Z woli bożej,
Ku przestrodze nieroztropnym,
Ku pamięci zapomnianego,
Ku odkryciu nieodkrytego,
Ku zgubnej ciekawości ludzkiej,
My, którzy pamiętamy,
Wzywamy was, nierozważni
Do rozważenia imienia tego
Legba
Kroniki mnichów villeńskich, rok 896
Łaska
Pana
Szaleństwa
– Dureń i pasożyt!
– Moczymorda!
– Dziewek cnotliwych uwodziciel!
Różne, doprawdy, różne słyszałem już opinie na mój temat. I pragnę zapewnić was, moi drodzy słuchacze, że każda z nich mija się z prawdą. Oto bowiem ja, Paixis Raigel, bard z pasji i miłości, mistrz lutni i poezji, obiecuję wam podróż w nieznane tajniki podziemnych korytarzy, krypt zamieszkałych przez wyznawców przerażającego Pana Szaleństwa, Rozpaczy i Nienawiści. A imię jego Legba. Czarny Legba. Usiądźcie zatem, przyjaciele i posłuchajcie, cóżem przygotował za opowieść, a gwarantuję wam, że nie opuścicie tej pięknej karczmy rozczarowani.
A działo się to rok temu… albo dwa? Mniejsza. Otóż, moi drodzy, podróżowałem sobie na kobyłce mej kochanej, którą to dzisiaj żrą już niestety robaki w ziemi, i zajechałem do urodziwej, choć nieco zaniedbanej gospody. Właściciel jej, człek o aparycji przeciętnego zbójcy, zarośnięty, ze spojrzeniem mówiącym „podejdź no, chłoptasiu, a zęby będziesz z podłogi zbierał” podniósł swój dziki wzrok na mnie.
– Witajcie, gospodarzu. Czym możecie dzisiaj uraczyć Paixisa Raigela, barda nad bardami?
Mężczyzna spojrzał na mnie z byka, przekazując mi podprogowo, że elfy nie zwykły się tutaj stołować. Nie przejąłem się tym zbytnio i nadal czekałem na odpowiedź.
– Zupa.
– A mięsa nie macie?
– Nie.
– Trudno. Starczyć będzie musiała zupa.
Po czym owy przemiły gość podał mi talerz jakiejś breji, która nijak nie mogła konkurować z zapowiadaną zupą. Nie zamierzałem jednak marudzić. Bycie bardem to zawód dość ciężki, a bycie elfim bardem to niemal samobójstwo. Już bezpieczniej byłoby pójść do królowej Eltrechtu i rzec jej w twarz, że wygląda jak nadzwyczaj zapasiona świnia. Obie opcje pewnikiem kończyłyby się rychłą śmiercią, jednakże z dwojga złego, lepiej byłoby wyjawić królowej smutną prawdę.
Zajadałem sobie w ciszy i spokoju rzeczoną już, że tak zażartuję, zupę i obserwowałem tych, których niezwykły wiatr losu przygnał aż tutaj, na rubieża Cesarstwa. Przy pierwszym stole obok mnie, siedziała samotna kobieta z brzuchem, dalej raczyła się czymś, co przypominało królową Eltrechtu krasnoludzka brać. I pewnie zdążyłbym dojrzeć, któż tam biesiaduje przy ostatnim zajętym stoliku, gdyby nie nagły trzask drzwi, który zwrócił uwagę moją i wszystkich, których niezwykły zbieg okoliczności tutaj przygnał.
Dwu ludzi, ubranych w czarne zbroje, twarze ich poznaczone tatuażami treści mi nieznanej do dziś. Obaj ponurzy, łysi i jakoś niebezpiecznie wyglądający z mieczami na plecach. Obaj patrzyli po oberży, jakby kogoś szukali, ale nie wyjawili kogo. Wreszcie więc pan gospodarz, wyglądający teraz raczej jak wyjątkowo owłosione i przerażone dziecko, postanowił przemówić do przybyszów standardowym dość zawołaniem.
– Witajcie, waszmościowie, w Nadmorskiej Latarni! Czegóż to szukacie?
Ale panowie nie raczyli odpowiedzieć. Ba, odpowiedzieć! Nie obdarzyli nawet jego miłości gospodarza jakimkolwiek spojrzeniem! Cóż za piorunujący okaz braku kultury! Już miałem wyrazić swoje ubolewanie nad takim potraktowaniem gospodarza w, bądź co bądź, jego przybytku, gdy jeden z ponurych mężczyzn odezwał się:
– Który to Paixis Raigel?
Pomyślałem wówczas, że odzywanie się teraz może być ostatnią rzeczą, którą zrobię na tym świecie. A biorąc pod uwagę, że wiele jeszcze rzeczy miałem do zrobienia, postanowiłem raczej zachować milczenie.
– Elf, minstrel – zwrócił się teraz do gospodarza, który swoimi malutkimi, czarnymi oczkami spoglądał na nich niepewnie przez zarośla swojej brody.
– E.. elf? To ja wiem, który… – Poczułem nagłą chęć znalezienia się gdzieś indziej. – Tamten, ten, co ucieka!
Wyskoczyłem jak z armaty. Nie tacy, jak oni próbowali już dopaść Paixisa Raigela. Jedynym, co dręczyło moją duszę, był fakt, że nie wiedziałem nawet, kim są owi jegomoście i co właściwie było ich celem. I szczerze mówiąc, niespecjalnie mnie to teraz ciekawiło. Dobiegłem już do drzwi, za nimi, naprzeciw, jest stajnia, a w stajni osiodłany koń gotowy do drogi. Dzisiaj nie jest wasz dzień, panowie. Dzisiaj jest dzień Paixisa Raigela. Tak jak co dzień.
Okazało się jednak, że chyba się myliłem. To nie był dzień Paixisa Raigela. To nie było co dzień. To była jakaś nadzwyczajna koleina historii i czasu, w którą wpadłem. To była niezwykła i pamiętna chwila, gdy Paixis Raigel, bard, mistrz pióra i śpiewu, niezrównany, że tak skromnie dodam, padł na ziemię w szybkim spaźmie strachu. Ze strzałką w plecach.
***
Kiedym się obudził, moi drodzy, leżałem na czymś twardym i mokrym. Spróbowałem wstać, ale kajdany, którymi mnie skrępowano, skutecznie mi to uniemożliwiły. Zastanowiłem się, gdzie ja właściwie trafiłem. Cóż, nie żebym to pierwszy raz lądował w jakimś dziwnym miejscu bez słowa wyjaśnienia, jednakże to miejsce wydało mi się jeszcze dziwniejsze niźli wszystkie te, w których już byłem. Ba, rzekłbym, że miejsce to było nader osobliwe.
Leżałem na stole, wśród krwi, a jak wkrótce skonstatowałem, nie byle jakiej krwi, bo pochodzącej bezpośrednio ode mnie. Przełknąłem ślinę. Ktokolwiek wpadł na pomysł, by mnie tutaj uwięzić, musiał być tęgim głupcem, skoro sądził, że nikt nie ruszy mi na pomoc. Miałem całe rzesze wiernych i oddanych słuchaczy, takich jak wy, przyjaciele, którzy bez wahania pogoniliby bezrozumnego porywacza.
Wtedy jednak zrozumiałem, że oszukiwałem sam siebie. Kogóż to miałem, by ruszył za mną? Garstkę słuchaczy, dwie ulubione damy z zamtuzu? Nie, nikogo na tym paskudnym padole nie obchodził wtedy los Paixisa Raigela, barda i mistrza poezji. Cóż za ponury, gruboskórny świat, pomyślałem, ale myśl tą przerwało rychłe pojawienie się jednego z tych, którzy bezczelnie wypytywali po mnie z, jak się okazało, wyraźnie złymi intencjami. Wojownik wszedł do komnaty, popatrzył po mnie i usiadł bez słowa.
Znajdowałem się doprawdy w dziwacznym miejscu. Z pozoru mógł to być zwykły loch u jakiegoś jaśnie pana od siedmiu boleści, co to mu się w rzyci poprzewracało i ludzi uczciwych zaczął więzić. Zewsząd bowiem zwisały łańcuchy, dookoła mnie stały stoły i liczne przyrządy, od noży i biczów, po skomplikowane urządzenia, których sposobu użycia nawet mój bystry umysł nie był w stanie pojąć. Za to przeznaczenie rozumiałem świetnie. Byłem w sali tortur. Moja atłasowa koszula zdobiona cekinami rozdarta była brutalnie na brzuchu. Jednakże prawdziwym szokiem było dla mnie to, com na nim zobaczył.
Symbol. Wyryty nożem, zakrwawiony symbol przedstawiający jakiegoś nadzwyczaj szpetnego jegomościa z długim jęzorem, trzema parami oczu i tyloma też rękoma, ułożonymi równolegle do siebie i uniesionymi. Nie wiem, co to miało znaczyć. Rozejrzałem się uważniej. Wszystkie stoły były puste. Poza jednym.
Aż podskoczyłem. Obok mnie, na sąsiednim stole leżał gruby chłop, z zawodu pewnikiem rzeźnik, ubrany w proste, mieszczańskie odzienie z rozchylonymi wargami, z których wciąż sączyła się krew. Na jego opasłym brzuchu zauważyłem dokładnie ten sam symbol, co na moim. O co tutaj chodziło, myślałem. Kimże był ten człowiek i czym sobie zasłużył na taki los?
Cóż, mniejsza. Jakkolwiek ci dziwacy dorwali tego nieszczęśnika, takim samym sposobem nie wezmą Paixisa Raigela, bo on wart jest tyle, co dziesięciu chłopa i rozumu ma tyle, co dziesięciu z nich. Cóż, tak przynajmniej sądziłem w owym czasie. Wtedy jednak, mój umiarkowany strach, ewentualnie panikę, przerwał podchodząc owy wojownik o smutnej twarzy. Za nim zobaczyłem ten sam symbol, który widniał na brzuchu moim i grubasa. Tyle, że tutaj był kolorowy i jakiś nieopisanie niepokojący.
– Błogosławieństwo Czarnego Legby niech będzie z tobą, szarpidrucie – powiedział chłodno i bezczelnie mężczyzna.
– Wybaczę wam ten wyraźny nietakt, miły panie, jeśli będziecie tak dobry i uwolnicie mnie z tych kajdan. Wielce są bowiem niewygodne, a ja, jako artysta…
Nie skończyłem. Od uderzenia aż zaszumiało mi w głowie. Poczułem krew na wardze. Zrozumiałem, że głupie żarty na bok, bo mogę skończyć tak, jak grubas na stole obok. A jak zauważyłem teraz, on nie miał języka. Co było aż nadto sugestywne.
– Milcz, głupcze, bo nie jesteś w śmierdzącej gorzałą karczmie.
Ukorzyłem na chwilę swoją dumę i usłuchałem.
– Wkrótce nadejdzie twój czas. Jeżeli chcesz poczynić pokutę, jestem tutaj po to, by ci to umożliwić.
Nie rozumiejąc wiele z tego, co owy osobnik sugerował, postanowiłem jednak otworzyć usta w wierze, że nie wyrwie mi on języka.
– Wybaczcie panie… jaką pokutę? Co to za miejsce?
– Tutaj jest dom Czarnego Legby. On chce ciebie za twoje bluźnierstwa i przewinienia. Chce odpłaty za twoje winy.
– Ale… jak niby zawiniłem? Przecież…
Cios w twarz. Jeden z zębów zaczął się niebezpiecznie chybotać.
– Co powiedziałem nie tak?
– Nic. Przeznaczone zostało byś cierpiał, potem zaś zginął w płomieniu wiary. Sprawiedliwy Legba wydał wyrok.
I co tutaj zrobić… ni się odezwać, bo zaraz w pysk, ni być cicho, bo niczego się nie dowiem i prędzej czy później dopadnie mnie „płomień wiary”, co nie było nazwą zbyt wyszukaną, nawiasem mówiąc. Postanowiłem więc czekać, aż tajemniczy gość zechce kontynuować. I ku mojej uldze zechciał. Bo gdy gadał, nie bił.
– Śpiewasz, grajku, pieśni urągające sprawiedliwemu Panu. Za to czeka cię kara w ogniu i oliwie. Prędzej jednak będziesz cierpieć. Możesz jednak umniejszyć sobie cierpień, jeżeli wybierzesz drogę pokuty. Wtedy jeno wybatożony zostaniesz.
Wielka mi łaska, pomyślałem najpierw, ale gdy zobaczyłem raz jeszcze ponure zestawy narzędzi, mających służyć do wymierzania sprawiedliwości, uznałem, że propozycja mojego dziwnego rozmówcy, może być jednak intratna.
– Więc? Jaka jest twa decyzja?
– Zgadzam się. A na czym miałaby polegać owa pokuta?
– Będziesz się modlił żarliwie o przebaczenie ci twoich ohydnych win, złożysz dar Czarnemu Legbie z tego, co najbardziej cenisz i wymierzysz sprawiedliwość innym bluźniercom.
– Takim, jak ten obok? – nie wytrzymałem.
Mój rozmówca spojrzał na grubasa.
– Nie. On zawinił nie bluźnierstwem, lecz głupotą. Jedno i drugiej jednakiej wymaga kary.
Oho, pomyślałem, jeżeli wy chcecie karać ludzi za głupotę, to wyczuwam nadchodzący wielki pomór wśród wysoko urodzonych. Nie powiedziałem tego jednak na głos. Nie byłem głupi. Przynajmniej do tego stopnia.
– Czyli… jeśli odpokutuję, to zostanę wypuszczony? – powiedziałem z nadzieją, jednocześnie zastanawiając się, jak i kiedy obraziłem jakiegoś zmutowanego, szalonego bożka z sześcioma rękami.
Cios. Chyba już przywykłem.
– Grzech w myśli nadal pozostaje grzechem. Idź teraz do komnaty naprzeciw, tam cię pouczą i wskażą ołtarz. Spiesz się – dodał i szybkim ruchem rozkuł krępujące mnie więzy, po czym bez zbędnego przedłużania wyszedł.
Zrozumiałem tedy, że wpakowałem się w nie lada kabałę. Sekta, mroczny kult bożka, którego rzekomo obraziłem, nie mając jednak pojęcia, jak i kiedy oraz szaleni wyznawcy gotowi obijać pysk i czytać w myślach na zawołanie. No no, Paixisie Raigelu, przed tobą rzecz, o której kiedyś gadać będziesz po karczmach. I jak widzicie, moi kochani przyjaciele, spełniło się.
***
Najpierw mą głowę zajął ciekawy pomysł subtelnego czmychnięcia stąd, ale złudne nadzieje rozwiała para strażników przed wejściem do sali tortur oraz kilkoro ich kompanów, przechadzających się korytarzami. Cóż, mówi się trudno. Jednakże kto jak kto, ale Paixis Raigel nie należy do takich, co to się łatwo poddają, zatem postanowiłem poczekać na dogodną sytuację i dać nogę. Im szybciej, tym lepiej.
Po pożegnaniu się z moim pechowym i niespecjalnie żywym towarzyszem niedoli, opuściłem przytulną komnatę, w której się obudziłem i trafiłem do wąskiego kamiennego korytarza. Stanąłem tedy oko w oko z dwojgiem strażników, którzy zdawali się mnie nawet nie zauważać, ale jasne było, że jestem pod ich nieustanną obserwacją.
Korytarz dane mi było oglądać ledwie jedną, krótką chwilę, ale i tak wzbudził on moje uzasadnione zaintrygowanie. Był to wąski tunel, co ciekawe, najpewniej wykuty w skale. Rozchodził się na kolejne ścieżki, zaś w ścianach co kilka kroków pojawiał się zarys drzwi. Gdzieś w oddali słyszałem szum wody, cokolwiek to było i choć bardzo chciałem zobaczyć resztę tego interesującego miejsca, zdałem sobie niestety, a może na szczęście, sprawę, że moja aktualna sytuacja nie sprzyja pełnym artystycznego uniesienia spacerom.
Obdarzając strażników podobnym poziomem zainteresowania, przekroczyłem próg przeciwległego pomieszczenia. Gdy otworzyłem drzwi, moim oczom ukazała się ciemna, niewielka izdebka, zupełnie ciemna i pusta, jeżeli nie liczyć dwu świeczników i małego ołtarza z rzeźbą brzydala, zoczonego przeze mnie w sali tortur. No, był tam też zakapturzony mężczyzna w czarnej szacie, ale gdyby nie stał obok świec, zapewne nawet bym go nie zauważył. Zamknąłem za sobą drzwi, mając nadzieję, że to w dobrym guście i że nawet w przypadku gafy, tajemniczy nieznajomy oszczędzi moją i tak pogruchotaną już szczękę.
– Błogosławieństwo Czarnego Legby niech będzie z tobą – powiedział mężczyzna.
– I z tobą jednako – odrzekłem z nadzieją, że i to było w dobrym guście.
– Przybywasz ukorzyć się przed Legbą w swojej ostatniej drodze i tak będzie.
– Tak… a na czym to ukorzenie ma polegać?
Mężczyzna uniósł ręce ku górze i wrzasnął niespodziewanie tak, że aż cofnąłem się niepewny swojego bezpieczeństwa.
– O Czarny Legbo! Ten bluźnierca przybywa, by uzyskać chociaż część twojej łaski i odkupić swe winy! Wspólnie prosimy, byś spojrzał nań łaskawym okiem… – przerwał i spojrzał na mnie sugestywnie, po czym wycedził. – Wspólnie prosimy.
– Prosimy, prosimy – rzekłem pospiesznie.
Ten dziwny gość, choć określenie dziwny w kontekście tego miejsca raczej winno nosić miano normalny, chyba pełnił rolę jakiegoś kapłana tych świrów. Zanim jednak dokończyłem tę myśl, wstał, a ja przypomniałem sobie o ich niecodziennej umiejętności czytania w myślach.
– Pójdźże drogą Czarnego Legby, bluźniercze! Tutaj jest ołtarz, jeżeli pomodlisz się i złożysz na nim, co masz najcenniejszego, odpuszczone zostaną ci przedśmiertne tortury i spłoniesz w świętym ogniu szczęśliwy i spełniony!
W oba te zapewnienia niespecjalnie jakoś wierzyłem, mimo zapewnień kapłana.
– Cóż… ja nie mam nic cennego. To znaczy, mam kilka monet – zacząłem przeszukiwać szybko kieszenie, ale mój rozmówca przerwał mi prędko.
– Nie o pieniądze tutaj chodzi! – zirytował się najwyraźniej. – Dać Wielkiemu Legbie musisz to, co twego sercu najbliższe. Śpiewasz, bluźniercze po karczmach nieprzychylne Legbie pieśni! Niechaj więc twój instrument na zawsze spłonie w świętym ogniu Legby!
On chyba postradał zmysły, pomyślałem.
– Moja lutnia? Przecież to najlepszej klasy drewno, sztuka sama w sobie, już samo jej wykonanie… – opanowałem się w porę – ale jeśli trzeba to oczywiście, poświęcę ją.
– Idź zatem. Niechaj jej płomień wyzwoli łaskę Legby! Ty zaś się módl.
Nigdy nie byłem przesadnie religijny. Cóż, przyzwyczajenia łatwo zmienić, szczególnie, gdy ktoś grozi ci śmiercią w gorącej oliwie.
– Czarny Legbo, zmiłuj się nade mną, prostym bluźniercą, proszę cię o przebaczenie!
Powtarzałem to do znudzenia, spoglądając wciąż ukradkiem na kapłana, który bez końca kiwał zachęcająco głową. Mówię wam, moi drodzy, wymodliłem się wtedy za całe życie.
– Dobrze. Twój grzeszny instrument spłonął w wielkim i potężnym ogniu Legby, a ty uzyskałeś jego przebaczenie.
– Czyli… wypuścicie mnie tak?
Do teraz dziwię się, jak mogłem zadać tak idiotyczne pytanie.
– Co? Nie! Twoja pokuta nie dotrwała jeszcze do końca!
Można się tego było spodziewać. Cóż, właściwie nikt nie zapowiadał, że poświęcenie lutni da mi życie, ale wciąż tliła się we mnie nadzieja, że jednak tak będzie.
Przygryzłem wargę. Gość nie wydawał się nazbyt agresywny, przynajmniej, jak na tutejsze standardy. Może więc warto by wypytać go o co właściwie jestem oskarżony i kim, do jasnej cholery, jest ten Legba, o którym tak ciągle wszyscy rozprawiają.
– Przepraszam, panie…
– Pokorny sługo Wielkiego i Silnego Pana.
– Tak… rad byłbym wiedzieć, jaką dokładnie pieśnią zawiniłem i, przepraszam, że zapytam, ale kimże jest Legba…?
Kapłan spojrzał na mnie mniej więcej tak, jakbym zapytał, jak się oddycha i zawył jak najgorszy z upiorów.
– Wielki Legba jest panem szaleństwa, rozpaczy, cierpienia i wszelkich innych ohydnych przymiotów tego świata, których używa do zniszczenia tego padołu łez, na którym przyszło nam żyć. Słodki Legba walczy z tym światem jego własną bronią! Głupi i ślepi są ci, których oczy zamknięte są przez innych bogów, bowiem oni oszukują głupi lud! Tylko zniszczenie tego paskudnego, wstrętnego świata da nam wszystkich budowę nowego, lepszego, pozbawionego zła! Do tego prowadzi Wszechmocny Legba! Jak mogłeś o nim nie słyszeć?! – w jego głosie wyczułem zawód i rozdrażnienie.
– Faktycznie, dureń ze mnie – przyznałem nie bez żalu – ale nie odpowiedzieliście, pokorny sługo wielkiego i silnego pana, na moje pierwsze pytanie.
– Już ci mówię! Oj, mówię, złoczyńco! Czyż nie śpiewasz ballady o bluźnierczym tytule, przebacz Legbo, o pajęczych ladacznicach?!
Cóż, nie wiem, czy celowo, ale zostałem wprowadzony w konsternację. Co miały pajęcze ladacznice do Legby, tego chyba nawet najstarsi magowie i najbardziej zarośnięte krasnoludy nie wiedziały.
– Ale… co w niej złego?
– Ty śmiesz jeszcze pytać?! – wybuchł i spojrzał na mnie z furią w oczach. – Dalej bluźnisz! Nic twa pokuta nie dała, Legba nie przebaczył, bo twa dusza nie zna pokory! Tylko bat może cię jej nauczyć!
– Spokojnie, tylko spokojnie, wybacz mi, szlachetny panie…
– Nie mnie przepraszaj, tylko Legbę! – kwiczał wręcz, a na dodatek opluł mi koszulę, co skrzętnie odnotowałem. – Błagaj go o litość!
– Tak… już błagam, robi się.
I zacząłem znowu, bojąc się, że gdy strażnicy na zewnątrz usłyszą krzyki kapłana, ruszą mu z pomocą, ucząc mnie pokory w najmniej wyrafinowany i najlepiej znany im sposób.
– O wielki Legbo…
Ale tym razem łaska Legby miała nadejść o wiele, wiele później…
***
I nadeszła. Na całe szczęście, bo już myślałem, że to jakiś wymyślny sposób zabijania bluźnierców – poprzez zamodlenie się na śmierć. Cóż, na pewno byłoby to oryginalne, ale nie do tego stopnia, bym był skłonny uczestniczyć w tego typu rytuałach. Przynajmniej jako ofiara. Ostatecznie kapłan uznał po kilku godzinach, że Legba „być może da mi wybawienie” i pozwolił odpocząć.
Niewiele mi z tego odpoczynku jednak przyszło. Ledwie usiadłem pod ścianą, dysząc, jakby powietrza mi szczędzili, gdy wmaszerowało do pokoju dwóch gości, tych, którzy tak ostentacyjnie ignorowali moją obecność na korytarzu. Tym razem wykazali większe zaangażowanie. Wymienili z kapłanem kilka konwencjonalnych zapewne głupotek o Legbie i zapytali, czy jestem już gotów, cokolwiek to miało znaczyć.
Wtedy postanowiłem zacząć bardziej skupiać się na ich rozmowie, jednak nie było ku temu okazji. Chwycili mnie za ręce i wyciągnęli z kamiennej kaplicy. Nie musieli używać siły. Nie stawiałem oporu. Byłem zmęczony, a i uciec nie było gdzie. Zdałem się na ich wolę.
Gdy zobaczyłem, że ciągną mnie do znowu sali tortur, poczułem ucisk w żołądku. Chyba ktoś tutaj uznał, że moja pokuta nie była do końca szczera. Pewnie ten sukinkot Legba. Wtem przypomniałem sobie, że potrafią czytać w myślach. Za późno. Bum, trach. Co jak co, ale moja szczęka nie wspomina tamtej przygody zbyt radośnie.
– Będziesz tu czekał na jutrzejszą egzekucję. Możesz się pomodlić.
Wyszli z trzaskiem drzwi. Szczerze mówiąc, nie wzruszył mnie specjalnie fakt przespania się w towarzystwie narzędzi tortur, krwi i jej nieprzesadnie żywego właściciela. Bo on wciąż tam był. Wpatrywał się w moje oczy swoim pustym wzrokiem tak, że nawet mnie, Paixisa Raigela przeszedł dreszcz. Cholera jasna, co mnie mogło czekać nazajutrz? Smoła i ogień, głupie pytanie. Ciekawe, jak to jest umierać w sumie, może to być ciekawy temat na bal…
Wtedy zrozumiałem, jak głupia to była myśl. Miałem już nigdy nie skomponować ballady, nigdy nie napisać wiersza, nigdy nie wystąpić przed wami, moi przyjaciele. Miałem już nigdy nie ujrzeć słońca, nigdy nie poczuć ciepłego letniego deszczu na twarzy, nie skorzystać z uroków słodkiej, uroczej dziewczyny spoglądającej na mnie sugestywnie z widowni…
Podjąłem decyzję. Za wiele czasu zmarnowałem. Za długo czekałem na możliwość ucieczki. Jeśli nie ucieknę teraz, to nie ucieknę nigdy. A mi niespieszno do smoły i kotła. Nie dla mnie biadolenie nad swym losem. Ja jestem Paixis Raigel! Mistrz pióra i…
Nie dokończyłem. Drzwi otworzyły się z trzaskiem. W nich stanęli ci sami strażnicy, tak przynajmniej sądziłem, bo oni wszyscy wyglądali jakby byli zwielokrotnionymi bliźniakami. Nawet mówili tak samo.
– Wstawaj, bluźniercze! – krzyknął niezbyt inteligentnie strażnik, zanim skonstatował, że wcale nie spałem. – Pierwszy zarządził, że wasza egzekucja odbędzie się natychmiast.
– Wasza…?
– Milcz – powiedział ostro drugi, a ja nie miałem zamiaru wykłócać się o głupoty.
To chyba była moja szansa, tak przynajmniej sądziłem, i już chciałem ją wykorzystać, gdy zrozumiałem, że moje nogi i ręce są powiązane. Co? Jak to możliwe, pytałem się w duchu, ale odpowiedzi udzielił mi swobodny i delikatny uśmieszek jednego z tych naćpanych durniów. Bo żeby wierzyć w jakiegoś gada wywijającego jęzorem na malowidłach, trzeba było ćpać i to najpewniej nie byle co…
Mogli czytać w myślach. Skonstatowałem.
***
Nadzieja matką durniów… czy jakoś tak. Przysłowia nigdy nie były moją mocną stroną. Spacerując po korytarzach w towarzystwie dwóch spoconych sekciarzy, można dojść do dość ciekawych wniosków. Wszystkim wam, moi drodzy, to polecam. Choć o wnioskach, do których doszedłem mówić tutaj nie będę, co byście nie stracili o mnie dobrego zdania.
Wracając jednak do mojego spaceru: odnotowałem skrzętnie, że po korytarzach kręci się, tak na oko, cholernie dużo tych łysych pał i wymknięcie się wydaje się rzeczą nierealną, nawet dla Paixisa Raigela. Jeżeli zauważacie, moi mili ten prześmiewczy uśmieszek na mojej twarzy to tak, macie rację, dla Paixisa Raigela jak widać rzeczy niemożliwych nie ma. Jako, że fakt bezsensownego poddania się i czekania na wyrok nie leżał w mojej naturze, postanowiłem zrobić coś innego. W czasie egzekucji, gdy zostanę wywołany, zwieję po prostu. To romantyczne, pompatyczne, heroiczne i… idiotyczne. Ale czegóż to się nie robi dla pięknego i trzymającego w napięciu zakończenia opowieści!
Stanęliśmy przed wrotami. Wrotami, nawiasem mówiąc, sporymi, na których wymalowana była szpetna morda niejakiego Czarnego Legby. Jak pewnie wiecie, Paixis Raigel nie boi się niczego, poza poborcami podatkowymi, ale tym razem, muszę przyznać, zląkłem się. Te jego malutkie, paskudne oczka… przenikały mnie. Wchodziły w głąb mej artystycznej duszy i mówiły, że wkrótce się spotkamy, że tęsknią za mną. Przeszedł mnie dreszcz, niech skonam, choć może użycie słowa skonam w tym kontekście tworzy całość dosyć komiczną. Oceńcie sami, przyjaciele.
– Czarny Legbo! Twoi wierni słudzy przychodzą, by oddać ci tych, którzy tobie zawinili.
Wtedy stało się coś, co nie do końca potrafię wyjaśnić. To… malowidło zasyczało przeraźliwie, a wrota rozstąpiły się. Weszliśmy do środka.
Widok, który rozpostarł się przede mną, napełnił me serce szczerym zachwytem. Ogromna sala, otoczona dwoma rzędami kolumn dotykających sufitu sięgającego tak wysoko, że chyba do samych bram niebios. Pośrodku z kamienia ułożona była ścieżka, oświetlona wbitymi w ziemię pochodniami. Zaś na jej końcu stał on.
Legba. Wielki, potężny, majestatyczny i… kamienny. Ale i tak robił wrażenie. Teraz wyglądał jeszcze straszniej niż na bramie, zaś gdyby był pomalowany, niektóre niewiasty gotowe byłyby pewnie zemdleć ze strachu. Ale, co ważne i nieodzowne, Paixis Raigel nie jest kobietą, ani tym bardziej tchórzem, zaś jeśli kto twierdzi inaczej, życzę mu, aby teraz właśnie trafił go szlag, bo winny jest kłamstwa.
Przed ogromnym posągiem stał wielki kocioł wypełniony rozżażonym węglem, rzucającym światło na zgromadzonych przed nim ludzi. Było ich sześciu – trzech łysych i trzech w szatach kapłańskich. W powietrzu wisiał mord. No i kadzidło. Zeszliśmy schodami do sali, gdy poczułem pod nogami… trawę! Nie uwierzycie, ale pewnym jest, że byliśmy pod ziemią! Nie wchodziliśmy pod górę! Ani chybi magia!
Zaskoczony nieco takim obrotem sprawy, postawiony zostałem nareszcie wśród innych. Bo, jak się okazało, inni jednak byli. Pięciu chłopa, żadnej białogłowy, ku memu rozżaleniu. Dobrze byłoby przed ewentualną śmiercią popatrzeć na jakiś zgrabny tyłeczek. No cóż, nie można mieć wszystkiego… chyba, że jest się Paixisem Raigelem, oczywiście. Strażnicy odeszli, pozostawiwszy mnie z resztą szczęśliwców, którzy podpadli Legbie.
– Ejże, miłościwy panie, za co was zabiją? – zapytałem wesoło, ale stojący obok gość nie podzielał mojego optymizmu.
– Nie denerwujcie mnie, elfie, bo jużem dość rozeźlony. Niczym im nie zawiniłem!
Parsknąłem cicho śmiechem.
– A ja niby tak? Oficjalna wersja jest taka, że śpiewałem o pajęczych kurwach i za to tutaj jestem.
– Że co?!
– Cisza! – Co jak co, ale kapłan głos miał donośny i przejmujący. – Zamilknijcie, bluźniercy i chwalcie Pana Szaleństwa! Wielka bowiem jego łaska, a miłość słodka. Oto wy, złoczyńcy, doznacie jego wielkiej, nieskończonej chwały! Wielu już przed wami zginęło w świętych, nieskazitelnych płomieniach śmierci! Wam jednak, najwyższy Legba, w swej wielkiej miłości, daje prawdę!
Uniosłem brew. O czym on bredził?
– Poznajcie go! Wielka i słodka nadziejo uciśnionych! Panie twoich sług! Daj nam twej łaski! Legbo! Wielki, niepokonany Legbo! Mocą pięciu żywiołów świata: ognia, wody, ziemi, powietrza i magii, na imię Baahaela, Filodeusa i Akromaaha, świętych twych powierników, na szaleństwo i rozpacz, Legbo, wielki Legbo, przyzywam cię!
Ziemia zadrżała. I zadrżał wielki, potężny pomnik. Z ust Legby wypłynęła lawa, jego oczy zabłysły ogniem. Kamień w okolicy brzucha zaczął się rozstępować. Odruchowo chwyciłem za miecz.
I wtedy pojawił się on. Wielki, niby stu wołów, szeroki jako dwa tuziny chłopa i wielki jako pycha Paixisa Raigela. Stanął przed nami. Olbrzymi, paskudny, czarny. Oczu miał sześcioro, jak na malowidłach, a rąk nie miał. Miał za to odnóża. Osiem odnóży. Zaklekotał wielkimi szczypcami i poruszył odwłokiem. Już wiedziałem o co chodziło z pajęczymi ladacznicami…
– Legbo! Oto twoja ofiara! Dziękujemy, że dajesz im ten zaszczyt! Dzięk…
Ale nie zdołał dokończyć, bo pająk szybkim, niewidocznym właściwie ruchem, wyrwał mu głowę i zaczął obleśnie przeżuwać. Ktoś krzyknął. Patrzyłem na to, jak oniemiały. Pająk zaczął posilać się swoim wiernym sługą. Zapewne jego silna wiara dodawała mu intrygującego smaczku, jak pieprz. Czarny Legba spojrzał na nas. Staliśmy jak osłupiali, wszyscy, jak jeden mąż, wojownicy, kapłani i skazańcy. Zaklekotał upiornie i zaszarżował na nas.
Krzyk. Fontanna krwi. Niewiele widziałem, zrozumiałem jednak nagle, że jeden z moich strażników pożegnał się właśnie z życiem, co oznajmił nieprzystojnie jak na mężczyznę wysokim krzykiem. Rzuciłem Legbie jeszcze jedno przerażone spojrzenie i wystrzeliłem w kierunku wyjścia. Nie byłem sam. Pająk zasyczał obrzydliwie i plując resztkami flaków wojownika, ruszył za nami z niespotykaną wręcz, jak na jego rozmiary, szybkością.
Biegłem na czele. O nie, ta sterta łajna i pajęczyny nie załatwi tak prosto Paixisa Raigela. Bóg, nie bóg – na barda nie ma żadnego sposobu. Przeleciałem przez próg w takim tempie, że wpadłem na jakiegoś kapłana, który zaczął kląć paskudnie, ale zanim skojarzył, co się właściwie dzieje, skończył pod ogromnym odnóżem.
Ja tymczasem biegłem, nie, leciałem dalej. Przewracając, co się dało i kogo się dało. Wywalając beczki, wbiegając na wozy, wpadając na coś o wielkim biuście… ale leciałem dalej. Mały tłumek, który zgromadził się za mną zmniejszał się coraz bardziej, a pająk, mimo wielkich rozmiarów, nie miał najmniejszego kłopotu z przepychaniem się przez wąskie korytarze.
Powoli zacząłem odczuwać zmęczenie, w przeciwieństwie do Legby. Niestety, nawet Paixis Raigel nie jest niezmordowany. Za mną stało już tylko dwu ludzi, gdym pojął ku uciesze mego serca i duszy, ku radosnemu podnieceniu i nadziei, że przede mną iskrzy się jakieś wątłe, niepewne światełko. Nadzieja matką durniów, tak? Ha! Paixis Raigel nie musi znać się na przysłowiach, by umieć je wykorzystać…
***
– I co? – pluł się jakiś wieśniak w pierwszym rzędzie. – Zginąłeś?! Umarłeś na śmierć!?
– Tak. Zginąłem.
Cicha konsternacja pojawiła się na sali. Na taki efekt właśnie liczyłem.
– Ale przeżyłem! – krzyknąłem, a w karczmie zapanowała radosna wrzawa.
Ludzie klaskali i śmiali się. Wszystko układało się wspaniale, nikt nie zorientował się, że ta niepozorna historyjka to stek bzdur wyssanych z palca, spłodzonych przy okazji opróżniania kolejnego już kufla, podczas namiętnego poszukiwania inspiracji. Gdy ktoś z tyłu napomknął coś o darmowym piwie dla artysty, do przybytku wkroczył jakiś łysy nieznajomy o ponurej twarzy, przyodziany w czarne szaty.
– Hejże, przybyszu! Usiądź z nami i wypij moje zdrowie! – zakrzyknąłem.
– Dziękuję – odrzekł powoli – ale nie skorzystam. Zamiast tego chciałbym się dowiedzieć, który z was to Paixis Raigel…
KONIEC