- Opowiadanie: Wilk który jest - Zimowa opowieść

Zimowa opowieść

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Zimowa opowieść

Kasztelan patrzył na płatki śniegu, uderzające o szklane gomółki okna. Zima przeciągała się niebezpiecznie i wszyscy już mieli dosyć szarzyzny nieba, konkurującej skutecznie z bielą śniegu – on też. Był zmęczony, znowu bolała go głowa. Starał się oderwać myśli od obowiązków i fizycznego cierpienia i skierować je w stronę prostych marzeń o kubku podgrzanego z ziołami miodu i równie gorącej kobiecie. Nim zdążył wydać stosowne polecenia, które miały mu przynieść chwilę odpoczynku i ulgi, do izby wdarł się hałas. Zza drzwi komnaty docierał coraz głośniejszy i coraz bardziej go irytujący harmider. Ktoś wyzywał w głos, ktoś krzyczał, ktoś próbował uspakajać. Wrota nagle się otworzyły i do środka wpadła ciżba zbrojnych, okrytych skórami z turów i dzików. Pchali przed sobą mężczyznę, który z rozkrzyżowanymi ramionami próbował bronić im dostępu i wygnać z powrotem za próg.

– Wracać psie krwie! Kasztelan nikogo dziś nie przyjmuje! – wołał szambelan.

– Wysłuchaj nas panie! – krzyknęła ponad głową broniącego dostępu, jedna z postaci przypominająca posturą niedźwiedzia.

Kasztelan popatrzył na oprószonych jeszcze śniegiem przychodniów. Spojrzał w ich zmęczone oczy. Obrzucił wzrokiem policzki wysmagane zimnym wiatrem. Westchnął ciężko i skinął ręką na znak zgody.

Odwrócił się i przeszedł przez całą szerokość górnej sieni. Wstąpił na podwyższenie. Zasiadł na zdobionym złotymi listkami stolcu i wskazał przybyłym miejsca u swych stóp. Podeszli, ściągając z kolczug narzucone na nie futra. Szambelan, który ustąpił im z drogi, wzruszył ramionami, po czym obszedł ciżbę i zasiadł na skrzyni, stojącej obok podestu.

Kasztelan z wysokości spojrzał na przybyłych. Wojownicy wymienili między sobą spojrzenia i szturchnięcia, w końcu jeden wyszedł przed szereg i skłonił się nisko.

– Panie … Wilki wybijają stada. Przegnaliśmy je wczoraj, ale dziś wróciły i uśmierciły tuzin sztuk bydła. To już kopa stworzenia padła… Jeszcze chwila i nie będziemy mieli co jeść. Pozwól… stryju – znów skłonił głowę – wybić kilka. Inaczej nie odstąpią. Jak nie mają co żreć, niech ścierwo najsłabszych z siebie zeżrą! Inaczej… sami niedługo staniemy w takiej sytuacji… – dokończył cicho.

Kasztelan westchnął, odwrócił wzrok w stronę okna i powiedział, nie podnosząc głosu.

– Nie pozwalam…

Wojownicy zamruczeli gniewnie. W końcu obok tego, który przemawiał, stanął drugi, starszy, obdarzony długą siwą brodą.

– Panie, byłem łowczym na usługach tego domu, nim się urodziłeś. Ja uczyłem cię tropić zwierza. Z oszczepem na dzika się zasadzać. Z łuku w ptaki szyć…

– Do rzeczy Dobromirze – syknął kasztelan. Ból zdawał się powoli ustępować, choć wciąż pulsował w skroniach.

Dobromił pochylił w ukłonie prawie łysą głowę.

– Wiesz panie, że znam las, jak nikt z żyjących.

Kasztelan skinął głową. Cenił i lubił Dobromira, ale teraz jego obecność przeszkadzała mu w realizacji myśli o miodzie i kobiecie, a decyzję dotyczącą wilków przecież już powziął i podał do wiadomości. „Czego jeszcze mogą chcieć?” – pomyślał z irytacją.

– Jeśli nie przepłoszymy wilków, a te nie odejdą z jakichś zdarzeń losu same, nie tylko nasze stada padną. Ni jednego szaraka nam na łowy nie zostawią… Z czego zapasy na następną zimę zrobimy? Skąd będzie mięso do zasolenia na długie, mroźne miesiące? Nie chcemy przecie wybić całej watahy. Tylko kilka sztuk…

Kasztelan milczał. Dobromir, biorąc to za dobra monetę, dodał z przekonaniem w głosie.

– To też dla wilczego dobra. Już musi być ich za dużo. A jak się za bardzo rozmnożą, a tu nie będą miały co żreć, same precz pójdą!

– Nie pozwalam – powtórzył kasztelan, tym razem głośniej.

– Panie, tylko kilka sztuk! Nie może legenda życiem żywych kierować! Niedługo i na nas się rzucą! Pod mury co noc podchodzą! – krzyczeli jeden przez drugiego.

– Nie pozwalam! – kasztelan wstał i spojrzał na swoich wojów z góry. Zbrojni zamilkli. Dobromir zacisnął dłoń na głowni miecza tak silnie, że aż palce zbielały. Inni nerwowo pozagryzali wargi.

– To nie legenda… – dodał władca w zamyśleniu. – Szambelanie, sprowadź kanonika Anzelma – polecił władczym tonem.

– Stryju, znamy tę opowieść… – powiedział cicho krewniak, ten, który jako pierwszy głos zabrał.

– To wysłuchacie jej jeszcze raz. Kto się odcina od źródła opowieści i myśli tylko o doraźnym zysku, ten głupotę popełnia… Szambelanie! – krzyknął do wychodzącego dworaka – każ też drew do kominka dorzucić. Niechaj i świec nieco przyniosą i do tego beczkę miodu i trochę mięsiwa. Woje zmęczeni wrócili – dodał cicho, zerkając na zgromadzonych.

Szambelan skłonił się i ruszył w stronę drzwi.

– Szambelanie! – zatrzymał go raz jeszcze. – Sproś też niewiasty i dziatki, niechaj i one tę historię posłyszą. Musi mieć ją kto potomnym przekazać… – odwrócił się do okna i patrząc na topniejące płatki śniegu, czekał w milczeniu na wypełnienie poleceń.

Słudzy przybyli błyskawicznie. Rozstawili przydźwigane stoły. Później porozkładali na nich wielkie kromy chleba. Rozstawili puchary i napełnili je miodem. Pojawiły się misy z mięsiwem i sosem. Wnieśli ławy i nakryli je skórami. Kiedy wszystko już było gotowe, zapalili przyniesione świece i dorzucili drew do kominka. Płomienie żywiej zatańczyły na ścianach, zdobionych drewnianymi, pradawnymi tarczami i toporami o pociemniałych ostrzach. Wtedy przybyły niewiasty w wysokich, spiczastych nakryciach głowy, obcisłych sukniach do ziemi i z nęcącymi dekoltami. Wraz z nimi wchodziły po cichu speszone dzieci.

Kasztelan uśmiechnął się i kiwnął ręką na dziatki, by usiadły na skórach, wyłożonych dla nich specjalnie u stóp podwyższenia. Kiwnął też na piękną bratanicę Judytę i wskazał jej miejsce, po swojej lewicy. Jagody jej zapłonęły. Opuściła głowę o wyskubanym wysoko czole i płynnym krokiem przeszła obok wojów i przybyłych białogłów. Dygnęła przed kasztelanem i usiadła niepewnie, bez śmiałości zerkając w kierunku sali i unikając wzroku zgromadzonych.

Kasztelan uśmiechnął się pogodnie (a miało to miejsce pierwszy raz od wielu dni), pogładził ją po dłoni i gestem zaprosił wojów, by zasiedli. W milczeniu zajęli swoje miejsca. Nikt nie tknął jadła ni napitku, czekali. Jedynie ogień trzaskający w palenisku przerywał ciszę. Trwało to chwilę. Potem otworzyły się drzwi i wkroczył szambelan, prowadząc pod ramię starca w sutannie, opartego na długim kosturze. Kanonik był przygarbionym mężczyzną, z długimi siwymi włosami i rozczochraną brodą, układającą się w kształt rombu. Brwi miał siwe i krzaczaste. Jedno oko zaszło bielmem, drugie, jakby dla kontrastu, było krwią nabiegłe. Twarz prócz zmarszczek zdobiły blizny. Zdawał się nie mieć wieku, który jeszcze da się liczyć ludzką miarą. Szambelan doprowadził go do podwyższenia. Kasztelan wskazał starcowi miejsce w wysokim krześle dębowy, ulokowanym po jego prawej stronie. Stolec ten zdobiony był herbem rodu, wyobrażającym szachownicę, stworzoną przez krzyż, z odciskiem wilczej łapy w górnym, lewym polu. Szambelan pomógł starcowi usiąść i własnoręcznie okrył futrem ogromnej wartości, wykonanym z kunich skórek. Następnie zaklaskał i jeden ze sług bijąc ukłony, podbiegł z rogiem pełnym miodu. Dworak przejął naczynie z jego rąk i przystawił do ust nestora. Ten uniósł na chwilę zdrowe oko, zerknął na trzymającego róg i pociągnął kilka łyków. Gdy starzec zaspokoił pragnienie, szambelan z tym wyjątkowym pucharem w dłoniach zszedł z podestu i zajął miejsce na swojej skrzyni. Pozostawienie miodu w rozedrganych od starości i choroby dłoniach starca musiałoby skończyć się jego rozlaniem.

– Częstujcie się – rzekł kasztelan.

Wojownicy rzucili się na jedzenie. W tym samym momencie słudzy podbiegli do tronu i podali najlepsze kawałki mięsiwa. Władca sięgnął po sztućce – pięknie zdobiony, zakrzywiony nóż i znak bywania w świecie i dworności manier: widelec – rzecz ledwie na tych ziemiach znaną. Odkroił soczysty kawałek i podał go Judycie na widelcu właśnie. Spłoniła się znowu, ale posłusznie wzięła sztuciec z jego rąk. Pochyliła głowę i zaczęła jeść w milczeniu. Kasztelan przez chwilę patrzył na jej piersi, szybko poruszające się od oddechów, po czym przetarł ostrze noża podanym kawałkiem tkaniny i wbił go w oparcie tronu. Wziął do rąk kawał mięsa i jadł, z zadowoleniem patrząc na zgromadzonych w sieni.

Gdy zaspokoił głód, oblizał palce, sięgnął po ciężki puchar, wypełniony po brzegi i wstał.

Zapadła cisza. Wojownicy i białogłowy dźwignęli się ze swoich miejsc i unieśli puchary, rogi i kubki, w których złocił się przedni miód. Kasztelan popatrzył na twarze zgromadzonych i wzniósł toast potrójny.

– Zdrowie dzielnych wojów, którzy swym męstwem chronią nas i nasze mienie!

– Zdrowie i sława! – odkrzyknęli zgromadzeni.

– Zdrowie białogłów, które wdziękiem dopełniają swych mężów i zastępują słońce w długi, zimowy czas!

– Zdrowie i sława! – odkrzyknęli zgromadzeni, a kasztelan znów spojrzał na towarzyszącą mu dziewczynę, która nieprzyzwyczajona do bycia na widoku, płoniła się, chyliła czoło, opuszczała powieki i miętoliła w dłoniach jedwabną chusteczkę z wyszytym złotą nitką monogramem.

– Zdrowie tych, dzięki którym stanowimy jedność z przodkami – starców, w księgach uczonych, bardów i wilków! – głos odbił się echem o wysokie sklepienie.

– Zdrowie! – zakrzyknęli wojownicy. A gdy dotarło do nich zakończenie błogosławieństwa, z cicha tylko dodali – …i sława…

Kasztelan skrzywił się na tę niesubordynację, ale po chwili twarz mu się rozpogodziła. Miał to, czego pożądał – ciepło w chłodnej na co dzień izbie, jadło, miód, o którym tyle rozmyślał i wreszcie najlepsze towarzystwo, na jakie w tym miejscu mógł sobie pozwolić: wojów, odświętnie wystrojone białogłowy i dziatki.

– Ojcze kanoniku – powiedział, zajmując znów swe miejsce na podwyższeniu. Starzec niedosłyszał. Trwał wciąż w bezruchu, z duchem zdającym się błąkać poza granicami tego świata, obejmując drżącymi dłońmi poręcze dębowego siedziska. Szambelan zerwał się ze skrzyni i podszedł ku niemu. Znów przystawił starcowi róg z miodem do ust. I udając, że cały skupia się na pojeniu, szepnął mu coś do ucha, na tyle głośno, że kanonik odwrócił głowę, w stronę Kasztelana i łypnął na niego zdrowym okiem.

– Ojcze kanoniku, bracie mojego dziada, Anzelmie – zaczął Kasztelan.

Oko starca obrócił się w stronę sali, jakby próbował odkryć o kim mowa.

– Ojcze Anzelmie, opowiedz wszystkim o Siwym Wilku! – zakończył wódz.

Dzieci, które ziewały i wierciły się niecierpliwie, nie wiedząc, na co sobie mogą w dokazywaniu pozwolić, by nie dostać bury, teraz zwróciły zaciekawione oczy w stronę podwyższenia, gdzie starzec zamknął właśnie powieki i pochylił ciało, ku środkowi wielkiej sali.

Zapadła cisza, w której zdawało się wojom, że świat cały, łącznie z ogniem, śniegiem i wiatrem przycichł, by słuchać o czasach dawno minionych i z nich naukę wyciągać.

Starzec tkwił nieruchomo. Zdrowe oko miał wciąż zamknięte. Zgromadzeni widzieli jednak, jak w gałce bielmem pokrytej odbijają się płomienie. W końcu pochylił się jeszcze bardziej w stronę zebranych, a drżące dłonie silniej zacisnął na poręczach stolca. Kilka razy poruszył bezdźwięcznie wargami, przełknął ślinę i potrząsnął głową. Na ten gest szambelan podbiegł z rogiem i znów dał mu się napić.

Anzelm otworzył oko, poruszył kilka razy żuchwą, wreszcie odezwał się głosem z początku cichym, ale z każdym kolejnym zdaniem nabierającym mocy.

– Była piękna jesień. Przybylim z ojcem tu, do Orlej Skały, do pradziada kasztelana – tu obrócił lekko głowę w stronę tronu i kiwnął nią w lekkim ukłonie. Kasztelan z powagą odwzajemnił ten gest, potem z uśmiechem spojrzał na Judytę i pogładził jej dłoń. Starzec kontynuował swą opowieść, zwracając się znów w stronę stołu z biesiadnikami.

– Różne pogłoski krążyły wtedy po świecie. Ludzie szeptali o najazdach pogańskich ze strony Prusów i Litwinów. O pożodze, o gwałtach, o przemocy, o niszczeniu kościołów. A z tych historii najstraszliwszym było to, że ponoć już nie o ruchawkę im chodziło. Nie o łupy i branki, ale o powiększenie swoich terytoriów, o nasze ziemie przygraniczne.

Przybyliśmy w zbrojnej asyście tuzina bitnych wojów. Ja w siódmy rok życia wkroczywszy, miałem pozostać tu i paziem być. Doskonalić się w rycerskim rzemiośle i z czasem giermkiem kasztelanowego pradziada zostać, a potem i o pas rycerski się starać – Anzelm zamilkł. Przez chwilę trwał w bezruchu. Po chwili zadumy oparł się plecami o dębowe deski. Zamknął oczy i ciągnął dalej.

– W Orlej Skale przywitano nas z radością, nie ze względu na odwiedziny, nie ze względu na mnie, ale na wojowników. Mnie oddano piastunkom pod opiekę, a starsi poszli się naradzać. Wieczorem ojciec zabrał mnie na szczyt wieży i pokazał łunę ognisk zamykającą horyzont. To nadchodzili Litwini, w potędze straszliwej. Trzy dni później nastąpił pierwszy szturm. Podgrodzie spłynęło krwią i ogniem. Dym wdzierał się z wiatrem aż tu. Wypełniając smrodem cały stołp. Obrońcy byli dzielni, a mury mocne. Przez dwie niedziele stawili skutecznie opór. W końcu zachodnia brama padła, szturmem wzięta. Czy to ze zmęczenia, czy to za czarów jakichś sprawą, wartownicy nie dostrzegli skradających się w ciemności zbrojnych z drabinami… – znów zamilkł? A na wspomnienie tego, o czym jeszcze słowa nie zdołał wykrztusić, łza pociekła mu po policzku. Roztarł ją dłonią po twarzy, nim dotarła do brody i kontynuował, podejmując cicho swoją opowieść.

– Ruiny bramy widnieją i dziś na ponad milę od obecnej Baszty Przedniej, bo już nigdy nie udało się Orlej Skały podnieść do tamtej świetności. Teraz, wracając z łowów, ostatni popas w niej sobie urządzacie – dodał jakby z wyrzutem. Zebrani milczeli, czasem, tylko ktoś sięgał po puchar i popijał. Starzec podjął wątek, po chwili milczenia.

– Na szturmującą dzicz runął grad strzał z zamku średniego i z wieży. Zdawało się, że sam ich podmuch zgasi wybuchłe pożary, a walczącym przyjdzie zmagań poniechać ze względu na nastałe nagle ciemności, spowodowane zasłonięciem słońca. Szarża, której mój ojciec przewodził, poszła z Bramy Pośredniej. Wszystko na próżno. Wróg był zbyt liczny. Rozpełzł się po murach jak ślimaki psujące grzyby. Kto zdołał, przy ojcu się gromadził i przy chorągwi z krzyżem. Otoczeni ze wszystkich stron, konsekwentnie cofali się ku bramie, otwierając sobie drogę orężem. Strzelcy dowodzeni przez kasztelanowego pradziada bili we wroga, strzał nie szczędząc. W końcu udało się tę sforę zjadliwą od drużyny ojca odpędzić. Ledwie trzy tuziny wojów ocalałych z walki bramę zdołało przekroczyć…

Tu starzec skinął głową na szambelana, który przystawił mu róg z miodem do ust. Zdrowe oko Anzelma patrzyło intensywnie gdzieś w przestrzeń, jakby odtwarzając tamte dni, gdy pierwszy raz widział walkę, prowadzoną po kres sił.

– Dolny zamek plądrowano przez wiele dni. Kobiety i dzieci uprowadzono gdzieś poza mury. Obrońców i innych mężczyzn obecnych w ich kręgu zabito, zadając śmierć straszliwą. Gdy odcinanie głów i wypruwanie wnętrzności już barbarzyńców znudziło, zamknęli pozostałych w jednej chacie i spalili żywcem. Krzyki ginących do dziś trwają w mych uszach. Wracają zawsze, gdy wiatr silniej wyje, bo to też i nie ludzkie zgoła dźwięki były, a prawie skomlenie zwierzęce, osaczonych drapieżników, którym w bezsilnej złości źli myśliwi każą patrzeć, jak im wybijają młode…

Ten i ów z zebranych rzucił czujne spojrzenie po sali, po czym opuszczał głowę.

– Nastała zima. I wtedy znów ukazały się ognie, coraz liczniejsze, które zbliżały się do zamku. Ludzie zerkali w tamtą stronę. Obmyślano, jakby poselstwo lub szpiegów wysłać. I wtedy w obozie Litwinów bębny zaczęły bić, a wojownicza dzicz szalała z radości. Dzień później było jasne, skąd ta uciecha. To przybył ich drugi oddział, który za zadanie miał pustoszyć, rabować i wiązać siły książęce w walce, by nie mogły przyjść broniącym Orlej Skały z odsieczą. Teraz przybyli z łupieżczej rajzy, a z nimi wozy wypełnione różnym dobrem.

Zima nadeszła sroga, ale wzmocniony posiłkami wróg nie odpuszczał. Założyli Litwini obóz, a byli do mrozów przywykli. Wybijali zwierza w lasach, a zapach pieczeni dolatywał aż do nas. Słychać też było, że drwa rąbią. Ziąb nastał jednak potworny i chyba chłód ten sprawił, że przybyli paktować. Stanęli ich heroldowie i wywołali kasztelanowego pradziada do bramy. Wyszedł wraz z ojcem mym, a chorąży obok nich flagę z krzyżem rozwinął. Wojownicy otuleni w skóry, z dzikością wyrytą w oczach, w których dusza cała się przecież odbija, zakrzyknęli z dołu, że albo zamek poddamy, albo wszystkich śmierć równie straszna, jak tych, których bezbożnie wybito w dolnym zamku, spotka.

Odrzucili wodze nasi takie ultimatum, a wtedy Litwini przywlekli dzieci pojmane przy szturmie i wszystkim, zarówno chłopcom, jak i dziewczynkom, na bezsilnych oczach obrońców, poderżnęli gardła… – Kanonik zawiesił głos. Słychać było tylko ogień trzaskający w kominku pogodnie jakby wbrew straszliwości opisanej sceny. – Dwa dni po rzezi niewinnych uderzyli Litwini ze straszliwą siłą. Skruszył się pod naporem fragment muru od wschodu, grzebiąc i napastników i obrońców. Jak fala morska przez ten wyłom ruszyli niewierni. Pierwsi odbili się jak woda od skały, od piersi obrońców. Pamiętam naszych wojów i zachodzące słońce zdobiące ich szyszaki i nadające ostrzom krwawy wygląd, jeszcze nim zadały cios. Byli bitni, dzielni i zbyt nieliczni, by powstrzymać nawałę. Zrobili jednak na wrogu wrażenie, cofając się w porządku i mimo strat, nie łamiąc szyku. Wiążąc jego siły walką do ostatnich chwil, by inni mogli się schronić w zamku górnym i konie doń sprowadzić. Wszyscy też zginęli z bronią w ręku i twarzami zwróconymi w stronę przeciwnika.

Nie zdołali najeźdźcy dopaść Bramy Górnej i wkroczyć na mocarne mury wysokiego zamku. Nie sięgnęły wrogie strzały naszych łuczników celnie rażących z wieży. Rozpełźli się poganie po zamku średnim, plądrując budynki. Spalili też kościół świętego Jakuba, dziś znów dumnie wznoszący swą wieżycę ku niebu. Tym razem nie mordowali pojmanych. Zabrali wszystkich do obozu, krzywdy im jednak niejakiej nie czyniąc.

Po kolejnej niedzieli znów przyszli paktować. Tym razem sam syn kniazia przybył w asyście najstarszych wojowników. Obiecali, że jeśli Orlą Skałę poddamy, włos obrońcom z głowy nie spadnie, a i jeńców puszczą wolno.

I tę propozycję ojce nasi odrzucili. Zima była sroga. Za murami czyhała śmierć. Zdawała się krążyć wokół nas i zaglądać do okien. Dużo luda skupiło się w zamku górnym, ale niewielu było zdolnych do walki. Sporo było dzieci, w kołyskach jeszcze, białogłów i sędziwych starców. Zimno było zaś straszliwie, bo opał się kończył. W nocy nastawały ciemności, bo i świec woskowych już nie stało. Żywność się kończyła, choć i tak rozdzielano mniejsze racje, niźli najstraszliwszy oprawca, swoim więźniom daje…

Przychodziły kolejne świty, ale żaden nie niósł nadziei. Odsiecz nie nadchodziła. Najwidoczniej książę, na wiosnę czekał i wici szlachetnym panom rozsyłał… Nadszedł wreszcie dzień, w którym w Orlej Skale, do zabicia pozostał już ostatni ogier bojowy, piękny gniadosz, oczko w głowie kasztelanowego pradziadka. Ciężkie to było rozstanie wojownika, z koniem, z którym niejedno w bojach przeżył. Pogładził zwierzę po chrapach i skinąwszy podwładnym, że mogą dzieła dokonać, ruszył do wieży. Tej nocy spał źle i krzyczał przez sen. Rano nakazał zawezwać do siebie kapłana, ale okazało się, że wszyscy duchowni zostali pojmani przez Litwinów, gdy padł zamek średni. Kazał tedy sprowadzić najstarszych ze starców. Rzekł im, że kiedy spał miał wizję. Oto przez ścianę przeniknęła mara wielkiego wilka, siwego ze starości, który stał i patrzył na niego. We śnie widział siebie, jak zrywa się z łoża i chwyta miecz. Wilk cofnął się o krok, nie śledził ostrza, które wznosi się, by zadać cios śmiertelny, lecz prosto w oczy wojownika intensywnie patrzył, jakby starając się rozpoznać, z jakiego charakteru człowiekiem, ma do czynienia. Ten zawahał się. Opuścił miecz, a wtedy wilk odszedł ku ścianie i zniknął w mroku; jakby rozpłynął się w ciemności.

Nikt nie wiedział, co ten sen oznacza; profetyczny on, czy koszmar li tylko? Kolejnej nocy sen powrócił. I zachodzili mędrcy w głowę, jakie wnioski z niego wyciągać. Oczywiste było, że jeśli Litwini nas szturmem nie wezmą, to głód powali, a mróz zabije. Najsłabsi już umierali z wyziębienia, a ciał nie było jak w zamarzniętej ziemi grzebać… Wierzono, że we śnie wodza, jest odpowiedź, której ślepe oczy ludzkie nie widziały, a umysły ciasne pojąć nie mogły…

Tego dnia dobiegł nas hałas straszliwy z wrogiego obozu. Wojownicy wybiegli na mury, ale to nie był odgłos zagrzewania się do boju, ale lament potworny, który trwał aż do zmroku. Przy świetle księżyca wrogowie jakieś obrządki swoje plugawe odprawiali, a wielki stos pośrodku ich obozowiska zapłonął. Ze szmerem modłów zaczęło się nagle mieszać, odległe wycie wilków. Widzieliśmy, jak liczni wojownicy konni ruszyli z pochodniami, w stronę tych budzących grozę dźwięków.

Podwoiliśmy czaty. Zwiadowcy donieśli, że jeźdźcy wrócili dopiero o świcie. Dzień minął spokojnie, a cisza zapanowała przerażająca, głębsza niźli ta, która poprzedza burzę, nim uderzy pierwszy grom. Wieczorem wycie jeszcze się nasiliło, a zbrojni znów ruszyli w las. Jak donosiły czaty, we wrogim obozowisku panował niespotykany dotąd rozgardiasz. Pradziad kasztelana podjął więc decyzję o ataku, gdy znów pogańscy jeźdźcy w lasy ruszą. Bo lepiej śmiercią w boju zginąć i twarzą w stronę wroga dumnie lec, niż z głodu się pozagryzać… Kolejnej nocy wycie wilków wypełniło już nie tylko ciszę nocną, ale i umysły wojów, gotujących się do bitwy. Pradziad kasztelana i mój ojciec modlili się w kaplicy. Tata o siebie, o życie swoje nie stał – prosił Boga o śmierć chwalebną i o ocalenie dla mnie. Bogu też mnie powierzył, deklarując, że jeśli przeżyję, to przystąpię do stanu duchownego.

Tuż przed świtem dumnie zagrały rogi, a wojownicy wyszli przez Bramę Górną. Niezapomniany był to widok, gdy kroczyli wyprostowani, z tarczami zdobnymi w herby, z pikami wzniesionymi wysoko i mieczami u pasów. Słońce zaczęło muskać szczyty szyszaków, gdy przekraczali zburzone mury średniego zamku i wychodzili na tereny, na których od kilku księżyców panował Litwin. Za nimi, chyłkiem, czając się przy murach, sunęli śmiali łucznicy.

Uderzyli nasi na straże najeźdźców z siłą zranionego niedźwiedzia, który osaczony przez sforę ogarów, strąca je z siebie i rusza na myśliwych godzących weń oszczepami. Miecze naszej drużyny unosiły się i opadały. Plamy krwi widoczne nawet z wieży zaczęły przeważać nad bielą śniegu. Już zdawało się, że zwycięstwo jest po naszej stronie, gdy jezdni poganie wrócili. Jechali zdrożeni i bez wielkiej siły ruszyli do pierwszej szarży na naszych, gdy tylko zorientowali się w sytuacji. Było ich jednak tak wielu, że nawet zmęczeni i zdeprymowani nocnymi, bezowocnymi łowami mieli wielką przewagę.

Starcie z tak licznym i ruchomym wrogiem było beznadziejne. Zagrały rogi ze szczytu wieży, nawołując do odwrotu. Cofnęli się też nasi dzielnie. Broniąc szyku i odgryzając się wrogom, jak tylko zdołali. Ledwie mendel naszych wojów wrócił do zamku górnego. Do ostatniego kroku na ziemi niczyjej bili się mężnie, choć szeregi szybko topniały. Dowodząc ariergardą do końca i stając w boju ze wszystkich najdzielniej, legł w walce mój ojciec. Dwaj jego ostatni woje ciało wieloma strzałami przeszyte, unieśli z ziemi. I tylko dzięki celności naszych łuczników, którzy gradem strzał, jakby płaszczem szarym ich okryli, zdołali dopaść Górnej Bramy.

Wściekłość aż kipiała w litewskim obozie, ale po długim sejmikowaniu decyzja wśród nich zapadła niepojęta. Następnego dnia zwinęli obóz i odeszli, pozostawiając więźniów przy życiu. Z ich też opowieści dowiedzieliśmy się, co się dokładnie stało.

Oto syn najstarszy kniazia, ten sam, który z nami paktował, ruszył z kilkoma towarzyszami na łowy, by zapasy uzupełnić. Gdy nie wrócili, kniaź pełen złych przeczuć wysłał patrole po śladach. Dwa wróciły z niczym. Trzeci zaś przywiózł truchło kniaziowego syna tak poszarpane kłami wilków, że rozpoznano go dopiero po pasie rycerskim i żelaznej bransolecie na ręce. Najwidoczniej Litwini tak stworzenie wybili w lasach, że wygłodniałe wilki napadły wojów. Kniaź w rozpaczy nakazał swoim, wszystkie drapieżniki zabić i ze zdartych z nich skór, zrobić ścieżki w obozie. Ruszyli pełni wściekłości, bo wielu umarłego młodziana szczerze miłowało, ceniąc jego siłę i dojrzałość, niepasujące do niewielu lat, które przeżył. Ganiali za nimi noc całą – bezskutecznie, bo wataha odstąpiła i jakby pod ziemię się zapadła. Spróbowali kolejnego dnia i znów ich wysiłki okazały się daremne. Po starciu z naszymi wojami bali się zaś czwarty raz obóz opuścić.

Kniaź zrozpaczony poniesioną stratą, wbrew swoim wojownikom dalszego oblężenia zaniechał. W ofierze zaś swym bogom zamiast śmierci niewinnej, jak to mają w obyczaju, postanowił ofiarować życie i rozkazał więźniów w zdrowiu pozostawić. Ledwie tylko garstkę kobiet ze sobą powiedli, jako branki, czy dla wojów uciechy.

Poznawszy tę prawdę, pradziad kasztelana nakazał ślad wilczej łapy do swego herbu na najważniejszym polu dodać. Uczynił to zaś po to, by po kres dni, potomni pamiętali o cudownym ocaleniu Orlej Skały. Od tamtej pory nikt z nas na wilka nie zapolował, a napotkawszy w lesie, zszedł mu z drogi, wcześniej głowę skłoniwszy, wyrażając tak wdzięczność za obronę. Bo bez wilków, nikt z rodu by przecie nie przeżył…

Starzec zawiesił głos i zerkał, na siedzących nieruchomo wojów. Ci trzymając dłonie na pucharach lub zaciśnięte w pięści i oparte na stole, wzrok mieli utkwiony gdzieś daleko przed sobą. Dzieci popatrywały okrągłymi oczami na starca. Miały poważne miny i pomarszczyły czoła, najwidoczniej próbując ułożyć całą historię, w swoich małych główkach i pojąć jej sens. Kasztelan gładził dłoń Judyty, a łagodny uśmiech gościł na jego ustach. Świece się dopalały, a ogień w palenisku dogasał wraz z echem ostatniego słowa zimowej opowieści.

Koniec

Komentarze

Bardzo fajne słowiańskie fantasy. Podoba mi sie twój stylizowany styl narracji. Historia też ciekawa chociaż zabrakło elementów fantastycznych. Plus parę literowek nie wpływających na odbiór całości.

Hej Belhaj!

Literówki – wrrrrr. Titivillus mi nie odpuszcza. Pewnie przez to, że napisałem o nim opowiadanie i przypomniałem światu, że jest taki demon…

Pozdrawiam!

Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Zgodzę się z przedpiścą – więcej tu literówek niż fantastyki. Ale poza tym, historia przyjemna.

Starał się oderwać myśli od obowiązków i fizycznego cierpienia i skierować je w kierunku prostych marzeń

Niezbyt ładnie to wygląda.

Podeszli, ściągając z kolczug narzucone nań futra.

nań = na niego

O to chodziło?

Rozpełzł się po murach jak ślimaki psujące truskawki.

Truskawki powstały w XVIII wieku.

Babska logika rządzi!

Nie dogodzisz… :-D

Truskawki – dzięki za konstruktywną uwagę! :-) Zaraz każę ślimakom zeżreć coś innego – na przykład jakiegoś Francuza. Będą miały szansę się wreszcie odegrać!

A zawartość fantasy w fantasy… Dobra – dodam im miecze świetlne, dwa laserowe topory i szklaną czaszkę promieniującą na żółto, zamiast kominka! ;-)

Pozdrawiam, Wilk

P.S. Cieszę się, że historia przyjemna – miło. :-) Dziś rzucam się na literówki! Wytępię gadziny ogniem i mieczem klawiatury!

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Twoja opowieść, Wilku, przypomniała mi czasy, wbrew pozorom wcale nie takie odległe, kiedy ustny przekaz był jeszcze niezmiernie ważny. Kiedy bywało, że w zimowe wieczory zbierała się cała wieś, by posłuchać gawęd, już to wędrownego bajarza, przynoszącego wieści ze świata, już to opowieści najstarszych, wiele pamiętających, mieszkańców swojej społeczności.

Może fantastyka nie jest tu dominującym elementem, może mogło być jej więcej, ale skoro musi wystarczy proroczy sen kasztelana i przeświadczenie obrońców zamku o przyczynieniu się wilków do zwycięstwa, to niech tak zostanie. ;-)

 

Zza drzwi kom­na­ty […] Wrota nagle się otwo­rzy­ły i do środ­ka wpa­dła ciżba zbroj­nych… – Drzwi do komnaty chyba nie można nazwać wrotami.

 

Do­bro­mił po­chy­lił w ukło­nie swoją pra­wie łysą czasz­kę. – Czy Dobromir mógł pochylić cudzą czaszkę?

Wolałabym, żeby pochylał łysą głowę.

 

„Czego jesz­cze mogą chcieć”? – po­my­ślał z iry­ta­cją.„Czego jesz­cze mogą chcieć?” – po­my­ślał z iry­ta­cją.

 

Stry­ju, znamy tę opo­wieść… – po­wie­dział cicho kuzyn… – Skoro zwracał się do kasztelana stryju, był jego bratankiem; bratanek jest krewnym, nie kuzynem.

 

Naj­pierw po­łą­czy­li skrzy­nie sto­ją­ce pod ścia­na­mi ze sobą… – Raczej: Najpierw zsunęli ze sobą skrzynie, stojące pod ścianami

Siedzenie i jedzenie przy prowizorycznym stole ze skrzyń jest bardzo niewygodne, bo nie ma gdzie wsunąć nóg, biesiadnicy siedzą dość oddaleni od jadła i napitku.

Może niech skrzynie pozostaną pod ścianami i każ sługom, by: Szybko rozstawili przyniesione krzyżaki i położyli na nich deski.

 

Wtedy przy­by­ły nie­wia­sty w wy­so­kich, spi­cza­stych na­kry­ciach głowy, ob­ci­słych suk­niach do ziemi i z nę­cą­cy­mi de­kol­ta­mi. – Może: Wtedy przy­by­ły nie­wia­sty w wy­so­kich, spi­cza­stych/ rogatych  czepcach i długich do ziemi, ob­ci­słych suk­niach z nę­cą­cy­mi de­kol­ta­mi.

Dodam jeszcze, że taki dwurogi lub stożkowy czepiec, noszony z welonem, nazywa się hennin.

 

wkro­czył szam­be­lan, pro­wa­dząc pod ramię star­ca w su­tan­nie, opar­te­go na dłu­gim ko­stu­rze. – Raczej: …wspierającego się sękatym kosturem.

Opieramy się o coś, nie na czymś.

Proponuję sękaty kostur, bo w następnym zdaniu jest powtórzenie: …opar­te­go na dłu­gim ko­stu­rze. Ka­no­nik był przy­gar­bio­nym męż­czy­zną, z dłu­gi­mi si­wy­mi wło­sa­mi

 

Twarz prócz zmarsz­czek zdo­bi­ły bli­zny. – Nie mogę się zgodzić, że zmarszczki i blizny są ozdobą twarzy.

Proponuję: Twarz, prócz zmarsz­czek, znaczy­ły bli­zny.

 

Kasz­te­lan wska­zał star­co­wi miej­sce w wy­so­kim krze­śle dę­bo­wy… – Literówka.

 

po czym prze­tarł ostrze noża po­da­nym ka­wał­kiem tka­ni­ny i wbił goopar­cie tronu. – Nie bardzo wiem, czy kasztelan wbił w tron nóż, czy może kawałek tkaniny, a może ostrze?

Oparcie jest za plecami, czy wbijał nóż za sobą?

A może, dla pełnej jasności, co i gdzie zostało wbite, niech zdanie brzmi: …po czym prze­tarł nóż po­da­ną serwetą i wbił go w poręcz tronu.

 

Zdro­wie bia­ło­głów, które swym wdzię­kiem do­peł­nia­ją swych mężów… – Powtórzenie.

 

i za­stę­pu­ją Słoń­cedłu­gie zi­mo­wy czas! – …i za­stę­pu­ją słoń­cedłu­gi, zi­mo­wy czas!

 

od­krzyk­nę­li zgro­ma­dze­ni, a Kasz­te­lan znów spoj­rzał… – Dlaczego kasztelan wielka literą?

Wcześniej pisałeś małą.

 

opusz­cza­ła po­wie­ki i mię­to­li­ła w dło­niach kraj zie­lo­nej sukni. – Kraj sukni, to jej brzeg. Dziewczyna siedzi – nie wydaje mi się, by zadzierała suknię aż na kolana, by miąć ją dłońmi.

Może niech raczej miętoli chusteczkę.

 

ale po chwi­li twarz mus się roz­po­go­dzi­ła. – Literówka.

 

obej­mu­jąc drżą­cy­mi dłoń­mi opar­cie dę­bo­we­go sie­dzi­ska. – Starzec chyba nie wykręcał rąk za siebie, by objąć oparcie krzesła. Podejrzewam, że dłońmi obejmował poręcze.

 

i kon­ty­nu­ował, znów za­czy­na­jąc cicho swoją opo­wieść. – …i kon­ty­nu­ował, podejmując cicho swoją opo­wieść.

Skoro kontynuował opowieść, to nie zaczynał znowu, a ciągnął ją dalej.

 

ze wzglę­du na na­sta­ła nagle ciem­no­ści… – Literówka.

 

Po­szła szar­ża z Bramy Po­śred­niej, któ­rej mój oj­ciec prze­wo­dził. – Czy ojciec przewodził szarży, czy Bramie Pośredniej? ;-)

Proponuję: Szar­ża, któ­rej mój oj­ciec prze­wo­dził, poszła z Bramy Po­śred­niej.

 

Obroń­ców i in­nych męż­czyzn obec­nych w ich kręgu za­bi­to śmier­cią strasz­li­wą. – Zabito śmiercią?

Może: Obroń­ców i in­nych męż­czyzn obec­nych w ich kręgu za­bi­to, zadając śmier­ć strasz­li­wą.

 

nie śle­dził śle­pia­mi ostrza, które wzno­si się w górę, by zadać cios śmier­tel­ny… – Masło maślane. Śledzić ślepiami chyba nie brzmi najlepiej.

Wystarczy: …nie śle­dził ostrza, które wzno­si się, by zadać cios śmier­tel­ny

 

Pra­dziad kasz­te­la­na i mój oj­ciec mo­dli­li się sa­mot­nie w ka­pli­cy. – Skoro było ich dwóch, nie modlili się samotnie.

 

ce­niąc jego siłę i doj­rza­łość nie­pa­su­ją­cą do nie­wie­lu lat, które po­sia­dał. – Czy lata/ wiek można posiadać? Siła i dojrzałość, to dwie cechy.

Może: …ce­niąc jego siłę i doj­rza­łość, nie­pa­su­ją­ce do nie­wie­lu lat, które przeżył.

 

Le­d­wie tylko garst­kę ko­biet ze sobą uwie­dli, jako bran­ki, czy dla wojów ucie­chy.Le­d­wie tylko garst­kę ko­biet ze sobą uwie­źli, jako bran­ki, czy dla wojów ucie­chy. Lub: Le­d­wie tylko garst­kę ko­biet ze sobą powie­dli, jako bran­ki, czy dla wojów ucie­chy.

Uwieźć i uwieść, to nie to samo.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo przyjemnie mi się czytało i nawet ta ulotność fantastyki nie przeszkadzała. Piękna stylizacja. Szkoda tylko, że aż tyle literówek. Może następnym razem skorzystasz z bety (jakby co, to mogę pomóc na miarę skromnych możliwości :))?

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Lepiej późno niż wcale. Przyjemnie się czytało, Wilku. Nasza, polska opowieść, prosta, bez fajerwerków – a sympatyczna i wciągająca pomimo dość jednostajnej, spokojnie płynącej narracji.

@regulatorzy

Wielkie dzięki za poświęcony czas – jestem Twoim dłużnikiem! :-)

 

Opowiadanie – wiesz, robiłem taki wywiad z Piotrem Bolkiem z eLib. Rzecz dotyczyła zawodów przyszłości. Bolek obstawia, że przyszłość stoi przed humanistą, który rozumie kodowanie. Bo nasza cywilizacja była i jest oparta na opowieści. Zmieniła się forma. Częściej się bawimy, niż edukujemy, czy umoralniamy. Dlatego bardzo cenię w tym miejscu to, że zwraca się uwagę na pointy, na naukę. Grecy ustalili, że “ten, który oszukał, jest sprawiedliwszy od tego, który tego nie uczynił, a ten, który dał się oszukać, jest mądrzejszy od tego, który oszukać się nie dał”. Taki komentarz do twórców i odbiorców antycznego dramatu.

 

A słowa? Są ważne – każda prezentacja, każdy wykład, każde szkolenie jest przecież opowieścią. Ludzie się na nich gromadzą, ba – są gotowi dopłacać.

 

OK! Ruszam poprawiać tekst. Dotychczas, wbrew buńczucznym zapowiedziom nie znalazłem czasu.

 

Pozdrawiam, Wilk

 

P.S.

Wrota – wielkie drzwi, zwykle dwuskrzydłowe. To jest wejście, do głównej sali. Może być okazałe, ale dzięki za uwagę – przemyślę!

 

Przypomniałaś mi o istnieniu tautologii. :-)

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

@Śniąca

 

Dzięki za dobre słowo i wolę wsparcia – miło. :-)

Może faktycznie pomyślę o betowaniu?

 

Pozdrawiam, Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

@AdamKB

 

Bardzo mnie cieszy, że zaczerpnąłeś nieco przyjemności z lektury. :-)

Wielkie dzięki za dobre słowo!

 

Pozdrawiam, Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Wilku, bardzo się cieszę, że mogłam pomóc, że uznałeś poprawki za przydatne. ;-)

 

Wrota, prawdę mówiąc kojarzą mi się ze stodołą, bramą wjazdową. Może Twoje zdanie mogłoby brzmieć: Odrzwia nagle się otworzyły i do środka wpadła ciżba zbrojnych

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

To pewnie przez woła, co to się na malowane wrota gapił. :-)

 

Jak może zauważyłaś, dołożyłem w opisie drzwi informację, że drzwi mają dwa skrzydła. Wiesz, przed Putinem coś takiego otwierają, kiedy już przejdzie przez te wszystkie stopnie, które ma po drodze. ;-)

Raz jeszcze dzięki – wysoko cenię Twoje uwagi!

 

Z pozdrowieniem, Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak sądziłem, że powołanie się na Putina zrobi należyte wrażenie. ;-)

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Nowa Fantastyka