- Opowiadanie: Przemek Hytroś - KOS 04

KOS 04

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

KOS 04

 

 

I tak będę robił to nadal. Dla­cze­go? Bo nie można tego z ni­czym po­rów­nać. Uczu­cie jakby na­praw­dę wy­ro­sły ci skrzy­dła. Jeśli jest to w two­jej krwi, po pro­stu nie mo­żesz się tego po­zbyć, chcesz wię­cej. Wkła­dasz hełm, wszyst­ko cich­nie i idzie w za­po­mnie­nie. Wiesz, co cię czeka, i na­sta­je chwi­la, w któ­rej ro­bisz, co do cie­bie na­le­ży. Twój umysł staje się cał­ko­wi­cie pusty, twój umysł ogar­nia sza­leń­stwo.

 

Eddie Ka­za­ma w wy­wia­dzie dla Sky­News, „Łowcy Życia”, sezon 12.

 

*

Oasis szu­mia­ła tym spe­cy­ficz­nym, nie­prze­rwa­nym szu­mem, który wy­twa­rza­ją wie­lo­mi­lio­no­we, wiecz­nie czu­wa­ją­ce mia­sta. Noc prze­le­wa­ła się przez jej sze­ro­kie, gład­kie jak lu­stro wody ulice, raz po raz roz­ga­nia­na ja­sny­mi smu­ga­mi pę­dzą­cych trans­por­te­rów.

Ernee po­de­szła do wy­so­kie­go, wą­skie­go okna. Na­ci­snę­ła nie­wiel­ką wy­pu­kłość na fu­try­nie i szyba znik­nę­ła ze świ­stem. Ko­bie­ta po­czu­ła na twa­rzy chłod­ny po­wiew wia­tru, a w noz­drzach ostry za­pach po­wie­trza. Jak za­wsze miała wra­że­nie, że w tej sztucz­nie skom­po­no­wa­nej mie­sza­ni­nie gazów błą­ka­ją się kro­pel­ki octu. Wzię­ła kilka głęb­szych od­de­chów i nie­przy­jem­ne uczu­cie szyb­ko mi­nę­ło.

Spoj­rza­ła w dół. Była trze­cia w nocy, ale mimo to wszę­dzie do­strze­ga­ła ruch. Mia­sto nigdy nie za­sy­pia. Mia­sto nigdy nie od­po­czy­wa. Da­le­ko na ho­ry­zon­cie pło­nę­ły wy­so­kie na trzy­sta pię­ter słupy ge­ne­ra­to­rów at­mos­fe­ry. Dzię­ki nim Oasis mogła spo­cząć pod otwar­tym nie­bem. Nie­wiel­ka bańka po­wie­trza po­śród ob­ce­go morza czer­wie­ni…

Za­brzę­czał ko­mu­ni­ka­tor.

– Słu­cham? – po­wie­dzia­ła, nie od­wra­ca­jąc się od okna.

– Witaj, ptasz­ku. – Dom wy­peł­nił się mięk­kim, mę­skim gło­sem, który otu­lił ją ni­czym płaszcz. – Cze­kasz na trans­mi­sję?

– Tak. Tran­zyt zaraz się za­cznie. A wy? O któ­rej ska­cze­cie?

– Praw­do­po­dob­nie o dzie­sią­tej. Plus, minus.

– De­ner­wu­jesz się?

– Nie…

– A ja tak, San­der. Nie zmru­ży­łam oka przez całą noc.

– Ernee… – Męż­czy­zna za­wa­hał się. – Roz­ma­wia­li­śmy już o tym. To ostat­ni sezon i potem ko­niec. Obie­cu­ję. Jesz­cze tylko kilka sko­ków…

– Już to sły­sza­łam – prze­rwa­ła mu. – Wiele razy.

– Jak tam mały? – zmie­nił temat.

– Do­brze. Przed chwi­lą się obu­dził i kopie.

– Roz­ra­bia­ka. Nie może usie­dzieć na miej­scu. Jak tatuś.

Za­śmia­ła się.

– Zde­cy­do­wa­nie tak.

– Bę­dziesz oglą­dać skoki?

– Zde­cy­do­wa­nie nie.

– Nigdy cię nie na­mó­wię, praw­da?

Wes­tchnę­ła.

– Do­brze wiesz, że nie. Po tran­zy­cie wy­łą­czam holo i nie mam za­mia­ru go od­pa­lać, do­pó­ki nie po­ja­wisz się w drzwiach.

Ode­szła od okna i usia­da­ła na sze­ro­kiej pu­cho­wej ka­na­pie. Prze­ciw­le­gła ścia­na roz­bły­sła nie­bie­skim bla­skiem. Po chwi­li oczom ko­bie­ty uka­zał się widok roz­pa­lo­nej tar­czy sło­necz­nej przy­tłu­mio­ny przez po­tęż­ne fil­try te­le­sko­pów.

– Ernee…?

– Tak, San­der?

– Ja…

– Wiem, San­der. Wróć do nas cały i zdro­wy.

Dom za­milkł.

Ma­lut­ka czar­na krop­ka wpły­nę­ła na morze fa­lu­ją­ce­go ognia.

To pierw­sze przej­ście Ziemi na tle Słoń­ca, odkąd lu­dzie osie­dli­li się na Mar­sie. Na­stęp­na taka oka­zja miała się nada­rzyć do­pie­ro za trzy­sta lat. Każdy, nie­waż­ne, czy uro­dził się w Oasis i nigdy nie był na Błę­kit­nej Pla­ne­cie, czy wy­emi­gro­wał stam­tąd w ce­lach za­rob­ko­wych, ide­olo­gicz­nych lub z czy­stej cie­ka­wo­ści, chciał zo­ba­czyć tran­zyt. Gdyby to była Wenus albo Mer­ku­ry, nikt by się nie za­in­te­re­so­wał. Ale Zie­mia to prze­cież ko­leb­ka ludz­ko­ści, Matka i po­czą­tek wszyst­kie­go…

Oczy­wi­ście po­ja­wi­li się szar­la­ta­ni, któ­rzy w tym rzad­kim zja­wi­sku upa­try­wa­li znak zbli­ża­ją­cej się apo­ka­lip­sy. Prze­róż­ni pro­ro­cy i szur­nię­ci mi­strzo­wie nowo po­wsta­łych sekt na­wo­ły­wa­li do na­wró­ce­nia, oczysz­cze­nia duszy i po­rzu­ce­nia zdo­by­czy no­wo­cze­snej tech­ni­ki, która „bru­tal­nie gwał­ci Nowy Świat”. Na szczę­ście tylko nie­licz­ni miesz­kań­cy ko­lo­nii ule­ga­li ich ka­ta­stro­ficz­nym wi­zjom. Zde­cy­do­wa­na więk­szość z za­par­tym tchem i uczu­ciem no­stal­gii oglą­da­ła trans­mi­sję w za­ci­szu swo­ich miesz­kań.

Ernee od­wró­ci­ła wzrok od ekra­nu. Nawet to pięk­ne wy­da­rze­nie nie było w sta­nie po­wstrzy­mać fali złych prze­czuć zwią­za­nych z nad­cho­dzą­cym dniem. Roz­mo­wa z San­de­rem nie uspo­ko­iła jej ani tro­chę, a re­li­gij­ny cyrk wokół tran­zy­tu pod­sy­cał strach.

Otu­li­ła się kocem, za­czę­ła de­li­kat­nie gła­dzić brzuch i po­now­nie spoj­rza­ła na holo. Krop­ka do­cie­ra­ła już do kra­wę­dzi tar­czy i ko­bie­ta miała wra­że­nie, że pla­ne­ta za chwi­lę spad­nie w ciem­ność, jak kulka sta­cza­ją­ca się po bla­cie stołu. Za­mknę­ła oczy, nie chcąc wi­dzieć ostat­nich se­kund trans­mi­sji. Wszyst­ko bę­dzie do­brze, po­my­śla­ła, a potem po­zwo­li­ła, by sen wy­tłu­mił wszel­kie tro­ski.

 

*

 

W dole for­mo­wa­ło się po­tęż­ne tor­na­do. Czer­wo­ne tu­ma­ny kurzu, pyłu i ka­mie­ni roz­po­czy­na­ły sza­leń­czy ta­niec wokół pu­ste­go, nie­re­gu­lar­ne­go oka, które wy­zy­wa­ją­co ły­pa­ło na San­de­ra. We­dług ja­jo­gło­wych z CWE hu­ra­gan miał osią­gnąć siłę F4, a może nawet F5.

Męż­czy­znę prze­szedł dreszcz. Na samą myśl, że za mo­ment znaj­dzie się w samym środ­ku tego wi­ru­ją­ce­go pie­kła, mię­kły mu ko­la­na. Stał jak urze­czo­ny przy pa­ne­lu i po­dzi­wiał pięk­ne wi­do­wi­sko, które roz­gry­wa­ło się kilka ki­lo­me­trów niżej. Wy­wo­łał trans­mi­sję jed­ne­go z au­to­ma­tów krą­żą­cych wokół punk­tu zero. Na ekra­nie po­ja­wi­ła się brą­zo­wo-tur­ku­so­wa ścia­na skłę­bio­nych mas po­wie­trza, ukła­da­ją­ca się w cha­rak­te­ry­stycz­ną spi­ra­lę. Po­ni­żej krą­ży­ły dzie­siąt­ki botów re­je­stru­ją­cych i zdal­nie ste­ro­wa­nych czuj­ni­ków, które wy­glą­da­ły jak szer­sze­nie ata­ku­ją­ce na­trę­ta.

Się­gnął do kla­wia­tu­ry i wy­stu­kał kom­bi­na­cję kla­wi­szy. Przed jego twa­rzą prze­su­nę­ła się se­kwen­cja ob­ra­zów uka­zu­ją­ca ży­wioł z róż­nych per­spek­tyw.

– Cie­ka­we… – mruk­nął i za­trzy­mał kadr. Chmu­ry, które skła­da­ły się z mi­liar­dów drob­nych krysz­tał­ków lodu, two­rzy­ły fan­ta­zyj­ne wzory. San­der czy­tał w nich jak w in­struk­cji. Miał wra­że­nie, że czuje wiatr i pęd, sły­szy ogłu­sza­ją­cy ryk przy­po­mi­na­ją­cy od­głos pę­dzą­cej lo­ko­mo­ty­wy. – Co z cie­bie wy­ro­śnie, dzie­ci­no? Widzę, że je­steś nie­źle roz­bry­ka­na. Nie­ła­two bę­dzie cię wy­czuć…

Lamp­ka na ścia­nie roz­bły­sła czer­wie­nią i gło­śnik wy­pluł me­ta­licz­nie brzmią­ce słowa:

Trzy­sta se­kund do zrzu­tu!

Chwi­lę potem drzwi za ple­ca­mi jeźdź­ca roz­su­nę­ły się z ci­chym świ­stem i do po­miesz­cze­nia wszedł wy­so­ki męż­czy­zna w fir­mo­wym, czer­wo­no-czar­nym stro­ju. Na pra­wym oku miał za­in­sta­lo­wa­ny wi­zjer, który umoż­li­wiał mu nie­prze­rwa­ne śle­dze­nie trans­mi­sji za­wo­dów.

– Em­mer­son! – krzyk­nął i wy­ce­lo­wał pal­cem w San­de­ra. – Pakuj swoje chude dup­sko do chra­bąsz­cza. Po­trze­bu­jesz spe­cjal­ne­go za­pro­sze­nia? A może mam cię tam wsa­dzić oso­bi­ście?

– Spo­koj­nie, Frie­drick. Ta dzie­cin­ka do­pie­ro się rodzi, jesz­cze nawet nie widać głów­ki.

– Wiem, co po­ka­zu­ją boty. I nie za­czy­naj mi tu gadki o in­tu­icji. To­ma­szew­ski lubił te bred­nie. Mnie to zu­peł­nie nie pod­nie­ca.

On przy­naj­mniej znał się na swo­jej ro­bo­cie, my­ślał San­der, do­pi­na­jąc klam­ry kom­bi­ne­zo­nu.

Alek­san­der To­ma­szew­ski kie­ro­wał sek­cją jeźdź­ców od sa­me­go po­cząt­ku. Był ge­nial­nym in­ży­nie­rem. Za­pro­jek­to­wał i oso­bi­ście te­sto­wał więk­szość sprzę­tu, któ­re­go za­wod­ni­cy uży­wa­ją pod­czas zma­gań. To dzię­ki niemu ko­mer­cyj­ny dział gi­gan­tycz­nej kor­po­ra­cji, która zaj­mo­wa­ła się ochro­ną ko­lo­nii przed wa­run­ka­mi at­mos­fe­rycz­ny­mi, osią­gał tak wy­so­kie wy­ni­ki.

Alek umarł kilka mie­się­cy temu na raka płuc. Ba­nal­na śmierć jak na kogoś, kto odbył przy­naj­mniej pięć­dzie­siąt „wkrę­tów”.

– Ka­za­ma to agre­syw­ny drań – cią­gnął Frie­drick. – Trzy ostat­nie jazdy na­le­ża­ły do cie­bie, ale pa­mię­taj, że wy­star­czy jedno po­tknię­cie i że­gnasz się z za­wo­da­mi. I z sek­cją. So­lar­ga­te za­czy­na zdo­by­wać prze­wa­gę na rynku. Udzia­łow­cy się nie­po­ko­ją. Nie mo­żesz po­peł­nić błędu, ro­zu­miesz? I nie ucie­kaj z ka­drów jak ostat­nio. Chcę wi­dzieć logo na wszyst­kich uję­ciach.

Em­mer­son skrzy­wił się od­ru­cho­wo. Znał tę gadkę na pa­mięć.

 – Przy F5 i tak gówno bę­dzie widać – po­wie­dział i ru­szył wol­nym kro­kiem w kie­run­ku śluzy, ozna­czo­nej wiel­ki­mi, bia­ły­mi cy­fra­mi „04”. – Nawet fil­try i ska­ne­ry botów się po­gu­bią.

– Gówno to z cie­bie zo­sta­nie, jak coś spie­przysz i… – Drzwi śluzy za­trza­snę­ły się i męż­czy­zna nie usły­szał dal­szej czę­ści zda­nia. Nie­spe­cjal­nie się tym prze­jął. Frie­drick za­wsze był wy­jąt­ko­wym dra­niem, a odkąd prze­jął sek­cję jeźdź­ców, srał dalej, niż wi­dział.

San­der pod­szedł do chra­bąsz­cza. Nie bar­dzo lubił to okre­śle­nie, dla­te­go na­zwał swo­je­go ści­ga­cza „KOS”. Ernee wy­cho­wa­ła się na Ziemi i uwiel­bia­ła te małe czar­ne ptasz­ki, które za­kła­da­ły gniaz­da w lasku ro­sną­cym opo­dal wiej­skie­go domku jej ro­dzi­ców.

Nie dało się jed­nak ukryć, że ma­szy­na przy­po­mi­na­ła ogrom­ne­go, becz­ko­wa­te­go owada. Logo Ci­trow­sky We­ather En­gi­ne­ering na dzio­bie po­jaz­du ja­rzy­ło się fos­fo­rycz­nym bla­skiem. Każde wolne miej­sce na bur­tach zaj­mo­wa­ły re­kla­my spon­so­rów. Sze­fo­wie kor­po­ra­cji in­we­sto­wa­li w ten dział masę pie­nię­dzy i nie ro­bi­li tego dla przy­jem­no­ści czy wła­snej sa­tys­fak­cji. Sek­cja mu­sia­ła na sie­bie za­ra­biać, ale przede wszyst­kim li­czy­ło się za­ufa­nie, jakim miesz­kań­cy Oasis da­rzy­li firmę. Bo któż le­piej ochro­ni ich przed zmien­ną mar­sjań­ską aurą niż pro­fe­sjo­na­li­ści, któ­rzy nie boją się rzu­cać wy­zwa­nia burzy?

Em­mer­son nie pa­mię­tał, kto wy­ko­nał pierw­szy skok w tor­na­do dla sa­me­go spor­tu, ale wie­dział, jak się to wszyst­ko za­czę­ło. Gdy ko­lo­ni­za­cja Marsa prze­sta­ła być tylko ma­rze­niem, nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że pro­ble­my, z któ­ry­mi przyj­dzie się zmie­rzyć, będą nie­ba­ga­tel­ne. I nie cho­dzi­ło tylko o stwo­rze­nie wa­run­ków do życia, za­pew­nie­nie wody i po­ży­wie­nia. Na Czer­wo­nym Glo­bie wy­stę­pu­ją naj­więk­sze burze pia­sko­we w całym Ukła­dzie Sło­necz­nym. Do­dat­ko­wo, gdy pla­ne­ta zbli­ża się do Słoń­ca, roz­po­czy­na się na jej po­wierzch­ni sezon gi­gan­tycz­nych pu­styn­nych dia­błów, które roz­mia­ra­mi i nisz­czy­ciel­ską siłą wie­lo­krot­nie prze­wyż­sza­ją ziem­skie tor­na­da. Już w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku sondy ob­ser­wo­wa­ły po­two­ry o le­jach się­ga­ją­cych wyżej niż Mount Eve­rest. Było jasne, że żadna ko­lo­nia nie prze­trwa spo­tka­nia z takim ko­lo­sem.

Spra­wą szyb­ko za­in­te­re­so­wa­ły się mię­dzy­na­ro­do­we kor­po­ra­cje zaj­mu­ją­ce się In­ży­nie­rią Po­go­dy i Kli­ma­tu – nową dzie­dzi­ną nauki, która wpro­wa­dza­ła no­wo­cze­sne tech­ni­ki kształ­to­wa­nia ziem­skiej aury. Na czele staw­ki sta­nę­ły CWE i So­lar­ga­te, roz­po­czy­na­jąc tech­no­lo­gicz­ny wy­ścig ma­ją­cy na celu ujarz­mie­nie mniej­sze­go ko­le­gi Błę­kit­nej Pla­ne­ty.

Wiele lat póź­niej, gdy Mars zo­stał po­ko­na­ny, a rzą­dzą­ce nim siły ugła­ska­ne, jakiś na­rwa­niec prze­kształ­cił pewną wa­riac­ką[J1] myśl w czyn, i lu­dzie osza­le­li. Wsko­czyć w pasz­czę dia­bła i prze­trwać…

 

Pa­ne­le pod­ło­go­we roz­su­nę­ły się i za grubą szybą San­der zo­ba­czył po­szar­pa­ne brze­gi Val­les Ma­ri­ne­ris, przy­po­mi­na­ją­ce kra­wę­dzie wy­jąt­ko­wo pa­skud­nej bli­zny. Dno ka­nio­nu wy­peł­nia­ło się tu­ma­na­mi pyłu, nie­wiel­kie wiry po­wsta­wa­ły tu i ów­dzie, ale szyb­ko gi­nę­ły wchła­nia­ne przez jedno, do­mi­nu­ją­ce ogni­sko na­wał­ni­cy. „Dzie­cin­ka” po­wo­li na­bie­ra­ła siły.

Słoń­ce pło­nę­ło ja­snym, pur­pu­ro­wym bla­skiem. Na jego tle doj­rzał, skrzą­ce się ni­czym sople lodu, Matki, które za chwi­lę wy­plu­ją swo­ich za­wod­ni­ków. Re­kla­my mi­go­ta­ły wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi tęczy. Wśród spon­so­rów po­zo­sta­łych jeźdź­ców były lo­kal­ne i ziem­skie te­le­wi­zje, firmy han­dlo­we, mul­ti­mi­lio­ne­rzy za­pa­leń­cy. Nikt, kogo można by się oba­wiać. San­de­ro­wi za­gra­żał je­dy­nie Eddie Ka­za­ma wspie­ra­ny przez So­lar­ga­te.

Jeź­dziec rzu­cił prze­lot­ne spoj­rze­nie w stro­nę bie­gu­na, mając na­dzie­ję, że do­strze­że mia­sto przy­tu­lo­ne do lo­do­wych czap. Nie­ste­ty tego dnia wi­docz­ność była fa­tal­na. Pył po­wo­li ogar­niał cały ho­ry­zont. Gdyby nie spe­cjal­ny sys­tem wia­tra­ków i tur­bin, za­pro­jek­to­wa­nych przez jego obec­ne­go pra­co­daw­cę, ko­lo­nia po­grą­ży­ła­by się w ciem­no­ściach na wiele ty­go­dni.

Sto pięć­dzie­siąt se­kund do zrzu­tu!  

Czas do pracy, po­my­ślał i wszedł do kap­su­ły. Na­ło­żył hełm z cha­rak­te­ry­stycz­nym usztyw­nia­czem na karku, co upo­dab­nia­ło go do kie­row­cy bo­li­du wy­ści­go­we­go. W słu­chaw­ce usły­szał kilka me­ta­licz­nych trza­sków, a póź­niej szorst­ki głos prze­wod­ni­ka:

– „KOS 04”, tu baza, jak mnie sły­szysz?

– Gło­śno i wy­raź­nie. Witaj, Olaf. Jak tam po­go­da za oknem, ko­le­go?

– Trosz­kę piź­dzi. A na serio, to przy­go­tuj się na ja­kieś trzy­sta na go­dzi­nę. Tak sza­cu­ją kompy na­szych „po­go­dy­nek”. We­dług mnie bę­dzie wię­cej.

– Podaj po­zo­sta­łe pa­ra­me­try.

– Ci­śnie­nie przy po­wierzch­ni: sześć­set i spada; tem­pe­ra­tu­ra: minus sie­dem. I niebo jest ponoć wście­kle czer­wo­ne. Tak mówią… – W ostat­nich sło­wach chło­pa­ka dało się wy­czuć wy­raź­ną iro­nię.

Olaf Stroe nie mógł zo­ba­czyć ko­lo­ru nieba. W wieku dzie­się­ciu lat za­cho­ro­wał na za­pa­le­nie opon mó­zgo­wych i w wy­ni­ku po­wi­kłań stra­cił wzrok. W jego przy­pad­ku im­plan­ty i wsz­cze­py nie chcia­ły się przy­jąć i chło­pak mu­siał po­go­dzić się ze swoim ka­lec­twem. Ale ta­lent, któ­rym zo­stał ob­da­rzo­ny, wy­na­gra­dzał mu brak zmy­słu wzro­ku. Dzię­ki szczę­śli­wym zbie­gom oko­licz­no­ści tra­fił do CWE i zo­stał prze­wod­ni­kiem. Pod­czas sko­ków do jego mózgu na­pły­wa­ły setki in­for­ma­cji ze wszyst­kich czuj­ni­ków wpusz­cza­nych do punk­tu zero. Za­mknię­ty w ko­ko­nie przy­po­mi­na­ją­cym ma­ci­cę na kil­ka­dzie­siąt minut sta­wał się tor­na­dem, za­po­mi­na­jąc o swo­jej ułom­no­ści. Młody męż­czy­zna in­tu­icyj­nie wy­czu­wał sub­tel­ne zmia­ny, jakie za­cho­dzi­ły we­wnątrz na­wał­ni­cy, i prze­wi­dy­wał za­cho­wa­nie dia­bła, któ­re­go mo­ni­to­ro­wał. Nawet naj­lep­sze pro­gra­my de­tek­cyj­ne botów nie mogły rów­nać się z jego umie­jęt­no­ścia­mi. Rady Stroe scho­wa­ne­go w bez­piecz­nej bazie zlo­ka­li­zo­wa­nej tuż nad kra­wę­dzią ka­nio­nu były dla San­de­ra ni­czym po­moc­na dłoń wy­cią­ga­na do dziec­ka za­gu­bio­ne­go w mgle.

– Spraw­dza­łeś tar­cze?

– Oso­bi­ście. Wszyst­ko gra.

– No to trzy­maj się, chło­pie. I nie daj się wy­krę­cić, bo spon­so­rzy się wściek­ną.

– Dam radę. Do usły­sze­nia na dole.

Przed­nia osło­na po­jaz­du opa­dła z trza­skiem. Kable, które opla­ta­ły kap­su­łę, na­prę­ży­ły się, a potem jeden po dru­gim za­czę­ły wy­pa­dać z gniazd, wy­rzu­ca­jąc z sie­bie kłęby pary. Śluzę wy­peł­nił syk ucie­ka­ją­ce­go po­wie­trza i wrzask au­to­ma­tu:

– Uwaga! Zrzut za 10… 9… 8… 7…

San­der za­mknął oczy i uspo­ko­ił od­dech. Jak za­wsze przed sko­kiem za­czął my­śleć o pier­siach Ernee, krą­głych i cie­płych, zwień­czo­nych nie­wiel­ki­mi, bla­dy­mi sut­ka­mi.

…4… 3… 2…

– Amen – po­wie­dział i za­ci­snął szczę­ki.

Prze­cią­że­nie ode­bra­ło mu od­dech. Po­czuł, jak krew od­pły­wa z pal­ców u nóg, a żo­łą­dek przy­tu­la się do serca. Nie zno­sił tego mo­men­tu, ale za­wo­dy miały swoje za­sa­dy. Po kil­ku­na­stu, nie­mi­ło­sier­nie wolno upły­wa­ją­cych se­kun­dach chra­bąszcz za­czął zwal­niać i San­der zo­ba­czył po­zo­sta­łe kap­su­ły: dwa­na­ście lśnią­cych po­jaz­dów su­ną­cych w dół ni­czym ko­me­ty, pro­sto w cen­trum czer­wo­ne­go pie­kła.

Ka­za­ma był wy­raź­nie na prze­dzie.

– Kurwa! – za­klął i od­pa­lił sil­ni­ki.

– Za wcze­śnie na ste­ro­wa­nie ręcz­ne – do­ra­dził prze­wod­nik.

– Dam radę.

– Znosi cię na lewo.

– Dam radę! – po­wtó­rzył z na­ci­skiem Em­mer­son, choć na ekra­nie wi­dział tra­jek­to­rię lotu i czer­wo­ny napis: „Praw­do­po­do­bień­stwo wy­pad­nię­cia”.

Kilka se­kund póź­niej jego kap­su­ła za­to­nę­ła w bru­nat­nym wirze. Ak­ty­wo­wał tar­czę i nie­mal w tym samym mo­men­cie po­jazd obe­rwał wiel­kim gła­zem nie­sio­nym przez wiatr.

– Jezu! Zaraz wy­pad­niesz.

Jeź­dziec nie za­mie­rzał tego ko­men­to­wać. Wy­łą­czył tylne sil­ni­ki i po­zwo­lił, aby wi­chu­ra nio­sła go swo­bod­nie po obrze­żach leja. Kiedy wy­da­wa­ło się, że po­twór zaraz go wy­plu­je, od­pa­lił bocz­ne dysze i wci­snął się w głąb tor­na­da. Wszę­do­byl­skie boty re­je­stru­ją­ce po­gna­ły za nim jak manty za re­ki­nem. Dbały, aby trzy­sta mi­lio­nów wi­dzów sie­dzą­cych w swo­ich do­mach na Ziemi lub w bez­piecz­nej Oasis nie prze­oczy­ło żad­ne­go frag­men­tu zma­gań „Łow­ców Życia”.

Kie­dyś jakiś dzien­ni­karz za­py­tał San­de­ra, dla­cze­go za­wod­ni­cy tak sie­bie na­zy­wa­ją. Chło­pak za­sta­na­wiał się chwi­lę, po czym po­wie­dział:

– Od mo­men­tu, w któ­rym znaj­dziesz się w leju, liczy się tylko jedno: prze­żyć. Głów­ną za­sa­dą za­wo­dów jest utrzy­mać się we­wnątrz tor­na­da i nie dać się wy­pchnąć przez in­nych, ale tak na­praw­dę każdy sra w ten swój szpa­ner­ski kom­bi­ne­zon ze stra­chu, bo nie wie, czy prze­ży­je na­stęp­ne se­kun­dy.

– To dla­cze­go to ro­bi­cie? – drą­żył pi­smak.

– Dla pie­nię­dzy.

San­der zbył wtedy dzien­ni­ka­rza głu­pim ba­na­łem, ale do­sko­na­le wi­dział, że nie na­ra­ża życia dla forsy. Ujeż­dża­nie hu­ra­ga­nu, jak każdy sport eks­tre­mal­ny, po­tra­fi­ło uza­leż­nić bar­dziej niż nar­ko­ty­ki, wir­tu­ale czy seks bez za­bez­pie­czeń w dziel­ni­cy dzi­wek. Wie­dział o tym do­sko­na­le, bo prze­cho­dził w swoim życiu przez różne etapy. I nie był z tego po­wo­du ani tro­chę dumny. Ale skoki to zu­peł­nie coś in­ne­go…

– Uwa­żaj!! – wrza­snął nagle Olaf.

Jeź­dziec do­słow­nie w ostat­niej chwi­li do­strzegł kap­su­łę Ka­za­my pę­dzą­cą wprost na niego. Wy­ko­nał nie­zdar­ny pi­ru­et i pu­ścił prze­ciw­ni­ka dołem.

– Skur­wiel wy­pchnął już trzech.

– Mało bra­ko­wa­ło. Jak tam sy­tu­acja?

– Eme­ri­cha wy­wa­li­ło poza lej już na samym po­cząt­ku. Jack do­stał ka­mie­niem i spadł. Chyba prze­żył, bo Sky­lex wy­słał boty me­dycz­ne, Ulle zre­zy­gno­wał, na­wa­li­ły mu bocz­ne sil­ni­ki. Ge­ne­ral­nie, co chwi­lę ktoś od­pa­da.

– Czyli razem ze mną zo­sta­ło sied­miu. Ile do końca?

– Trud­no po­wie­dzieć.

– Olaf…?

– Wska­za­nia czuj­ni­ków są sprzecz­ne. – W gło­sie prze­wod­ni­ka dało się wy­czuć wy­raź­ne wa­ha­nie. A to ozna­cza­ło kło­po­ty. Olaf rzad­ko się wahał. – Tu się dzie­je coś dziw­ne­go, San­der.

– Wiem. Wi­dzia­łem przed sko­kiem, jak dzi­wacz­nie ukła­da­ją się chmu­ry.

– Czuj­ni­ki in­for­mu­ją, że za kilka minut tor­na­do zga­śnie, ale mam też nie­od­par­te wra­że­nie, że rów­no­cze­śnie ro­śnie w siłę.

– Cie­ka­we…

Tar­cza na dzio­bie chra­bąsz­cza roz­bły­sła błę­ki­tem i San­der po­czuł po­tęż­ne ude­rze­nie. Przez chwi­lę nie wie­dział, co się dzie­je. Wpadł w kor­ko­ciąg. Masy bru­nat­ne­go po­wie­trza ci­ska­ły nim we wszyst­kie stro­ny. Trzy­mał kur­czo­wo drąż­ki, pró­bu­jąc utrzy­mać się na tra­jek­to­rii wy­świe­tla­ją­cej się na ekra­nie. Kiedy wy­da­wa­ło mu się, że usta­bi­li­zo­wał lot, coś wal­nę­ło w niego, tym razem z tyłu.

– To Wa­cho­wicz – oznaj­mił Olaf.

– Za­wzię­te bydlę – skwi­to­wał Em­mer­son i włą­czył przed­nie sil­ni­ki na pełną moc.

Wa­cho­wicz nie prze­wi­dział ta­kiej re­ak­cji i nie zdą­żył zro­bić uniku. W efek­cie dwa chra­bąsz­cze zde­rzy­ły się, roz­sy­pu­jąc do­ko­ła pęki nie­bie­skich bły­ska­wic. Kap­su­ła San­de­ra od­bi­ła w kie­run­ku cen­trum tor­na­da. Wa­cho­wi­cza rzu­ci­ło bez­wład­nie w dół, wprost na ogrom­ny głaz nie­sio­ny prze wiatr. Osło­na po­jaz­du Po­la­ka nie od­pa­li­ła.

San­de­ra zno­si­ło do środ­ka burzy, ale wi­dział wszyst­ko na ska­ne­rach. Górna po­kry­wa chra­bąsz­cza Wa­cho­wi­cza roz­pa­dła się jak roz­bi­ta sko­rup­ka jajka. Nie­wiel­ka po­stać zo­sta­ła na­tych­miast wy­ssa­na na ze­wnątrz. Em­mer­son pa­trzył z prze­ra­że­niem, jak czło­wiek ko­zioł­ku­je w po­wie­trzu, krę­cąc się coraz szyb­ciej i szyb­ciej wokół wła­snej osi. A potem gubi koń­czy­ny ni­czym owad roz­dzie­ra­ny pal­ca­mi nie­wi­dzial­ne­go ol­brzy­ma.

San­der od­wró­cił wzrok od ekra­nu. Przez chwi­lę sły­szał tylko wła­sny od­dech.

Wła­śnie dla­te­go za­wo­dy były tak po­pu­lar­ne. Nie­mal przy każ­dym skoku zda­rzał się wy­pa­dek. Im bar­dziej efek­tow­ny, tym więk­sza oglą­dal­ność. Za­wod­ni­cy wie­dzie­li o tym. Mimo to rzu­ca­li się w sam śro­dek burzy, by przez kil­ka­na­ście minut po­czuć się jak he­ro­si wal­czą­cy z ży­wio­ła­mi.

Wiatr za­czął słab­nąć.

– Dwie­ście na go­dzi­nę – głos prze­wod­ni­ka przy­wró­cił umysł jeźdź­ca do rze­czy­wi­sto­ści. – Jesz­cze mi­nu­ta.

– Roz­nio­sło go, Olaf – wy­mam­ro­tał San­der. – Roz­nio­sło…

– Ma­szy­ny za­wo­dzą. Skup się chło­pie, bo skoń­czysz jak ten bie­dak. Chyba two­rzy się zorza.

Męż­czy­zna na­tych­miast oprzy­tom­niał. Mie­dzy tu­ma­na­mi pyłu do­strzegł mocne bły­ski i mi­go­czą­ce tę­czo­we świa­tła.

– Zorza? Tego jesz­cze bra­ko­wa­ło.

Nikt do końca nie po­tra­fił wy­tłu­ma­czyć, jak po­wsta­ją „dusze dia­błów”. W mar­sjań­skich tor­na­dach do­cho­dzi­ło do po­twor­nie sil­nych wy­ła­do­wań elek­tro­ma­gne­tycz­nych. Zja­wi­sko nie­kie­dy przyj­mo­wa­ło formę po­ja­wia­ją­cych się w lo­so­wych miej­scach, ema­nu­ją­cych bla­skiem opa­rów. Za­wod­ni­cy bali się ich jak ognia. Chra­bąszcz to kilka ton skom­pli­ko­wa­nej elek­tro­ni­ki, która przy kon­fron­ta­cji z zorzą za­czy­na­ła wa­rio­wać.

Em­mer­son pa­trzył jak urze­czo­ny na ta­niec coraz bar­dziej wy­raź­nych fio­le­to­wo-tur­ku­so­wych bły­sków. Wśród Jeźdź­ców krą­ży­ły le­gen­dy na temat tego, co dzie­je się z czło­wie­kiem, gdy w nie wpad­nie. Nie­któ­rzy po­rów­ny­wa­li to do­zna­nie do mi­stycz­ne­go prze­ży­cia, oświe­ce­nia. W Oasis po­wsta­ła nawet sekta, która uwa­ża­ła, że tor­na­da to bo­go­wie Czer­wo­nej Pla­ne­ty, bun­tu­ją­cy się prze­ciw­ko in­ge­ren­cji czło­wie­ka w siły na­tu­ry. San­der nie był prze­sad­nie re­li­gij­ny i nigdy nie dawał wiary tym no­wo­mod­nym bzdu­rom. Mu­siał jed­nak przy­znać, że zorza miała w sobie coś ma­gicz­ne­go, co przy­cią­ga­ło jak ma­gnes.

Mi­mo­wol­nie po­pusz­czał drąż­ki, sil­ni­ki le­ciut­ko zmniej­sza­ły siłę. Chra­bąszcz z każ­dym okrą­że­niem zbli­żał się do pięk­ne­go fan­to­mu o kilka me­trów.

– Sto dwa­dzie­ścia na go­dzi­nę – re­la­cjo­no­wał Stroe. – Suka umie­ra, San­der.

Jesz­cze tro­chę. Był tuż-tuż. Tak bar­dzo chciał zo­ba­czyć…

I nagle na­sta­ła cisza.

Wiatr ucichł i po­wie­trze za­sty­gło na mo­ment jak gęsta po­mi­do­ro­wa zupa. Chwi­lę póź­niej pył za­czął opa­dać i Em­mer­son[J2] zo­ba­czył trzy po­obi­ja­ne kap­su­ły. Oprócz niego utrzy­ma­li się jesz­cze Eddie Ka­za­ma, Wald Grod­ger i Steff Jer­mi­kov. Nie mógł do­strzec twa­rzy kon­ku­ren­tów, ale był pe­wien, że ma­lo­wa­ło się na nich zdu­mie­nie. Spoj­rzał w górę i aż jęk­nął. Niebo przy­po­mi­na­ło za­war­tość ogrom­ne­go mik­se­ra, do któ­re­go wrzu­co­no przy­pad­ko­we skład­ni­ki. Bru­nat­ne, po­ma­rań­czo­we i czer­wo­ne tu­ma­ny wi­ro­wa­ły, zde­rza­ły się, for­mo­wa­ły garby i fale ni­czym mor­ska po­wierzch­nia tar­ga­na sztor­mem. Jed­nak ni­g­dzie nie było widać scho­dzą­ce­go leja.

– Sto­żek ciszy…

– Spie­przaj stam­tąd, San­der! – na­ka­zał Olaf.

– Co?

– Ucie­kaj, jak naj­da­lej! Już! Mamy ro­dzin­kę!

Em­mer­son bez dal­szych pytań ści­snął spu­sty i jego kap­su­ła ru­szy­ła z mak­sy­mal­ną pręd­ko­ścią. Na pa­ne­lu zo­ba­czył obraz tego, co dzia­ło się z tyłu; trzy po­tęż­ne wiry nie­mal rów­no­cze­śnie po­wę­dro­wa­ły ku ziemi, po­ły­ka­jąc Ka­za­mę i Jer­mi­ko­va. Grod­ger, który zdą­żył zwiać w ostat­niej chwi­li, gnał tuż obok San­de­ra. Kil­ka­na­ście se­kund póź­niej nie­bie­ska kap­su­ła na­le­żą­ca do Jer­mi­ko­va wy­pry­sła z naj­mniej­sze­go leja jak pest­ka wy­strze­lo­na z procy. Jeź­dziec ja­kimś cudem zdo­łał uwol­nić się z po­twor­ne­go uści­sku trój­ki dia­bel­nych braci.

Ka­za­ma zo­stał gdzieś w środ­ku.

– No to wszyst­ko jasne – po­wie­dział San­der, który przed mo­men­tem wy­ha­mo­wał lot i przy­glą­dał się tań­co­wi ży­wio­łów z bez­piecz­nej od­le­gło­ści. – Nie są­dzi­łem, że zo­ba­czę coś ta­kie­go w tym se­zo­nie. Jak widać, nasi fa­chow­cy nie wszyst­ko po­tra­fią prze­wi­dzieć.

– Za­wsze po­wta­rza­łem, że nie można ufać su­chym danym z kom­pów – sko­men­to­wał Olaf. – Spon­so­rzy będą sza­leć. Nie ma po­zwo­le­nia na loty przy wię­cej niż jed­nym dia­ble.

Na wi­zje­rze hełmu San­de­ra po­ja­wił się ko­mu­ni­kat na­ka­zu­ją­cy po­wrót do Matki. Męż­czy­zna udał, że go nie widzi.

– No dalej. Na co cze­kasz? – Lu­stro­wał wzro­kiem obraz z przed­nich obiek­ty­wów, mając na­dzie­ję, że do­strze­że fio­le­to­wy chra­bąszcz Ka­za­my. – Wy­ry­waj stam­tąd, chło­pie…

W słu­chaw­ce usły­szał gwizd­nię­cie Olafa.

– No nie­źle. Pręd­kość trzy­sta i ro­śnie.

– Taa… – pod­su­mo­wał Em­mer­son, pa­trząc na trzy roz­pę­dza­ją­ce się po­two­ry. – Chciał­bym zo­ba­czyć miny na­ukow­ców, któ­rzy w po­cząt­kach ko­lo­ni­za­cji uwa­ża­li, że dia­bły nie mogą osią­gnąć pręd­ko­ści więk­szych niż sto ki­lo­me­trów na go­dzi­nę.

– Ła­god­ne se­zo­ny to prze­szłość – wtrą­cił Grod­ger przy­słu­chu­ją­cy się roz­mo­wie kon­ku­ren­tów. – Mój brat zgi­nął, gdy kilka lat temu tor­na­do ude­rzy­ło w Oasis. A obie­cy­wa­li, że „bę­dzie tro­chę wiało”…

Ka­za­ma nadal tkwił gdzieś w środ­ku wi­ru­ją­ce­go pie­kła. Cie­ka­we, czy jesz­cze żyje, po­my­ślał San­der.

– So­lar­ga­te wy­sy­ła trans­por­ter po Ed­die­go. Chło­pak chyba ma ja­kieś kło­po­ty – oznaj­mił Olaf. – Czas się zwi­jać, San­der, nic tu po nas.

– Za­ło­go­wy?

– Au­to­mat.

– Nie da rady. Nie przy tym Ar­ma­ge­do­nie.

– Nie chcą ry­zy­ko­wać. Frie­drick po­stą­pił­by tak samo.

– Wiem. Le­piej stra­cić dur­ne­go bota, niż na­ra­żać ra­tow­ni­ków i cenny sprzęt. Tylko że bot nic tu nie wskó­ra. Szlag by ich…

Mimo na­wo­ły­wań Matek trzy kap­su­ły po­zo­sta­wa­ły na swo­ich po­zy­cjach. Jeźdź­cy ob­ser­wo­wa­li przy­po­mi­na­ją­cą cy­ga­ro ma­szy­nę, pę­dzą­cą w sam śro­dek na­wał­ni­cy. Chwy­ta­ki, któ­ry­mi bot miał przy­ssać się do chra­bąsz­cza Ka­za­my i wy­rwać go z tor­na­da, cią­gnę­ły się za nim jak macki za ka­ła­mar­ni­cą.

Au­to­mat kil­ka­krot­nie pró­bo­wał we­drzeć się do środ­ka burzy, ale silne wia­try brzeż­ne sku­tecz­nie blo­ko­wa­ły mu drogę.

– Nie tak łatwo do­stać się do tor­na­da – sko­men­to­wał mil­czą­cy dotąd Jer­mi­kov. – A jesz­cze trud­niej wy­do­stać się na ze­wnątrz.

– Po­wi­nien wcho­dzić pod kątem, a ten pcha się cen­tral­nie, jak ta durna krowa. Cie­ka­we, kto go kon­tro­lu­je? – San­der nie ukry­wał zło­ści, choć wie­dział, że na­da­ją teraz na czę­sto­tli­wo­ściach do­stęp­nych dla wszyst­kich ekip.

– Pew­nie znowu żół­to­dzio­by pro­sto ze szkół­ki – stwier­dził Grod­ger.

W pew­nym mo­men­cie wiel­ki jak dom głaz wy­ło­nił się ze skłę­bio­nej czer­wie­ni i ude­rzył pro­sto w bota. Tar­cza wokół ma­szy­ny roz­bły­sła jasną zie­le­nią. Au­to­mat ra­tow­ni­czy za­tań­czył wokół wła­snej osi jak dzie­cię­cy bą­czek i runął bez­wład­nie w dół. Kilka se­kund póź­niej u pod­nó­ża dia­błów za­pło­nął po­ma­rań­czo­wy ognik.

– No i to by było na tyle, jeśli cho­dzi o akcję ra­tun­ko­wą – pod­su­mo­wał Jer­mi­kov i par­sk­nął z po­gar­dą.

I wtedy ode­zwał się Ka­za­ma:

– San­der, pomóż mi. Ste­ro­wa­nie padło.

Głos jeźdź­ca drżał. Em­mer­son do­brze znał kon­ku­ren­ta i wie­dział, że męż­czy­zna nie na­le­ży do tchó­rzy. Ale w tych kilku roz­dy­go­ta­nych sło­wach wy­czuł z tru­dem ma­sko­wa­ny strach.

– W któ­rym leju je­steś?

– W naj­więk­szym. Tu jest jak na po­li­go­nie. Osło­na ledwo zipie.

– Co my­ślisz, Grod­ger?

Walt wy­pu­ścił z sy­kiem po­wie­trze z płuc.

– Wcho­dzę w to.

– Przy­kro mi, pa­no­wie, ale ja od­pa­dam – po­wie­dział Jer­mi­kov. – Wi­dzia­łem, co tam się dzie­je, i nie mam za­mia­ru na­sta­wiać skóry dla So­la­ra.

Po­ma­rań­czo­wa ma­szy­na Ro­sja­ni­na wy­ko­na­ła zgrab­ny pi­ru­et i po­mknę­ła w górę.

– Je­steś ze mną, Olaf?

– Za­wsze, chło­pie. Tylko pa­mię­taj, że to ty ry­zy­ku­jesz. Ja cho­wam tyłek w bez­piecz­nej bazie i nie będę mógł nic zro­bić, jeśli spra­wy po­to­czą się źle. Jeśli mam być szcze­ry, to po­wiem, że nie widzę opcji, aby ktoś wy­szedł żywy z tego pie­kła. Czuj­ni­ki zdy­cha­ją jeden za dru­gim. Już teraz je­stem nie­mal ślepy.

– Ani, kurwa, się waż, San­der – ode­zwał się z za­strze­żo­ne­go ka­na­łu Frie­drick. – Sły­szysz? Jeśli to zro­bisz, wy­le­cisz na zbity pysk. Po­myśl o swo­jej ka­rie­rze, chłop­cze…

Em­mer­son ude­rzył pię­ścią w kon­so­lę radia i głos szefa umilkł. Chwi­lę póź­niej usły­szał w słu­chaw­ce, jak Grod­ger klnie siar­czy­ście po nie­miec­ku, a potem re­cy­tu­je stare przy­sło­wie:

– „Lu­dzie są jak li­ście, które wiatr je­sien­ny strą­ca i po ziemi po­zmia­ta, a wio­sna przy­no­si nowe”.

Po tych sło­wach jeź­dziec wydał z sie­bie kow­boj­ski ryk i ru­szył z pełną pręd­ko­ścią w kie­run­ku tań­czą­cych po­two­rów.

San­der zo­stał sam pod czer­wo­nym, zło­wro­gim nie­bem. Serce tłu­kło się w jego pier­si jak osza­la­łe, czuł zimny pot na ple­cach, a w gło­wie zamęt.

– Cho­le­ra! – za­klął nagle i wbrew gło­so­wi roz­sąd­ku z całej siły pchnął drąż­ki.

Pę­dząc na zła­ma­nie karku za chra­bąsz­czem Grod­ge­ra, cie­szył się w duchu, że Ernee i tym razem nie dała się na­mó­wić na oglą­da­nie trans­mi­sji. Wszyst­kie ser­wi­sy in­for­ma­cyj­ne na pewno re­la­cjo­no­wa­ły rzad­kie zja­wi­sko, jakim było po­ja­wie­nie się aż trzech braci. Ze wszyst­kich stron su­nę­ły już boty re­je­stru­ją­ce ni­czym sępy wa­bio­ne smro­dem pa­dli­ny.

Z bli­ska dia­bły wy­glą­da­ły jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­ją­co. Mor­der­cze leje wi­ro­wa­ły wokół wspól­ne­go środ­ka. To prze­ni­ka­ły się, two­rząc jedną gi­gan­tycz­ną burzę, to wy­strze­li­wa­ły na boki, jak wście­kłe psy pró­bu­ją­ce ze­rwać się z łań­cu­cha.

Mimo sza­leń­cze­go pędu San­der nie zdo­łał do­go­nić Grod­ge­ra. Zo­ba­czył, jak Nie­miec zmie­nia kąt na­tar­cia i wcho­dzi gład­ko mię­dzy war­stwy brzeż­ne naj­więk­sze­go wiru.

– Ka­za­ma jest gdzieś bli­sko pod­sta­wy – oznaj­mił Olaf. – Od­pa­laj ska­ne­ry, jak tylko znaj­dziesz się w leju.

– Matko Świę­ta, ale mam pie­tra. Jeśli wyjdę z tego żywy, nigdy wię­cej nie wsią­dę do chra­bąsz­cza.

Stroe za­śmiał się i coś od­po­wie­dział, ale San­der już tego nie sły­szał. Słowa prze­wod­ni­ka gi­nę­ły w coraz gło­śniej­szym szu­mie wia­tru i huku ad­re­na­li­ny, która prze­le­wa­ła się przez jego żyły. Umysł Em­mer­so­na wy­łą­czył się na bodź­ce ze­wnętrz­ne, kon­tro­lę nad cia­łem przej­mo­wa­ły wy­tre­no­wa­ne w dzie­siąt­kach sko­ków i sy­mu­la­cji od­ru­chy. Pu­ścić lekko drąż­ki, bocz­ne dysze pod kątem trzy­dzie­stu stop­ni, od­bi­cie w prawo i pełna moc…

Ock­nął się, gdy był już we­wnątrz tor­na­da. Wy­łą­czył tylne sil­ni­ki i po­zwo­lił po­rwać się wi­chu­rze. Tar­cza uak­tyw­nia­ła się co kilka se­kund. Chra­bąszcz raz za razem ob­ry­wał gła­zem albo bły­ska­wi­cą.

– Fak­tycz­nie jak na woj­nie – stwier­dził San­der. – Wi­dzisz gdzieś Grod­ge­ra, Olaf?

Od­po­wie­dzia­ła mu cisza.

– Olaf?

– Je­stem…

– Uff… Już się bałem, że prze­rwa­ło po­łą­cze­nie.

– N-nie… – głos prze­wod­ni­ka drżał lekko. – Za­tka­ło mnie, bo nie wiem, jak mam in­ter­pre­to­wać to, co wła­śnie prze­sy­ła­ją mi czuj­ni­ki?

– A mia­no­wi­cie?

– W tym leju są ty­sią­ce zórz… A ra­czej jedna, wiel­ka, skła­da­ją­ca się z mniej­szych. Sam nie wiem, jak ci to wy­tłu­ma­czyć.

– Ja nic nie widzę. Mamy teraz więk­sze pro­ble­my na gło­wie. Znajdź mi Walda. Chcę wy­cią­gnąć stąd Ed­die­go i wy­ry­wać pro­sto do Oasis.

– Wald jest ja­kieś trzy­sta me­trów pod tobą. Na­mie­rzył Ka­za­mę.

San­der włą­czył ska­ne­ry i zo­ba­czył dwa świe­tli­ste punk­ty zbli­ża­ją­ce się do sie­bie. Bez za­sta­no­wie­nia za­nur­ko­wał w dół i po kilku chwi­lach do­go­nił Niem­ca.

– Śpie­szy ci się na cmen­tarz, Wald? – rzu­cił do mi­kro­fo­nu. – I co teraz? Masz jakiś plan?

– Mu­si­my ścią­gnąć go ma­gne­sa­mi i wy­ho­lo­wać poza lej.

– Żeby użyć ma­gne­sów, trze­ba bę­dzie wy­łą­czyć tar­cze.

– No – po­twier­dził bez­na­mięt­nie Nie­miec, jakby pro­po­no­wał nie­dziel­ny spa­ce­rek po parku.

– To sza­leń­stwo. Dla­cze­go nie spró­bu­je­my go po pro­stu wy­pchnąć?

– On ma rację, San­der – wtrą­cił Olaf. – Je­ste­ście ja­kieś trzy ki­lo­me­try w głębi wiru. Eddie mu­siał­by dys­po­no­wać pełną mocą sil­ni­ków, żeby po­ko­nać taką od­le­głość. Poza tym każde ude­rze­nie grozi roz­bi­ciem jego kap­su­ły. Moim skrom­nym zda­niem masz dwa wyj­ścia: od­pa­laj ma­gne­sy i módl się, aby ka­mul­ce scho­dzi­ły wam z drogi, albo spie­przaj stam­tąd i zo­staw to botom So­la­ra.

San­der prze­łknął ślinę.

– Cud­nie.

– Widzę go! Idę z pra­wej! – krzyk­nął Wald i po­mknął w kie­run­ku kap­su­ły Ja­poń­czy­ka, która wy­ło­ni­ła się z tu­ma­nów pyłu.

– Eddie? Sły­szysz mnie? – rzu­cił Em­mer­son.

– Sły­szę – głos Ka­za­my do­bie­gał jakby z wnę­trza me­ta­lo­we­go wia­dra, w któ­rym prze­sy­pu­je się żwir.

– Za chwi­lę cię stąd wy­cią­gnie­my. Na mój sy­gnał bę­dziesz mu­siał…

– …wy­łą­czyć tar­cze?

– Tak.

– Zwa­rio­wa­li­ście. Pro­si­łem o pomoc, a nie o radę, jak naj­szyb­ciej prze­nieść się na tam­ten świat. Nie zro­bię tego.

– Do­brze wiesz, że nie ma in­ne­go wyj­ścia – wtrą­cił Grod­ger.

Na­stą­pi­ła krót­ka chwi­la ciszy. Em­mer­son był pe­wien, że Ka­za­ma kal­ku­lu­je szan­se ma­new­ru pro­po­no­wa­ne­go przez ra­tow­ni­ków. Wie­dział, że się zgo­dzi. Nikt inny nie przy­bę­dzie mu z po­mo­cą.

– Dobra… Je­stem gotów.

– Świet­nie – oznaj­mił Em­mer­son. – Bo ja ani tro­chę…

Kilka ude­rzeń serca póź­niej San­der zrów­nał lot z kap­su­łą Ed­die­go. Pe­cho­wy Jeź­dziec mógł ste­ro­wać tylko sil­ni­ka­mi na pra­wej bur­cie, ale roz­sąd­nie nie mar­no­wał pa­li­wa. Wi­ro­wał swo­bod­nie, cze­ka­jąc na ra­tu­nek. Od­pa­lał dysze tylko wtedy, gdy mu­siał usko­czyć przed wy­jąt­ko­wo dużą prze­szko­dą.

Em­mer­son spoj­rzał na od­czy­ty wskaź­ni­ków. Tor­na­do było na­praw­dę po­tęż­ne – pra­wie pięć ki­lo­me­trów przy pod­sta­wie. Mimo to pełne okrą­że­nie za­bie­ra­ło im nie­wie­le ponad mi­nu­tę.

– Przy­go­tuj się, Eddie – po­wie­dział, wi­dząc Grod­ge­ra wcho­dzą­ce­go na po­zy­cję po dru­giej stro­nie. – Trzy… Dwa… Jeden… Teraz! Gaś tar­czę.

Pę­ka­te ba­lo­ny osłon trzech kap­suł pękły rów­no­cze­śnie, a potem na­stą­pił jasny roz­błysk. Stru­gi świa­tła wy­strze­li­ły z burt ści­ga­czy San­de­ra i Walda, po­mknę­ły w kie­run­ku ma­szy­ny So­lar­ga­te i po­chwy­ci­ły ją w pół­prze­źro­czy­stą, iskrzą­cą sieć.

– Mu­si­cie się stresz­czać, chło­pa­ki – po­na­glił Olaf. – Robi się na­praw­dę nie­cie­ka­wie.

– A po co? – za­żar­to­wał San­der, pró­bu­jąc roz­luź­nić na­pię­tą at­mos­fe­rę. – Taka fajna im­pre­za.

– Zo­sta­ję do rana – pod­chwy­cił Nie­miec.

– Widzę, że hu­mo­ry wam do­pi­su­ją – od­pa­ro­wał Ka­za­ma, który nie był już w sta­nie ukry­wać zde­ner­wo­wa­nia. – Pa­nien­ki już dawno prze­nio­sły się do innej knaj­py i robi się nudno…

I wtedy prze­wod­nik za­czął coś krzy­czeć, ale San­der nie zro­zu­miał ani jed­ne­go słowa. Po tonie głosu ko­le­gi wy­wnio­sko­wał je­dy­nie, że nie było to nic za­baw­ne­go. Zo­ba­czył ośle­pia­ją­cy błysk i za­ci­snął po­wie­ki. Gdy je otwo­rzył, po me­ta­lo­wych ele­men­tach wnę­trza kap­su­ły plą­sa­ły setki ko­lo­ro­wych iskier. W jed­nej chwi­li do­tar­ło do niego, co się stało: wpa­dli w zorzę.

– Jasna cho­le­ra – za­sy­czał, przy­glą­da­jąc się, jak mo­ni­to­ry przed jego twa­rzą gasną jeden za dru­gim.

Za­ry­zy­ko­wał spoj­rze­nie w bok. Uj­rzał je­dy­nie tań­czą­ce świa­tła i coś w ro­dza­ju gę­stej mgły.

– Olaf…? Wald…? Sły­szy­cie mnie? Eddie…?

Nikt się nie ode­zwał. Ze słu­chaw­ki do­bie­ga­ły tylko trza­ski i szumy. Nie wie­dział nawet, czy ma­gnes, który łą­czył go z Ka­za­mą, nadal ge­ne­ru­je wiąz­kę sieci.

Nagle po­czuł po­tęż­ne ude­rze­nie i świat wokół niego za­wi­ro­wał i za­tań­czył. San­der usły­szał brzęk pę­ka­ją­ce­go szkła i od­ru­cho­wo wdu­sił przy­cisk z na­pi­sem „Oxy”. Dwa nie­wiel­kie zbior­ni­ki z tle­nem na­tych­miast wsko­czy­ły w wy­pu­sty kom­bi­ne­zo­nu na jego ple­cach. Szyba hełmu zma­to­wia­ła, okna pod­glą­du przy­ga­sły i wy­łą­czy­ły się.

Gdy wizja wró­ci­ła, przez roz­trza­ska­ną szybę po­kry­wy zo­ba­czył kawał po­tęż­nej skały. Zbłą­ka­ny głaz wpadł na kurs ko­li­zyj­ny i za­brał ze sobą San­de­ra, tak jak cię­ża­rów­ka, która na­po­ty­ka na swo­jej dro­dze ko­ma­ra.

Spró­bo­wał od­pa­lić sil­ni­ki, ale dysze wy­da­ły z sie­bie tylko głu­che pierd­nię­cie. Ekra­ny nadal nie dzia­ła­ły.

– Świet­nie – pod­su­mo­wał swoją sy­tu­ację.

Lot na licu skały trwał kil­ka­dzie­siąt se­kund. Ro­bi­ło się coraz ja­śniej i jeź­dziec za­czął po­dej­rze­wać, że zbli­ża się do brze­gu leja. By­ła­by to dobra in­for­ma­cja, gdyby napęd ze­chciał za­dzia­łać. Męż­czy­zna mo­dlił się w duchu, aby po­kry­wa chra­bąsz­cza wy­trzy­ma­ła. Przed ocza­mi miał żywe wspo­mnie­nie tego, co stało się z Wa­cho­wi­czem.

Ze słu­chaw­ki hełmu nadal nie wy­do­by­wa­ło się nic poza szu­mem. Cho­ler­nie bra­ko­wa­ło mu głosu Olafa. Wie­dział, że prze­wod­nik nie był w sta­nie przyjść mu z po­mo­cą, ale sama świa­do­mość jego obec­no­ści po dru­giej stro­nie do­da­wa­ła otu­chy.

Nagle zna­lazł się poza wirem. Przez mo­ment wi­dział oto­czo­ne ró­żo­wą mgłą słoń­ce, a póź­niej pę­dzą­cą mu na spo­tka­nie czer­wo­ną zie­mię. Głaz roz­padł się na kilka ka­wał­ków, uwal­nia­jąc ści­gacz ze swego uści­sku, i runął w dół. Em­mer­son po­cią­gnął waj­chę ka­ta­pul­ty. Na­stą­pił ogłu­sza­ją­cy huk ła­dun­ków, strza­ska­na klapa otwo­rzy­ła się i zni­kła, po­rwa­na pędem po­wie­trza. Fotel wraz z San­de­rem wy­strze­lił do góry i wpadł w sza­lo­ny kor­ko­ciąg. Prze­cią­że­nie spa­dło na klat­kę pier­sio­wą męż­czy­zny jak że­la­zne ko­wa­dło. Jeź­dziec po­czuł na twa­rzy cie­płą ciecz i zanim zo­rien­to­wał się, że krwa­wi z nosa, stra­cił przy­tom­ność.

 

Drgnął lekko. Nie miał po­ję­cia, jak długo był nie­przy­tom­ny. Dzwo­ni­ło mu w uszach, a w pra­wym bio­drze od­czu­wał silny ból. Wziął głę­bo­ki od­dech, wy­plą­tał się z fo­te­la i szcząt­ków spa­do­chro­nu, i za­czął nie­mra­wo gra­mo­lić się z ziemi. Wstał, ale zaraz potem upadł.

– „KOS 04”… Sły­szysz mnie? – Stroe w końcu prze­bił się przez za­kłó­ce­nia.

San­der nie był w sta­nie wy­du­sić z sie­bie ani słowa. Ukląkł, pod­pie­ra­jąc się rę­ka­mi, od­cze­kał kilka se­kund i dźwi­gnął obo­la­łe ciało do góry. To, co zo­ba­czył, gdy ro­zej­rzał się do­ko­ła, wy­peł­ni­ło go mie­sza­ni­ną fa­scy­na­cji, stra­chu i po­dzi­wu.

Tor­na­da chwi­lo­wo prze­sta­ły się do sie­bie zbli­żać. Krą­ży­ły po okrę­gu o śred­ni­cy kil­ku­set me­trów, w któ­re­go cen­trum znaj­do­wał się Em­mer­son. Były oto­czo­ne świe­tli­stą mgłą, iden­tycz­ną do tej, w którą jeźdź­cy wpa­dli w naj­więk­szym wirze. To były zorze, setki zórz, które prze­pły­wa­ły z jed­ne­go leja do dru­gie­go, jak od­de­chy prze­cho­dzą­ce z ust do ust, jak dusze prze­cho­dzą­ce z ciała do ciała.

– San­der… tu baza, ode­zwij się. Mamy cię na lo­ka­li­za­to­rze. Je­steś cho­ler­nym far­cia­rzem, bra­cie. Już po cie­bie lecą. Frie­drick zgo­dził się wy­słać ekipę. Sły­szysz? Zaraz tam będą.

– Pięk­ne…

– San­der, po­wiedz, co się dzie­je? Boty, które zo­sta­ły na ze­wnątrz, zu­peł­nie ogłu­pia­ły. Co wi­dzisz?

– Pięk­ne… – po­wtó­rzył hip­no­tycz­nie Em­mer­son. Miał wra­że­nie, że zna­lazł się w ja­kimś zwa­rio­wa­nym śnie. Słoń­ce przy­ga­sło, dźwię­ki spa­dły o kilka oktaw tak, że szum wia­tru przy­po­mi­nał teraz ku­szą­cy, sy­re­ni śpiew.

A potem nagle wiry przy­śpie­szy­ły, za­czę­ły zmniej­szać dzie­lą­cy je dy­stans i zbli­żać się do jeźdź­ca. Do małej, za­gu­bio­nej po­sta­ci po­śród czer­wie­ni przy­po­mi­na­ją­cej za­schnię­tą krew.

– Em­mer­son, po­wiedz mi, co wi­dzisz?! – na­ci­skał prze­wod­nik.

– Pój­dziesz do niej, Olaf? – męż­czy­zna zi­gno­ro­wał py­ta­nie ko­le­gi.

– Słu­cham? Do kogo, bra­cie?

– Pój­dziesz do Ernee? Nie chcę, żeby to był jakiś gry­zi­pió­rek z kor­po­ra­cji. Po­wiedz jej… Po­wiedz…

– Sam jej po­wiesz, San­der. Gadaj tylko, co się dzie­je? Jak mam ci pomóc?

– Nie mo­żesz. Nie tym razem. One… one nad­cho­dzą, idą po mnie… chcę to zo­ba­czyć… chcę…

Ola­fo­wi wy­da­wa­ło się, że Em­mer­son coś jesz­cze mówi, ale po­twor­ny ryk wi­chru za­głu­szał słowa jeźdź­ca. A potem na­stą­pił krót­ki trzask i wszyst­ko uci­chło.

Stroe długo mil­czał. W końcu wy­szedł z ko­ko­nu i usiadł cięż­ko na zim­nej, me­ta­lo­wej pod­ło­dze. Za każ­dym razem, gdy skoki do­bie­ga­ły końca, a on tra­cił po­łą­cze­nie, czuł się po­twor­nie za­gu­bio­ny i nie­wy­obra­żal­nie mały.

– Po­myśl­nych wia­trów po dru­giej stro­nie, ko­le­go – po­wie­dział po chwi­li, do­sko­na­le wie­dząc, że jeź­dziec go nie usły­szy.

 

*

 

Ciszę wy­peł­nia­ją­cą miesz­ka­nie Ernee prze­rwa­ło pu­ka­nie do drzwi. Ko­bie­ta unio­sła twarz znad czyt­ni­ka i zmarsz­czy­ła czoło. San­der po­wi­nien lada chwi­la wró­cić, ale on by nie pukał. Wszedł­by ener­gicz­nym kro­kiem, uści­snął ją mocno, a potem przez dwie go­dzi­ny opo­wia­dał o chra­bąsz­czach, tor­na­dach, prze­cią­że­niach i zo­rzach. Ona słu­cha­ła­by, uda­jąc za­in­te­re­so­wa­nie, a w środ­ku umie­ra­ła­by ze szczę­ścia, że znowu udało mu się prze­żyć to cho­ler­ne wa­riac­two.

Pu­ka­nie po­wtó­rzy­ło się. Odło­ży­ła urzą­dze­nie, wsta­ła z fo­te­la, po­de­szła do drzwi i otwo­rzy­ła je, nie za­glą­da­jąc w wi­zjer. Na ko­ry­ta­rzu stał młody, dwu­dzie­sto­kil­ku­let­ni męż­czy­zna. Miał ładne, szare oczy i lekko roz­czo­chra­ne włosy. Przy jego nodze sie­dział spo­rych roz­mia­rów wil­czur i przy­glą­dał się jej, śmiesz­nie prze­krzy­wia­jąc łeb.

– W czym… W czym mogę pomóc? – za­py­ta­ła nie­pew­nie. – San­der jesz­cze nie wró­cił.

– Wiem – rzu­cił krót­ko.

Ernee spoj­rza­ła na rękę chło­pa­ka, w któ­rej trzy­mał smycz, a póź­niej na jego twarz. Gałki oczne nie­zna­jo­me­go były zu­peł­nie nie­ru­cho­me, a sze­ro­ko roz­sze­rzo­ne źre­ni­ce pa­trzy­ły gdzieś w prze­strzeń nad lewym uchem ko­bie­ty.

– Boże… Ty je­steś Olaf.

Nie zdą­żył od­po­wie­dzieć. Wil­czur za­skam­lał cicho i w tej samej chwi­li Ernee Em­mer­son za­chwia­ła się lekko. Olaf zro­bił krok do przo­du i za­ska­ku­ją­co pre­cy­zyj­nym ru­chem zła­pał jej ramię.

– Spo­koj­nie. Od­dy­chaj głę­bo­ko. Wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Pół go­dzi­ny póź­niej prze­wod­nik sie­dział na ka­na­pie w sa­lo­nie i gła­skał wil­czu­ra, który po­ło­żył łeb na jego ko­la­nach. Ernee stała przy oknie i pa­trzy­ła na mia­sto. Była dziw­nie spo­koj­na. Stało się to, czego za­wsze się oba­wia­ła, i strach od­szedł za­stą­pio­ny przez chwi­lo­wą obo­jęt­ność.

Po­wo­li za­pa­dał zmierzch, za­ta­pia­jąc Oasis w ma­li­no­wej po­świa­cie.

– Dla­cze­go aku­rat żywe stwo­rze­nie? – za­py­ta­ła, chcąc od­wlec roz­mo­wę na temat San­de­ra. Wie­dzia­ła, że jej mąż nie żyje. Wie­dzia­ła, że za­bra­ło go tor­na­do. Nie chcia­ła znać szcze­gó­łów. – Nie pro­po­no­wa­li ci me­chów? Są ła­twiej­sze w utrzy­ma­niu. I mą­drzej­sze.

– Ofe­ro­wa­li – od­po­wie­dział. – W tym mie­ście żyje sześć­set mi­lio­nów ludzi, ale cięż­ko o do­bre­go przy­ja­cie­la. Poza tym Jan­kes nie jest zwy­kłym psem. Ma kilka wsz­cze­pów, które wpły­wa­ją na jego in­te­li­gen­cję. Dzię­ki nim ro­zu­mie wię­cej słów, ła­twiej go szko­lić i…

– Kiedy będę mogła za­brać ciało? – prze­rwa­ła mu.

Stroe wziął głę­bo­ki wdech.

– Nie bę­dziesz mogła, Ernee. Nie zna­leź­li ciała. Tak cza­sem bywa, gdy ktoś ginie w wirze…

Nawet nie drgnę­ła. Nie od­wró­ci­ła się.

– Po­słu­chaj – kon­ty­nu­ował Olaf za­nie­po­ko­jo­ny po­zor­nym spo­ko­jem ko­bie­ty. – San­der brał udział w akcji ra­tow­ni­czej. Po­ja­wi­ły się trzy tor­na­da, któ­rych nie by­li­śmy w sta­nie prze­wi­dzieć. Po­tęż­ne tor­na­da. Dwóm za­wod­ni­kom udało się wy­rwać, San­der miał po pro­stu pecha. Mo­żesz być pewna, że firma za­pew­ni tobie i two­je­mu dziec­ku wszyst­ko, czego bę­dzie­cie po­trze­bo­wać. Frie­drick mi to obie­cał. Sły­szysz mnie?

 Ernee sły­sza­ła, ale sens słów Olafa ginął w szu­mie, który wdzie­rał się do miesz­ka­nia i do myśli ko­bie­ty. Nic nie miało już zna­cze­nia, prócz uspo­ka­ja­ją­cych wi­bra­cji pły­ną­cych z ze­wnątrz. Na ho­ry­zon­cie pło­nę­ły ge­ne­ra­to­ry, trans­por­te­ry gnały Bóg wie dokąd, a kro­ple octu krą­ży­ły w po­wie­trzu. Mia­sto nie za­sy­pia, mia­sto nigdy nie od­po­czy­wa…

 

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem z pewnym zainteresowaniem. Niestety, w akceptacji fabuły przeszkadzała mi moja wiedza o atmosferze Marsa i o jej gęstości. Atmosfera jest tak rzadka, że takie “tajfuny”, jakie autor opisuje, to bajka. Ale literacko tekst niezły, autor potrafi kreować świat pozaziemski. Pozdrawiam.

Nie tajfuny, ale tornada. Pozdr.

Ładnie napisane, ale obawiam się, że pierwsza scena mocno sugeruje zakończenie. Miałam nadzieję, że nie, ale jednak tak.

Głupi sport, ale faktycznie musi dawać adrenalinowego kopa.

To pierwsze przejście Ziemi na tle Słońca, odkąd ludzie osiedlili się na Marsie. Następna taka okazja miała się nadarzyć dopiero za trzysta lat.

Nie znam się na tym, ale naprawdę tak rzadko, a nie co roku?

Przeciążenie odebrało mu oddech. Poczuł, jak krew odpływa z palców u nóg,

A przy przeciążeniu nie powinna właśnie popłynąć w nogi?

Kiedyś jakiś dziennikarz zapytał Sandera, dlaczego zawodnicy tak siebie nazywają.

Tak, to znaczy jak? To zdanie wybiło mnie z rytmu.

Babska logika rządzi!

Przepraszam autora za błędną opinię. Po weryfikacji okazało się, że na Marsie, z powodu ogromnych różnic temperatur pomiędzy dniem a marsjańską nocą (około stu stopni Kel), powstają tornada podobnie jak na Ziemi na obszarach pustynnych. W związku z tym opowiadanie zyskuje na wiarygodności. Pozdrawiam.

Opowiadanie się czyta naprawdę przyjemnie, kolonia na Marsie została ciekawie opisana, do tego mamy intrygujący sport, którego nie da się powtórzyć na Ziemi. Naprawdę fajnie!

 

Prywatnie głosowałbym na bibliotekę, chociaż muszę przyznać, że tekst pozostawił mi nieco niedosytu z powodu przewidywalności.

 

 

Tymczasowy lakoński król

Wiem dlaczego poprzednie komentarze są takie letnie – bo użytkownicy czytają za dużo SF. Dla mnie to opowiadanie jest super. Nie zmęczyło mnie science, nie uśpiła fiction. Wszystko wyważone, a do tego wątek “ludzki” taki, jak lubię.  Opisy bardzo, bardzo dynamiczne, kiedy trzeba, a kiedy nie trzeba – klimatyczne. Mam tu wszystko, co potrzebuję, żeby zachwycić się tekstem.

Jedno mi tylko zgrzytnęło – Tomaszewski zmarł na raka płuc – no weź to i zmień. Taka zaawansowana technologia, a oni sobie ze skorupiakiem płuc nie radzą?

Ja cię nominuję do piórka.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Już kiedyś czytałem to opowiadanie na innym portalu. A przynajmniej przeglądałem. Generalnie zgadzam się z opinią bemik. Chociaż

użytkownicy czytają za dużo SF

to teza kontrowersyjna ;-) I niebezpieczna! Ktoś następny dojdzie do wniosku, że (na ten przykład) czytanie fantastyki szkodzi, i w efekcie będziemy mieć mało merytoryczny wątek na 500 postów :>

 

naprawdę tak rzadko, a nie co roku?

Nie co roku. Tematy naprowadzające: zaćmienie Słońca (czy występuje co miesiąc?), przejście Wenus przed tarczą Słońca.

Choć autor trochę jednak przecenił wyjątkowość zjawiska. O czym można się przekonać, wpisując w Google: “earth transit mars”.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Tematy naprowadzające: zaćmienie Słońca (czy występuje co miesiąc?),

No nie, bo Księżyc krąży po płaszczyźnie nieco nachylonej w stosunku do płaszczyzny ekliptyki. Płaszczyzna Marsa też się tak bardzo różni?

Babska logika rządzi!

Tylko, że tu nie chodzi o zaćmienie Słońca na Marsie, tylko tranzyt innej planety (Ziemi) na tle tarczy Słonecznej, a co do 300 lat… Według symulacji, następne przejście Ziemi na tle Słońca, które będzie widoczne z Marsa (defakto może faktycznie wtedy już ktoś będzie mógł to oglądać:)) ma być coś około 2100 roku. Ale przyznam, że celowo wydłużyłem w opowiadaniu okres tranzytu, bo chciałem podkreślić jak ważne to było wydarzenie. Ludzie mają schiza siedząc w Angli, tęskniąc za ojczyzną, a co dopiero w takiej sytuacji…

Jerohu, w żadnym przypadku nie chodziło mi o wykazanie, że czytanie SF szkodzi. Raczej o ukazanie tego, że tacy czytelnicy mają bardzo wysokie oczekiwania wobec tego gatunku. A mnie – czytającą od przypadku do przypadku – łatwiej zachwycić. Na dodatek jest tu bardzo pięknie wpleciony wątek ludzki, a dla mnie to OGROMNY plus.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Skojarzylo mi sie w pierwszej chwili z opowiadaniem "Lotniarz" Kolodziejczaka. Twój pomysł jest rownie oryginalny. Bardzo dynamiczne, sprawnie napisane. Jedynie wątek miłosny mi sie pasował, ale nie wpłynął na odbiór całości. Jedno z lepszych czytanych przeze mnie ostatnio opowiadań.

Pojęcie opowiadania, albo powieści science fiction bardzo się zdewaluowało. Powstało wiele tekstów, które kpią sobie z praw fizyki i astronomii, a przestrzeń kosmiczną traktują jak parking przed supermarketem. W ten sposób młodym czytelnikom robi się przysłowiową wodę z mózgu. Taka literatura science fiction jet rzeczywiście, moim zdaniem, szkodliwa. Ale, dobre jest podobno to, co się dobrze sprzedaje. Pozdrawiam.

Ten tekst nie miał być hard Science-Fiction, ktoś go kiedyś określił jako “rozrywkowe SF“, dlatego nie ma tu multum opisów technicznych, co nie znaczy, że jest wyssane z palca, przed napisaniem długo wertowałem informację o Marsie, aby sprawdzić czy w ogóle mogą powstać warunki opisane w tekście, a co do samego sportu… nie wiem czy byłby możliwy, ale też nie znalazłem przesłanek wykluczających.

 

belhaj – Bingo. Nie ukrywam, że pewne inspiracje “Lotniarzem” były.

:)

bemik, OK :-)

Na dodatek jest tu bardzo pięknie wpleciony wątek ludzki, a dla mnie to OGROMNY plus

Dla mnie też.

 

Finklo, sprawdziłaś już, prawda?

 

@Przemek Hytroś

Zaćmienie Słońca na Marsie – to by dopiero była heca.

Osoby, którym po przeczytaniu opowiadania zechce się zweryfikować szczegóły, nieuchronnie posądzą Cię, Autorze, o dokonanie niekompletnego researchu. Nieścisłość jest moim zdaniem na tyle drobna, że ledwie zasługuje na uwagę, ale doprawdy nie uważam, żeby podobne igranie sobie z faktami było tutaj potrzebne.

Zaznaczam, że opowiadanie zdecydowanie przypadło mi do gustu.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Finklo, sprawdziłaś już, prawda?

Nie, nie sprawdziłam. Nawet nie wiem, gdzie szukać. Wytłumaczenie, dlaczego zaćmienia Słońca i Księżyca nie zdarzają się co miesiąc znalazłam kiedyś w jednej książce o Księżycu. Ale o Marsie nic nie mam. :-( Tak na chłopski rozum wydawało mi się, że skoro wszystkie planety powstały ze wspólnego dysku, to chyba powinny chodzić w jednej płaszczyźnie. Ale najwidoczniej różne zderzenia coś zamieszały…

Babska logika rządzi!

Ten dysk nie był przecież doskonale płaski. W takim przypadku również Księżyc krążyłby w jednej płaszczyźnie z resztą ciał Układu (pewnie jako punkt materialny ;-). Chyba że byłby elementem obcym, przybyszem spoza [w tle słychać niepokojącą muzyczkę].

;-)

Nachylenie orbity Marsa względem ekliptyki znajdziesz w każdej powszechnej encyklopedii. Podaje się je zwykle jako trzeci (z sześciu) element orbity, po wielkiej półosi i mimośrodzie.

Albo zajrzyj tutaj:

http://nssdc.gsfc.nasa.gov/planetary/factsheet/index.html (wiersz: orbital inclination).

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Ach, więc to się nazywa inklinacja! Zapamiętam. :-) Bardzo ciekawa tabelka. Dzięki. :-)

Spotkałam się z hipotezą, że Księżyc to kawałek Ziemi, który został oderwany w wyniku jakiejś kosmicznej katastrofy dawno temu i od tego czasu ciągle się oddala.

Babska logika rządzi!

Gdyby orbity Ziemi i tego czegoś trochę mniejszego, co w nią walnęło, leżały idealnie w jednej płaszczyźnie, to protoksiężycowy gruz skupiłby się w tej płaszczyźnie właśnie.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Całe szczęście, że wyjaśnienia zaciemniają komentarze, a nie tekst. wink

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Poczytałem ponownie i zdania nie zmieniłem, co oznacza, że lodowaty ze mnie drań: dobrze mu tak. Dziecko w drodze, a jak był pieprznięty, tak pozostał. Tyle o (byłym) bohaterze. Co do natomiast tekstu jako tekstu, widzę go w Bibliotece.

bemik, bo koleżanka Finkla wodzi mnie na pokuszenie ;-) Chcąc nie chcąc, odeszliśmy od komentowania samego tekstu i zabrnęliśmy z Finklą w abstrakcję. I to mimo że starałem się być powściągliwy…

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Oj, przepraszamy. Ale to chyba nie był całkowity offtop, prawda? Po prostu tekst nasunął pytania…

Babska logika rządzi!

Przemku mam jeszcze jedno spostrzeżenie. Eddie Kazama kojarzy sie z Travisem Pastrana. Ale to napewno celowy zabieg. Obaj lubią ekstremalne sporty :)

Finklo, Jerohu, mnie nie chodzi o to, że offtop, ino o to, że ja nie kumam. laugh

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Belhaj

nie wiem czy  Pastrana, ale na pewno blisko

tekst ze wstępu Kazamy to inspiracja po obejrzeniu filmu dokumentalnego “ na krawędzi” czy jakoś tak,nie pamietam nazwiska bohatera ale on był/jest motocyklistą właśnie i brał udział w wyścigach po jakiejś wyspie w miasteczku, i napażał po 300/h  na zakrętach,  opad paszczęki generalnie, no i potem do głowy przeszedł pomysł…

Wygoglowalem film i muszę go obejrzeć. Sam nie jestem fanem ekstremalnych sportów ale oglądanie to co innego. Potwierdza sie również z jak wielu różnych źródeł można czerpać inspirację.

Dokładnie sie nazywa “jazda na krawędzi” jest cały w sieci do zobaczenia. Generalnie tez nie jestem famnem motocykli ale film jest swietnie zrealizowany.

Dawno nie czytałem takiego fajnego kawałka porządnej SF. Brawo. Zapytać chciałbym jeno to, w jaki sposób bańka zdatnej do oddychania atmosfery utrzymywała się nad Oasis. Nie próbuję się czepiać, nie znam się po prostu na tych wszystkich różnicach ciśnień, gęstości, dyfuzji gazów i całej reszcie. Jeśli mam się przyczepić, to tylko taka pierdółka: "Wszędobylskie boty rejestrujące pognały za nim jak manty za rekinem." Manta to ponad dwutonowe rybsko, większe od niemal wszystkich rekinów. Nie pasuje mi to porównanie, do kapsuły i rejestrujących botów. I to właściwie na tyle. Jeśli nie widzę bardziej istotnych powodów do czepialstwa, to znaczy, że tekst jest naprawdę dobry :-) Pozdrawiam!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

No to poprosimy o jeszcze jeden głos do piórka, żeby tekst uzyskał nominację!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bardzo mi się podobało – porządnie napisane, dynamiczne i nieoklepane, z wiarygodnym, choć – tu zgodzę się z Adamem – pie… niezbyt rozsądnym bohaterem. Tak z ciekawości – jakieś związki genezy tekstu ze śmiercią guru wingsuitingu (pomóż, o Wielki Google!) Deana Pottera? Jako rozrywkowe SF sprawdza się świetnie.

No a skoro bemik tak ładnie prosi, to fundnę nawet dwa za jeden:)

 

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

AlexFagus – Nie , Nie słyszałem Deanie Potterze.

Wachowicza rzuciło bezwładnie w dół, wprost na ogromny głaz niesiony prze wiatr. – literówka

[J1], [J2] – nie rozumiem tego

Stroe – po co to podkreślenie? 

 

Przeczytałam z dużą przyjemnością. Napisane w sposób, który nie pozwolił mi się oderwać od tekstu. Do tego miałam cały czas przed oczyma odmalowywane sceny, jakbym oglądała film.  

Szkoda tylko, że początek jednak zdradza zakończenie. W sumie, gdyby nie ta rozmowa, to cały czas miałabym nadzieję, że uda mu się wyjść cało. I byłoby grzmotnięcie. A tak, to tylko czekałam na to JAK zginie. 

Generalnie – kawał dobrej literatury. Do biblioteki sio! (chyba kogoś tu cytuję, ale nie pamiętam kogo – wybaczcie). 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Popraw te “szeroko rozszerzone źrenice”, bo to zgrzyta.Pozdr.

Tekst niesamowicie trzyma w napięciu, a pomysł na sport marsjański bardzo oryginalny i przykuwający (i jakie pole do popisu dla świetnych metafor!). Od strony technicznej – widziałam parę powtórzeń, ale byłam zmuszona czytać na raty, to nie wypisałam. Zawiodło mnie trochę zakończenie, takie oczywiste, a jednocześnie trochę bezsensowne – Sander wydawał mi się zbyt silną osobowością, by tak sobie pójść na spotkanie ze śmiercią dla ładnego widoku.

Ale i tak jestem bardzo zadowolona z lektury :)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Niezrozumiała dla mnie decyzja Sandera.

Poza tym opowiadanie bardzo porządne, czyta się znakomicie, choć wyczyny, w których uczestniczy bohater, jakkolwiek wielce oryginalne, nie wzbudziły mojego entuzjazmu, ale sporty zagrażające zdrowiu i życiu, choćby najbardziej widowiskowe, nigdy nie cieszyły się moim uznaniem.

Mam nadzieję, Przemku, że to nie jest Twoje ostatnie słowo. ;-)

 

Wzię­ła kilka głęb­szych od­de­chów i nie­przy­jem­ne uczu­cie szyb­ko mi­nę­ło. – Oddech, to wdech i wydech. Można głęboko oddychać, można głęboko nabrać powietrza, głęboko odetchnąć, ale nie można brać głębokich oddechów.

 

Na ekra­nie po­ja­wi­ła się brą­zo­wo-tur­ku­so­wa ścia­na skłę­bio­nych mas po­wie­trza, ukła­da­ją­ca się w cha­rak­te­ry­stycz­ną spi­ra­lę. – …ukła­da­ją­cych się w cha­rak­te­ry­stycz­ną spi­ra­lę.

Rozumiem, że w spiralę układały się masy, nie ściana.

 

Przed jego twa­rzą prze­su­nę­ła się se­kwen­cja ob­ra­zów uka­zu­ją­ca ży­wioł z róż­nych per­spek­tyw.Przed jego twa­rzą prze­su­nę­ła się se­kwen­cja ob­ra­zów, uka­zu­ją­cych ży­wioł z róż­nych per­spek­tyw.

Czy różne perspektywy żywiołu ukazywała sekwencja, czy obrazy?

 

Uwaga! Zrzut za 10… 9… 8… 7… – Uwaga! Zrzut za dziesięćdziewięćosiemsiedem

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

No i to by było na tyle, jeśli cho­dzi o akcję ra­tun­ko­wą… – Zwrot został stworzony przez satyryka, Jana Tadeusza Stanisławskiego, profesora mniemanologii stosowanej, który każdy swój wykład kończył właśnie tymi słowami.

Zwrot przyjął się, ale jest ze wszech miar niepoprawny.

 

Wziął głę­bo­ki od­dech, wy­plą­tał się z fo­te­la i szcząt­ków spa­do­chro­nu… – Wziął głę­bo­ki wdech

 

Były oto­czo­ne świe­tli­stą mgłą, iden­tycz­ną do tej, w którą jeźdź­cy wpa­dli w naj­więk­szym wirze. – Były oto­czo­ne świe­tli­stą mgłą, iden­tycz­ną z tą

 

Do małej, za­gu­bio­nej po­sta­ci po­śród czer­wie­ni przy­po­mi­na­ją­cej za­schnię­tą krew. – Zaschnięta krew nie jest czerwona.

 

W tym mie­ście żyje sześć­set mi­lio­nów ludzi, ale cięż­ko o do­bre­go przy­ja­cie­la.W tym mie­ście żyje sześć­set mi­lio­nów ludzi, ale trudno o do­bre­go przy­ja­cie­la.  

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Kurczę, jakby mi ktoś streścił to opowiadanie uznałabym, że nudy straszne i do tego zakończenie przewidywalne. Ale czyta się naprawdę dobrze. Barwny i wciągający język, chociaż główny bohater trochę wkurzający ;) I ten chwyt z ciężarną kobietą dość tani. Mimo to moim zdaniem opowiadanie jest naprawdę dobre.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Świetny tekst!

Niemal jak hollywoodzkie kino – pełne akcji, napięcia, szalonych bohaterów i wzruszeń. Jedyna wada: gubiłem się w tych nazwiskach pozostałych zawodników, niby detal, ale momentami naprawdę frustrował. Ale opowiadanie bardzo, bardzo udane!

 

Pozdrawiam!  

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Udany tekst. Pozdrawiam. 

Nie biegam, bo nie lubię

Ech, te ostatnie razy… Świetny tekst. Dla mnie decyzja bohatera nie była zaskakująca, od początku opowieści widać było, co jest dla niego najważniejsze, Autor dobrze wszystko uzasadnił.

Podobało mi się.

Sanders zachowuje się nierozsądnie? Jasne, ale czy on jeden? Himalaiści, którzy mają górę przed sobą i muszą na nią wleźć, muszą po prostu, nawet jeśli dzieci czekają, kierowcy formuły 1, reporterzy wojenni i mnóstwo innych. Adrenalina ważniejsza niż rozsądek, potrzeba adrenaliny tak silna, że aż egoistyczna. Uzależnienie, i tyle. Prawdziwe, wiarygodne, chociaż wkurzające. Tak jak to, że nawet w epoce podboju kosmosu zapewne pojawiać się będą sekty religijne.

Wciągający tekst. Przewidywalny, jasne, ale w sumie co z tego? Ja myślałam, że jednak ta przewidywalność zostanie złamana happy endem, który nie nastąpił, więc właściwie zostałam zaskoczona. ;)

 

No właśnie. Brak zaskoczenia dał efekt zaskoczenia. Może banalne ale… Byłem związany przez jakiś czas ze środowiskiem wspinaczkowym. Mnóstwo wypadków dokoła, mnóstwo śmierci… A przecież nikt z tych ludzi nie chciał umierać. Każdy do końca liczył że jego to nie dotyczy, że jego to nie dotknie… A przewidywalne zakończenie i tak porażało i zaskakiwało…

co nie znaczy, że jakiś twist w opowiadaniu nie byłby wskazany, ale w tym tekście akurat go zabrakło

Dobry tekst. Miejscami trochę zbyt chaotyczny, ale trzyma w napięciu, pokazuje moc i majestat natury (co prawda marsjańskiej ; P). Również i mnie przypomniało się przy okazji opowiadanie Kołodziejczaka ; P

 

A – powiedziałbym, że tytuł jest taki sobie. Ma za mało mocy w porównaniu do tych tornad. 

I po co to było?

Podpisuję się pod komentarzem Ochy. Bardzo dobry tekst.

Sorry, taki mamy klimat.

Nadal wściekle przeszkadza mi “adrenalinofilia” Sandersa i głupawa nieostrożność jego partnerki – decydować się na dziecko z facetem, który nigdy nie wycofa się, mimo że na pewno kiedyś zginie? liczyć na opiekę ze strony firmy, za gwarancje mając słowną obietnicę? – ale przeważyły widoczne na pierwszy rzut oka walory tekstu, eleganckie i plastyczne opisy, wysokie prawdopodobieństwo motywacji Sandersa podczas akcji ratunkowej. Nominację do piórka popieram.

Adamie, kobiety decydują się na dziecko nawet z partnerem idiotą, więc taki, który jest tylko adrenalinoholikiem to pikuś, mały pikuś wink

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Jak dla kogo, pozwolę sobie zauważyć. Widziałem, nadal widzę skutki takich podjętych ze ślepej miłości decyzji – a maszyn czasu jak nie było, tak nie ma…

Podobno kobieta ma nadzieję, że on się zmieni po ślubie (a on się nie zmienia).

Mężczyzna ma nadzieję, że ona się nie zmieni po ślubie (a ona się zmienia).

Babska logika rządzi!

:-) Pierwsze jest dowodem na naszą stałość. Drugie – na waszą niestałość, znaną już starożytnym Sumerom. :-)

Tak, tak, wiadomo – on był stały. Tylko one się zmieniały. ;-)

Dobra, może zaprzestaniemy offtopu?

Babska logika rządzi!

Dobrze, może nas to wkurzać, ale nie zmienia to faktu, że istnieją osoby uzależnione od adrenaliny jak i takie, które gotowe są na związek (i dzieci) nawet jeśli obiektywnie rzecz ujmując – rozsądek wrzeszczy.

Więc nie można – według mnie – zarzucać temu tekstowi i jego bohaterom niewiarygodności.

Jeśli o mnie chodzi, zarzucam lekkomyślność, nieodpowiedzialność. Wiem, że to dość częste postawy, ale nie zmienia to ich oceny.

Ok, ale to chyba nie może być zarzut w stosunku do opowiadania. :)

Ale jest to element, rzutujący na ocenę czytelniczą. Koniec końców nie tekstu, ale samych postaci. Mają u mnie minusy i nic tego nie zmieni. A tekst jako całość “wyszedł na plus”.

Ostatnio troszkę nadrabiam zaległości i zabrałem się za kilka tekstów piórkowych.

Kolejny raz się nie zawiodłem (w końcu co piórko, to piórko…). Bardzo dobrze i szybko się czytało, a mnie przyciągnąć wartką akcją nie jest łatwo – preferuję inny typ opowiadań, mniej akcji, więcej zdarzeń i odkrywania świata/przedstawiania pomysłu. A tutaj proszę, tekst sam leciał, nawet nie wiem kiedy. Miejscami czułem się jak podczas oglądania kolejnego filmu, miałem wrażenie że tekst zaczyna toczyć się właśnie jak jakiś typowy produkt dużych ekranów, a jednak pomysł i wykonanie robi wrażenie. Spodobało się też sporo niezłych porównań, według mnie trafionych i obrazujących to, co się dzieje.

Tylko zawiodło mnie niestety zakończenie. Jak napisałeś, “Brak zaskoczenia dał efekt zaskoczenia“. No właśnie, ale w moim przypadku jakoś to zaskoczenie zbyt pozytywne nie było, choć bohatera nie udało mi się szczególnie polubić. Miałem nadzieję, że coś tam ciekawego się jeszcze wydarzy, do końca nie wiedziałem czy coś jeszcze czytelnikowi zaserwujesz. W sumie w pewnym stopniu może to być plusem…

Nie przepadam za Sci-Fi. A po tym tekście nie przepadam za tym, że nie przepadam za Sci-Fi, bo tak na dobrą sprawę nie ma tutaj niczego, co by mi nie podeszło. Pomysł na motyw przewodni świetny, realizacja bardzo dobra (zwłaszcza przygotowanie merytoryczne), oś fabularna może i schematyczna, ale bardzo dobrze dopracowana, realistyczna. Najbardziej podobało mi się jednak, jak grubą krechą rozdzieliłeś sportową zawiść od koleżeńskiej, czy po prostu ludzkiej, solidarności. Heroiczne akcenty, wzruszające, choć nie przesłodzone nadmiarem patosu, też bardzo mi się podobały.

 

Peace!

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Fascynujące, chociaż przewidywalne zakończenie. Czytałem nie troszcząc się o wiarygodność, dla samej przyjemności z czytania. Polecam.

Nowa Fantastyka