Bywało lepiej. Cassey nie mogła powstrzymać tej myśli kiedy patrzyła w twarze podekscytowanych aplikantów siedzących na skórzanych krzesłach biurowych, starających się za wszelką cenę wyglądać profesjonalnie. To nie była najlepsza grupa w jej karierze rekruterki, to na pewno. Udała, że z zainteresowaniem wertuje dokumenty na wypolerowanym szklanym blacie stołu. Policzyła w myślach do dziesięciu i spojrzała ponad głowami przyszłych pracowników Corpo. Za olbrzymią szybą błyskały światła postapokaliptycznego Nowego Jorku. Widziała kiedyś zdjęcia sprzed stu lat i przyznawała szczerze, że tamten Nowy Jork podobał jej się o wiele bardziej. Nerwowe kaszlnięcie jednego z kandydatów sprowadził jej rozbiegane myśli z powrotem do klimatyzowanej sali konferencyjnej. Z trudem przywołała na twarz sztuczny uśmiech.
– Dziękuję państwu za zainteresowanie naszą firmą. Z wybrańcami skontaktujemy się w ciągu tygodnia. Miłego dnia.
Wstała, wygładziła dłonią czarną sukienkę z neonowymi wstawkami, obowiązkowy uniform Corpo, po czym pożegnała wychodzących aplikantów jeszcze jednym nieszczerym uśmiechem. Gdy za ostatnim z rekrutów zamknęły się drzwi, Cassey ponownie ogarnęła wzrokiem ponury krajobraz za oknem. Na stosunkowo niewielkiej przestrzeni stłoczone były strzeliste budynki z czarnego, jakby przydymionego szkła. Mroczne, wiecznie zachmurzone niebo, pamiątkę po katastrofie ekologicznej, rozświetlały ostre, pomarańczowe światła uliczne. Corpo mieściło się w jednym z tych najnowszych biurowców. Było dziełem grupy przedsiębiorców nazywanych przez dawne media „szaleńcami”. Co ciekawe, tamte gazety i stacje telewizyjne nazywały tak też tych, którzy doprowadzili do największej klęski w dziejach świata. Traktowali ich jak żart, osobliwość, wynaturzenie, niewielki i nieznaczący odsetek ludzkości. Lata temu mówiło się, że firma taka jak Corpo nie ma szans na przetrwanie. Była przecież absurdem, antyutopią, królową wszystkich korporacji, urzeczywistnieniem najgorszych koszmarów człowieka. A dziś? Ludzie zabiliby, żeby tu pracować. Kto wie, może już zabijali?
W pełni automatyczny ekspres mruczał cicho podczas przygotowywania karmelowego latte, jednego z ostatnich symboli chlubnej przeszłości. Cassey pochyliła się na tyle, na ile pozwolił jej sztywny kombinezon i wpuściła do nosa ciepły, aromatyczny zapach. Nerwowo zerknęła na zegarek. Chwyciła kubek w drobne dłonie o brązowych paznokciach i, starając się nie poparzyć sobie języka, zaczęła szybko pić. Zebranie zarządu Corpo miało się zacząć za pięć minut. Spóźnienie nie wchodziło w grę. Punktualnie dwie minuty przed czasem opuściła swoje biuro i wsiadła do lśniącej, wypełnionej pomarańczowym światłem windy. Nie musiała wciskać przycisków. Corpo wiedziało lepiej dokąd pracownicy mieli jechać. Na kolejnych piętrach dosiadali się zmęczeni życiem szeregowcy o napuchniętych oczach i szarych twarzach. Cassey starała się unikać ich przygnębionego wzroku. Udawała, że czyta holograficzny grafik dnia wyświetlony na stalowej ścianie. Na jednym z wyższych pięter w windzie pojawił się niski, szczupły mężczyzna koło trzydziestki. Pachniał drogimi perfumami, a na jego ręce kusząco połyskiwał złoty zegarek. Na widok Cassey ukazał w uśmiechu perfekcyjnie białe, nienaturalnie proste zęby.
– Proszę, specjalistka od HR! Jak dzisiejsza rekrutacja? Kiedy przybędzie nowy narybek?
Z niecierpliwością zatarł ręce. O tak, Jacob uwielbiał dręczyć nowych i wykorzystywał ich tak długo, jak tylko mógł. Cassey westchnęła.
– Są coraz głupsi – wyznała szeptem, zerkając ostrożnie na resztę ludzi. Zupełnie niepotrzebnie. Byli zajęci beznadzieją swojego życia. Jacob zmarszczył czoło.
– Na nasze szczęście nie muszą być inteligentni! – oznajmił wystarczająco głośno, żeby dobić pracowników firmy. Cassey poczuła się nieswojo i zapragnęła opuścić windę. Wiedziała, co w słowach Jacoba zabolało ją najbardziej. Miał cholerną rację. Rozległ się cichy sygnał dźwiękowy, który informował o tym, że winda dotarła na najwyższe piętro. Szeregowcy wolnym krokiem skazańców wymaszerowali na jasny korytarz. Cassey i Jacob wyciągnęli srebrne karty i przyłożyli je do specjalnego pola w drzwiach. Ciche kliknięcie zasygnalizowało przyznanie akcesu. W tej części budynku zawsze było upiornie cicho. Nie kręcili się tu entuzjastyczni nowi pracownicy ani znudzeni i wyczerpani starzy wyjadacze. Do biur zarządu Corpo wstęp mieli tylko szczęściarze ze stanowisk kierowniczych. Jacob przyspieszył nerwowo i pchnął ostatnie drzwi. Cassey natychmiast oślepił blask pomarańczowych lamp wypełniających przestronne pomieszczenie. Na czarnych kanapach prawie leżeli członkowie zarządu. Widać było, że któraś z wiecznie uśmiechniętych kelnerek obsługujących biura podała już szampana. Część kieliszków znajdowała się na miękkim dywanie, a tylko nieliczne stały jeszcze na eleganckim stole.
– Cas i Jake! – wyartykułował z trudem kierownik kadr, podnosząc się na łokciu. Cassey uśmiechnęła się blado, a Jake przysiadł się do swojego kolegi. Lizus i idiota jak zwykle, pomyślała rekruterka ze złością.
– Siadaj, Cas! – zawołał najbardziej trzeźwy z towarzystwa, szef działu prawnego Corpo. Cassey rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś mebla, którego nie okupował pijany mężczyzna. W końcu dojrzała fotel pod oknem. Usiadła ostrożnie, a kelnerka natychmiast wcisnęła jej do ręki kieliszek.
– Czy mamy wszystkich? – upewnił się David, dyrektor firmy. Ci, którzy jeszcze byli w stanie, pokiwali głowami. Dyrektor spróbował się uśmiechnąć, ale jego napompowane botoksem policzki zaprotestowały gwałtownie. – Cudownie! Mamy do załatwienia parę rutynowych spraw… na początek nowy nabór. Skończyłaś rekrutację, Cas?
– Tak. Chyba faktycznie musimy o tym porozmawiać… jestem zaniepokojona tym, jakie osoby trafiają ostatnio do Corpo. Oni się do niczego nie nadają, a już na pewno nie do pracy!
David machnął ręką i wskazał na kelnerkę, żeby dolała mu szampana. Cassey przyglądała się jego niemal nieruchomej twarzy.
– Przecież ta praca nie jest wymagająca! – prychnął, opluwając nieskazitelny stolik alkoholem. Cassey odruchowo wbiła się głębiej w oparcie miękkiego fotela. – Możemy zatrudniać idiotów, i tak wiemy, że długo tu nie zostaną – dodał radośnie. Pogarda w jego głosie sprawiła, że po plecach rekruterki przebiegł lodowaty dreszcz.
– Pomijając sprawę naszych mrówek-robotnic, mamy jeszcze kilka spraw prawnych do omówienia… – wtrącił się nieśmiało Blake, głównodowodzący prawnik firmy. – Nic wielkiego, ale pewna rodzina znowu złożyła pozew, trzeba będzie ich jakoś spławić…
David rozejrzał się po pokoju, jakby chciał wytropić wszystkie pluskwy i kamery. Gdy upewnił się, że przed spotkaniem zostały zdezaktywowane co do jednej, z powrotem skupił swój wzrok na pracownikach.
– Ile będę musiał wyłożyć z budżetu? – spytał cicho. Cassey zerknęła na Jake’a, który bawił się zegarkiem. O tak, szef PR wiedział najlepiej, że na pewne rzeczy lepiej być głuchym i ślepym. Dla własnego bezpieczeństwa.
– Trzy, może cztery miliony – wymamrotał prawnik, spuszczając wzrok na poplamiony dywan. David trzasnął pięścią w stół.
– Czy wyście oszaleli?! – wrzasnął zachrypniętym głosem. Kierownik HR, dwumetrowy mężczyzna we włoskim garniturze, skulił się w zagłębieniu kanapy. Prawnik, nie czekając na kelnerkę, dolał sobie szampana i wypił kieliszek jednym łykiem. Wierzchem drżącej dłoni otarł sobie usta.
– Nie możemy zwracać na siebie uwagi rodzin – przypomniał szefowi słabym głosem. Cassey, która psychologię znała jak własną kieszeń, mogła dostrzec trybiki obracające się w głowie Davida. Samolot, którego przez to nie kupi. Pozew, którego musi uniknąć. Znowu machnął ręką na kelnerkę.
– Dobra – warknął tylko, obdarzając morderczym spojrzeniem Blake’a. Wypił kolejną porcję alkoholu, potoczył wzrokiem po wystraszonych pracownikach i zapytał: – No, macie jeszcze jakieś złe wieści?!
– Nie, w sumie to nie – odpowiedział cichym głosem kierownik HR.
– No, to idźcie do domu – zezwolił łaskawie David. Wszyscy wybiegli z biura zarządu w takim tempie, jakby rozpylono tam trujący gaz. David odetchnął z ulgą i przyciągnął butelkę szampana bliżej siebie.