widzisz nie służę już w armii, zabrałem się niedługo po twoim wyjeździe. Jak widac trafilismy w to samo miejsce… i w tym samym celu. – Aristret momentalnie spochmurniał. Zaczął bić od niego chłód, jak od zimnej ściany zamkowego lochu.

– Nie uraź się ale nie chce żebyś wchodził mi w drogę, – z trudem wybełkotał – potrzebuje pieniędzy i… – Trogvis przerwał mu w pół zdania gestykulując ręką. – coś słyszałem – wyszeptał. Energicznie odwrócił się w stronę lasu i ruszył przed siebie. Aristret gorączkowo ruszył za doświadczonym towarzyszem. Wyprzedzając łowczego sięgną po broń.

Wtem podcięty trzonem włóczni stracił równowagę i runął twarzą o ziemie.

Trogvis wybuchł śmiechem.

„nie mówiłeś chyba ze chcesz samotnie polować na potwory, prawda?”

Obóz rozbili na polanie w głębi lasu. Nieopodal miejsca w którym znaleziono martwych drwali. Straż była już tu wcześniej; pozostałości po zabitych zabrała jednak w pośpiechu. Na polanie dalej pozostał rozrzucony sprzęt. Dało się tez dostrzec ślady walki. Monstrualnie duża łapa odciśnięta na ziemi, zaschnięte plamy krwi; podczas zbierania chrustu na ognisko Aristret znalazł nawet wściekle poszarpany kawałek ciała. Myśliwi wyczuwali niespokojna grozę unosząca się nad lasem, jakby czekającą na spuszczenie z uwięzi. 

 

Siedzieli w ciszy nad rozpalonym ogniskiem. Podczas gdy Trogvis siedział w melancholicznym skupieniu Aristret pospiesznie nakładał na strzały truciznę, sino-zieloną maź. Jednym uchem cały czas uważnie nasłuchując, gwałtownie odwracał się przez ramię za każdym razem gdy usłyszał jakiś dźwięk.

Po nałożeni trucizny na wszystkie pociski zaczął sprawdzać je jeszcze raz.

– Młody? – Chłodno zapytał Trogvis – zatrułeś wszystkie strzały?

– tak…

-To zostaw je w spokoju – powiedział z niesmakiem.

Widząc zdenerwowanie które jak powódź zakrywały twarz młodszego kompana postanowił zmienić temat rozmowy.

– Jak ci się układa odkąd opuściłeś cesarskie wojska? Na południu nie jest chyba tak pięknie jak sobie wyobrażałeś, co?

– jak już mówiłem, potrzebuje pieniędzy, później pojadę dalej, muszę zabić te bestie. Nie chce do końca życia biegać po polach z łukiem i mieczem.

– a nie sadzisz ze myślenie o spokojnej starości w tym zawodzie to raczej mrzonka?

– zamierzam dotrwać

– każdy ma taki zamiar – Trogvis powiedział przytłaczająco, jak by do własnych myśli.

Jednak Aristret nie przywiązywał już uwagi do słow towarzysza. W posępnym zamieszaniu zastanawiał się nad pytaniem którego bał się zadać dawnemu towarzyszowi. Czy to faktycznie przypadek ze po opuszczeniu frontu znalazł się tak blisko miejsca pobytu dawnego towarzysza broni?

 

IV

Czekali już dłuższy czas, robiło się coraz ciemniej. Aristret odczuwał na ciele chłodny wiatr wiejący z północy. Usiadł bliżej ogniska a jego powieki natychmiast zaczęły opadać. Niemal cały dzień bił się ze swymi emocjami oczekując rozpoczęcia polowania. Wpatrując się w jaskrawe, tańczące płomienie uświadomił sobie jak bardzo jest teraz zmęczony.

Trogvis raptownie wstał; wytężony jak by w transie, badawczo nasłuchiwał szmerów dochodzących z mroku. „Nadchodzi” powiedział. Aristret wiedział ze tym razem to nie żart. Momentalnie wycelował łuk w ciemną otchłań wypełniająca las. Nasłuchiwał. Ciężkie, szybkie uderzenia robiły się coraz wyraźniejsze. Zbliżał się. Wojownik próbował uspokoić swój oddech. Delikatnie gładząc piórko strzały wytężał swoje zmysły. Bezduszne sapanie słychać było coraz bliżej. Zdawało mu się ze niemalże czuje zapach potwora.

Nagle wszystko ucichło. Moment wahania przerwał skowyt, szaleńczy i przeraźliwy. Jak taran wdarł się do głowy Aristreta, miażdżąc mu zmysły.

Ściśnięci do siebie plecami myśliwi byli jak w potrzasku.

Dotychczasowe zdenerwowanie młokosa było niczym w porównaniu z tajfunem strachu który wypełnił właśnie jego dusze. Słysząc gwałtowny szelest w krzakach przygotował się na najgorsze. Wtedy go zobaczył.

Był wysoki na trzy stopy i ponad dwukrotnie dłuższy. W przypominającym uśmiech zgryzie dało dostrzec się cztery wystające kły, wielkości kciuka dorosłego człowieka.

Powoli stąpał po ziemi na masywnych łapach, przeszywał wszystko wzrokiem dwóch perłowo-czarnych ślepi. A potem ruszył biegiem na swoje ofiary.

Aristret trzęsącymi się rękami naciągnął łuk i wystrzelił przed siebie zatruty pocisk. Strzała uderzyła w plecy, pod zdecydowanie złym kontem. Odbiła się od grubej skory jak gałązka od kamiennej ściany.

Mechanicznie sięgnął do kołczanu po kolejna. Nie zdążył. Trogvis odepchnął go w ostatniej chwili przed staranowaniem. Potem zaszarżował włócznia na bestie. Natarli na siebie w piekielnym wirze.

Potwor stanął na tylnych łapach i szybkimi odskokami omijał jego ciosy. Stary weteran zachowywał jednak spokój. Zamiast szaleńczo uderzać, trzymał dystans starając się trafić w czułe punkty przeciwnika, unikając przy tym jego monstrualnych szponów.

Aristret zdołał się sprawnie podnieść.

W rytmie śmiertelnych ruchów, w bestie nie dało się nawet wycelować łukiem. Chwycił oburącz swój miecz i w gniewie rzucił się na potwora. Silne ciecie na grzbiecie zostawiło jedynie zadrapanie

Nim zdążył zareagować potężna łapa uderzyła go w okryty kolczugą korpus; ponownie wylądował na ziemi.

 

Trogvis przytomnie wykorzystał chwile nieuwagi. Ugodził włócznia prosto w tylna łapę potwora, a ten zawył z bólu. Słysząc jego głuchy ryk przez głowę Aristreta przeszło cierpkie doznanie. Piskliwe brzmienie zadzwoniło mu w uszach przytłaczając jego umysł i wstrząsając nim jak piorun. Gdy przeminęło potwora już nie było.

 

– Nic ci nie jest? Chyba nie tego się spodziewałeś wybierając się dziś do lasu? – zapytał Trogvis,

– dam rade, gońmy go! Jest ranny

– Co najwyżej wkurzony, ledwo co zdołałem przebić się przez jego skórę .

Aritret pospiesznie pozbierał rozrzucone strzały i włożył łuk do futerału. Trogvis tymczasem, zrobił pochodnie i wręczył młodszemu towarzyszowi.

– pobiegł w tamta stronę – powiedział wskazując skraj polany, – postaraj się nie szarżować na sam jego widok – to się źle skończy.

Chwile później pędzili już w głąb lasu.

 

 

Knieja wyglądała jak by przeszła przez nią wichura. Zmiażdżone gałęzie, ztaranowane krzaki; myśliwi nie musieli nawet doszukiwać się plam krwi. Przebiegł tędy tratując wszystko co było na drodze. Ślady poprowadziły ich w poprzek starej drogi w sercu lasu. Później trop niespodziewanie się urywał.

– możne zawrócił i pobiegł ścieżką? – Aristret był zakłopotany

– możne, daj mi chwile…

Obaj zanurzyli nosy w trawie. Aristret uniósł pochodnie nad głowę, jego wzrok zaczął przyzwyczaja się do ciemności. Po jego karku zaczęły spływać krople. „ Nie dość że ciemno to jeszcze będzie padać” pomyślał, odruchowo patrząc ku niebu.

Widząc co się dzieje serce niemal wyskoczyło mu z piersi.

Bestia czaiła się na nich ukryta w gałęziach drzewa. Obserwując z góry szykowała na odpowiedni moment do zabójczego skoku. Z zamarłego strachem gardła Aristreta wydobył się niewyraźny wrzask. Trogvis zareagował błyskawicznie… jednak chwile za późno. Rozwścieczone monstrum dopadło go i wytraciło włócznie.

Zaatakowali się niemal jednocześnie. Trogvis wyciągnął zza pasa szeroki nóż i zaczął dźgać nim potwora. Zwierz otoczył wojownika łapami i rozrywał mu kolczugę na plecach i ramionach.

Nie mogąc wycelować w potwora, Aristret bezsilnie przyglądał się jak przetaczaj się po ziemi.

Potem oboje bezwładnie padli z wycieńczenia. Ledwo żywy wojownik runął na plecy resztkami sił unosząc do góry rękę zaciskająca nóż.

 

Monstrum ciężko dysząc stanęło nad jego ciałem gotowe do ponownego zaatakowania.

Nie tym razem.

Pierwsza strzała wbiła się w jego gardło, dało słyszeć się żałosny jęk. Druga trafiła w ranę zadana wcześniej nożem, wbijając się po sam trzonek. Bestia z łomotem runęła na ziemie.

– słyszysz mnie? – spytał rannego towarzysza

– słyszę – wykrztusił. Jego głos zdawał się być dość klarowny, istniała szansa ze nie miał obrażeń wewnętrznych. Niestety, cale jego plecy były pokryte głębokimi ranami od pazurów stwora.

– Przepraszam cie, – powiedział zdruzgotany – moglem strzelać ale stałeś pomiędzy nami, balem się że cię trafię.

– nie obwiniaj się, zabiłeś sukinsyna… to się liczy, – pocieszył go sycząc z bólu.

Ściągnął z niego resztki poszarpanej kolczugi, ciężkie stalowe kółka w szponach bestii zostały rozdarte jak kawał płótna.

 

– Możesz się ruszać? – zapytał – pójdziemy na skraj lasu gdzie zostawiliśmy konie, potem pojedziemy do miasta, na pewno ktoś się tam tobą zajmie. – Sięgając do torby dodał – mam tu bandaże i sok z maku, pomogą ci.

Nie przestawał mówić, głownie po to, by uspokoić nerwy. Pół przytomny kolos skręcał w agonii.

 V

Ranny weteran był niemal nieprzytomny. Nie spadł z siodła tylko dlatego że był do niego przywiązany. Aristret szedł przodem ciągnąc za sobą konie. Był wycieńczony, fizycznie i nerwowo ale również szczęśliwy że udało mu się doprowadzić rannego towarzysza pod miejskie mury.

Północna brama była otwarta, musiał przejść jeszcze tylko kilka kroków.

 

Wtem zza bramy wylonili się dwaj mężczyźni. W przyspieszającym tępię dopadli zaskoczonego Aristreta świecąc mu po twarzy dużymi latarniami. Za jego plecami jak z pod ziemi wyrosło kilku następnych. Od razu ruszyli na rannego Trogvisa.

– szybko! Obezwładnić ich – z oddali dało się słyszeć głos komendanta. – Ten na koniu został ugryziony, na pewno zamieni się w potwora!

Jeden z oficerów zamierzył się na nieprzytomnego Trovisa, Aristret przypadł do niego i chwytając za nadgarstek powiedział próbując uspokoić sytuacje: „Bestia nie żyje, mój przyjaciel jest ranny, nie rozumiesz ze potrzebuje pomocy!?”. Strażnicy odstąpili, odłożyli broń ale wtedy komendant wrzasnął: „na pewno zamieni się w wilkołaka, trzeba się nimi zająć !”, i własnoręcznie próbował zrzucić rannego z konia.

Młody wojownik stanowczo go odepchną i rzucił na ziemie wór z łbem potwora. -Po zabiciu nie zamienił sie w człowieka, to nie wilkołak, nikogo nie dotknie żadna klątwa! -zapewniał.

Komendant jednak zaczął się szarpać, krzyczał ze to niczemu nie dowodzi i niemożna narażać mieszczan na niebezpieczeństwo. Aristret chwycił go za rękę i odciągnął od reszty oddziału. Dowódca natychmiast zagroził że w razie oporu da sygnał do ataku.

Aristret przeszył go groźnym spojrzeniem. Stał tak blisko że czuł nawet jego nerwowy oddech. – ty się nie zawahasz – szepnął – ale co z twoimi ludźmi? Staną w twojej obronie? Nie poddam się tak łatwo… a tobą zajmę się najpierw. – Mówiąc to cicho, groźnie akcentował każde słowo.

Komendant na ułamek sekundy spojrzał przez ramię. Działając w pośpiechu zabrał tych ludzi którzy byli akurat pod ręką. Nowych rekrutów zafascynowanych częstymi popisami swojego instruktora walki. Pozostali dwaj byli oficerami, złapał ich w środku nocy gdy ‘wracali z patrolu’ w jednym z miejskich zamtuzów.

– a niech cię – jękną – możecie jechać – jutro wyśle medyka by sprawdził czy twój towarzysz faktycznie jest ‘tylko ranny’

– Jutro wypłacisz mi moja nagrodę, tysiąc koron! – szybko zripostował Aristret.

Spokojnie prowadzac konia za uzdę przekroczył bramę miasta.

 

 

Koniec

Komentarze

Witam na portalu :) 

 

Na razie dopiero zaczęłam czytać, skończę pewnie wieczorem, ale już na początku mam kilka uwag. 

 

w okol = wokół 

 

Źle zapisujesz dialogi: 

Po pierwsze: 

„Nic dziś nie upolowałeś?” Padło pytanie. Myśliwy był w wyraźnie melancholicznym nastroju. „Nie” rzucił krotko, „zupełnie jakby cała zwierzyna uciekła, znalazłem za to ślady dużych drapieżników. Za skory mogą mi dobrze zapłacić, zostanę tu póki jest szansa ze coś upoluje.” „My zbieramy się jutro” odparł najstarszy z drwali, „ być może bez nas będziesz miał większe szczęście”. 

Dlaczego w jednym akapicie i w cudzysłowiach? Zwłaszcza, że nieco dalej zapis kwestii postaci masz już lepszy, chociaż też jeszcze nie idealny: 

– A nie mówiłem – myśliwy wydal się być nieco bardziej ożywiony.  – lepiej by wyglądało tak: – A nie mówiłem? – Myśliwy wydal się być nieco bardziej ożywiony

 

Do tego dochodzą usterki takie bardziej logiczne/słownikowe: 

Jego brat brodził w kałuży krwi, z rozerwanym gardłem i rozprutym brzuchem. – brodzić, to iść w czymś grząskim. Z kontekstu wynika, że jego brat leżał w kałuży krwi. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Zacząłem czytać i niemal natychmiast rzucił mi się w oczy bardzo często powtarzający się brak polskich liter. Często “zjadasz” literę “ł” na końcach wyrazów. Dużych liter w wyrazach otwierających zdania też często brakuje. Interpunkcja, budowa zdań, użycie słów w niewłaściwym znaczeniu… Czytałeś swoje dzieło po jego napisaniu? Dałeś do przeczytania komuś, kto lepiej od Ciebie zna język polski?

 

Matko jedyna, przeczytałam do połowy, potem już tylko przeleciałam wzrokiem. To żart jakiś? Wszystkie możliwe błędy – od literówek, przez ortografy, do błędnego znaczenia. Zły zapis dialogów, zdania zaczynające się od małej litery, powtórzenia, zła odmiana czasowników.

Autorze, jesteś Polakiem?

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Co tu się dzieje z dialogami? I w ogóle co tu się dzieje z polskimi znakami i wszystkim innym?

Yoshi, przejrzałam tekst pobieżnie, ale na tyle dokładnie by zorientować się, że jest to typowa opowieść fantasy, niewiele różniąca się od wielu już istniejących i równie wielu, które dopiero powstaną. Skowyt jest napisany tak źle, że przez tekst trzeba się przedzierać. Popełniłeś takie mnóstwo wszelkich błędów, że nie podejmuję się poprawienia czegokolwiek, bo musiałabym zająć się niemal każdym zdaniem, a przecież nie mogę napisać Twojego opowiadania. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Rzeczywiście, im dalej w tekst, tym więcej błędów, a miałam drobną nadzieję, jednak dalej gorzej już nie będzie.

Nie wiem, Autorze, ile masz lat i czy próbowałeś pisać cokolwiek wcześniej. Wiem za to, że jeśli chcesz kontynuować przygodę z literaturą, to czeka Cię dużo pracy. Na początek podstawowa rada – dużo czytaj i rób to świadomie – czyli zwracaj uwagę nie tylko na akcję, ale i na sposób w jaki została opisana. I ćwicz na zdecydowanie krótszych tekstach. Najpierw napisz sobie choćby scenkę na kilkaset znaków, ale ją dopracuj warsztatowo. Z czasem będziesz nabierał wprawy i ciągnął dłuższe opowieści. I koniecznie zaprzyjaźnij się z zasadami pisowni.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nie jest dobrze. Przedpiścy wymienili już główne rodzaje błędów.

Początkowo zaznaczałam przykłady byków:

Za skory mogą mi dobrze zapłacić, zostanę tu póki jest szansa ze coś upoluje.

Brakuje trzech polskich znaków. Masz do nich jakąś awersję? I dwóch przecinków. Nie lubisz ich?

Jego brat brodził w kałuży krwi, z rozerwanym gardłem i rozprutym brzuchem.

Przykład słowa, którego znaczenia chyba nie znasz. Śniąca już wyjaśniła, o co chodzi.

Próbując wołać o pomoc, z jego ust wydobył się jednak tylko piskliwy dźwięk który rozpłynął się w przestrzeni.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu. Bo wychodzi, że to dźwięk wołał o pomoc.

wyjedź z miasta puki jeszcze możesz,

Ojjj. Paskudny ortograf.

Strzała uderzyła w plecy, pod zdecydowanie złym kontem.

To on poszedł do lasu czy do banku? ;-)

Widząc co się dzieje serce niemal wyskoczyło mu z piersi.

Serce zdolne do obserwowania otoczenia? Jakiś fenomen anatomiczny… ;-)

 

Edit: Aha, jeszcze czasami trudno zgadnąć, co jest podmiotem. Uważaj na podmioty domyślne i nadmiar zaimków.

Babska logika rządzi!

A mnie już ukuło wcześniej, niż pozostałych komentujących (przynajmniej pobieżnie tego nie zauważyłem), bo w pierwszej linijce.

‘nareszcie’ – pomyślał widząc

Nie zapisujemy myśli w apostrofach. W cudzysłowach też nie, skoro jest myślnik. Poza tym przed “widząc” przecinek.

Resztę zarzutów mógłbym powielać, także dorzucę tylko swoje odczucia: niepoprawność językowa nie pozwoliła mi przeczytać całego tekstu. Uznałem, że będzie stratą czasu.

Cóż, nie jest to zdecydowanie najlepsza historia. Ani zajmująca, ani oryginalna, a poza tym dość wybrakowana stylistycznie. Masz mnóstwo małych potknięć, które szybko sumują się w oczach czytelnika w nieprzyjemny obraz. Wiesz, te wszystkie smaczki z natury snu, który zmagał wszystkich i sylwetki, która zarysowała się między drzewami.

A najlepsze jest to, że Autor nie raczył nawet jednej sylaby napisać pod wszystkimi naszymi komentarzami. Jestem ciekawa, czy w ogóle zajrzał, czy uznał, że szkoda jego czasu, a czytelnicy powinni się cieszyć, że zamieścił na tym portalu fragment swojej twórczości. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Normalka, Koleżanko. Ciocia pochwaliła, kumple pochwalili, na blogasku wyrazy zachwytu, a tutaj tym tumanom Ą i Ę brakuje, coś o zapisie dialogów bredzą, hejterzy… :-)

Wypada mi się tylko podpisać pod powyższymi wypowiedziami.

Nowa Fantastyka