- Opowiadanie: Endvorte - Smoczy egzamin

Smoczy egzamin

Początkowo planowałem usunąć, lecz ostatecznie wrzucam ponownie, coby się nie zmarnowało.

 

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Smoczy egzamin

Ko­lej­ny zwy­kły dzień w ko­lej­no zwy­kłej szko­le. Wszy­scy ucznio­wie sie­dzie­li na swo­ich krze­słach w nie­ty­po­wo nie­wia­ry­god­nym sku­pie­niu. Sku­pie­niu, któ­re­go obiek­tem był nie temat lek­cji, zaś każdy po­je­dyn­czy ruch po­wol­nie prze­su­wa­ją­cej się wska­zów­ki ze­ga­ra. Wy­star­czy­ła tylko jedna kon­kret­na se­kun­da, aby tłum tych nie­win­nych anioł­ków zmie­nił się, na dźwięk dzwon­ka, w stado roz­sza­la­łych bi­zo­nów tra­tu­ją­cych sie­bie na­wza­jem w dro­dze do wyj­ścia z klasy. Oczy­wi­ście jed­nak, jak to bywa w każ­dej zwy­czaj­nej szko­le, za­wsze znaj­dzie się w kla­sie pe­wien je­go­mość, który w dia­me­tral­ny spo­sób różni się od więk­szo­ści ró­wie­śni­ków. I tymże wła­śnie osob­ni­kiem był Erazm – mło­dzie­niec, ma­ją­cy w swoim zwy­cza­ju wy­cho­dzić z klasy do­pie­ro wtedy, kiedy tylko sala wy­lud­ni się z tej całej nie­po­skro­mio­nej wa­ta­hy ludz­kich wil­ków. I tak też było teraz.

In­tro­wer­tycz­ny mło­dziak z pe­dan­tycz­ną do­kład­no­ścią i sto­ic­kim spo­ko­jem ukła­dał wła­śnie swoje ze­szy­ty do ple­ca­ka, gdy nagle do­biegł go znany głos o sta­now­czym tonie:

– Erazm – zwró­cił się do niego szkol­ny dy­rek­tor. – Do mo­je­go ga­bi­ne­tu. Raz, raz.

Mło­dzie­niec zmie­rzył dy­rek­to­ra nieco zdzi­wio­nym spoj­rze­niem, jed­nak­że szyb­ko przy­tak­nął na jego słowa, kie­ru­jąc się po­słusz­nie na przy­sło­wio­wy „dy­wa­nik”.

– Młody czło­wie­ku – ode­zwał się po­now­nie dy­rek­tor, już na miej­scu. – Czy wiesz dla­cze­go cię tu zwo­ła­łem?

Erazm po­dra­pał się po gło­wie, po­pra­wił ner­wo­wo swoje okrą­głe oku­la­ry, po czym od­po­wie­dział:

– Nic mi nie przy­cho­dzi do głowy, pro­szę pana.

– To nie­do­brze – stwier­dził ze zmar­twie­niem dy­rek­tor. – Bar­dzo nie­do­brze.

Mło­dzie­niec, spo­glą­da­jąc na nie­po­waż­nie po­waż­ną twarz swo­je­go roz­mów­cy, ule­gał coraz to bar­dziej na­si­la­ją­cym się tikom ner­wo­wym, aż nagle na twa­rzy dy­rek­to­ra lekko, acz za­uwa­żal­nie, za­drżał kącik ust.

– Ha! Mam cię! – wy­pa­lił z prze­ra­ża­ją­cym wy­bu­chem śmie­chu dy­rek­tor. – Kto jest naj­lep­szym dy­rek­to­rem, bra­chu? No kto? Ha! Oj, luzik. Już nie mu­sisz tak na mnie pa­trzeć. Prze­cież to tylko żarty.

– Do rze­czy, dy­rek­to­rze – od­parł na to, wy­raź­nie za­że­no­wa­ny by­ciem ofia­rą wkrę­tu, Erazm.

Zwa­rio­wa­ny dy­rek­tor, ochło­nąw­szy już nieco z za­chwy­tu nad uda­nym żar­tem, ce­re­mo­nial­nie od­chrząk­nął i nieco nor­mal­niej­szym już tonem za­czął wy­gła­szać swą wła­ści­wą prze­mo­wę:

– Jak do­brze wiesz, koń­co­we eg­za­mi­ny tuż tuż. Spraw­dzi­łem twoje testy prób­ne i nie je­stem za­sko­czo­ny. Ale nie je­stem też za­wie­dzio­ny. Równe sto pro­cent. Gra­tu­lu­ję rów­nie po sto­kroć!

– Dzię­ku­ję – od­rzekł nie­śmia­ło Erazm.

– Ale do rze­czy – cią­gnął dalej dy­rek­tor. – Jak pew­nie się do­my­ślasz, to nie jest je­dy­ny powód, dla któ­re­go cię tutaj we­zwa­łem. We­zwa­łem cię tutaj, żeby po­wie­dzieć ci o jesz­cze jed­nym, do­dat­ko­wym eg­za­mi­nie.

– Jak to „jesz­cze jed­nym”?

– A tak to, Erazm. Eg­za­min wy­jąt­ko­wy dla osób wy­jąt­ko­wych.

Dy­rek­tor po­waż­nie zmarsz­czył gru­bo­wło­se brwi, sil­nie splótł ze sobą obie dło­nie, by na­stęp­nie, złą­czyw­szy pa­te­tycz­nie oba kciu­ki, od­rzec sta­now­czo:

– Chcę żebyś prze­chy­trzył smoka!

W po­wie­trzu na­sta­ła głu­cha cisza. Mło­dzie­niec tępym wzro­kiem ob­ser­wo­wał wy­pi­sa­ną na twa­rzy dy­rek­to­ra dumną po­wa­gę.

– Pro­szę pana. Z całym sza­cun­kiem, ale nic się nie stało.

– Że co?! – syk­nął zdez­o­rien­to­wa­ny dy­rek­tor.

– Ten cały stres, od­po­wie­dzial­ność, obo­wiąz­ki… To cał­kiem na­tu­ral­na re­ak­cja, można by po­wie­dzieć.

Tym razem to dy­rek­tor za­stygł na chwi­lę i zmie­rzył Era­zma rów­nie tępym wzro­kiem.

– Ge­niusz, a taki nie­do­myśl­ny – od­rzekł pu­ka­jąc się te­atral­nie w głowę. – Spró­buj­my ina­czej. Sym­bo­lem czego we­dług cie­bie może być smok?

– Po­mi­ja­jąc, że to mi­tycz­ne mon­strum, myślę że może ko­ja­rzyć się przede wszyst­kim z wiel­ką siłą lub też z po­sia­da­niem wie­dzy wy­kra­cza­ją­cej poza ludz­kie ro­zu­mo­wa­nie – od­po­wie­dział w za­my­śle­niu Erazm.

– Do­sko­na­le! – dy­rek­tor kla­snął z za­chwy­tu w dło­nie. – A na czym opie­ra swoje na­ucza­nie każda szko­ła?

– Na wie­dzy.

– A dzię­ki czemu zbu­do­wa­no ta­ko­wą szko­łę?

– Dzię­ki de­ter­mi­na­cji. Upo­ro­wi. Sile?

– Do­sko­na­le! – kla­snął po­now­nie dy­rek­tor. – Uprze­dzę jed­nak twoje nie­do­wie­rza­nia. Zga­dza się, sym­bo­lem szko­ły jest wła­śnie smok. Jed­nak­że to nie do końca tylko sym­bol. Wy­obraź sobie, że smoki ist­nie­ją. Że wy­bra­ne jed­nost­ki ludz­kie, po la­tach usil­nych sta­rań, zdo­ła­ły te stwo­rze­nia oswo­ić. Że zdo­ła­no się z nimi po­ro­zu­mieć, a ze wspól­ne­go po­ro­zu­mie­nia po­siąść od nich smo­czą wie­dzę. Że ukry­to je na­stęp­nie w spe­cjal­nych piw­ni­cach każ­dej szko­ły na całym świe­cie. Mało tego. Że ukry­to ta­kie­go smoka rów­nież i w na­szej szko­le!

Erazm roz­luź­nił swe zdzi­wio­ne brwi i znów po­pra­wił oku­la­ry. Przez chwi­lę sie­dział tak w hip­no­tycz­nym bez­ru­chu, jakby po pro­stu uto­nął w do­głęb­nej ana­li­zie wy­po­wie­dzia­nych przez dy­rek­to­ra słów.

– Do­brze – wy­ce­dził w końcu. – Przyj­mij­my na chwi­lę, tak czy­sto hi­po­te­tycz­nie, że w szkol­nej piw­ni­cy znaj­du­je się smok. Cóż to ma więc wspól­ne­go ze mną?

– Chcę żebyś prze­chy­trzył smoka! – od­parł, po­dob­nież jak wcze­śniej, pełen fa­scy­na­cji dy­rek­tor.

– Tak, to już wiem. Tylko po co? Jak to?

– A tak to! Jak do­brze wiesz, prak­tycz­nie każdy ty­po­wy smok ma swój wła­sny skar­biec. Zro­bisz smoka w konia i skarb jest twój.

– Ale dla­cze­go aku­rat ja? – spy­tał w końcu mło­dzie­niec.

– Jak już mó­wi­łem – od­rzekł dum­nie dy­rek­tor. – Stu­pro­cen­to­wy wynik. Ge­niusz. Wie­rzę, iż z po­mo­cą swo­jej iście smo­czej wie­dzy, bę­dziesz w sta­nie tegoż smoka zro­bić w bam­bu­ko!

– Po­wiedz­my, że ro­zu­miem – stwier­dził Erazm, prze­ry­wa­jąc dumne okrzy­ki dy­rek­to­ra. – Smo­cza wie­dza. Cóż jed­nak ze smo­czą siłą?

– Ha! Widzę, że w końcu za­czą­łeś ja­rzyć! A już się mar­twi­łem, że z tobą to jest coś nie tak.

Dy­rek­tor z dźwię­kiem star­tu­ją­cej tor­pe­dy ze­sko­czył z krze­sła, po czym, w rów­nie nad­po­bu­dli­wym stylu przy­po­mi­na­ją­cym ska­czą­cą małpę, mo­men­tal­nie zna­lazł się obok drzwi. Za spra­wą sta­now­cze­go ruchu klam­ki drzwi sta­nę­ły otwo­rem, uka­zu­jąc przed roz­mów­ca­mi syl­wet­kę in­ne­go ucznia. Erazm skie­ro­wał swoje spoj­rze­nie na ów je­go­mo­ścia, roz­po­zna­jąc w nim zna­jo­me­go ucznia z innej klasy.

– Era­zmie – wtrą­cił dy­rek­tor. – Przed­sta­wiam ci Er­wi­na. Naszą bra­ku­ją­cą Smo­czą Siłę.

Erwin był uczniem o wy­jąt­ko­wo roz­bu­do­wa­nej, jak na swój wiek, mu­sku­la­tu­rze przy­po­mi­na­ją­cej że­la­zną zbro­ję. Mimo po­sia­da­nia po­kaź­nych i za­ra­zem cięż­ka­wych mię­śni, Erwin pa­ra­dok­sal­nie po­tra­fił po­ru­szać się z nie­sa­mo­wi­tą gięt­ko­ścią i zręcz­no­ścią. Można więc po­wie­dzieć, że był to fi­zycz­ny typ he­ro­sa, a nawet pół­bo­ga na miarę mi­tycz­ne­go Her­ku­le­sa. Istot­ny w jego po­sta­wie po­zo­sta­wał jed­nak jesz­cze jeden szko­puł. Mia­no­wi­cie, bo­ha­ter­ski z ze­wnątrz Erwin był, przy­sło­wio­wo mó­wiąc, głupi jak but.

– Erwin – od­rzekł w za­my­śle­niu Erazm.

– Co jest ku­jon­ku? – do­po­wie­dział tłu­stym gło­sem Erwin.

Dy­rek­tor, jak zwy­kle za­fa­scy­no­wa­ny, kla­snął w dło­nie i dum­nym gło­sem oświad­czył:

– No, pa­no­wie! Spra­wa wy­glą­da jak wy­glą­da. Jeden z was na pewno wyj­dzie z tej próby zwy­cię­sko. Któż to bę­dzie? Po­ję­cia nie mam bla­de­go. Jed­nak­że życzę wam obu po­wo­dze­nia!

– To się ro­zu­mie pro­fe­sor­ku! – za­wtó­ro­wał mu rów­nie nad­po­bu­dli­wy Erwin.

– To bę­dzie ka­ta­stro­fa – pod­su­mo­wał Erazm.

Na­za­jutrz Erazm wraz z Er­wi­nem znaj­do­wa­li się już przed sta­ro­daw­ny­mi wro­ta­mi do ta­jem­ni­czej piw­ni­cy szkol­nej. Scep­tycz­ny Erazm był prze­ko­na­ny, że cała ta hi­sto­ria jest tylko pre­tek­stem do ko­lej­ne­go głu­pie­go żartu sza­lo­ne­go dy­rek­to­ra, cho­ciaż na szkol­nym ko­ry­ta­rzu zda­rza­ło mu się sły­szeć prze­róż­ne le­gen­dy o tym dziw­nym miej­scu. Erwin zaś, co było do prze­wi­dze­nia, nie my­ślał za wiele. Ma­rzył je­dy­nie o tym, aby za­de­mon­stro­wać smo­cze­mu ry­wa­lo­wi swoje wy­pa­sio­ne bi­cep­sy.

Nie po­zo­sta­ło im więc nic in­ne­go, jak tylko prze­ko­nać się co tak na­praw­dę jest po dru­giej stro­nie. Erazm się­gnął po otrzy­ma­ny wcze­śniej klucz do piw­nicz­nych drzwi, umie­ścił go sta­ran­nie w sze­ro­kim zamku i prze­krę­cił. Wrota z prze­raź­li­wym ję­kiem na­wie­dzo­nej kozy uchy­li­ły się, od­sła­nia­jąc przed śmiał­ka­mi wy­cze­ki­wa­ne wnę­trze.

W środ­ku zaś oczom ich uka­zał się widok za­bru­dzo­ne­go tu­ne­lu, zni­ka­ją­ce­go na dal­szym pla­nie w głąb owia­nej ciem­no­ścią ot­chła­ni. Gdy tylko wrota piw­ni­cy za­mknę­ły się z hu­kiem, w po­wie­trzu za­pa­dła bez­sze­lest­na cisza w to­wa­rzy­stwie pa­ra­no­icz­ne­go echa, które z ma­nia­kal­nym upo­rem po­wta­rza­ło każdy naj­mniej­szy szmer wy­da­wa­ny przez ostroż­nie po­ru­sza­ją­cych się mło­dzień­ców. Mło­do­cia­ni he­ro­si zmie­rza­li więc kon­se­kwent­nie dalej, scho­da­mi prze­ra­ża­ją­ce­go tu­ne­lu, aż w końcu do­tar­li na pła­ski grunt. Erwin się­gnął nagle do kie­sze­ni swo­ich kul­tu­ry­stycz­nych spode­nek, skąd ku wy­raź­nym za­sko­cze­niu Era­zma wy­cią­gnął po­chod­nię.

– Cóż ty naj­lep­sze­go wy­czy­niasz?! – spy­tał za­tro­ska­ny oku­lar­nik.

– Wy­cią­gam po­chod­nię – od­burk­nął mu na to bez­pro­ble­mo­wy mię­śniak.

– Po kiego grzy­ba wzią­łeś ze sobą po­chod­nię?!

– Ciem­no tu jak… w nocy.

– Nie o to mi cho­dzi! Nie mo­głeś wziąć ze sobą na przy­kład la­tar­ki?

– La­tar­ki? – spy­tał szcze­rze za­sko­czo­ny Erwin. – Prze­cież je­ste­śmy w ja­ski­ni.

– A co to ma… Ach tam! Za­po­mnij – od­parł zre­zy­gno­wa­ny Erazm.

– Oj, ro­bisz pro­blem.

Wzru­szyw­szy ra­mio­na­mi na że­la­zną lo­gi­kę ko­le­gi, Erazm spoj­rzał w stro­nę nowo oświe­tlo­ne­go po­miesz­cze­nia. Fak­tycz­nie, jak wspo­mniał Erwin, miej­sce to zda­wa­ło się być jakąś za­po­mnia­ną już dawno ja­ski­nią. Wszę­dzie do­oko­ła wy­sta­wa­ły różne ka­mie­ni­ste garby, z więk­szych szcze­lin wy­ra­sta­ły nie­zna­ne­go po­cho­dze­nia grzy­by, zaś po ką­tach wy­żło­bio­nych ścian cho­wa­ły się sta­ran­nie zle­pio­ne pa­ję­czy­ny.

W pew­nym mo­men­cie do uszu Era­zma do­biegł jakiś dziw­ny, nie­po­ko­ją­cy szum. Nor­mal­nie mógł­by to uznać za na­tu­ral­ne prze­sły­sze­nie, jed­nak z uwagi na to, że nawet bez­mó­zgi mię­śniak był świa­do­my tegoż dźwię­ku, Erazm po­sta­no­wił zba­dać dane zja­wi­sko bli­żej. Wy­tę­ża­jąc więc uważ­nie swój ge­nial­ny słuch, cier­pli­wie kie­ro­wał się w stro­nę źró­dła ta­jem­ni­cze­go szumu. Dźwięk sta­wał się coraz to wy­raź­niej­szy i wy­raź­niej­szy, aż w końcu Erazm za­trzy­mał się, by z ra­do­ścią za­ko­mu­ni­ko­wać:

– Eu­re­ka!

– Brawo Sher­loc­ku! – od­parł z tępym spoj­rze­niem Erwin. – Zna­la­złeś zwy­kłą ścia­nę.

Erazm po­pa­trzył ze zdu­mie­niem, naj­pierw na zwy­czaj­ną ścia­nę, potem na Er­wi­na, potem znów na ścia­nę i zdał sobie spra­wę, że pierw­szy raz w życiu musi przy­znać rację osob­ni­ko­wi z ze­ro­wym po­zio­mem in­te­li­gen­cji.

– Nie­moż­li­we – wy­ce­dził z sie­bie zre­zy­gno­wa­ny.

– Tyś jesz­cze głupi, życia nie znasz – od­parł z po­bła­ża­niem Erwin. – Ale spo­koj­ny twój prze­mą­drza­ły łeb. Znam ci ja roz­wią­za­nie do ta­kich cudów na pa­ty­ku.

– Daj spo­kój. Jakie to niby roz­wią­za­nie?

– Z buta!

I jak nie grzmot­nął ni­czym bły­ska­wi­ca w tę za­twar­dzia­łą ścia­nę, aż ta się ab­sur­dal­nie w mig roz­sy­pa­ła na ka­wał­ki. Erwin pod­cią­gnął swoje już pod­cią­gnię­te spoden­ki i dum­nie ob­wie­ścił:

– I pa­mię­taj ku­jon­ku! W życiu liczą się tylko trzy rze­czy: siła, masa, rzeź­ba!

Erazm, zu­peł­nie nie wie­dząc jak sko­men­to­wać to, co się przed chwi­lą wy­da­rzy­ło na jego oczach, po pro­stu prze­szedł przez nowo po­wsta­łe „przej­ście”. Po dru­giej zaś stro­nie, mło­dzi śmiał­ko­wie na­tra­fi­li na coś jesz­cze bar­dziej nie­ocze­ki­wa­ne­go. Otóż stały przed nimi zwy­czaj­ne pla­sti­ko­we drzwi z na­pi­sem „Uwaga! Smok”. W do­dat­ku wcze­śniej­szy dziw­ny dźwięk do­cho­dził wła­śnie z tych ab­sur­dal­nych drzwi.

– Ty – ode­zwał się za­kło­po­ta­ny Erwin. – My­ślisz, że to tutaj?

– Po pro­stu wejdź­my – od­po­wie­dział Erazm, spo­dzie­wa­jąc się za tymi drzwia­mi już zu­peł­nie wszyst­kie­go.

Spo­koj­nym więc ru­chem otwo­rzył nie­ty­po­we drzwi i oby­dwo­je we­szli do środ­ka. Tym razem zna­leź­li się w ciem­nym, cho­ciaż już cał­kiem nor­mal­nym ko­ry­ta­rzu, na końcu któ­re­go widać było nie­wiel­ki pro­myk ja­sne­go świa­tła. Nie za­sta­na­wia­jąc się już dłu­żej co ich tam spo­tka, po pro­stu szli dalej przed sie­bie, aż pro­myk sta­wał się ja­śniej­szy, a dźwięk wy­raź­niej­szy.

W końcu do­tar­li na miej­sce osta­tecz­nej wę­drów­ki, gdzie uj­rze­li coś co wy­rzu­ci­ło im gałki z orbit. Stał tam bo­wiem naj­żyw­szy i naj­praw­dziw­szy w swo­jej praw­dzi­wo­ści – praw­dzi­wy, żywy smok! Nie był to jed­nak smok zwy­czaj­ny. Tenże smok odzia­ny był w za­pię­tą pod szyję ko­szu­lę w krat­kę, nie­bie­skie dżin­sy i sty­lo­we adi­da­sy. Sie­dział sobie tak zwy­czaj­nie przy swoim kom­pu­te­rze, co rusz po­pi­ja­jąc ko­lej­ny łyk czar­nej kawy.

– Aha! – ode­zwał się do nowo przy­by­łych. – Wie­dzia­łem, że przyj­dzie­cie. Roz­gość­cie się, ro­bacz­ki.

– A ty to co za jeden? – ode­zwał się zdu­mio­ny Erwin.

– A jak my­ślisz? – od­rzekł iro­nicz­nym tonem smok.

– Masz jakiś pro­blem?

– Wy­bacz – wtrą­cił się Erazm, szyb­ko uspa­ka­ja­jąc swo­je­go atle­tycz­ne­go to­wa­rzy­sza. – On chciał tylko po­wie­dzieć, że ina­czej sobie cie­bie wy­obra­ża­li­śmy.

Smok wzru­szył swoje łu­sko­wa­te ra­mio­na i wy­raź­nie zmarsz­czył czer­wo­na­we brwi.

– Czego się spo­dzie­wa­li­ście? Prze­ogrom­nej ja­ski­ni rodem z ba­śnio­wych po­wie­ści? Stać mnie było tylko na tamtą atra­pę. Co mam jesz­cze zro­bić? Latać? Zio­nąć ogniem?

– No, wła­ści­wie to tak – od­parł Erazm.

– Ha! Głup­cy – ro­ze­śmiał się ru­basz­nie dzi­wacz­ny smok. – Takie rze­czy to opo­wia­da się je­dy­nie małym dzie­ciom na do­bra­noc.

W gło­wie Era­zma po­ja­wi­ły się pewne wąt­pli­wo­ści. Po­pro­sił nowo po­zna­ne­go smoka o chwi­lę prze­rwy, po czym szyb­ko od­cią­gnął Er­wi­na na bok.

– Mam wra­że­nie, że to on robi nas spe­cjal­nie w konia.

– Czyli to nie jest smok? – spy­tał już do­szczęt­nie zdez­o­rien­to­wa­ny Erwin.

– Nie, to jest smok. Po­słu­chaj mnie uważ­nie – od­rzekł Erazm, jak tylko naj­pro­ściej mógł. – Je­steś smo­kiem, Erwin.

– Ja je­stem smo­kiem?

– Tak, ty je­steś smo­kiem. Naj­sil­niej­szym smo­kiem na ziemi.

– Naj­sil­niej­szym?

– Do­kład­nie.

– Ha! Ja smo­kiem. Naj­sil­niej­szym.

– Hej! Co wy tam ro­bi­cie? – wtrą­cił się ner­wo­wo smok.

– Po­słu­chaj, go­ściu – od­rzekł na­bu­zo­wa­ny już nieco Erwin. – Nie wiem co ty tam ćpasz na osie­dlu ze swo­imi ziom­ka­mi, ale chyba nie masz po­ję­cia do kogo fi­kasz. To ja tu je­stem smo­kiem.

– Że co? – od­parł zdzi­wio­ny. – Prze­cież to ja je­stem praw­dzi­wym smo­kiem!

– A nie, bo ja! – wtrą­cił Erazm.

– Ty też? – zdzi­wił się Erwin.

– Ja też. Ale to ty je­steś tym naj­sil­niej­szym, rzecz jasna…

– Ha! Sły­sza­łeś ku­jon­ka! To ja je­stem naj­sil­niej­szym smo­kiem!

– Nie je­steś żad­nym smo­kiem! – wy­krzyk­nął pa­ra­no­icz­nym tonem smok.

– A wła­śnie, że je­stem! – po­wta­rzał co rusz z prze­ko­na­niem Erwin.

Odzia­ny w ludz­kie ubra­nie smok w końcu nie wy­trzy­mał i wark­nął swoim smo­czym wy­bu­chem zło­ści. Ni­czym za­wod­nik ame­ry­kań­skie­go wre­stlin­gu, ro­ze­rwał swoją ko­szul­kę na drob­ne strzę­py, od­kry­wa­jąc łu­sko­wa­ty kor­pus. Po­czął się wić i sy­czeć w nie­wia­ry­god­nym szale i zło­ści, aż za­czął ro­snąć i ro­snąć, wzra­sta­jąc aż pod sam ka­mien­ny sufit. Gdy sufit mu nie star­czył, roz­trza­skał go na pył swoim nowo od­ro­śnię­tym ogo­nem i wzle­ciał przez po­wsta­łe przej­ście, uno­sząc się nad błę­kit­nym nie­bem. Zo­sta­wia­jąc mło­dych śmiał­ków na dole, sam znik­nął gdzieś za linią ho­ry­zon­tu, co rusz wy­plu­wa­jąc w smo­czym gnie­wie ko­lej­ne wy­strza­ły ogni­ste­go po­dmu­chu.

– Ty – wy­du­sił z sie­bie Erwin po dłuż­szej chwi­li mil­cze­nia. – To chyba jed­nak był smok.

– Moż­li­we.

Erazm, za­uwa­żyw­szy coś w dru­gim kącie po­miesz­cze­nia, pod­szedł tam i po chwi­li za­wo­łał do sie­bie Er­wi­na.

– Zo­bacz – od­rzekł, wska­zu­jąc na błysz­czą­cą, złotą skrzy­nię. – Oto i nasz skarb.

Oby­dwaj chwy­ci­li za złote za­wia­sy po­kaź­nej skrzy­ni, z tru­dem pod­no­sząc jej ocię­ża­łe wieko, aż oczom ich uka­zał się wy­jąt­ko­wy, nie­po­wta­rzal­ny, uni­ka­to­wy…

– Prze­pis?

– Prze­pis na spa­ghet­ti… – od­rzekł Erazm. – Swoj­ski prze­pis na spa­ghet­ti z mię­sem mie­lo­nym.

 

A morał z tej hi­sto­rii jest pro­sty i okle­pa­ny.

Chcesz być jak smok – jedz wę­glo­wo­da­ny.

 

Koniec

Komentarze

Oj, kiedyś już to czytałam. Wprowadziłeś tak wielkie zmiany, żeby uzasadnić ponowne wstawienie?

Babska logika rządzi!

Reanimacja?

Skoro przywróciłeś opowiadanie do życia, czemu nie postarałeś się by było porządnie napisane?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja również czytałem. Ale nie będę komentował – ponowne wstawienie tego samego tekstu nie zobowiązuje mnie do ponownego komentowania.

---> regulatorzy. Autor chyba bierze nas za sklerotyków w ostatnim stadium.

Ja uważam, że to brak zdecydowania czego się chce. Najpierw przyszła myśl o usunięciu  (dlaczego?), a później, że jednak szkoda usuwać. I to samo z wszystkimi kolejnymi tekstami. 

Co, niestety, nie wpływa pozytywnie na ponowny odbiór. 

Ja też nie zamierzam powtórnie komentować. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Adamie, ponieważ pamiętamy, co Autor do tej pory zamieścił, usunął i ponownie zamieścił, udowadniamy, że skleroza jeszcze się nas nie ima. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

:-) Ależ oczywiście, skądże, jakże, my i ta, no, jak jej tam, tej, której nie mamy – nie może to być, my i ona, absolutnie! :-)

;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam z obowiązku, niestety, nie zachwyciło mnie. Jeśli to miał być żart lub pastisz, to wyszedł mało śmieszny. Masa potknięć językowych w tak krótkim tekście.

Kolejny zwykły dzień w kolejno zwykłej szkole. – zdanie brzydkie, a rozpoczynające, jest strzałem w stopę

nietypowo niewiarygodnym skupieniu. Skupieniu, którego obiektem był nie temat lekcji, zaś każdy pojedynczy ruch powolnie przesuwającej się wskazówki zegara. – zaraz… to u uczniów jest całkowicie normalne, że pilnie pilnują pilnowacza czasu – zegara

Erazm – zwrócił się do niego szkolny dyrektor. – Erazmie

kierując się posłusznie na przysłowiowy „dywanik”.

– Młody człowieku – odezwał się ponownie dyrektor, już na miejscu. – brakuje mi momentu przejścia, choćby zdania po “dywanik” (może Erazma przemyślenia? w końcu był zaskoczony)

niepoważnie poważną – to Ci zdecydowanie nie wyszło, bo to brzmi dobrze, ale ma fatalne znaczenie, natomiast brzmi dobrze i ma w dopuszczalne znaczenie jest “niepoważnie ważny – i w domyśle – był ktośtam, mimo że był tylko dzieckiem, więc było to niepoważne”

– Do rzeczy, dyrektorze – odparł na to, wyraźnie zażenowany byciem ofiarą wkrętu, Erazm. -no nie., do dyrektora?

Odpuściłem sobie łapankę, poprawki, bo jest tego za dużo, w każdym niemal akapicie coś znajduję. Bardzo sobie cenię styl, który chcesz wprowadzić i piszesz w miarę gładko (poza kilkoma dziurami, jak ta wymieniona w cytatach, że czegoś brak), natomiast merytorycznie Ci nie wychodzą te zdania. Za dużo porażek ponosisz w tych zmaganiach.

Rada? Nie zniechęcaj się i pisz jeszcze więcej w ten sposób. Dojdziesz do lepszego, wyeliminujesz błędy. I czytaj tych, którzy w ten sposób piszą/pisali. Nabokov na pierwszym miejscu, niedościgniony mistrz słowa. Fajnie też się bawi Boris Vian (on absurd taki opisuje), zachęcam do spojrzenia na jego warstwę techniczną (choćby w Pianie zdarzeń/złudzeń albo pod tym nowym tytułem Dziewczyna z lilią).

No, nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka