- Opowiadanie: MKBula - Detektyw Malone na tropie Olśnienia

Detektyw Malone na tropie Olśnienia

Świat musi się skończyć dwa razy. Pierwszy koniec jest standardowy: katastrofa, celowe działanie czy, w tym przypadku, Blask, który zmienia sprawy. Ludzie po chaosie wywołanym utratą porządku starają się ogarnąć to, co im pozostało, jednak poprzez poprzednio panujący imperatyw. Dopiero drugi koniec pozwoli ludziom zapomnień i zacząć na nowo, czego tak bardzo potrzebują. To opowiadanie dzieje się po pierwszym końcu.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Detektyw Malone na tropie Olśnienia

Detektyw Malone na tropie Olśnienia

 

 Ciemność leniwie przelewała się przez brązowe od brudu okna obskurnego baru. Ostatnie promienie słońca oplatały małą osadę, taką jakich pełno na Pogorzelisku. Z kilku domów, które przetrwały Blask pozostały tylko ruiny. Ich ściany były popękane, w szczeliny wdał się brud, który z pomocą wiatru wkradał się coraz głębiej, tworząc ponure pajęczyny bruzd i mozaiki zakrzywionych sieci. Wyblakła, gdzieniegdzie już odpadająca od tynku farba tylko dodawała kolejną nutę w tej marnej symfonii obrzydzenia. Nikt z lokalnych osadników nie dbał o pozostawione sprzed Nowego Końca domy, a większość nawet nie chciała w nich mieszkać. Pomiędzy nimi stały namioty, prowizoryczne chaty złożone z rurek, kawałków blachy lub czego tylko udało się znaleźć, a gdzieniegdzie zwyczajne ziemianki. Ludzie w tej osadzie zwanej po prostu Dołem bardzo niechętnie używali rzeczy ze Starego Porządku, co skutecznie odrzucało wszelkich kupców, złodziei czy przybyszów szukających miejsca do spoczynku. Przez ograniczone kontakty z innymi osadami lub frakcjami, miejscowi tworzyli dość hermetyczne grono, byli spokojni i bardzo zachowawczy. To właśnie dlatego detektyw Malone tak lubił tę osadę. Nikt nie pytał, nie wtrącał nosa w cudze sprawy, a jeżeli przybyło się tam któryś raz z rzędu i nie zrobiło nic, co zakłóciłoby kamienny spokój społeczności, aura nieprzyjemnych spojrzeń i wrogiego nastawienia malała do stopnia ledwo wyczuwalnej. Bar, w którym siedział, niemal niczym nie odbiegał od kanonu spelun rozrzuconych po Pogorzelisku. Niewielki, estetyką przypominający te z włoskich westernów, w którym zapach przeterminowanego, uwarzonego z nie wiadomo czego alkoholu mieszał się z wszelkiego rodzaju wydzielinami klientów. Tutaj jednak ten charakterystyczny smród nie dawał się we znaki w takim stopniu, jak w pozostałych. Posiadał on bardzo rozbudowany ogórek, gdzie piła większość klientów. Jako że sam bar mieścił się w pozostałości zabudowy sprzed Blasku, Dolanie nie lubili w nim przebywać. Wnętrze zresztą nie miało w sobie nic porywającego, sala na bazie prostokąta, w której stało sześć okrągłych, drewnianych stolików, po trzy krzesła na każdy. Naprzeciw wejścia obciążonego masywnymi, wzmocnionymi stalą drzwiami znajdowała się lada, a za nią, na pokrytej lustrem ścianie wisiały półki z alkoholem. Zaraz obok były drzwi na zaplecze, które, po cichu skrzypiąc, uchyliły się, a zza nich wyłonił się barman trzymając lampę naftową. Obrzucił niechętnym spojrzeniem siedzącego przy ladzie Malone'a, po czym otwarcie manifestując niechęć do jego osoby zaczął niespiesznie zapalać świece i inne naftówki porozstawiane po barze.

 -Tak, graj w te swoje gierki jak reszta, ja i tak wiem, że mój towar Ci nie śmierdzi staruszku. Poczekam… – pomyślał Malone, zapalając zwiniętego papierosa. Tytoń, który udało mu się znaleźć jakiś czas temu był mocny, ale na tyle podejrzany, by nie udało się za niego uzyskać wystarczającej ceny. Taki właśnie lubił najbardziej, gdyż nie pozostawiał po sobie posmaku „mogłem za niego dostać coś lepszego”. Kiedy papieros dogorywał już w popielniczce, przed twarzą detektywa pojawiła się ociekająca stróżkami brudnego potu twarz starego barmana. Patrzył na niego spode łba, wyblakłe oczy zdawały się eksponować pustkę panującą w mózgu. Sama sylwetka tej odrażającej postaci była dość wątła. Elegancji jednak dodawał jej fartuch wykradziony z ruin jakiegoś szpitala, bardzo zadbany i jako jedyna rzecz w lokalu czysty. Nic dziwnego, taki przedmiot zdecydowanie stanowił rarytas w tej okolicy. Po paru chwilach pojedynku spojrzeń nieogolona twarz wydała z siebie dźwięk o tonie tak protekcjonalnym na jaki tylko stać było właściciela speluny.

 -Czego chce? Nie za często tu przychodzi? – Malone był zaskoczony jego uprzejmością. Barman nie tylko przemówił do niego pierwszy, ale także zdradził, że jest on na tyle dlań ważny, że znalazł miejsce w swojej pamięci, aby wspomnieć jego ostatnią wizytę. – Cholera – pomyślał Malone – jeszcze trochę i zacznie mi mówić dzień dobry…

 -Lokalnej, do pełna – powiedział, wyjmując z wewnętrznej kieszeni beżowego płaszcza półlitrową piersiówkę ze stali nierdzewnej – i podwójną do szklanki – otworzył plecak i wyciągnął odpowiednio niższą według niego zapłatę: cztery zupki instant i dwie buteleczki perfum, męski „Brute” i damski, ozdobiony jakimś francuskim napisem. Barman obejrzał i schował pod ladę jedzenie, potem chwycił za damski perfum chcąc go wypróbować. Malone jednak szybkim ruchem złapał go za nadgarstek – a zaliczka, dobry człowieku? – Rzekł podszywając słowa szyderstwem. Barmanowi o dziwo udało się skrzywić jeszcze bardziej, najwolniej jak tylko mógł nalał podwójną szklankę i podsunął pod nos detektywa. Alkohol pachniał jak tania whisky pomieszana ze spirytusem i kiszoną kapustą, tak też smakował.

 -Dobre, ale za „do pełna” musi płacić coś jeszcze – rzekł barman z delikatnym, nieprzyjemnym uśmiechem. Malone i tak wiedział, że w każdym innym miejscu dostałby wprawdzie o niewiele lepszy alkohol, ale za dużo wyższą cenę. Gdyby jednak przystał na to od razu, przy następnej wizycie cena znów poszła by w górę. Zmrużył więc trochę oczy i ściął twarz.

 -Podatek od turystyki, hm? Klimatyczne się nalicza – odparł. Wyciągnął z plecaka czekoladowy batonik i rzucił go na ladę – patrz, dobry człowieku, nigdy nie wyciągany z opakowania ma wartość kolekcjonerską. Za to dorzuć jeszcze jedną podwójną – powiedział, po czym natychmiast osuszył szklankę aby nie pozostawić barmanowi zbyt dużo miejsca do manewru.

 -Jak bendzie taki wygadany, to tu zdechnie – właściciel nalał szklankę i napełnił piersiówkę, którą niezwykle sprawnym ruchem Malone schował w kieszeni. – Niesamowite – myślał, czując jak okropna ciecz niemal lepi mu się do podniebienia i z trudem wpada do żołądka – jeszcze okazuje troskę o mnie – mimo tego przyprawiającego o mdłości smaku i zapachu wiedział z autopsji, że to zdrowy alkohol, a i kac po nim niewielki. Sącząc więc dalej zawartość szklanki i przyglądając się barmanowi nie mógł dać sobie spokoju z analizą ostatniego przezeń wypowiedzianego zdania. Nie chodziło tyle o sens czy składnię, lecz o sam fakt powstania. Dodał wypowiedź, która nie prowadziła do niczego dla niego, a Dolanie nigdy nie mówią obcemu nic, kiedy nie chcą niczego usłyszeć lub dostać. Nie obchodzi ich wywołanie jakiegokolwiek stanu słowem czy czynem u przybyszów, chyba że chodzi o opuszczenie tego miejsca. Szklanka dobiegła końca, toteż Malone musiał działać. Niechęć porozumienia się z właścicielem speluny została przezwyciężona przez niechęć do zapłaty. Zapalając papierosa zagadnął – chcesz czegoś ode mnie?

 -Wóda sie skończyła to pyta, co? – Znowu, pytanie nie miało dla niego wartości, chyba że były to podchody do osiągnięcia celu. Detektyw musiał przycisnąć.

 -Słuchaj, starcze. Koszt wysłuchania ciebie przeze mnie wynosi kolejną szklankę. Jeżeli masz robotę, to powiedz czego chcesz – te słowa nie zrobiły na nim wrażenia. Malone musiał uciec się do reklamy – te perfumy, co żeś ode mnie dostał, nie są ze zbieractwa, ale z pracy. Jestem detektywem, starcze, masz robotę to skończ te ceregiele i mów co jest na rzeczy – poskutkowało, choć efekty przyszły po chwili. Barman podniósł się, i wręcz teatralnie rozejrzał, czy z ogródka nikt nie będzie zachodził po dolewkę oraz czy ktoś z zewnątrz przypadkiem nie zmierza w stronę baru. Czując sposobność, ale i zapewne wzbierającą w nim mieszankę zażenowania z frustracją zbliżył się do Malone'a.

 -Znajdzie Saike.

 -Ile?

 -Jednom.

 -Ile płacisz, starcze – powiedział, z trudem powstrzymując się od parsknięcia śmiechem. Prostota tego człowieka przywodziła mu na myśl oglądanie jemu podobnych w telewizji, jeszcze przed Blaskiem rzecz jasna. Wtedy jednak tacy jak on, wywyższeni do miana „lepszych od innych” stanowili wręcz wzór do naśladowania. Dla Malone'a jednak zawsze było to jak wyjście do zoo.

 -Ciongle tylko czegoś chce. W Dole chce się nachlać i pójść, a jak przychodzi do pomocy, to nie i nie. Ale dobra, dostanie Lokalnej. Dużo. Tyle, że sie opije i zapomni, że pomógł.

 -Dobry układ, starcze, ale to nie wystarczy. Masz amunicję? Chodzi o dziewięć milimetrów.

 -A co, myśli, że taka wioska jak ta ni ma sie czym bronić? Mam, dostanie dwie paczki.

 -Cztery i alkohol który obiecałeś – barman na chwilę zapadł się w sobie, starając się wykorzystać całą inteligencję jaka mu pozostała. Malone gotów był się rozejrzeć nawet za jedną paczkę. Amunicja do jego Beretty wciąż przybierała na cenie, ludzie nie chcieli jej zbyt często produkować, jako że większość używała karabinów kalibru pięć pięćdziesiąt sześć. Znalezienie dziewiątek natomiast graniczyło z cudem.

 -Dostanie trzy i alkohol – rzucił barman po namyśle. Opanowując podniecenie, jakie wywołała w nim wizja zapłaty, Malone wyciągnął otwartą dłoń do właściciela celem przypieczętowania umowy. Barman odskoczył przerażony, zaskakująco sprawnym ruchem wyrywając spod lady zardzewiałego obrzyna i celując prosto w twarz detektywa. Ten powoli podniósł rękę wyżej i przekręcił ją, z drugą robiąc to samo.

 -Starcze… – zaczął niepewnie, patrząc to na trzęsącą się lufę ściętej strzelby, to na napuchniętą od nagłego przypływu krwi gębę barmana – bez numerów. Zabierz tę lufę z mojej twarzy i przejdźmy do ustalenia wysokości zaliczki – poruszenie tematu zaliczki w takim położeniu przez Malone'a kompletnie zbiło z tropu barmana. Schował broń z powrotem pod ladę i uśmiechnął się, tym razem tak, jak uśmiecha się wiejski głupek na widok pięknej, miastowej dziewczyny.

 -Tylko popapraniec mówi „zapłać” do człowieka mierzącego do niego z broni.

 -Tylko ignorant proponuje robotę obcemu, a potem do niego celuje.

 -Kto? – Malone spojrzał pobłażliwie na barmana, pokręcił głową i spuścił wzrok. Palcem wskazującym uderzył w szklankę, która siłą pędu przesunęła się na skraj lepkiej lady. Właściciel spojrzał na szkło, po czym pytająco zwrócił wzrok na detektywa.

 -Zaliczka to jeszcze pięć takich.

 -Głupek jest, wypije ponad pół litra naszej, to zarzyga mi ladę i zapomni o czym rozmawiał.

 -To mi to zapisz…

*  *  *

 Mury baru stawały się coraz bardziej nagrzane, smagane promieniami nieubłaganie gorejącego słońca. Do wnętrza gorąc promieniował ze ścian, dodatkowo żar wpadał przez nieszczelne okna i otwarte na oścież drzwi. Malone otworzył oczy, którym ukazała się brudna, nieznana mu powierzchnia. Głowa była nienaturalnie ciężka, za pierwszym razem nie udało mu się jej poderwać, więc wziął głęboki wdech. Niemal natychmiast jego organizm zareagował odruchem wymiotnym na woń, która charakteryzowała miejsce jego pobytu – bar. Odkleił czoło od brudnej lady i rozejrzał się. Właściciel słysząc dźwięk odrywanej od blatu skóry wyłonił się z zaplecza.

 -Pamięta, o czym rozmawialiśmy? – rzucił szydząc.

 -Pamięta, cholera, nie gadaj bzdur – odpowiedział po chwili z trudem oddzielając język od podniebienia. W kieszeni płaszcza wyczuł kartkę. Założył, że jest tam zapisane wszystko, czego sprawa dotyczyła, toteż nie widział sensu dalszego poniżania się przed barmanem. Odwrócił się więc, odwiązał plecak od nogi, zarzucił go na lewe ramię i opuścił lokal.

 Skwar jaki panował na zewnątrz od razu go przytłoczył. Wiatr wzbijał w powietrze tumany kurzu, dodatkowo osuszając powietrze. – Istny kac-koszmar – pwiedział do siebie, wyciągając z plecaka plastikową butelkę oznaczoną literą A. Znajdował się w niej bardzo silny roztwór aspiryny, który stworzył mieszając ją z wodą na takie właśnie okazje. Wziął duży łyk, przetarł usta, założył okulary z ciemnymi szkłami. Otrzepał płaszcz i wyciągnął z kieszeni kartkę. -Saika– przeczytał. Odwrócił ją, na drugiej stronie nie było nic – cholera – pomyślał – to trochę utrudni sprawę. Podarł kartkę, odbił się od ściany i ruszył chwiejnym krokiem chcąc po raz pierwszy zagłębić się w odmęty Dołu.

 Większość miejscowych nie zwracała na niego uwagi, a ci, którzy go dostrzegli, łypali na niego spode łba. Zaczął omiatać spojrzeniem opuszczone ruiny i prowizoryczne domy, brudne alejki które tworzyły istny labirynt. Dla obcego było wśród nich zbyt niebezpiecznie, toteż trzymał się głównej, prostej drogi przecinającej osadę na pół. Gorączkowo zastanawiał się, gdzie mógłby zaczerpnąć jakichkolwiek informacji o swoim zleceniu. Fale niewiedzy skutecznie podmywały jego pewność siebie, kiedy tak zagubiony błądził wzrokiem dookoła. Po jakimś czasie dotarł do miejsca, które zdawało mu się stanowić rynek osady. Prosta droga zamieniła się w spowity kurzem, niewielki plac. Wokoło niego rozstawione były stragany okolicznych rolników, farmerów i rzemieślników, a pomiędzy nimi można było dostrzec rozłożone na ziemi koce z wszelkiej maści towarami, wystawionymi przez ludzi, którzy po prostu chcieli się pozbyć zbędnych rzeczy. Jako przybysz zapewne nie byłby w stanie kupić tutaj nic za rozsądną cenę. Sądząc po wyglądzie osady jak i jej mieszkańców, można było się spodziewać, że oni sami nie mają wiele, a produkty starają się zachować we własnym obrębie. Po jakimś czasie uświadomił sobie woń jaka przez cały czas dolatywała do jego nozdrzy. Kwaśny zapach potu mieszał się tu ze zgnilizną, niesiony przez pył zdawał się wręcz nabierać wizualnej formy. Zmęczony po wczorajszej rozprawie w barze usiadł na wysokim krawężniku w miejscu, gdzie droga formowała się w plac. Skrupulatnie zaczął analizować otaczające go miejsce wszystkimi zmysłami. Na odsłoniętych fragmentach ciała czuł brudny osad, węch fiksował przy każdym głębszym wdechu, choć zdecydowanie dało się wyczuć woń wypalanego narkotyku. Po Nowym Początku nie było problemu z listą substancji zakazanych, toteż każdy brał co tylko chciał w ramach tego, co udało mu się zdobyć. Wyjątek stanowił Bastion Zachodniego Wybrzeża i ich prawo o „Trzeźwym i Produktywnym Społeczeństwie”. Malone uważniej zaczął się przyglądać straganom i mieszkańcom Dołu. Zjawisko mody siłą rzeczy po Blasku podupadło, szczególnie zapomniane zostało w tego typu osadach. Widać było jednak, że w Dole w dobrym guście było używanie odzieży nie pochodzącej ze Starego Porządku, a wyprodukowanej przez miejscowych. Przeciętny osadnik miał na sobie krzywo skrojone spodnie, koszulkę z nierównymi guzikami, o ile w ogóle jakieś posiadała, do tego topornie wyglądające buty, na myśl przywodzące chodaki połączone z adidasami albo proste sandały. Niekiedy ktoś miał na sobie jakąś narzutkę, po prostu jeden kawałek materiału z wyciętymi otworami na ręce. Wszystko to wyglądało jakby ktoś podarł ubrania sprzed Nowego Początku i prowizorycznie pozszywał je na nowo w nieokreślone całości. Detektyw szybko odnalazł stragan z ubraniami. Prezentował się chyba najlepiej w okolicy, co nie specjalnie go zaskoczyło. Koszt pozyskania i wytworzenia towaru był niewielki, a popyt nań najpewniej ogromny. Przyprawiło go to o mdłości, kiedy pomyślał sobie, jak przebiegłym zjawiskiem jest ta Moda czy Poczucie Stylu, jaki z czasem rodzi się w ludziach, przyćmiewając zdrowy rozsądek. On sam miał na sobie buty robocze z metalową wkładką z przodu i z tyłu, proste jeansy w których szlufkach spoczywał skórzany pas z niewielką klamrą, czarną koszulę z szerokim kołnierzem i jego największe na Pogorzelisku znalezisko, beżowy płaszcz sięgający do połowy łydek, uszyty z cienkiego ale bardzo dobrego, jak mu się zdawało, materiału. Udało mu się także zdobyć plecak wojskowy o pojemności siedemdziesięciu litrów, musiał za niego jednak słono zapłacić, kosztował bowiem paczkę amunicji dziewięć milimetrów oraz posrebrzaną brzytwę. Siedząc tak i myśląc, wyciągnął z niego tytoń i zręcznie skręcił papierosa. Zapalił, usilnie odganiając od siebie myśli o postępującym rozkładzie społeczeństwa i znów skupiając się na analizie otoczenia. Nie węch, dotyk czy wzrok, ale słuch budził w nim największy niepokój. Cisza jaka panowała w Dole była wręcz wynaturzeniem przy tak licznym społeczeństwie, dodatkowo ściśniętym na tak małej powierzchni. Szum, który wywoływały niezliczone czynności ruchów masy ludzkiej był normalny, szuranie butami, szczęk metalowych elementów ubioru czy poruszanie się na wietrze płacht namiotów. Nikt jednak się nie śmiał, nikt nie krzyczał, nie licząc jednego płaczącego dziecka, którego zawodzenie zostało bardzo szybko uciszone. Nikt ze sobą nie rozmawiał. Malone wykluczył, że jest to spowodowane jego przybyciem. Miejscowych przecież kompletnie nie obchodziło wywoływanie w nim jakichkolwiek stanów wewnętrznych czy przemyśleń, musieli więc tak funkcjonować cały czas. Słyszał już o ludziach, którzy po Blasku ze strachu przed światłem schronili się do zasypanego tunelu pod jeziorem, ale zachowanie ciszy? To nie dawało mu spokoju.

 Kiedy tak siedział pogrążony we własnych myślach, dostrzegł osobę, która nie pasowała do reszty. Był to postawny mężczyzna, wysoki i ubrany w strój nie składający się z różnorodnych łat, ale w miarę jednolity, a co najważniejsze, najpewniej bardzo przemyślany. Stał do niego plecami, z wyraźnym zainteresowaniem przyglądając się straganowi z ubraniami. On sam odziany był w na oko wytrzymałą kurtkę, czarne, wojskowe spodnie, buty trekingowe i ciemnozieloną bluzę, której kaptur skutecznie osłaniał mu głowę. Malone poderwał się na równe nogi i stanął nieopodal straganu z wyrobami rzemieślniczymi, znajdującego się nie dalej jak piętnaście metrów od tajemniczej postaci i wtapiając się jak tylko mógł w tłum klientów, ukradkiem rozpoczął obserwację. Detektyw po krótkiej chwili zauważył, jak właścicielka sklepu pochyla się ku obcemu mężczyźnie, kieruje na niego spojrzenie manifestujące obrzydzenie, po czym subtelnym ruchem ręki każe mu odejść. Ten posłusznie odwrócił się i opuścił plac zmierzając w stronę głównej ulicy. Malone postanowił ruszyć za nim w nadziei, że rzuci trochę światła na sprawę tego miejsca, może nawet dowie się o Dole więcej od przybysza. – Zanim jednak dojdzie do konfrontacji, muszę go trochę pośledzić. Tutaj każdy może stanowić niebezpieczeństwo – myślał podniośle, podejmując trop mężczyzny.

 Obcy szedł przez chwilę głównym szlakiem, po czym skręcił w jedną z alejek labiryntu między domostwami tubylców. Malone niepewnie ruszył za nim. Uliczki coraz bardziej zawężały się, a z każdym krokiem omiatały go coraz bardziej złowieszcze spojrzenia, nasilał się iście człowieczy zapach, a atmosfera zdecydowanie gęstniała. Szedł powoli, uważnie śledząc swój cel, który zdawał się doskonale znać drogę. Nie był jednak na pewno tutejszy, gdyż i jego obrzucano gorliwymi w zawiści spojrzeniami. Nagle, kiedy Malone kompletnie stracił orientację w terenie na jakim się znajdował, mężczyzna zniknął. Detektyw jeszcze bardziej zwolnił kroku, uważnie obserwując wąskie, przeplatające się ze sobą alejki i zabudowę. Jednocześnie starał się omijać wzrokiem miejscowych, co znacznie utrudniało mu zadanie. Doskonale zdawał sobie jednak sprawę, że coraz większa część z nich zwraca na niego uwagę. Czuł, jak żołądek powoli skręca się w lodowatym uścisku. W końcu przerwał poszukiwania mężczyzny i starał się jakoś wybrnąć z labiryntu uliczek Dołu, co nie przynosiło rezultatu. Po kolejnych kilku dłużących się niemiłosiernie minutach ktoś złapał go za ramię. Silnie zbudowany tubylec odziany tylko w połatane spodnie i toporne buty przyglądał się bladej facjacie detektywa, najwyraźniej zirytowany jego towarzystwem.

 -Mam zamiar się tylko stąd zabrać, nic od was nie chcę… -zaczął Malone, starając się utrzymać jak najbardziej rzeczowy ton. Po chwili mężczyzna wciąż trzymając Malone'a lewą ręką za ramię prawą sięgnął za pas i wyjął długi, prowizoryczny nóż, zrobiony z jakiegoś kawałka blachy. Detektyw w panice wyrwał mu się z uścisku i szybko włożył dłoń pod płaszcz, gdzie w kaburze spoczywała Beretta. Zanim jednak zdążył ją dobyć usłyszał cichy świst, a ucho tubylca zalało się krwią. Ten spojrzał ponad Malone'a w przestrzeń za jego plecami, po czym odwrócił się i ruszył w inną stronę. Wysoki dźwięk, jaki usłyszał zanim ucho miejscowego zamieniło się w fontannę wskazywał na tłumik broni, więc Malone powoli opuścił pustą dłoń i odwrócił się. Jego oczom ukazał się śledzony przez niego mężczyzna, który dynamicznym ruchem ręki przywoływał go do siebie. Kiedy się do niego zbliżył, obcy pchnął go przed siebie i przystawił mu lufę do pleców.

 -Pogadamy później, teraz przed siebie i wynosimy się stąd – rzekł napiętym, niskim głosem. Malone nie widział pretekstu do sprzeciwu, toteż wykonał polecenie i już za parę chwil znaleźli się na głównej ulicy. Szybkim krokiem minęli pozbijaną z desek, otoczoną palisadą bramę i skierowali się na wschód od niej, w głąb Pogorzeliska. Po przejściu jakichś stu metrów zatrzymali się za niewielkim wzniesieniem. Mężczyzna pchnął Malone'a, a ten siłą rozpędu zdołał się zatrzymać dopiero po trzech krokach. Wtedy odwrócił się i ujrzał facjatę tego człowieka. Długa broda zasłaniała większość jego wychudzonej twarzy, choć nie udało jej się skryć szerokich kości policzkowych układających się niemal w idealny kwadrat. Ciemnozielone oczy były popękane i podkrążone. Człowiek ten zdawał się żyć poza cywilizacją, to było dla Detektywa niemal pewne. Jego wyprostowana dłoń delikatnie drżała, jako jedyna zdradzając cień zdenerwowania. Mężczyzna nie pozostawiał jednak żadnych złudzeń, był gotów pociągnąć za spust i uśmiercić Malone'a w każdej chwili.

 -Kim jesteś? – zapytał. Niskie tony sugerowały, że za złą odpowiedź czeka wysoka kara.

 -Malone. Jestem detektywem – odpowiadał krótko, neutralnym tonem – badam sprawę zaginięcia w Dole – dodał, zauważając, że odpowiedź nie była wystarczająca. Mężczyzna dalej jednak stał nieruchomo, wwiercając się w niego spojrzeniem. Detektyw postanowił ciągnąć dalej – dostałem zlecenie od barmana, mam znaleźć dziewczynę na której najwyraźniej mu zależy, bo płaci jak za zborze.

 -Nie pogrywaj sobie. Nikt z Dołu nie zwróciłby się o pomoc do obcego – miał rację, nie zadowoliła go tak mało prawdopodobna odpowiedź, a dalsza opowieść o przyjęciu przez Malone'a zlecenia, choć prawdziwa, tylko by go pogrążyła.

 -Nie jestem w pozycji do kłamstwa, to co powiedziałem jest prawdą. Mam znaleźć dziewczynę, choć nie wiem nawet jak wygląda ani gdzie jej szukać. Tonący brzytwy się chwyta, więc rozglądając się znalazłem najbardziej odstający od reszty punkt zaczepienia, ciebie. Wiem tyle, że dziewczyna ma na imię Saika – usłyszawszy imię mężczyzna zbladł i rozszerzył oczy. Zielone tęczówki otoczone popękanymi naczynkami zdawały się zeszklić, broń wycelowana w twarz Malone'a zadrżała jeszcze bardziej. Znał ją.

 -Dlaczego ta dziewczyna jest taka ważna? – zapytał mężczyzna starając się utrzymać stały ton głosu. Malone wyprostował się i rozluźnił mięśnie dając tym samym mężczyźnie do zrozumienia, że zaczyna przejmować kontrolę nad przesłuchaniem.

 -Ty mi powiedz. Skoro masz mnie ustrzelić jak warchlaka w oborze, to chociaż chcę wiedzieć dlaczego. Ale przecież ty tego nie zrobisz – ryzykowny krok najwyraźniej zaczął przynosić rezultaty, mężczyzna wpadał w coraz głębszą otchłań konsternacji – gdybyś chciał tylko żebym zniknął, nie odstawiał byś tej farsy w Dole. Wiesz, co zrobiłeś, głupcze? – Malone udał, że traci nerwy, nieznacznie zwiększając gestykulację i robiąc półkroki to w lewo, to w prawo – potwierdziłeś stereotyp! Kretynie, oni teraz będą jeszcze gorzej nastawieni do obcych, tym bardziej do nas. Niczego już się nie dowiem o tej całej Saice, niech suka zdycha w tych tumanach kurzu tej zapyziałej wioski!

 -Zamknij gębę! – mężczyzna znów wyprostował rękę dzierżącą pistolet, podskoczył i przycisnął lufę do policzka detektywa – nie waż się nigdy tak o niej mówić, inaczej popodcinam ci ścięgna i wrzucę w sam środek Dołu! – Prowokacja Malone'a przyniosła dwa rezultaty. Z jednej strony potwierdziła fakt, że mężczyzna bardzo dobrze znał dziewczynę, z drugiej zaś stawiała Detektywa w dużym niebezpieczeństwie, bo oto stał przed nim przedstawiciel najbardziej znienawidzonej przez każdego kasty jaka powstała na Pogorzelisku.

 -Jesteś Obserwatorem – powiedział, kiedy mężczyzna oderwał broń od jego twarzy, pozostawiając na policzku czerwony ślad po lufie – to klasyczna kara za niesubordynację, przecięcie wszystkich ścięgien i pozostawienie na Pogorzelisku… – po tych słowach usiadł i nie zwracając uwagi na wciąż mierzącego do niego rozmówcy wyciągnął z plecaka tytoń, po czym skręcił papierosa – nie mam ci nic więcej do powiedzenia, zrobisz co zechcesz. Jak zawsze, Obserwatorze – skwitował z pogardą. Kiedy pierwsze obłoki dymu tytoniowego wydobyły się z ust Malone'a, mężczyzna odpuścił. Schował broń do kabury za plecami i usiadł ze skrzyżowanymi nogami. Kiedy tak wpatrywał się w ziemię wydawał się być bardzo zmęczony. Przemierzanie Pogorzeliska, jak to w zwyczaju mieli Obserwatorzy ewidentnie odbiło na nim swoje piętno. Powszechnie o jego kaście wiedziano tylko trzy rzeczy: sposób kary za niesubordynację, brak jakiejkolwiek ingerencji w sprawy nie posiadających bezpośredniego wpływu na nich samych oraz fakt, że gromadzą informacje. Jakie, po co i gdzie je przekazują? Tego nie wiedział nikt. Osobiście Malone nic do nich nie miał, wszak nie przeszkadzali mu w pracy. Nie mniej jednak ogół ludzi pałał do nich czystą nienawiścią. W niektórych osadach nawet wyznaczona została wysoka nagroda za każdego Obserwatora. Wielu ludzi przez to zginęło, inni zabijali ich i łgali o przynależności do tej frakcji. Detektyw doskonale wiedział, że cała nagonka na Obserwatorów miała dwie przyczyny. Po pierwsze, nie robiąc nic dla innych budzili w nich gniew. Krążyło wiele niestworzonych historii o tym jak to obok martwej matki gdzieś na Pogorzelisku płakało małe dziecko, a Obserwator beznamiętnie przechodził obok, lub jak nie pomagali brutalnie gwałconej kobiecie. Drugi powód to jeden z najstarszych standardów ludzkości, polegający na strachu przed nieznanym. Koniec końców, Malone posiadał do nich taki stosunek jak oni do niego, miał ich po prostu gdzieś. Teraz jednak, siedząc z jednym z nich i widząc, jak ten beznamiętnie wbija wzrok w piasek emanując bezradnością i złamanym duchem… cóż, wspaniale byłoby powiedzieć, że Malone poczuł żal, rozterkę czy po prostu współczucie. I może nawet byłoby to po części prawdziwe, choć te jakże ludzkie uczucia przykryte były płachtą skrojoną z trzech paczek amunicji dziewięć milimetrów i co najmniej litrem Lokalnej. -Jeśli go odpowiednio przycisnę, wszystko mi wyśpiewa – powiedział do siebie w duchu. – Teraz jednak należy go do siebie przekonać… – zauważył odbarwienie od papierosów na brodzie mężczyzny, po czym szybko skręcił kolejnego i rzucił w miejsce skupienia wzroku Obserwatora. Ten lekko oszołomiony podniósł skręta i spojrzał spode łba na detektywa, który już trzymał wyciągniętą rękę dzierżącą odpaloną zapalniczkę.

 -Chciałem cię zabić, a teraz ty dajesz mi papierosa? – zapytał niepewnie.

 -Ja teraz robię to samo, tylko wolniej – delikatny, ciepły uśmiech dopełnił dzieła. Mężczyzna włożył w usta podarunek i odpalając go głęboko się zaciągnął, czego szybko pożałował – uważaj, ten tytoń nie ma być dobry, ma dawać nikotynę.

 -Ta, to co lepsze od razu na wymianę, co? Nie mniej dziękuję, Dolanie nie pałają ochotą do handlowania z obcymi, tytoń skończył mi się już jakiś czas temu.

Posiedzieli tak chwilę w ciszy, paląc papierosy. Malone zawsze uważał je za bardzo społeczną używkę, palacze w jego otoczeniu byli zawsze bardziej zżyci niż niepalący, co więcej zapewniało to przynajmniej jeden temat do rozmowy. Naprawdę podobał mu się po Wielkim Końcu fakt, że większość barów przestała się przejmować taką błahostką, że ktoś w nich pali czy nie. „Piękne czasy palenia przy ladzie w zadymionym barze wróciły”, to była jedna z tych małych rzeczy, z których starał się cieszyć, żeby nie zwariować. Kiedy oba ich papierosy dobiegły końca, Malone przeniósł spojrzenie z roztargnionego horyzontu na Obserwatora.

 -Teraz ty mi coś opowiedz. Hasło: Saika, trzy podstawowe pytania: kto? Co? Dlaczego?

 -Saika to… – zaczął niepewnie Obserwator – to jedyna córka ludzi prowadzących stragan z ubraniami w Dole. Jakiś metr sześćdziesiąt wzrostu, ciemne włosy sięgające za ramiona, niebieskie oczy, szczupła figura, około dwudziestu lat. Ma charakterystyczną bliznę tuż przy lewej skroni, cienka i długa na jakiś centymetr. Ona… zaginęła dziewięć dni temu, po prostu zniknęła bez śladu – ostatnie zdanie przeszło przez gardło mężczyzny niczym garść szpilek. Poczucie winy było dla Detektywa oczywiste.

 -Pozostaje jeszcze pytanie „dlaczego”? – przycisnął Malone. Obserwator obrzucił niechętnym spojrzeniem jego twarz, po czym odwrócił wzrok i kontynuował.

 -Do końca nie wiem. Myślę, że ma to związek albo z jakąś ukrytą wśród społeczności tradycją, albo zalegającym w Dole od paru lat kultem religijnym, który…

 -Ha-ha, historia stara jak świat – przerwał Malone. Obserwator sprawnie starał się ominąć powód, który według niego był główną przyczyną zaginięcia – skończ to kulturoznawcze rozeznanie i przejdź do sedna. Przyjechałeś na rozpoznanie Dołu, po czym bezpruderyjnie wdałeś się w intymne relacje z tą całą Saiką. Nie spodobało się to społeczności, a że każda z nich zakłada wykluczenie, po prostu ją wygnali. Jak ci się podoba taki scenariusz?

 -Upraszczasz to zbyt bardzo, człowieczku – powiedział przez zaciśnięte zęby – Saika nie była pierwsza i zapewne nie będzie ostatnia. Myślisz, że córka jednych z najbardziej szanowanych w tych progach handlarzy została by po prostu wyklęta?

 -Jak masz na imię, Obserwatorze? – Malone specjalnie zostawił tę informację nieodkrytą. Pytanie o nią wprowadzić miało konsternację w momencie podskoczenia ciśnienia.

 -Co? Czy to ważne? Dobrze… nazywam się Zygmunt.

 -Serio? Niespotykane imię w dzisiejszych czasach – odrzekł z niewielkim uśmiechem.

 -Tak, rzeczywiście. A ty? Malone? Naprawdę? – powiedział z przekąsem.

 -Nie śmiej się, wybrałem je bo pasowało do profesji, a nikt już nie rozdaje peseli i dowodów osobistych, więc stwierdziłem, że trochę samostanowienia nie zaszkodzi.

 -To trochę… tandetne, nie uważasz?

 -Na pewno, ale chodzi o reklamę. Z resztą na swojej drodze po Pogorzelisku jak dotąd spotkałem już trzech Eastwood'ów – obydwaj roześmiali się. Atmosfera została trochę rozcieńczona, toteż Malone powrócił do ataku – więc? Co z tobą i Saiką?

 -Masz rację – przyznał zrezygnowany – coś między nami powstało. Przybyłem do Dołu dwa miesiące temu. W pierwszym tygodniu rozpoznania analizowałem rynek. Zobaczyłem ją jak wykładała ubrania na straganie rodziców. Piękna i młoda od razu przykuła moją uwagę, do tego to spojrzenie, którym mnie obdarzyła. Wiesz, tułaczka po Pogorzelisku…

 -Nie usprawiedliwiaj się – przerwał Malone – choć wiele razy mi grożono, jeszcze nikt mnie nie wykastrował, a trudno dzisiaj o czystą dziwkę.

 -Nie chodziło tylko o to, choć nie przeczę, że od tego się zaczęło. Omijając zbędną historię poznania, zaczęliśmy spędzać ze sobą czas. Była bardzo dobrym źródłem informacji, wiesz, młoda chciała wyrwać się ze świata rodziców. Co więcej, nie docierała do niej indoktrynacja Zakonu.

 -Oświeceniowcy? W Dole? – zapytał zaskoczony. Zakon Oświecenia, stworzony na łamach katolickich doktryn i umysłu chorego człowieka napełniał Malone'a obrzydzeniem. Wprawdzie stanowił on pocieszenie i drogę oddalenia od rozterek upadłego świata ale zdecydowanie nadużywał tego faktu. Ludzie szukając pocieszenia musieli przenieść się w uniwersum obietnic wykraczających poza rzeczywistość, a więc nie wymagających spełnienia, a dążenia.

 -Tak, coraz częściej słyszy się, że Zakon nawiedza wyizolowane osady, indoktrynuje i przestawia na swoje. Co więcej, w wielu tych osadach metodologia działania znacznie się różni. To tak, jakby testowano nowe sposoby wpływania na umysły. Przypadek Dołu jest szczególnie interesujący. Zauważyłeś coś, co nie pasuje? Jakieś odstępstwo?

 -Oprócz smrodu? – Zażartował. Widać było, że Obserwator jest bardzo przejęty swoimi wywodami, toteż dowcip tylko go zirytował – jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Cisza, która panowała nawet w najbardziej zatłoczonych miejscach.

 -Może jednak rzeczywiście masz w sobie coś z detektywa – rzekł, starając się wtórować do wcześniejszego żartu z jego profesji – tak, cisza. Prowadzi to do znacznej blokady przepływu informacji, a co za tym idzie, rozwoju. Niestety, nie udało mi się dostać na spotkanie czy mszę organizowaną przez Zakon. Myślę, że właśnie oni są kluczem do sposobów postępowania w tej osadzie, że Dolanie nie byli tacy w podstawowym założeniu. Są też kluczem do odnalezienia Saiki – słychać było, że na tym zależy mu znacznie bardziej niż na informacji. Nie był bezstronny, jak na Obserwatora przystało. Malone'owi nie podobało się to. Bądź co bądź znajdowali się w niebezpiecznej sytuacji. Takie rozchwianie emocjonalne i pomieszanie priorytetów mogło ich narazić na duże straty. Jednak Detektyw podjął już decyzję.

 -Nie pozostaje nam nic innego przyjacielu, jak tylko iść do świątyni i podarować swe losy w ręce bóstwa! – powiedział energicznie podrywając się na równe nogi i wyciągając rękę do Obserwatora – bracie, powstań i wraz ze mną idź słuchać słowa bożego! Kiedy jest następna msza?

 -Codziennie są dwie. O wschodzie i zachodzie słońca.

 -Cóż, dzień święty święcić! – Sam śmiał się z tego co mówił – Ku chwale boskiej!

 Spakowali się i wyruszyli z powrotem w stronę Dołu. W trakcie drogi rozprawiali o tym, jak dostać się na mszę. Plan był prosty: znaleźć ubranie i po prostu podszyć się pod jednego z wyznawców, wszak wszyscy wyglądali podobnie. Problem polegał na zdobyciu stroju, jednak widok stojącego samotnie strażnika bramy szybko sprowadził rozwiązanie. Poczekali do momentu, aż słońce znalazło się ledwie nad horyzontem i szybko napadli na stróża. Malone zaczął go zagadywać, skupiając na sobie całą jego uwagę, a Zygmunt zaszedł go od tyłu i oszołomił uderzeniem rękojeści pistoletu. Zaciągnęli go za róg palisady, nieprzytomnego przywiązali do pala i zakneblowali, po czym Malone przebrał się w ubranie rasowego Dolanina: spodnie zszyte z kilkunastu łat różnych materiałów, sandały na drewnianej podeszwie i sięgający do kolan worek z otworami na ręce, stworzony z tej samej mozaiki skrawków co spodnie. Swoją Berettę musiał ukryć za paskiem z tyłu, co niestety utrudniało jej dobycie i w razie nagłego ataku był bezbronny. Nie było jednak innego wyjścia. Spakował swoje rzeczy do plecaka, po czym niechętnie przekazał go w ręce Obserwatora, snując przy tym opowieść o tym co mu zrobi, jeżeli cokolwiek stanie się z jego ekwipunkiem. Bramę Dołu przekroczyli osobno, najpierw Zygmunt. Kiedy ten przeszedł około dwadzieścia metrów, ruszył Malone. Obserwator miał pokazać mu miejsce kultu. Dotarli do rynku i skierowali się w lewo, trafiając na szerszą ścieżkę między zakurzonymi, prowizorycznymi domami. Po dłuższej chwili marszu, starając się omijać wąskie uliczki i celowo obierając dłuższą trasę dotarli na miejsce.

 Kościół Oświecenia, wybudowany zaraz przy południowej części palisady otaczającej Dół, bez wątpienia stanowił największą budowlę w okolicy, choć nie odstawał od przyjętego kanonu budownictwa. Oparty na bazie deltoidu, jak to w zwyczaju miał Zakon, stanowił bardziej namiot niż budynek z krwi i kości. Podstawa zbita z solidnych kłód drewna trzymała płachtę stworzoną z wielu kawałków wszelakich materiałów, która swój początek odnajdywała na szczycie mocarnego pala wbitego na przecięciu przekątnych podstawy monumentalnej jurty. Jedyne, czego nie zrobiono od początku to potężne, stalowe wrota, które z najwyższą starannością oczyszczono i wmontowano w drewnianą futrynę znajdującą się po stronie końca najdłuższego ramienia przekątnej deltoidu. Wokół namiotu pozostawiono otwory, na każdej ścianie po dwa, aby zachować wentylację powietrza, jednak naciągnięto płachtę tak, aby nie było widać niczego co jest wewnątrz. Nad wejściem w nakryciu świątyni wyszyto symbol Zakonu Oświecenia: złoty deltoid, a w nim purpurowe oko ze źrenicą w kolorze brązu. Niektórzy kłócili się, że w samym środku źrenicy kryła się dodatkowo czerwona kropka, ale stojąc przed wejściem do świątyni nie to martwiło Malone'a najbardziej. Od tego miejsca dało się wyczuć silną emanację dokładności i dbałości o szczegóły, czego nie posiadała żadna budowla w Dole.

 Obserwator obszedł miejsce kultu od lewej strony i zniknął za rogiem. Wierni powoli gromadzili się przed wejściem, w atmosferze panowało zniecierpliwienie rosnące proporcjonalnie do gęstości tłumu. Malone pomyślał, że wywodzi się to stąd, iż jest to jedna z niewielu rozrywek, jakie oferował Dół, lecz gdy tłum okrążył go już ze wszystkich stron, poczuł coś jeszcze. Ludzie wręcz fanatycznie napierali w stronę drzwi, choć nikt nie odważył się ich dotknąć. Stali tak przyciskając się do siebie, w kompletnej ciszy. Detektyw był coraz bardziej zaniepokojony. -Ograniczeni ludzie to jedno, ale cała wataha? Nie różnią się niczym od Świrów w miastach– powiedział do siebie w duchu. Paranoiczny strach przed rozpoznaniem wiązał się z wizją tłumu rozrywającego go na najmniejsze części. Do tego za plecami miał broń, gdyby ktoś ją wyczuł i pochwycił, rozpętało by się piekło. Zaczynało brakować mu tchu, miał wrażenie, że zeszli się tu wszyscy mieszkańcy osady. Każdy z nich niedomyty, spocony po całym dniu ciężkiej pracy, aby tylko przetrwać w tym jakże niesprzyjającym środowisku. „Módl się i pracuj”, Malone był ciekaw, czy ta doktryna też została wcielona i zmanipulowana przez Zakon.

 Rozmyślania te przerwał metaliczny szczęk zamka w drzwiach. Wrota powoli rozsunęły się do zewnątrz z ciężkimi, niskimi skrzypnięciami. Detektyw poczuł, jak ci z tyłu coraz bardziej napierali na niego, lecz ci z przodu jeszcze się nie poruszali. – To koniec, zdechnę zadeptany przez paranoicznych wyznawców latarki – pomyślał. Kiedy ścisk zahaczał już o każdy krąg intymności, wyznawcy z przodu zaczęli się poruszać ku wnętrzu budowli. Malone z delikatnym potknięciem przekroczył próg, co skierowało ku niemu kilka podejrzanych spojrzeń. W środku panował zaduch, powietrze zdawało się być zatęchłe, przesiąknięte kadzidłem. Wierni siadali kolejno na długich ławach z oheblowanego drewna, które zajmowały większą powierzchnię deltoidu, te najkrótsze od wejścia po coraz to dłuższe aż do ołtarza, mieszczącego się dokładnie na przecięciu przekątnych podstawy budowli. Gruby pal mieszczący się w tamtym miejscu został obudowany dookoła blatem, który stanowił stół sakralny. Za nim znajdowała się ostatnia część świątyni, jednak nie było dostępna dla oczu wiernych, została przesłonięta wysoką kotarą. Na słupie również zamontowano potężny symbol Zakonu wykonany z drewna. Ikonoklazm, jaki wyznawali Oświeceniowcy nie pozwalał im na jakiekolwiek przedstawienia bóstwa, toteż dekoracji w środku nie było prawie w ogóle. W przeciwieństwie do panującego przepychu w kultach sprzed Blasku, ten zakon ukrywał swoje bogactwa. A mieli go pod dostatkiem, czego Malone pewny. Nie dawał się zwieść powszechnie głoszonej doktrynie ubóstwa i pogardy dla materialnych korzyści. „Każdy komuś płacił, każdy za coś zapłaci”, jak to często powtarzał swoim klientom.

 Detektywa wręcz wepchnięto w ławę, zajął miejsce na jej środku, mniej więcej w połowie drogi od drzwi do ołtarza. -Idealnie– pomyślał. – Żadnej drogi ucieczki czy dostępu do powietrza. Cóż, przynajmniej ciężej będzie się zorientować, że… – w tym miejscu myśl urwała się. Zauważył, że popełnił straszliwy błąd, który teraz mógł przypłacić życiem. Nie znał żadnego obrzędu, żadnego credo czy pieśni, a tutaj znali je zapewne wszyscy, a nie byłoby trudne do podsłuchania przez płachtę namiotu. Nie wiedział nawet, kiedy ma wstawać czy klękać. Jego paranoiczne myśli zakotłowały rozsądkiem, ciało zlało się zimnym potem. – Jak mnie dorwą, zrobią ze mnie przykład, spalą mnie jak wiedźmę albo urządzą popołudniowe szkolenie z dżihadu na niewiernych ze mną w roli głównej – rozejrzał się delikatnie na prawo i lewo. Potwierdził tylko brak jakiegokolwiek wyjścia z sytuacji. Pozostało mu tylko przyjąć fakt, że znalazł się w tragicznym położeniu i płynąć z prądem. Usilnie starał się zepchnąć myśli o zgładzeniu jego osoby na sto różnych sposobów w głąb rozsądku, kiedy całą salę przeszedł niski i donośny dźwięk dzwonu, znajdującego się za ołtarzem. Po zaledwie jednym uderzeniu każdy wyznawca znieruchomiał, a wokoło zapanowała kompletna, martwa cisza.

 Po kilu chwilach przy ołtarzu znaleźli się mnisi, owinięci w szaty z kapturami zakrywającymi całe twarze. Czterech z nich posiadało je w kolorze białym, jeden w czarnym. Co zaskoczyło Malone'a to fakt, że ich odzienie było również pozszywane z kawałków materiałów, choć w tym samym kolorze, to mógł rozróżnić elementy sztruksu czy dżinsu. Ci przyodziani w białą barwę stanęli za stołem po obu stronach pala, natomiast jeden na czarno, spoczął przed nim, na samym środku świątyni. Wszyscy wyznawcy zdawali się drżeć, wibracje te grały symfonię na już i tak nadszarpniętych nerwach detektywa. Lecz niepokój ten zdawał się panować w każdym, stanowił więc dodatkowy element kamuflażu. Dlaczego jednak obawa panowała wśród wyznawców? -Przecież przyszli w miejsce kultu, święte, jedyne, w którym można odnaleźć spokój? – myślał.

 Po chwili czarny kapłan wzniósł ręce ku górze, a wszyscy poderwali się na równe nogi, jakby na wyścigi.

 -Bracia i siotry! – Wykrzyczał kapłan. Jego głos, mimo słabej akustyki świątyni doskonale docierał w każde jej miejsce, był niski i zdecydowanie manifestował potęgę. Sztuczną czy nie, to nie miało teraz znaczenia. Był najważniejszy, głos ten nie pozostawiał co do tego żadnych złudzeń – doczekaliście się! Cisza, którą zesłał wam w podarunku nasz Władca może przez moment zostać złamana! Czas na Krzyk! – po tych słowach wszyscy zaczęli krzyczeć. Krzyczeli słowa, zdania, były to okrzyki radości, smutku, przebaczenia czy pogardy. Malone też krzyczał, nie miał wyjścia. Kompletnie nie wiedząc co miałby mówić, zaczął intonować najgłośniej jak tylko mógł litanię wszystkich przekleństw jakie znał. Starał się też wsłuchać w ten hałaśliwy lament. Jeden mężczyzna krzyczał epitety na swoją żonę i dzieci, które wtórowały mu stojąc obok niego. Inny dziękował za seks jaki odbył poprzedniej nocy z nieznajomą. Kolejny wznosił lament o to, że jeżeli wszystko dookoła będzie dalej niezmienne, to w przeciągu tygodnia się powiesi. Klnąc tak pod niebiosa Malone z trudem powstrzymywał się od wybuchnięcia śmiechem, bo po chwili w pełni zrozumiał mechanizm, jaki wprowadził Zakon. Było to proste a za razem piękne, choć wykrzyczeć swoje boleści dwa razy dziennie by pomiędzy tym „wyzwoleniem” nie mówić nic było nie lada wyzwaniem. A jednak podnosiło to też rangę wydarzenia. Prosty rytuał dzielił i jednoczył, dodatkowo dawał czas na przemyślenie usłyszanych i wypowiedzianych słów. A co najważniejsze dla Oświeceniowców, skutecznie tłumił przepływ informacji. To było jakby oglądanie wiadomości, gdzie wszystkie relacje puszczane są naraz i to bardzo głośno.

 Cały ten akustyczny i informacyjny harmider trwał jakiś czas, może piętnaście, dwadzieścia minut. Kapłan wyczuł moment w którym jakaś garstka ludzi przestawała wydawać z siebie tak energicznie odgłosy i zadął w dzwon. Jak jeden, cały legion wyznawców zamilkł. Echo poniosło ostatnie słowa w przestrzeń, a wszyscy wrócili do stanu w jakim tutaj weszli. Jednak cisza, która zapadła, nie była taka sama jak przed wykrzyczeniem tych wszystkich rzeczy. Dało się w niej wyczuć udrękę, nostalgię, a przede wszystkim żal. Ci ludzie żałowali tego co wykrzyczeli, Detektyw widział to wyraźnie. – Nic zresztą dziwnego – pomyślał. – W końcu nie ma powodu do dumy w krzyczeniu w eter, że żona to dziwka a dzieci to niedorozwoje. Co teraz zrobi kapłan? – Zastanawiał się. Panujący w około powierzchowny spokój trwał jakiś czas. Zaczynał wręcz się dłużyć, przeciągany do grubości włosa tylko czekał aż pęknie pod ciężarem winy. Czas wydał się stać w miejscu, tak jak wyznawcy, choć w środku większości z nich aż się gotowało. I nagle nić została przerwana.

 -Jak mogłeś?! – Krzyknęła żona mężczyzny wyrzucającego obelgi w stronę własnej rodziny – Chamie jak mogłeś?! Takie rzeczy?! Myślisz, że mi jest łatwo?! Myślisz, że… – urwała przerażona słysząc kroki kapłana, które uświadomiły jej najwyraźniej, że się odezwała. Kapłan zszedł z trzech stopni stanowiących podwyższenie ołtarza, po czym stanął przy rzędzie, w którym stała zapłakana kobieta. Ruchem ręki przywołał ją do siebie. W chili wykonania gestu jakby uleciały z niej wszystkie emocje, a pustkę wypełniła kompletna apatia. Beznamiętnie, przygarbiona przeciskała się przez przerażonych Dolan aby dotrzeć do kapłana. Kiedy się przy nim znalazła, ten zerwał z niej ubranie i nagą podprowadził do ołtarza. Ustawił ją na drugim stopniu podwyższenia przodem do tłumu, po czym sam zajął swoje poprzednie miejsce.

 -Bracia i siostry! – Rzekł ponownie wypełniając salę swoim przesiąkniętym władzą głosem – oto pokazuję wam winę! -Mówił podniesionym głosem, lecz nie krzyczał. Zaczął przechadzać się po podwyższeniu w prawo i w lewo – był moment w świecie, kiedy człowiek nie musiał pracować. Kiedy wszystko co miał dane mu było bezpośrednio od Boga jako bezinteresowny dar, jako pokaz bezkresnej miłości. Świat ten był piękny, nieskończony, przepełniony zielenią, jedzeniem i napojami. Trwał odwiecznie bez ingerencji człowieka, ale właśnie dla niego został stworzony. Jedno miejsce, bracia i siostry, było w nim nie dla człowieka. Tylko jedno! A nasza człowiecza natura sprawiła, że tylko z tego miejsca, owocu tylko z tego jedynego drzewa chciała kobieta. Więc pod namową Lucyfera zjadła i popadła w grzech, który niczym kwaśny deszcz pada na naszą ziemię po dziś dzień! Ale czy czynami została doń zmuszona? Czy gestem kusił ją na pokuszenie? Czyż to nieboski symbol nakazał jej odwrócić się od Boga i skazać nas na potępienie? Nie! Napisane jest: „On to r z e k ł do niewiasty: czy rzeczywiście Bóg powiedział: nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?”! I zaczęło się pierwsze kłamstwo, manipulacja s ł o w a m i człowieka, Szatana a co najważniejsze B o g a ! – przy tych słowach gestykulacja kapłana znacznie wzrosła, zaczął on ruszać rękoma, robić intensywniejsze zwroty – wierni! Kobieta, którą dziś stawiam przed wami winna jest grzechu, którego nie popełniła! Jest ona Adamem, który bez słowa przyjął szatański dar od Ewy, ufając jej bezgranicznie! Nie popełnił on grzechu bezpośrednio, gdyż nie on zerwał z drzewa owoc! Lecz owoc ten został mu podany, a przezeń przyjęty! Tak jak teraz, bracia i siostry, oto mąż nakłada brzemię prawdy na żonę mówiąc, iż nienawidzi jej i dzieci! Grzechem jest skazywanie na stratę najważniejszej rzeczy na tej zbrukanej boskim ogniem ziemi! Rodzina, bracia i siostry! Mężczyzna ten dopuścił się rozkładu jej, a nie ma żadnej różnicy między rodziną którą stworzył on z tą kobietą, a tą, którą tworzymy my w tej świątyni! I wierzcie mi, winien on odpokutować! Lecz oto wina, którą pociąga za sobą ów czyn emanuje na tę, odartą z odzienia kobietę! Bo oto ona okazała słabość, a nie ma nic gorszego niż w oczach Boga być słabym, gdyż to sprowadza na stronę zła! – Kapłan stanął i wymierzył wyciągniętą rękę w kobietę przyjmując oskarżycielską postawę – ugięła się pod ciężarem s ł ó w swego męża i zamiast wytrwać, czekać do odpowiedniego momentu, a czas ten przeznaczyć na modlitwę i zastanowienie… oto ta grzesznica upadła! – zwrócił zakapturzoną głowę w kierunku tłumu – święty Mateusz pisze do nas: „Jeśli prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie! – Wierni głośno tupnęli o podłogę. Malone słusznie się domyślił, że kapłan czytaniem z Mateusza wprowadza ich w stałą część mszy, toteż Detektyw musiał im wtórować – lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało być wrzucone do piekła – tupnięcie tym razem było głośniejsze, przyprawiło Malone'a o gęsią skórkę. Kapłan kontynuował – i jeśli prawa twoja ręka jest ci powodem do grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie – trzecie tupnięcie było jak ostatnie uderzenie młota we wbity właśnie gwóźdź – lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało iść do P I E K Ł A! – Detektyw w ostatniej chwili powstrzymał się od uderzenia nogą, gdyż tym razem wierni tego nie zrobili. Zamiast tego drugi schodek podwyższenia, na którym stała kobieta usunął się, a ona wpadła do otworu pod podłogą. Kapłan stanął nad wgłębieniem, splunął, a potem zamknął klapę i wyprostował się – bracia i siostry – powiedział nostalgicznie. – Dziś kolejny raz pozbywamy się członka, w który wdała się gangrena grzechu. Ale nie załamujmy się! Oto znów staliśmy się silniejsi, pewniejsi i lepsi w oczach Boga. Cieszcie się w milczeniu, niech siła, która z niego płynie będzie dla was pocieszeniem w chwilach tak ciężkich, jaką przeżyła dziś rodzina złego ojca i męża. Niech dla niego pokutą będzie odwieczny brak wyrazu słowem, jako że karę którą na niego nakładam jest usunięcie gnijącego jego członka: języka ze zbrukanych ust! – Mężczyzna zbladł i zaczął drżeć. Kapłan skierował się w jego stronę – nie martw się bracie! Oto usuwamy z ciała twego element zatruty, abyś ty mógł przeżyć wśród nas dalej! Wierni, oto dziś dzień staliśmy się silniejsi jako rodzina nie tylko usuwając z naszego ciała zepsuty element, lecz ulepszając kolejny! Niech radość spłynie na wasze serca, gdyż podołaliście wyzwaniu! Pamiętajcie, bracia i siostry – mówił już znacznie spokojniej, wrócił na swoje miejsce przy palu – nie zapominajmy, że usuwamy tylko materialne rzeczy, tym samym umacniając to, co nieskończone, naszego ducha. Toteż i wam daję dziś okazję do wyparcia się tego, co psuje i niszczy! Niech każdy z was odrzuci materialny element, niech złoży go w ofierze swego Boga i rodziny, jaką tworzy z jego wyznawcami! Niech błogosławi was blask jego światłości, niech będzie wam ostoją w najczarniejszą noc! Amen!

 Po tych słowach wierni padli na kolana, a kapłani ubrani na biało przechadzali się z tacami i zbierali datki. Malone zbladł i poczuł, że popełnił kolejny błąd. Nie wziął ze sobą nic, co mógłby przeznaczyć na darowiznę. Gorączkowo myśląc obserwował spode łba, co takiego ludzie ofiarowują. W większości były to kosztowności, złoto, srebro, ale również jedzenie czy po prostu przedmioty codziennego użytku. -Karą za nakrzyczenie na męża jest wrzucenie do dołu, co czeka za brak daru?– myślał coraz bardziej przerażony. Zauważył, że każdy wierny dookoła niego ma spuszczoną głowę i zamknięte oczy, pogrążeni w modlitwie niemal całkowicie oderwali się od tego, co dzieje się dookoła nich. Skorzystał więc z okazji, sięgnął po broń za plecami. Narzutka, którą miał na sobie była na tyle długa i luźna, że bez problemu mógł wyjąć Berettę zza paska. Trzymając ją dalej za plecami wyciągnął z niej magazynek i wydobył dziewięciomilimetrowy pocisk. Ledwo co zdążył złożyć ręce z powrotem jak reszta, przy jego boku stanął kapłan podstawiając mu tacę pod twarz. Malone wrzucił nabój do środka, a tamten ruszył dalej. Detektyw odetchnął z ulgą. Zbieranie datków trwało jeszcze dużo czasu, toteż Malone miał okazję przyjrzeć się dokładniej świątyni. Starał się nie podnosić głowy, mimo to znajdując się na środku mógł dostrzec kilka możliwych dróg dostania się do środka poza liturgią. Sforsowanie drzwi wejściowych, sądząc po ich mocarnym wyglądzie i głębokim szczęku zabezpieczeń, jaki usłyszał przed mszą, zdawało się być dalekie od logiki. Jedynym sensownym rozwiązaniem było wejście przez otwory wentylacyjne płachty, znajdujące się nie więcej jak półtorej metra od ziemi. Decyzję o tym, iż musi wejść do świątyni raz jeszcze podjął z chwilą wrzucenia do dołu pod drugim stopniem ołtarza nagiej kobiety. Wniosek nasunął mu się sam, istniało duże prawdopodobieństwo, że taki sam los spotkał Saikę. Jednak to, co opowiedział mu o niej Obserwator daleko miało się do procesu selekcji „wybrańców”. Zygmunt raczej nasuwał stwierdzenie, że była ona spokojna, bardzo opanowana i nie licząc standardowego buntu przeciwko poprzedniemu pokoleniu dość powściągliwa. -Pytanie, czy jeżeli od razu rzuciła się w oczy Zygmuntowi, jak szybko dostrzegli ją kapłani? – Zastanawiał się. – Nie była nazbyt wierząca, do tego piękna i młoda aż się prosi o osobistą karę od kapłana… ale jak zmusić kogoś, kto nie krzyczy w kościele aby… – przerwał rozmyślania. Wszystko stało się jasne, był podejrzany, motyw i miejsce zbrodni, teraz musiał tylko znaleźć ciało.

 Kiedy zebrano wszystkie darowizny zabił dzwon, po czym wierni wstali i zaczęli przemieszczać się do wyjścia. Malone z ulgą przeszedł przez próg świątyni. W jednej z bocznych alejek zobaczył Obserwatora. Delikatnie skinął mu głową, żeby ruszył za nim, po czym skierował się do wyjścia z wioski. Kiedy odeszli na odpowiednią odległość od bramy wejściowej, Zygmunt oddał plecak Detektywowi, a ten skrupulatnie zaczął przeglądać ekwipunek. Bez słowa przebrał się budując napięcie sytuacji i grając na rosnącej niecierpliwości Obserwatora. Teraz jednak, kiedy wszystko wydało mu się proste, nie miał zamiaru w ogóle się nim przejmować. Kiedy skończył garderobiany teatrzyk skręcił papierosa, usiadł na plecaku i zapalił go, wydmuchując dym w stronę Zygmunta. Ten, czerwony na twarzy w końcu nie wytrzymał.

 -No i co? Doktryna milczenia przeszła na ciebie? Doznałeś religijnej iluminacji? Opowiadaj!

 -Nie wiedziałem, że w swoje szeregi Obserwatorzy przyjmują debili – odparł Malone. – Nie wiem, czy powinienem ci o tym mówić, kretynie, bo taki idiota jak ty mógłby wysnuć nieodpowiednie wnioski, imbecylu – zrobił pauzę żeby spojrzeć w twarz rozbrojonego tymi słowami Zygmunta. Ten zbity z tropu kompletnie nie wiedział co powiedzieć, toteż Malone dodał: – zabiłeś ją, wiesz o tym?

 -O czym ty bredzisz? – zapytał po chwili – przecież nie miałem z tym nic wspólnego. Dlaczego uważasz, że mogłem jej coś zrobić?

 -Bo jesteś po prostu głupi. Posłuchaj, główny rytuał którego dzisiaj byłem świadkiem polegał na wykrzyczeniu wszystkiego, co na sercu leży. Sam ryczałem tylko przekleństwa, ale muszę przyznać, że energii, która powstaje między wyznawcami ciężko się oprzeć. Ani się obejrzysz, a już krzyczysz o swoich największych sekretach czy wstydach. Twoja Saika najwyraźniej wykrzyczała coś za dużo o tobie. Usłyszała to nie tylko matka, skąd wnioskuję jej zachowanie wobec ciebie na rynku, ale pewnie również kapłan. Jej rodzina, jako jedna z najbardziej poważanych jak sam powiedziałeś, aby się pokazać zapewne stała przed drzwiami dużo wcześniej od innych, toteż siedzieli z przodu. Ta głupia wykrzyczała o tobie, kapłan usłyszał i kogoś za nią wysłał. Ten ktoś, baranie, zobaczył jak Saika z tobą rozmawia, a to wystarczyło. Byłem dzisiaj światkiem linczu na kobiecie, która w trakcie mszy przerwała śluby milczenia. Mogli z twoją dziewczynką zrobić to samo, ale po co brudzić sobie ręce, skoro mogli ją po prostu porwać jak wracała z jednego z tajnych spotkań z tobą, a o wszystko przez plotki obwinić obcego. Wniosek: jesteś kretynem. Zamykam przewód dochodzeniowy i udzielam głosu panu imbecylowi, jakiś komentarz? – dodał szyderczo jak tylko mógł. Obserwator cały się trząsł, był wściekły, furia niemal wylewała się z jego zeszklonych oczu. Stał tak jeszcze chwilę, nie mogąc pozbierać własnych myśli. Malone oczywiście blefował. Bieg wydarzeń, którzy przedstawił Zygmuntowi był tylko hipotezą, równie dobrze dziewczynę mógł porwać wieśniak chcący się zabawić albo zazdrosny kochanek. Owszem, wersja ta była prawdopodobna, ale nie pewna. Wyrzut, jaki dołączył jednak do jej przedstawienia miał za zadanie stymulację poprzez gniew człowieka, który był w Dole dłużej od niego i wiedział o osadzie zdecydowanie więcej. Jednak Obserwator nie przedstawił żadnej alternatywy, choć widać było, że gorączkowo myślał nad wersją, która mogłaby oczyścić go z zarzutu. Kiedy przepełniona samoudręczeniem analiza Obserwatora dobiegła końca, ten zrezygnowany spojrzał na Detektywa.

 -Masz rację – rzekł złamanym głosem zrezygnowanego człowieka. Wyglądał przy tym jakby właśnie wydano na niego wyrok ciężki, acz sprawiedliwy – nie widzę innej możliwości jej zaginięcia -przerwał na chwilę. – Co teraz zrobimy? – Dodał, zdradzając oznaki strachu w głosie.

 -Naprawdę zakładasz, że będziemy dalej współpracować? Dowiedziałem się już od ciebie wszystkiego, Obserwatorku, wracaj do swojej roboty, ja się zajmę swoją – zlecenie, które przyjął od barmana dalej nie było skończone, nie mniej jednak pomoc, jaką oferował Zygmunt zdawała się mu być ciężarem, którego nie potrzebował.

 -Jak to? Co ja mam teraz zrobić? – Zapytał z niedowierzaniem. W głosie słychać było niemal że panikę, którą przejawia przerażony nastolatek tłumacząc rodzicom, że znalezione przez matkę w jego kieszeni papierosy należą do kolegi. To mówiło Detektywowi nie tylko o tym, że Obserwator był kompletnie zagubiony ale też o fakcie, iż role w pełni już się odwróciły i teraz to Malone stanowił autorytet. Nie widział powodu, dla którego potrzebny byłby mu ktoś w rodzaju głupiego pomocnika. Wstał więc, otrzepał płaszcz, zabrał plecak i nie zwracając uwagi na lament Obserwatora skierował się w stronę Dołu.

 Przechodząc przez bramę uznał, że włamie się do świątyni Zakonu jeszcze tej nocy. Wprawdzie udało mu się nie zwrócić na siebie uwagi podczas mszy, jednak nie mógł ryzykować. Poza tym, chciał mieć już tę całą sprawę za sobą, zrobiła się dla niego zdecydowanie zbyt emocjonalna. Pozostawił plecak pomiędzy palami otaczającymi wrota Dołu, nie mógłby go taszczyć ze sobą podczas włamania. Zabrał ze sobą tylko najważniejsze rzeczy: broń, dwa magazynki z nabojami dziewięć milimetrów, zapalniczkę, dwa papierosy, scyzoryk i kawałek stalowego pręta z którego zrobił prowizoryczny wytrych. Wziął również według niego jedno z najcenniejszych znalezisk jak dotąd, mianowicie buteleczkę płynu WD-40, którą upchnął w wewnętrzną kieszeń płaszcza. Włożył też pod wyściółkę lewego buta żyletkę, po czym skierował się w głąb osady. -Ludzie głupieją – mówił do siebie, kierując się w stronę namiotu-bazyliki – nawet w kategoriach życia i śmierci kierują się emocjami zapominając o przetrwaniu. Jakim cudem dali radę przeżyć po Blasku tyle czasu? – Na to pytanie odpowiedział mu widok złotego rąbu z purpurowym okiem.

 Noc na dobre spowiła już ciemne uliczki osady. Słońce całkowicie schowało się za horyzontem, pozostawiając tylko zieloną łunę na zachodniej części nieba, nadającą całej świątyni klimatu na miarę marnego horroru. Chłodny powiew delikatnie owiewał płachtę, która ledwo poruszając się wydawała głęboki, cichy pogłos. Dookoła nie było nikogo, ani straży, ani kapłanów. Prawdą jest, że w świątyni nie było nic, na co warto byłoby się pokusić na pokuszenie. Malone mając oczy dookoła głowy sprawnie podkradł się pod naciągnięty element płachty namiotu wystający za ścianę podstawy. Stanowił on otwór wentylacyjny, przez który Detektyw przekradł się, omijając niespełna półtorametrową przegrodę z desek. We wnętrzu wciąż panował zaduch, dalej dało się wyczuć woń przerażonych wiernych i pewnych siebie kapłanów. Panowała jednak cisza, nie ta, która zawładnęła tym miejscem tuż po „wykrzyczeniu”, ale spokojna, stanowiąca ciepłe powitanie strudzonego wędrowca, za którego teraz uważał się Malone. -Ta, to właśnie dlatego nie chciałem tu Zygmunta – myślał, przekradając się po utwardzonym podłożu między ławami – z jego postawy dało się wyczytać nie Obserwatora, a wyzwoliciela. To by nas obu pogrążyło, a jego zapewne zabiło.

 Dotarł do drugiego stopnia podwyższenia ołtarza, po czym namierzył otwór. Kawałek schodka, który się usuwał, miał około metra długości i pięćdziesiąt centymetrów szerokości. Malone szybko rozpoznał zapadnię. Wywnioskował, że musiało znajdować się tam jakieś większe pomieszczenie, co tłumaczyłoby tupanie przed wydaniem ostatecznego wyroku przez kapłana. Miało to postawić w stan gotowości tego, który na znak ją otwierał. Nie widział jednak sposobu uchylenia jej od góry. Panujące dookoła ciemności nie pozwalały mu wiele dostrzec. Niemal po omacku dotarł do ołtarza i starał się tam znaleźć jakąś wskazówkę. Nic. Pusty stół obudowany dookoła potężnego wspornika namiotu, oprócz tego nic więcej. Ominął go więc i skierował się ku zasłoniętej kotarą części świątyni. Położył się pod wysoką zasłoną i nasłuchiwał, czy aby nikogo za nią nie ma. Po chwili wsadził głowę pod kotarę, upewnił się, że jest pusto i cały prześlizgnął się w taki sposób, aby wywołać jak najmniejszy ruch zasłony. Za nią była tylko pusta przestrzeń wyłożona dywanem. Jako, że jedyne co wypełniało ową pustkę była właśnie wykładzina, zaczął na kolanach badać ją całą rękoma. Przy lewej ścianie wyczuł, że jest poluzowana. Zamaszystym ruchem zerwał ją z podłogi i w ciemności dłońmi wyczuł właz. Stalowy, z dotyku wydający się dość gruby, przypominał wieko wejścia do studzienki kanalizacyjnej. Malone spostrzegł jednak zawias z jednej strony i grubą linę z drugiej. Przystawił ucho w okolicy uchwytu i starał się wysłuchać tego, co może być pod nią. Ponieważ nic nie przerwało wszechogarniającej go ciszy, wyciągnął WD-40 i spryskał stalowy zawias, aby ten nie wydał z siebie dźwięku przy podnoszeniu. Następnie zaparł się nogami, chwycił za linę i używając niemal wszystkich sił podniósł klapę, starając się to robić nie tyle szybko, co najstabilniej jak się to tylko dało. Kiedy właz stanął przed nim otworem, jedyne co udało mu się dojrzeć to czarna głębia oraz początek stalowej drabiny. Ściany otworu były betonowe. – Sprytne – pomyślał. – Wybudowali świątynię na jakimś schronie czy bunkrze, pewnie żaden Dolanin nigdy tu nie schodził. Idealne miejsce na trzymanie rzeczy, które nie powinny ujrzeć światła dziennego oplatającego tę zapyziałą osadę.

 Nie ociągając się zaczął schodzić. Położył nogi na pierwszym szczeblu drabiny i powoli przesuwał się w dół. Kiedy z otworu wystawała mu już tylko głowa, poczuł silne uderzenie w potylicę i usłyszał huk zamykającej się klapy. Spadając obijał się o beton i stalowe pręty drabiny, ból wywołany upadkiem dotarł do niego już jakby z oddali, po czym kompletnie stracił świadomość.

*  *  *

 -Adam? Adam obudź się – jej głos docierał do niego jak przez mgłę, wkradając się niczym intruz w otępiałe mocnym snem zmysły. Zajęło jej to jeszcze trochę czasu, zanim wyszedł z krainy koszmarów i przeniósł się z powrotem na połacie znienawidzonej jawy. Nic zresztą dziwnego, nie spał od kilku dni.

 -Która godzina? – zapytał ochrypłym głosem. Nie chciał otwierać oczu.

 -Wpół do siódmej. Podnieś się wreszcie, musimy wrócić od poszukiwań.

Wygrywając walkę z własną wolą otworzył oczy, usiadł na łóżku i spojrzał na nią. Stała przy drzwiach do sypialni, już w pełni ubrana, gotowa do wyjścia. Jej wzrok wzbudzał wystarczające poczucie winy, żeby Adam wstał, zabrał z krzesła wczorajsze ubranie i wszedł do łazienki, aby się przygotować.

 -Masz zamiar jeszcze dzisiaj zejść na dół?! – usłyszał, kiedy tylko wyszedł z toalety. Zszedł ze schodów, za otwartymi drzwiami frontowymi już czekała jego żona. Jej twarz naznaczona była bruzdami histerii i rozgoryczenia, co w połączeniu z nieprzespanymi nocami spędzonymi na samo obwinianiu dawało co najmniej porażający efekt. W pełni jednak ją rozumiał, sam nie radził sobie z tą sytuacją. Przystanął przed progiem frontowych drzwi i rozejrzał się. Piętrowy dom, w którym mieszkali, zdawał się wtórować do panującego, przytłaczającego nastroju. Kuchnia była w opłakanym stanie, zlew zatłoczony przez brudne naczynia, wszędzie niedomknięte szafki czy otwarte szuflady. Brudny blat przedzielający pomieszczenie poprowadził jego wzrok ku salonowi. Beżowa kanapa, gdzie Kam spała zeszłej nocy, nosiła znamiona rozmytego przez łzy, mocnego makijażu, który nakładała na siebie w nadziei, że zakryje rozpacz. Na niskim stoliku armia resztek jedzenia porozrzucana na stertach brudnych talerzy strzegła swego bastionu: laptopa, na którym Kam szukała jakiejkolwiek pomocy. Błądzący wzrok Adama zsunął się po zatłuszczonej klawiaturze i opadł na dywan, jak wiele różnych śmieci, papierków czy okruszków, aby zahaczając o zdjęcie córki wrócić z powrotem na twarz żony.

 -Myślisz, że to cokolwiek da? Policja robi przecież co może…

 -Wynajęłam detektywa – przerwała mu. – Znalazłam w internecie agencję, mają bardzo dobre opinie jeżeli chodzi o znajdowanie ludzi. Myślę…

 -Za dużo ostatnio myślisz – wciął się w jej zdanie. Rosnąca w nim frustracja musiała w końcu znaleźć upust, chociażby niewielki. Wiedział, że to źle wyładowywać się na własnej żonie, lecz usprawiedliwiał to tym, iż ona robiła to przez cały czas. Po chwili milczenia jednak zreflektował się. – Wybacz, to do niczego nie prowadzi. Po prostu nie uważam, żeby tego typu pomoc była nam teraz potrzebna – momentalnie pożałował tego, co powiedział. Nie chodziło o sam sens zdania, ale o dobrane słowa.

 -Uważasz, że nie należy szukać pomocy wszędzie? Przecież to twoja córka, do cholery – nie krzyczała, mówiła spokojnie, co tylko dodawało dobitności jej wypowiedzi. Ubrał buty i bez słowa przeszedł przez drzwi, zamykając je za sobą na klucz. Oboje stanęli na werandzie jakby bojąc się zejść ze stopni. Obawa, że i dzisiejsze poszukiwania nie przyniosą żadnych skutków utworzyła niewidzialną barierę, która nie pozwalała im się ruszyć. Zielony trawnik przed domem, o który zawsze dbał, teraz pogrążył się w chaosie, adekwatnie do reszty domu. Różowy rower z białymi wstążkami przy kierownicy leżał od kilku dni w tym samym miejscu, w którym pozostawiła go ich córka. Nie mieli sił wstawić go do garażu, choć oboje o tym myśleli. Przestrzeń, która kreowała się przed domem przerażała ich jeszcze bardziej niż jego wnętrze. Tutaj pustka, jaka pozostawała po ich córce nabierała o wiele silniejszego wyrazu, atakowała ze wszystkich stron. Bali się też spotkać jakąś szczęśliwą rodzinę nie wiedząc, jak zareaguje współmałżonek. Na łamach bezsilności i paniki zaczęła kiełkować paranoja, z której owocami nie byli w stanie sobie poradzić.

 -Przepraszam – powiedziała, przytulając się do niego. – Zdaję sobie sprawę z tego, że wariuję, Adam, ale nie wiem, ile jeszcze wytrzymam.

 -Przestań – urwał. – Nie musisz mi się tłumaczyć, Kam. Po prostu chodźmy. Porozwieszamy więcej plakatów, zaczniemy od ulicy Dick'a, aż po świętego Herberta. Wiem, że nie zniesiesz bezczynności. Co z tym detektywem? – Tym pytaniem chciał wyrazić aprobatę i uspokoić żonę. Weszli na chodnik przy swoim domu i skierowali się w lewo, uważnie się rozglądając.

 -Nie wiem, po prostu zadzwoniłam i poszłam do agencji, nazywa się „Malone” -nazwa agencji wydała mu się tandetna. – Zostawiłam zdjęcie i dokładny opis oraz jej koszulkę, wiesz, tę niebieską z… – słone łzy popłynęły po jej policzkach. Adam ścisnął mocniej jej rękę. Kam przełknęła ciężko ślinę – powiedzieli, że udało im się znaleźć już kilka osób, w internecie też wypowiadali się pozytywnie. Pomyślałam, że nie zaszkodzi spróbować.

 -Masz rację – odparł. Nie uważał, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie jeżeli chodzi o odnalezienie ich córki, ale uspokajało jego żonę – która godzina?

 -Pięć po siódmej. Myślisz, że dzisiaj uda nam się coś znaleźć? Może musimy działać jakoś inaczej, albo… – Panikowała. Adam już kompletnie nie wiedział, co mówić, jak ją wesprzeć. Sam do końca jeszcze nie wierzył w to, co się działo.

 Uda nam się, zobaczysz – zatrzymał się i objął żonę. Jego plecy ogrzewało wschodzące słońce, ramię schładzały łzy Kam. Spojrzał na słup zegara miejskiego, na którym nakleili pierwsze plakaty zaginionej córki. Jej twarz owinięta w ciemne włosy uśmiechała się do nich spod tarczy zegara. Wskazówka przeskoczyła na siódmą sześć.

 -Kochanie, słońce mocno dziś świeci, to dobry znak, prawda?

 -Prawda kochanie, dzisiaj to wszystko się skończy – odparł.  

*  *  *

 Odzyskawszy przytomność Malone zwalczył odruch poruszenia się i otworzenia oczu. Skupił się na doznaniach, jakie mógł zanalizować bez pokazywania, że już jest świadomy. -Chłód i wilgotne powietrze… prawdopodobnie dalej jestem w krypcie pod świątynią – myślał. – Zimne podłoże, wyprostowane nogi… leżę na ziemi oparty o ścianę. Mam skrępowane ręce. Łańcuch? Nie, gruby sznur przytwierdzony do łańcucha. Mocny węzeł, nie dobrze, ktoś zna się na rzeczy.

 Poruszył się delikatnie aby sprawdzić, czy go przeszukano. Bez zaskoczenia stwierdził, iż odebrano mu wszystko co miał w kieszeniach. Delikatnie ruszył palcem lewej stopy, wybrzuszenie w wyściółce buta wskazywało, że pominięto schowaną tam żyletkę, co rodziło perspektywy. Zapach, jaki panował w tym miejscu przywodził na myśl spoconego, stojącego we własnych ekskrementach człowieka oblanego wodą. Wyczuwał też, że nie jest sam w pomieszczeniu. Rozchylił powieki, wokół panował mrok. Ktoś zakasłał, Malone rozpoznał w tym głos mężczyzny, prawdopodobnie w średnim lub podeszłym wieku. Kaszlnięcie odbiło się od ścian pozostawiając dudniące echo, po czym znów zapadła martwa cisza. Po chwili łańcuch, do którego był przywiązany poruszył się, co wskazywało na to, iż jest on przeciągnięty po pomieszczeniu, a do niego przytwierdzeni zostali inni więźniowie. Niestety poprzez kotarę ciemności jaka wisiała wokół nich, nie był w stanie zobaczyć, ilu ich jest ani kim są. W dodatku bał się odezwać, jako że nie wiedział, kto mógł słuchać. W atmosferze, jaka panowała dookoła można było wyczuć, że nie tylko Malone się czegoś obawiał. Szczęk zębów, choć ledwie słyszalny, wraz z kompulsywnymi ruchami ciał leżącymi gdzieś nieopodal detektywa łączył się w przerażającą symfonię przepełnioną cichymi jękami i pociągnięciami nosem. W ciemności przerażenie zdawało się przybierać rzeczywistą postać, choć bez określonej formy, która przechadzała się bezszelestnie, wzbudzając fale paniki i wygrywając ponurą pieśń na strunach bezsilności osadzonych tu ludzi. Malone odczuwał chłód mimo tego, że posiadał na sobie komplet jego ubrania, a miał na uwadze, że kobieta, którą tu zrzucono, była naga. Prawdopodobnie reszta również podzieliła jej los. Detektyw zachodził w głowę, jaki jest cel przetrzymywania tu ludzi. Zakładając, że raz na trzy wieczorne msze ktoś nie wytrzymuje ciszy po „wykrzyczeniu”, musiała się tu znajdować niemała ilość więźniów. Uznając swoje położenie za beznadziejne, postanowił poczekać z próbą wydostania się w nadziei na jakiś zwrot akcji.

 Po paru godzinach ze środka pomieszczenia wydobył się strumień światła. Malone nie widział jego źródła, uznał więc, że wychodzi on z urządzenia na kształt latarni. Promień był stały, jego źródłem nie mógł więc być ogień. Poświata, jaką rzucał na ciemne pomieszczenie emanowała na pal wbity w sam środek sali. Detektyw poznał, że jest to część wspornika przytrzymującego cały namiot świątyni. Malone z przerażeniem dostrzegł, gdzie promień znajduje swój koniec.

 Silne światło padało na jednego z więźniów. Jego wyniszczone ciało i bruzdy na twarzy wskazywały, że może mieć on od trzydziestu do nawet sześćdziesięciu lat. Siedział skulony pod ścianą z założonymi do tyłu, przytwierdzonymi do łańcucha rękoma, tak jak Malone. Był on nagi, na jego ciele widać było wiele ran po oparzeniach, kilka z nich zagojonych, inne świeże a w jeszcze inne wdawała się już infekcja. Wokoło niego pełno było jego odchodów, na nogach i pośladkach malowały się odleżyny. Był wychudzony i cały roztrzęsiony, Malone nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Twarz mężczyzny przejawiała tragedię złamanego człowieka, który ledwo co trzyma się swoich nadszarpniętych zmysłów i z pewnością tego żałuje. Kiedy padło na niego światło, mężczyzna był przerażony. Zaczął cały dygotać, schował twarz między rozdarte kolana z trudem powstrzymując się, aby nie wybuchnąć płaczem. Przez jego popękane i zakrwawione usta wydobywały się jednak jęki rozpaczy i zgrozy. Fala ciepła, która dotarła nawet do Malone'a musiała być dla tamtego więźnia nie do zniesienia, a sądząc po jego reakcji mógł doznać nawet szoku termicznego. Do głowy Detektywa wdała się wizja bólu, jaki sprawiają mu rany po poparzeniach dodatkowo smagane gorącymi promieniami wydobywającymi się z latarni. Falowanie powietrza wokoło więźnia przyzywało na myśl rozpalony asfalt samotnej, wyniszczonej drogi przecinającej pogorzeliska w upalny dzień. Widok mężczyzny wywołał wprawdzie poruszenie wśród innych więźniów, ale na tyle niewielkie, aby Malone zdał sobie sprawę, iż to dla nich żadna nowość. Po dźwiękach poruszających się ciał policzył ludzi. -Dwunastu… trzynastu… osiemnastu… około dwudziestu czterech więźniów nie licząc mnie… – przeraziła go ta perspektywa. Wiedział dobrze, że im więcej ludzi się tu znajduje, tym mniej oprawcy przejmują się ich losem.

 Detektyw postanowił działać. Podsunął się wyżej, rozejrzał dookoła raz jeszcze i kiedy już miał ściągać lewego buta aby wydobyć z niego żyletkę usłyszał szczęk metalowego zamka, po czym skrzypnięcie zawiasów i kroki zmierzające w jego stronę. Ktoś chwycił go za kark i boleśnie wygiął przyciskając mu głowę do podłogi, po czym rozluźnił więzy i poderwał na równe nogi. Postać pchnęła Detektywa w przód, ten zatoczył się, potknął i upadł na jednego z więźniów. Poczuł, że to młoda kobieta, ale zanim zdołał się jej przyjrzeć nieznajoma postać znów postawiła go na nogi i cisnęła w kierunku drzwi. Malone zdołał jeszcze obrzucić spojrzeniem oświetlonego więźnia. Ten również skierował na niego wzrok. W jego niebieskich, pustych niemal oczach malował się żal, ale nie dla własnego nieszczęścia, lecz dla Malone'a.

 Detektywa pchnięto na drewniane krzesło. Do nóg siedziska przytwierdzono na stalowe zatrzaski kostki, natomiast nadgarstki skrępowano do blatu stołu za pomocą stalowych uchwytów. Płyta stołu nosiła ślady krwi, która już wdała się między włókna drewna. Poczuł, że ktoś kładzie rękę na jego potylicy, po czym popycha twarz w dół. Nos Malone'a niczym fontanna trysnął krwią po silnym uderzeniu w blat. W oszołomieniu podniósł głowę i rozejrzał się. Był w niewielkim pomieszczeniu o surowych, betonowych ścianach. Stół, do którego był przytwierdzony stał zaraz za drzwiami prowadzącymi do sali z więźniami, nad nim wisiała przymocowana do elewacji pochodnia, naprzeciw zamieszczono kolejną. Na drugim końcu pokoju znajdowała się drabina prowadząca do podobnego włazu jak w świątyni. Zaraz obok niej stała potężna, stalowa szafa. Po paru chwilach postać stojąca za nim zniknęła za drzwiami, a klapa nad drabiną otworzyła się. Zszedł z niej kapłan w czarnej szacie, który po paru krokach usiadł po drugiej stronie stołu i zrzucił z głowy kaptur. Twarz czarnoskórego mężczyzny nosiła wyraźne blizny po oparzeniach na obu policzkach. Miał zgolone wszystkie włosy, łącznie z brwiami, co współgrało z pokerową mimiką. Zdawał się być po czterdziestce, na jego pokrytym bruzdami czole widniał biały tatuaż symbolu Zakonu. W ciemnych, mrocznych wręcz oczach dało się wyczytać bijący fanatyzm, swoistą niezłomność, która wystraszyła Malone'a. Samo spojrzenie tego człowieka musiało nawracać, gdyż nie pozostawiało innego wyjścia. Blizny i symbol wskazywały, że jest kimś wysoko postawionym wśród Oświeceniowców.

 -Niech będzie pochwalony nasz Światły Pan i Władca, mój synu – głos kapłana był dokładnie taki, jaki Malone zapamiętał z wieczornej mszy. Stanowił idealną manifestację potęgi i władzy, co w połączeniu z wyglądem twarzy jego właściciela dawało powalający rezultat. Detektyw o mało nie zaśmiał się, gdyż cały fenomen postaci zdał mu się popadać w tandetę omnipotencji – nazywam się Tedeus, jestem tu najwyższym kapłanem, arcybiskupem Dołu. Jak ty się nazywasz?

 -Malone. Jestem detektywem, najlepszym na Pogorzeliskach – rzekł, specjalnie dodając wartościowanie względem własnej osoby, aby nie czuć się przytłoczonym tytułem swojego rozmówcy.

 -Dobrze, Detektywie Malone. Dlaczego dokonałeś tak wielkiej profanacji i wdarłeś się do domu bożego? – ton jego głosu był spokojny, a przez to przenikliwy. Rozbrzmiewając po całym pomieszczeniu zdawał się odbijać echem, buszując po zwojach mózgowych Detektywa.

 -Cóż… ojcze, skoro Bóg ewidentnie wyjechał z tego miejsca, postanowiłem zostawić mu kartkę, że jak wróci powinien ogarnąć ten bur… – kapłan przerwał jego ironiczną wypowiedź, wymierzając mu silny cios prosto w twarz, doszczętnie gruchocząc przegrodę nosową. Malone zalał się krwią. Skarcił się w myślach za to, że dał się zwieść skromnej szacie księdza. Sądząc po sile uderzenia, skrywała ona górę mięśni.

 -Grzeszniku, dlaczego zamiast pokory prowokujesz mnie do przemocy? Czyżby nie było innego sposobu nawracania was, znajdujących się na drodze do potępienia? Odpowiedz na pytanie, dlaczego wdarłeś się do świątyni?

 -Dobrze, ojcze… – Malone gorączkowo myślał, co powiedzieć kapłanowi. Wiedział, że nie bez powodu wyciągnęli go z celi dopiero po tym, jak gorący promień padł na więźnia. Miało mu to uzmysłowić, co go czeka. Dodatkowo ego siedzącego przed nim księdza zdawało się być litą skałą. Detektyw wiedział jednak, że jeżeli skały nie da się zburzyć, trzeba się po niej wspiąć – przybyłem do Dołu parę dni temu. Zobaczyłem, że tutaj silniej niż gdzie indziej Zakon Oświecenia oddziałuje na mieszkańców, toteż postanowiłem sprawdzić, co się dzieje – „najlepsze kłamstwo wybudowane jest na fundamentach prawdy”, pomyślał.

 -Tak, rzeczywiście udało nam się zjednać wiernych i wytworzyć silną więź między nimi a nami. Bardzo pomogła w tym doktryna, której jestem autorem, traktująca o „Cichej Sile w Oczekiwaniu na Oświecenie”. Wiesz coś o niej, synu? – W głosie kapłana pojawiła się nowa nuta, stanowiąca arioso do opery wyzwolenia detektywa, mianowicie duma.

 -Sądząc po rozmowności Dolan, działa w stu procentach. Wnioskując jednak z naszej rozmowy, nie przestrzegasz jej – podpuścił kapłana Malone.

 -Nie nie, mój synu. Muszę używać słów, gdyż one najprościej trafiają do niewiernych i tych, którzy w wierze są słabi. Nie bez powodu propagowane w niektórych klasztorach śluby milczenia zyskały tak dużą popularność. Ja jednak nie mogę sobie na ten luksus pozwolić, by nawracać i przywoływać – oto Detektyw na instrumencie kapłana wygrywał kolejną nutę męczeńską.

 -Podziwiam cię, ojcze, takie poświęcenie z pewnością nie jest łatwe. Ale powiedz mi, jak chcesz propagować ją dalej, skoro nie wpuszczasz obcych do świątyni, a liczba twoich zwolenników jest mocno ograniczona, do tego stanowi dość hermetyczne grono? – To pytanie mogło wywołać pociągnięcie strun odpowiadających za nuty wiedzy lub wiary, dla Malone'a nie miało to znaczenia, gdyż chodziło o czyste wartościowanie rozmówców.

 -Wierzę, że Bóg Wszechmogący poprowadzi tę wspólnotę do światłości. Wierzę, że moja doktryna pozwoli zyskać im Jego przychylność, i że wspólnota będzie trwała po wsze czasy. A jeżeli chodzi o liczebność? Święty Mateusz uczy, „gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w Moje imię, tam jestem pośród nich”, mój synu. Czegóż ode mnie oczekujesz? – Pytanie kapłana kończyło arioso, Malone mógł wejść w pełnię opery wyzwolenia.

 -Arcybiskupie, oczekuję przebaczenia. Popełniłem grzech, którego po rozmowie z tobą wstydzę się niemiłosiernie. I choć jego brzemię będę nosił w sobie po kres mego życia, to dzięki niemu stanę się silniejszy – rzekł, jak tylko mógł udając skruchę.

 -Mój synu! – Zaintonował kapłan, po czym wstał i wyciągnął rękę nad głowę Malone'a. Jego oczy zapłonęły fanatyzmem – nie martw się! Nie zamartwiaj, albowiem Pan jest miłosierny! Wybaczę ci grzech twój ciężki i nieznośny, a brzemię odbiorę i spalę w ogniu bożej miłości! Ojcze Kampeoix! – Zawołał, drzwi za Detektywem otworzyły się i w pomieszczeniu znalazł się ten kapłan, który wprowadził tu Malone'a – oto usiadł dziś przede mną posiadacz zbrukanej duszy! Połamana, nie mogła dalej pełnić funkcji, jaką nadał jej Bóg Stwórca! Ale ja, arcybiskup Tedeus dostrzegłem i zdiagnozowałem grzech jej ciężki! A że narzędzia wiary mam doskonałe, oto co nastąpi! Nakazuję, aby ten człowiek imieniem Malone powstał wśród nas! Podczas wieczornej mszy wystawię go na widok publiczny, wobec całej wspólnoty obedrę z szat i zrzucę do rozżarzonego otworu, gdzie dusza stopi się! Potem ostudzę ją w pomieszczeniu chłodnym i wilgotnym, aby potem gorącym bożym blaskiem i młotem cierpienia formować ją w kuźni wiary po raz wtóry, aby kształt swój odzyskała i w oczach Pana naszego stała się zwierciadłem nieskażonym! Wyprowadź go, ojcze Kampeoix, niech czeka w sali na wieczorną mszę – po tych słowach zbliżył twarz do Malone'a – cierpliwości, mój synu. Cierpliwości.

 Kiedy kapłan wprowadził Detektywa do zaciemnionej sali z osadzonymi, ten udał że chce się wyrwać, aby w rzeczywistości sprawdzić, czy ksiądz ma broń. Kiedy był już pewny, że nie, raz jeszcze celowo potkną się, aby upaść na tę samą kobietę co poprzednio. W znikomej poświacie męczeńskiego światła ujrzał, że pośród zaniedbanych ciemnych włosów, na skroni dziewczyny znajduje się niewielka, prosta blizna. Ksiądz szybko poderwał Malone'a za fraki i przymocował do łańcucha, w tym samym miejscu, co poprzednio. – Cholera – myślał, odprowadzając wzrokiem kapłana za drzwi – przejechałem się. Retoryką z fanatyzmem jeszcze nikt nie wygrał, ale poszło nie najgorzej, dalej mam ręce – pocieszał się w duchu. Rzeczywiście, fakt, że przegrał pojedynek dialektyczny z arcybiskupem dał mu jednak trochę czasu do działania. Wiedział też dobrze, że klamry montowane przy nadgarstkach służyły do obcinania dłoni złodziejom, o czym świadczył sam blat stołu z zaschniętą na nim krwią. Detektyw siedział nieruchomo jeszcze przez chwilę, starając się usłyszeć dźwięk manipulacji włazem, przez który wszedł arcybiskup. Kiedy zdało mu się, że dosłyszał uderzenie, szybko prawą nogą ściągnął but z lewej nogi i podrzucił go pod ścianę tak, że ten wylądował zaraz przy łańcuchu. Wyginając się przeciągnął silnie zawiązany sznur wokół jego nadgarstków i palcami zerwał wyściółkę obuwia, wyciągnął żyletkę i przeciął krępujące go wiązanie. Przyodział stopę, wstał i szybko podbiegł do dziewczyny, na której dwa razy się przewrócił. Zbliżył oczy do jej twarzy. W jej wymęczonym spojrzeniu dostrzegł wyraźnie granicę wytrzymałości, ta zdawała się go nawet nie zauważać. Potrząsnął nią trochę, aby się ocknęła. Teraz w oczach namalowała się nutka paniki.

 -Spokojnie, jestem detektywem wynajętym, aby cię odnaleźć. Nazywam się Malone, ty jesteś Saika, Tak? – mówił spokojnym, mocnym głosem. Dziewczyna ze strachu przed mówieniem tylko wyraźnie skinęła głową. Malone przeciął sznur na który była przymocowana do wspólnego łańcucha i postawił ją na nogi. Saika niemal od razu upadła na ziemię, więc Malone zarzucił jej ramię sobie na plecy, dźwignął ją na nogi, odwrócił się i spojrzał raz jeszcze na oświetlonego więźnia. Z jego ran wydobywała się krew, kiedy już kompletnie bezwładnie leżał półprzytomny. Resztkę sił zużył na podciągnięcie w górę głowy i obrzucenie Malone'a błagalnym spojrzeniem. Detektyw jednak wiedział, że nic nie może zdziałać. Gdyby wypuścił wszystkich więźniów, zginęli by na pewno wymordowani przez fanatycznych Dolan na rozkaz kapłanów. Malone zwalczył w sobie odruch człowieczeństwa i z Saiką na plecach ruszył w stronę stalowych drzwi. Wiedział, że za nimi znajduje się jeszcze jeden kapłan, choć nieuzbrojony, to z pewnością niebezpieczny. Detektyw szybko odsunął zasuwę drzwi i wpadł z impetem do wnętrza pomieszczenia. Zaskoczony ksiądz zerwał się z krzesła dokładnie w chwili, kiedy Malone pchnął ledwo żywą Saikę prosto na niego. Oboje upadli ciężko na ziemię. Detektyw jednym szusem skoczył na nich, przygniatając księdza, szybkim ruchem podciął mu żyletką gardło i zacisnął dłoń na jego ustach. Dziewczyna roztrzęsiona podpełzła pod ścianę i tam przerażona patrzyła, jak z kapłana wraz z gorącą krwią upływa resztka życia.  

 Malone wstał i podbiegł do szafy. W jej wnętrzu znalazł swoje rzeczy. Zerwał z siebie płaszcz, owinął nim Saikę i przeładował Berettę. Trzymając ją w dłoni wspiął się po drabinie i uchylił właz. Prowadził on do ciemnego, pustego pomieszczenia. Złapał dziewczynę za rękę i poganiając ją kazał jej wejść po drabinie za nim. Kiedy znaleźli się na górze, detektyw zatrzasnął klapę i rozejrzał się. Z ciemnego pokoju jedynym wyjściem były drewniane drzwi. -Teraz albo nigdy – pomyślał, przystawił broń do futryny i złapał za klamkę.

 Przez szparę, ku jego zaskoczeniu ujrzał wnętrze baru i plecy barmana od którego przyjął zlecenie. Malone syknął. Starzec odwrócił się i w zdziwieniu rozwarł szeroko oczy, po czym wskoczył na zaplecze.

 -Jak sie tu znalazł? Co tu, cholera robi?

 -Wykonuję twoje zlecenie, starcze. Oto dziewczyna – zakrwawioną ręką wskazał siedzącą pod ścianą, okrytą jego płaszczem Saikę.

 -Dobry boże! – lamentował barman, kiedy ostrożnie zbliżył się do niej. Padł przed nią na kolana i delikatnie przytulił jej twarz do swojej klatki piersiowej. Po jego policzkach ściekły łzy. Serce Malone'a waliło niczym dzwon, puls rozrywał mu czaszkę. Wiedział, że jeżeli chcą przeżyć, muszą się spieszyć, nie było czasu na dociekanie, dlaczego właz prowadził do baru.

 -Dobra staruchu – powiedział ostrym tonem Detektyw – jesteś mi winien dokładne wyjaśnienie, ale teraz zrobisz grzecznie co powiem, albo odstrzelę ci ten tępy łeb. Ubierz ją w jakieś dolańskie łachy, tylko żeby zakryła sobie głowę. Jakieś dwieście metrów na północny wschód od bramy osady jest niewielkie wzniesienie, tam porozmawiamy. Spakuj też moją nagrodę – policzył naprędce – dwa litry lokalnej i cztery paczki amunicji, choć za to ścierwo, co tu zrobiłem należy mi się więcej. Na co czekasz? Zbieraj się do cholery!

 Słońce świeciło w pełni, kiedy mijali bramę Dołu. Malone pozwolił Barmanowi i Saice się wyprzedzić, żeby zgarnąć swój pozostawiony przy palisadzie ekwipunek. Podczas marszu skręcił i zapalił papierosa, brał głębokie wdechy starając się uspokoić. Szli w milczeniu, detektyw był skołowany i wściekły, jego głowa pękała od pytań i niedopowiedzeń. Umazana krwią kapłana ręka trzęsła się utrudniając przyłożenie papierosa do ust. Był wycieńczony, a mimo tego uradowany i pełen podziwu dla własnej osoby. Nigdy wcześniej nie znalazł się w takim niebezpieczeństwie, nigdy wcześniej z takiego nie wyszedł. W dodatku cało. W końcu dotarli za niewielkie wzniesienie, barman wycieńczony zrzucił z siebie Saikę i razem usiedli na piasku. Malone stał nad nimi, miał nieodpartą ochotę wyciągnąć Berettę z kabury i wymierzyć barmanowi w głowę, po czym beznamiętnie pociągnąć za spust. Na twarzy starca panujący wokół kurz osadził się na kanałach, które pozostawiły łzy.

 -Masz moje honorarium? – zaczął Malone. Barman ściągnął niewielką sakwę i podał detektywowi. Ten sprawdził zawartość: trzy paczki amunicji i dwie litrowe butelki brunatnego płynu.

 -Mówiłem, staruchu, miały być cztery.

 -Umawiał sie na trzy, dostał trzy.

 -Dobra, masz mnie. A teraz, starcze, bez ceregieli. Czemu, do cholery, właz od katakumb świątyni Oświeceniowców prowadzi do twojego baru? Dlaczego Saika jest dla ciebie taka ważna? I w końcu, do cholery, dlaczego mieszkając w Dole w ogóle mówisz? Wiem, że nie muszę cię o to prosić, ale streszczaj wypowiedź. Najlepiej przedstaw to w prostych punktach.

 -Zakon przybył do dołu. Nowa doktryna milczenia, wybór miejsca budowy świontyni. Okazuje sie, że właz prowadzi do baru. Zakon potrzebuje kanału przerzutowego zgromadzonych datków, a bar to idealne miejsce. Zabierajom mi córke, Saike, ma wtedy dziesięć lat. Oddajom jom do rodziny, co nie mogom mieć dzieci. Mnie publicznie oskarżajom o jakiś grzech czy coś, a żeby Zakon mógł pochwalić się miłosierdziem, zostawiajom mnie w barze i robiom ze mnie przykład dla innych. Ludzie się ze mnom nie zadajom, bo jestem wyklenty. Zostałem ze wzglendu na Saikę, bo zakon karze współpracować, bo grożom jej. Wystarczająco krótko? – rzucił beznamiętnie i znów położył głowę dziewczyny na swojej klatce piersiowej. Malone stał jak wryty. Nie wiedział kompletnie co powiedzieć. Myśli dryfowały, nie mogąc znaleźć logicznego toku – no – kontynuował barman – niech opowie teraz, jak to sie stało, że Saika w takim stanie wychodzi z nim przez krypte.

 Malone spokojnie opowiedział historię barmanowi, większość z tego co mówił nawet stanowiła prawdę. Kiedy skończył, starzec był jeszcze bardziej załamany, mocniej tulił córkę w ramionach. Detektyw podał mu skręconego papierosa i zapalniczkę.

 -Nie możecie tam wrócić – rzekł, kiedy skończył opowiadać. – Ciebie zabiją, ją znowu wrzucą do lochu.

 -No tom trup. Mam chore serce, nie dojde dalej jak kilometr od osady. To zresztą nie ważne, uratował jom, a co ona ma teraz zrobić? – Kiedy to pytanie wisiało nad ich głowami niczym miecz Damoklesa, na pagórku stanął Zygmunt. Obserwator powoli zbliżał się w ich kierunku.

 -No, to może być nadchodzące wyjście – powiedział Malone przypatrując się jego sylwetce – to z nim twoja córka miała romans, starcze. – Po jego słowach Saika drgnęła. Zwróciła głowę w kierunku nadciągającej postaci i rozszerzyła zmęczone oczy. Podpierając się na ramieniu swojego ojca wstała. Kiedy Obserwator podszedł do nich na jakieś dziesięć metrów podeszła do Malone'a i przytuliła się. Zaskoczony Detektyw nawet nie zdążył jej objąć, kiedy ta wyrwała mu broń z kabury, szybko wymierzyła i wypaliła cztery strzały w kierunku Zygmunta. Kiedy ten padł na piach, Saika upuściła Berettę i skuliła się na ziemi. Malone zszokowany spojrzał na nią, potem przeniósł wzrok na barmana, równie zaskoczonego, co on. Starzec podczołgał się do dziewczyny.

 -Córeczko, skarbie, dlaczegoś to zrobiła? – powiedział z trudem znajdując słowa.

 -To przez niego mnie tam wrzucili – skwitowała. Miała bardzo łagodny głos, choć zdradzający ślady katorgi, jaką przechodziła jeszcze niespełna godzinę temu. Malone podszedł do Obserwatora. Dwie kule tkwiły w brzuchu, trzecia w klatce a czwarta rozerwała szczękę rozsypując zęby po piasku.

 -Głupia, mógł cię stąd zabrać, tak był w tobie beznadziejnie zakochany, że pewnie i do Bastionu Zachodniego Wybrzeża by cię zaciągnął.

 -A czemu on tego nie zrobi? – Zapytał pretensjonalnie barman – tak, jak chce wódy to od razu, a jak pomagać to nie i nie.

 -Nie przeciągaj struny, starcze. Nie masz czym zapłacić za zlecenie, poza tym nie będę się tułał z chorym na serce barmanem i jego roztrzęsioną córeczką – po tych słowach Saika momentalnie przestała łkać, wstała i wyprostowała się.

 -Zabiłam go, jego ekwipunek jest mój. Dostaniesz z niego to co ci najpotrzebniejsze, jak mnie stąd zabierzesz do tego całego Bastionu. Ojciec nie da rady się stąd ruszyć, musi więc zostać. Jeżeli jednak mamy cokolwiek zrobić to teraz, zanim się zorientują, że pociąłeś tamtego kapłana na dole – jej ton był niewzruszony, wręcz zimny. Czegokolwiek doświadczyła w katakumbach Zakonu musiało strasznie odbić się na jej psychice. Malone był pod wrażeniem. To, że zostawiła od tak ojca nie dziwiło go zbytnio, wszak pewnie uważała, że oddał ją bez walki. Ale po takim załamaniu tak nagle się pozbierać i wygłosić tak upragnione przez Malone'a, logiczne zdanie? Był zafascynowany.

 -Zbieraj się, kwiatuszku, nie mamy czasu – rzekł, po czym podszedł do barmana i wyciągnął rękę. Ten wzdrygnął się, ale po chwili uścisnął dłoń detektywa – twoja córeczka rzuciła dobrą propozycję, zabiorę ją do Bastionu Zachodniego Wybrzeża.

 -Dobry chłop, cholera – rzucił barman. – To dobra cena za takom usługe?

 -Nie, starcze. Ale to zapewne twoje ostatnie życzenie zanim Zakon cię dopadnie, a ja sam mam córkę.

 -Tak? Jak się w niego wdała, to pewnie taka sama łajza jak tatuś – rzucił barman, wyginając swoje popękane usta w grymas uśmiechu. Malone poczekał, aż Saika przebrała się w ubranie Obserwatora. Jego ciemne, wojskowe spodnie w połączeniu z dziurawą bluzą były na nią za duże, ale zdawały się funkcjonować w miarę dobrze. Zarzuciła na głowę kaptur, zakrywając włosy. W buty wepchnęła kawałki dolańskiego odzienia, jaki dał jej ojciec, co w połączeniu z mocnym ich zawiązaniem zniwelowało różnicę rozmiarów. Kiedy zarzuciła plecak na grzbiet i stanęła przed detektywem, ten był porażony jej wyglądem. Stała wyprostowana, pewna siebie. Na jej twarzy malował się lekki uśmiech głodnego przygody człowieka, lecz w zachowawczym tonie. Niebieskie oczy, choć zdradzały zmęczenie, pokazywały też swoistą niezłomność i determinację, która zawróciła na chwilę w głowie detektywa. Kiedy otrząsnął się, zwrócił wzrok ku barmanowi.

 -Starcze, na twoim miejscu nie czekałbym na to, aż dorwie mnie Zakon – powiedział, wyciągając broń – możesz to zrobić sam, mogę to zrobić za ciebie, możemy tego nie robić. Co powiesz?

 -Ach… – westchnął. Nie był przerażony, dał raczej wyraz zmęczeniu. – Ma rację. Tamci jeszcze mnie pokrojom albo co gorsze, zabroniom pić… ma rację – podniósł się i podszedł do Saiki – córko, mam nadzieję, że ni masz mi za złe…

 -Przestań. Nie znoszę w tobie wymowy i uległości. Wiem, że nie miałeś wyjścia – łzy nabiegły jej do oczu. Przytuliła się do niego i pocałowała w policzek – pa tato – rzekła i odeszła na parę metrów, po czym zasłoniła ręką uszy.

 -No dobra, starcze. Jesteś gotów?

 -Ta, niech o nią dba, jasne?

 -Jasne – odparł Malone, wyciągnął broń, przeładował i wycelował w głowę barmana.

 -Poczeka! Nie mówił nic o swojej córce. Wszystko z niom dobrze?

 -Jak ją znajdę, to się dowiem.

Strzał rozległ się po Pogorzeliskach. Malone poczuł, że wraz z nim uleciało napięcie całej tej sytuacji, w jaką się wpędził. Ciało barmana upadło bezwładnie na piasek z głuchym hukiem. Detektyw podszedł do Saiki i stanął naprzeciw niej. Ta bez słowa patrzyła na niego przez chwilę nabiegłymi od łez oczami. Kiedy pierwsza spłynęła po jej policzku kiwnęła głową. Gdy promienie słońca oświetlające otaczające ich Pogorzelisko odbiło się od spadającej kropli, Malone wskazał kierunek marszu.

 -Dziękuję, wiesz, że mnie stamtąd wyniosłeś i że oszczędziłeś mu cierpień – powiedziała po chwili.

 -Ta, nie ma za co, kwiatuszku – rzekł, odpalając papierosa – to masz gratis. Martwi mnie tylko jedno…

 -Co takiego? – zapytała z zaciekawieniem.

 -Zostawiłem bogu ducha winnego strażnika nagiego i przywiązanego do jakiegoś pala przy bramie, a w dodatku zakneblowanego.

 -Nic wielkiego, i tak nie był rozgadany.

 

MK

Z dedykacją dla KW

Koniec

Komentarze

Pierwszy akapit i dwa razy brud

Posiadał on bardzo rozbudowany ogórek – zabawny błąd – ogródek

że mój towar Ci nie śmierdzi staruszku. – małą literą ci

ociekająca stróżkami brudnego potu twarz starego barmana. – sprawdź różnicę między stróżka i strużką

bardzo zadbany fartuch? – 

potem chwycił za damski perfum – perfumy tak ja drzwi albo spodnie – nie mają liczby pojedynczej 

ściął twarz – komu i czym pościnał tę twarz

Szklanka dobiegła końca, – wygrała maraton?

Dobra, kończę wypisywanie i tylko czytam. Aha, jeszcze zapis dialogów do remontu.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

bo płaci jak za zborze. – to musiałam wynotować: zbór i zboże to różne rzeczy

MKBulo, przykro mi bardzo, ale nie skończę tego opowiadania. Nawet nie jest źle napisane, ale tyle szczegółowych opisów, tyle drobiazgów uwzględniłaś, że nie mam siły czytać. Nie wiem jak dalej z akcją, trochę zerknęłam na zakończenie i nie spodobało mi się. Zabijamy tatusia? Ot tak sobie?

Sorki, jakoś nie przekonuje mnie to opowiadanie. Może w środku było lepiej, ale nie miałam sił przeczytać.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Kurczę, brak prądu wyciął mi komentarz. Ale widzę, że Bemik część z tego wypisała.

Nadmiar szczegółów na początku straszliwie zniechęca. Zanim czytelnik dowie się, o co chodzi, musi przebrnąć przez opisy, co barman powiedział, co detektyw pomyślał o tym, co barman powiedział… Naprawdę ważne jest, w co ubrany był Obserwator?

Ale potem zaczyna być ciekawiej – interesująca religia, dobrze opisane nabożeństwo…

Detektyw wygląda na idiotę, a ja nie lubię głupich bohaterów. Kto zaczyna śledztwo od upicia się przy zleceniodawcy? Nic nie wie o zleceniu, więc zaczyna śledzić pierwszego obcego człowieka… No, to chyba nie jest skuteczna metoda.

Ta współczesna wstawka w środku nie bardzo pasuje.

I Blask. Główny element fantastyczny w opowiadaniu, ale nic na ten temat nie wyjaśniasz. Na czym polegał? Dlaczego skłonił ludzi do porzucenia domów?

Przed Tobą jeszcze trochę pracy nad warsztatem. Myślniki od reszty zdania oddzielamy spacją. Obustronnie. Interpunkcja kuleje, zapis dialogów do wymiany. Czasami zdarzają się niezgrabne konstrukcje, jak te biegające szklanki i skręty.

Sprawdź jeszcze w słowniku “zborze”. Możesz się zdziwić.

nie specjalnie => niespecjalnie

z resztą => zresztą

nie więcej jak półtorej metra od ziemi.

Metr jest rodzaju męskiego.

Ubrał buty i bez słowa przeszedł przez drzwi

Butów ani ubrań się nie ubiera.

nie dobrze => niedobrze

Delikatnie ruszył palcem lewej stopy, wybrzuszenie w wyściółce buta wskazywało, że pominięto schowaną tam żyletkę,

Jaką grubość miała ta żyletka, skoro dało się wyczuć ją stopą?

Zostałem ze wzglendu na Saikę, bo zakon karze współpracować,

“Karze“ też sprawdź w słowniku. I nie mów, że to barman tak nieprawidłowo mówi, bo pisowni raczej nie słychać.

Babska logika rządzi!

W znikomej poświacie męczeńskiego światła ujrzał, […]. ---> nie mam pojęcia, czym charakteryzuje się męczeńskie światło.

Ciało barmana upadło bezwładnie na piasek z głuchym hukiem. ---> tjaaa, ciało człowieka upadło z hukiem na piasek…

Słabieńko. I fabularnie, i językowo. Przykro mi, że musiałem to napisać.

 

Przyznam, że również nie doczytałem do końca. Skończyłem mniej więcej w połowie. Liczne i szczegółowe opisy nie przeszkadzałyby, gdybyś nie umieszczała ich między dialogami, bo czasem traciłem wątek wymiany zdań.

Sporo błędów, to właśnie nie pozwoliło mi dokończyć czytania. Jak przeredagujesz to i ja się poprawię :) Może korzystaj z betowania? Trochę tu jest cudaków (ludzi cudnych, przyp. tłum.), którzy poświęcają swój czas na: krytykę, łajanie, wytykanie i finalnie naukę mniej doświadczonych autorów. A to wszystko przed publikacją tekstu na portalu.

 

Czekam na poprawki, wtedy poczytam dalej, bo historia nie wydaje mi się wcale taka zła.

Wybacz Autorko, ale nie umiem czytać tekstu, w którym zlekceważono interpunkcję, pełnego usterek, błędów, dziwnych sformułowań i fatalnie skonstruowanych zdań. Z trudem dobrnęłam do pierwszych gwiazdek i nie mogę obiecać, że przeczytam resztę, albowiem początek zupełnie mnie nie zainteresował, nie mam też żadnej gwarancji, że dalszy ciąg jest napisany lepiej. :-(

 

Nikt nie pytał, nie wtrą­cał nosa w cudze spra­wy… – Nikt nie pytał, nie wsadzał nosa w cudze spra­wy… Lub: Nikt nie pytał, nie wtrą­cał się w cudze spra­wy

 

za­pach prze­ter­mi­no­wa­ne­go, uwa­rzo­ne­go z nie wia­do­mo czego al­ko­ho­lu… – Alkoholu nie warzy się.

 

sala na bazie pro­sto­ką­ta… – …sala na planie pro­sto­ką­ta

 

Na­prze­ciw wej­ścia ob­cią­żo­ne­go ma­syw­ny­mi, wzmoc­nio­ny­mi stalą drzwia­mi… – W jaki sposób drzwi obciążały wejście?

 

za­czął nie­spiesz­nie za­pa­lać świe­ce i inne naf­tów­ki po­roz­sta­wia­ne po barze. – Świece naftowe???

Może: …za­czął nie­spiesz­nie za­pa­lać świe­ce i naf­tówki po­roz­sta­wia­ne na barze.

 

-Tak, graj w te swoje gier­ki jak resz­ta, ja i tak wiem, że mój towar Ci nie śmier­dzi sta­rusz­ku. – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza. Ten błąd występuje w całym opowiadaniu.

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

Zajrzyj tutaj: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Po paru chwi­lach po­je­dyn­ku spoj­rzeń nie­ogo­lo­na twarz wy­da­ła z sie­bie dźwięk… – Od kiedy twarz wydaje dźwięki?

 

Bar­man nie tylko prze­mó­wił do niego pierw­szy, ale także zdra­dził, że jest on na tyle dlań ważny, że zna­lazł miej­sce w swo­jej pa­mię­ci, aby wspo­mnieć jego ostat­nią wi­zy­tę. – Ilość zaimków sprawiła, że przestałam się orientować, kto jest ważny i dla kogo. :-(

 

dwie bu­te­lecz­ki per­fum, męski „Brute” i dam­ski, ozdo­bio­ny ja­kimś fran­cu­skim na­pi­sem. – …dwie bu­te­lecz­ki per­fum, męskie „Brute” i dam­skie, ozdo­bio­ne ja­kimś fran­cu­skim na­pi­sem.

 

potem chwy­cił za dam­ski per­fum chcąc go wy­pró­bo­wać. – …potem chwy­cił dam­skie per­fumy, chcąc je wy­pró­bo­wać/ powąchać.

 

naj­wol­niej jak tylko mógł nalał po­dwój­ną szklan­kę… – Barman nie nalał podwójnej szklanki, mógł nalać do szklanki podwójna porcję trunku.

 

przy na­stęp­nej wi­zy­cie cena znów po­szła by w górę. – …przy na­stęp­nej wi­zy­cie cena znów po­szłaby w górę.

 

po czym na­tych­miast osu­szył szklan­kę aby nie po­zo­sta­wić bar­ma­no­wi zbyt dużo miej­sca do ma­new­ru. – Czy w mokrej szklance barman miał więcej miejsca do manewrowania?

 

wła­ści­ciel nalał szklan­kę i na­peł­nił pier­siów­kę… – Szklanki nie można nalać, płyn można nalać  do szklanki.

 

Amu­ni­cja do jego Be­ret­ty… – Amu­ni­cja do jego be­ret­ty

Nazwy broni piszemy małą literą.

 

to na na­puch­nię­tą od na­głe­go przy­pły­wu krwi gębę bar­ma­na… – Nagły przypływ krwi nie powoduje opuchnięcia.

 

Pal­cem wska­zu­ją­cym ude­rzył w szklan­kę, która siłą pędu prze­su­nę­ła się na skraj lep­kiej lady. – Obawiam się, że popchnięta szklanka raczej przewróci się, niż przesunie po lepkiej ladzie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Doczytałem! Tak, uważam to za sukces, bo.. błędów pełno, braku logiki w kilku (łagodnie mówiąc) miejscach również bym się dopatrzył, ponadto w tekście występują powtórzenia, w sporej części wynikające z brak umiejętności nazwania podmiotu inaczej, bądź wykorzystania instytucji podmiotu domyślnego. ;)

Z drugiej strony historia mnie zaciekawiła, choć taką treść dałoby się spokojnie i – na dodatek z korzyścią dla tekstu –  zmieścić w dwa razy mniejszej liczbie znaków; albo i lepiej. 

Widzę potencjał i – niestety – brak doświadczenia oraz wyrobienia pisarskiego. Jeśli będziesz chciała zamieszczać tu kolejny tekst, proponowałbym poproszenie kogoś, najlepiej kilku osób, o betowanie.

Sorry, taki mamy klimat.

Nieładnie, Autorko. Prawie miesiąc minął od opublikowania tekstu i nawet te wskazane palcem błędy nie są poprawione. To, plus przegadanie zniechęciły mnie do dokładnej lektury tego bardzo długiego tekstu. Nuży już po kilku pierwszych akapitach, a to nie jest dobrze. 

Jeśli zaglądasz tu i czytasz pozostawione pod tekstem komentarze, mimo że na nie nie odpowiadasz, to weź do serca wszystkie powyżej wypisane rady. Od siebie dodam jeszcze – zacznij jednak od znacznie krótszych tekstów – łatwiej nad nimi zapanować pod każdym względem i łatwiej wyćwiczyć warsztat. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Tak, po pierwsze przepraszam, że się tym nie zajmowałem, miałem sprawy doczesne, odciągające mnie od literatury jako takiej. Po drugie chciałbym sprostować, nie jestem kobietą. Po trzecie, to było pierwsze opowiadanie, przepraszam, że kogoś mogłem tak… rozwścieczyć błędami, a i dziękuję za porady i ich wytknięcie. Szczerze mówiąc nie jestem zadowolony z tego opowiadania, to było pierwsze, taki taktyk-zaczep, żeby od czegoś zacząć. Poprawię je może kiedyś, teraz wrzuciłem drugie, może wam się spodoba. Nazywa się “Detektyw Malone i Świr w Wielkim Mieście”, nad tamtym już trochę posiedziałem.

Chciałbym jeszcze dodać, że Malone, jak to ma w zwyczaju, nie przejął się tym, że został tu nazwany idiotą.

Pozdrawiam i dziekuję,

MKB

No to miejmy nadzieję, że teraz będzie już tylko lepiej. :-)

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka