- Opowiadanie: Dzikowy - Truskawkowa mara

Truskawkowa mara

GOREktywne. Jest fantastyka, jest groza. Wplotłem też wymagania stawiane przez zamawiającego.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Truskawkowa mara

Droga do kościoła prowadziła obok kina, do którego niedawno poszliśmy z mamą zobaczyć „Pana Kleksa”. Na ścianach ktoś nabazgrał kilka wyrazów i krzywe serce przebite strzałą. Z wejściem do budynku sąsiadował kiosk Ruchu, w którym na ladzie leżały gazety, komiksy z Kajtkiem i Koko, na półkach pasty do zębów i kremy – do golenia Wars, do rąk Nivea. Piętro wyżej znajdował się Pewex, gdzie mama za takie dziwne pieniądze kupowała mi gumę Donald.

Do kościoła chodziliśmy co niedziela. Potem spacerowaliśmy po parku nad rzeką, jedliśmy lody lub tylko piliśmy oranżadę, w zależności od pogody. Pogoda dziś była śliczna, letnie słońce grzało, motylek pawie oczko przysiadł na pordzewiałej rynnie. Mama, ubrana w ładną sukienkę w kwiatki, z zielonymi sandałami na stopach, spotkała koleżanki. Puściła moją rękę, dzięki czemu mogłem się oddalić. Przed wejściem do kina siedziała starsza kobieta. Mimo upału miała na sobie poszarpany sweter w wyblakłe poziome paski, na nogach gumofilce, a głowę owinęła pstrokatą chustą. Jej czoło było pomarszczone, całą twarz zdominował duży, czerwony nos. Siedziała na stołeczku otoczona koszykami pełnymi krwistoczerwonych truskawek trochę pobrudzonych piaskiem. Zielone ogonki ślicznie kontrastowały z barwą owoców. Z ufnością podszedłem bliżej. Uśmiechnąłem się, a ona odpowiedziała uśmiechem. Zęby miała zniszczone. Cofnąłem się przestraszony, wsadziłem palec do buzi, ale po chwili go wyjąłem i zawstydzony schowałem rękę za siebie: mama mówiła, że to nieładnie.

– Chcesz truskawkę? – spytała staruszka zachrypniętym głosem. Przytaknąłem i sięgnąłem po taką dużą. Musiałem daleko się wychylić, bo koszyczek, w którym leżała, stał bardzo blisko kobiety. Odgryziony czubek przygniotłem językiem do podniebienia. Rozpadł się pod naciskiem i wypełnił mi usta słodkim sokiem. Dopiero nasyciwszy się smakiem, zacząłem gryźć. Piasek chrzęścił między zębami, ale nie psuło mi to wrażeń. Po kolejnych trzech ugryzieniach w ręce została mi tylko różyczka z liści. Schowałem ją do kieszeni spodenek.

– Weź jeszcze – zaproponowała. Przełknąłem ostatni przeżuty kawałek i wyciągnąłem się po kolejny owoc. Kobieta nagle zerwała się i chwyciła mnie za rękę, która zniknęła w jej pomarszczonej i poznaczonej plamami dłoni z wykoślawionymi w stawach palcami. Poczułem, jak wnętrze mojej piąstki wypełnia się chłodnym miąższem.

– Złodziej! Złapałam złodzieja! – krzyknęła, a ja się szarpnąłem. Jak to możliwe, że była taka silna? Zacząłem wołać mamę, ale ona już biegła, mówiąc coś uspokajającym tonem. Na policzkach czułem swędzące łzy.

– Co się stało?

– Gówniarz kradnie truskawki! Kto to takie wychowuje? – wydzierała się staruszka, cały czas mnie trzymając.

– Nic się nie stało. Zapłacę. Ile zabrał tych truskawek? – Z wiszącej na ramieniu małej torebki wyjęła portfel.

– No, jedną zjadł, ale już wziął drugą – sprzedawczyni trochę się wycofała. – I kto to takie wychowuje?

– Ja wychowuję – odpowiedziała mama. – Na pewno doszło do nieporozumienia. Już płacę. A za godzinę pani będzie?

– A co? – Kobieta przyjęła banknot, puściła mnie, a ja szlochając, schowałem się za mamą.

– Jak będę wracać z kościoła, to kupię z kilogram.

– To będę. – Staruszka wydawała się już całkiem udobruchana.

Kilka kroków dalej mama zatrzymała się, pośliniła chusteczkę, a ja wystawiłem rękę do wytarcia. Wciąż jeszcze targał mną szloch, ale z każdym kolejnym metrem marszu uspokajałem się. Minęliśmy kino, przeszliśmy przez błotniste podwórze przedwojennej rudery. Do pozbawionej okien ściany przyklejona była drewniana szopa z ustawionym na niej gołębnikiem, z którego dochodziło gruchanie ptaków. Dalej był blok mieszkalny, zaśmiecona piaskownica i wysoki trzepak, do którego ledwo sięgałem.

Mama nie była zła, ale nie uwierzyła, że stara pani z brzydkimi zębami pozwoliła mi zjeść truskawkę. Powtarzała, że to było nieporozumienie i że jestem dobrym dzieckiem.

Kiedyś widziałem na obrazku w książce z bajkami potwora. Miał wielkie zęby, skórę zieloną i pomarszczoną, pokrytą mnóstwem krost, z których ciekł żółty płyn. Staruszka tej nocy we śnie wyglądała podobnie, tylko jej twarz była czerwona. Żółte pęcherze na ogromnym nosie pękały z trzaskiem i wyciekała z nich bita śmietana, ale gorzka i śmierdząca – zjełczała. Zęby czarne i zjedzone przez próchnicę były domem dla setek robaków. Widziałem je, gdy wijąc się, wypadały z pomarszczonych ust. Moja twarz zbliżała się do tej strasznej gęby, ale nie mogłem nic zrobić. Starucha trzymała mnie za rękę i z każdą sekundą ta ręka paliła coraz mocniej, coraz większym żarem. Dopiero uspokajający głos mamy przekonał mnie, że już się obudziłem. Płakałem jeszcze długo, tulony i głaskany po blond czuprynie.

Po powrocie z przedszkola jeszcze do wieczora mogłem się bawić na podwórku, bylebym nie zbliżał się do ulicy, ale następnego dnia złamałem ten zakaz. Na gnących się z przerażenia nogach poszedłem w stronę kina. Stanąłem za rogiem przy kiosku Ruchu i wychylając się lekko, próbowałem podejrzeć staruszkę, która przyszła do mnie w koszmarze. Ku mojej uldze nikogo w tamtym miejscu pod ścianą nie było. Do domu wróciłem przed zmrokiem. Od tej nocy nie miałem już złych snów.

***

Żeby dojść na trzepaki, musiałem minąć stare kino, od kilku lat nieczynne. Zajrzałem do kiosku spytać o nowy Popcorn, specjalne wydanie w rocznicę śmierci Freddiego. Większość powierzchni okładki zajmowała fotografia ekipy Ace of Base, czyli tamtego jeszcze nie dowieźli. Znad głowy dobiegał łomot ze sklepu muzycznego.

Na podwórzu przedwojennej rudery stały dwa żuki z budami przykrytymi brezentem. Ruda zjadała im błotniki. Sam budynek palił się jakieś pół roku wcześniej. Gołębnik i szopa też spłonęły, a gmina przesiedliła pogorzelców. Na okopconej ścianie ktoś wyskrobał pacyfkę, a może znaczek anarchii? Trudno było rozpoznać, tak nieporadnie była wykonana.

Chłopaków dostrzegłem z daleka. Tadek stał oparty o trzepak i ćmił papierosa, dając pozostałym bucha. Mirek i Krzywy siedzieli na krawędzi piaskownicy. Ten ostatni gwizdnął na mnie i machnął ręką, żebym się pospieszył.

– Cześć. Co dziś robimy? – spytałem, witając się z każdym. Uścisk dłoni musiał być silny, męski.

– Idziemy nad rzekę za lasek – odpowiedział Tadek, a pozostali mu przytaknęli. Najwyraźniej plany dogadali przed moim przyjściem. – Na pole truskawkowe. Masz jakąś kabzę?

Wywaliłem na lewo kieszenie dżinsów, żeby udowodnić, jaki jestem spłukany.

Po drodze ucięliśmy proste, długie gałęzie, żeby zrobić sobie kijki do kiełbasek. Wędlinę Mirek buchnął z chaty, Krzywy za to miał scyzoryk z piłą i lupą, którym się pochwalił. Ojciec Krzywego siedział w Erefenie i co pół roku przywoził synowi różne fajne prezenty. Po każdej jego wizycie przez dwa tygodnie piliśmy colę z puszek i zajadaliśmy się czekoladą Toblerone. Było gorąco, dlatego zaraz po dotarciu do rzeki zdjęliśmy buty, podwinęliśmy nogawki, poza Mirkiem, który miał szorty, i brodziliśmy pod prąd. W pewnym momencie Mirek potknął się o jakąś zatopioną kłodę i dał nura w wodę. Śmiałem się tak, że też straciłem równowagę. Cudem tylko uratowałem odpływające buty, które niosłem na ramieniu związane sznurowadłami. Tadek zażartował, że kiełbaski się umyły, Mirka i moja, czym wywołał kolejną falę śmiechu.

Na miejsce doszliśmy pół godziny później. Nieduże piaszczyste pole było rozgrzane, powietrze nad nim marszczyło się i wibrowało, przez co liście i owoce wydawały się poruszać mimo braku wiatru. Po drugiej stronie pod lasem stała sarna i obserwowała nas uważnie.

– Zbieramy czy od razu jemy? – spytałem nieśmiało. Nigdy wcześniej nie chodziłem z chłopakami na truskawki.

– A jak wolisz? Ja się najpierw nażrę – odpowiedział Tadek i wszedł między krzaczki.

Wszyscy zjedliśmy tyle owoców, że zrezygnowaliśmy z palenia ogniska.

– Przez jeden dzień kiełba nóg nie dostanie. Najwyżej przypieczemy ją mocniej i też da się zjeść – Krzywy rozwiał wątpliwości. To były ostatnie słowa, jakie do mnie dotarły.

Stary, co z tobą? Stary!

Wołania chłopaków były odległe. Znacznie odleglejsze niż zachrypnięty głos kobiety.

– Złodziej! Kto takiego wychował? Kto wychował złodzieja?

Chciałem oddalić się od źródła dźwięku, ale nie mogłem się ruszyć, nawet drgnąć.

– Nie kradnij! Pójdziesz do domu i powiesz wszystko matce – charczała mi w głowie, zagłuszając to inne, przyjazne wołanie. – Zapłacisz za truskawki!

Próbowałem uciec, ale nie miałem nóg, tylko jedną rękę zaplątaną w truskawkowe wąsy. Rosły w oczach, sięgając coraz wyżej i wyżej. Oplatały już tułów, wyciskając z płuc resztki powietrza. Wdzierały się do nosa i ust, ciągnęły za włosy. Pękały, a lodowato zimny sok spływał po twarzy. Dusiłem się i opadałem z sił. Nie chciałem się poddawać, ale tak bardzo potrzebowałem powietrza.

– Ocknął się. – Pochylony nade mną Tadek wytrząsał z plecaka resztki wody. – Chyba miałeś udar. Stary, bez czapki nie lataj, bo sobie mózg ugotujesz.

– Dzięki – wyszeptałem i kaszlnąłem, wyrzucając z tchawicy wodę. Głowa bolała mnie niemiłosiernie. Mirek i Krzywy pomogli mi wstać. Jakoś straciliśmy ochotę na dalszy szaber.

Tej nocy po raz pierwszy od lat zsikałem się w pościel.

Starucha wracała do mnie w snach. Teraz były inne niż wtedy, kilka lat temu. Przypominała tę z odlotu, jaki zaliczyłem nad rzeką. Nie wyglądała już jak potwór z książki. Chusta na głowie pomalowana była w liście truskawek, pęczki wąsów zamiast ramion wiły się na końcach jak dziesiątki macek. Łapała mnie za prawe przedramię i ciągnęła, a wnętrze potężnej gęby, okolonej na krawędzi pieńkami zębów, miało kolor truskawek. Walczyłem, żeby mnie nie wciągnęła. Bezskutecznie. Pożerała mnie w całości. Oślizgły i cuchnący język przyciskał mnie do pokrytego stalaktytami podniebienia, aż wyciekały ze mnie ciepłe soki.

Chłopaki chodzili na truskawki jeszcze wielokrotnie tego lata. Ja wiele razy chodziłem z mamą do poradni. Psycholog podobno miała mi pomóc, ale bałem się, że mi nie uwierzy, lub jeszcze gorzej, że uwierzy i wyśle do Tworek. Dlatego odmawiałem zeznań. Wystarczyło zacisnąć zęby i czekać, aż koszmary same przejdą. Miałem rację. Jakoś tak w połowie jesieni zniknęły.

***

Dziś mieliśmy spotkać się na garażach za torami. Po drodze zaszedłem do szmateksu w starym kinie. Wczoraj była dostawa, a czasami trafiały się fajne koszulki. Niedawno zmarł Obywatel GC, więc modne było wszystko w białoczarne pasy. Niestety, tym razem dowieźli tylko jakieś śmieci. Było ciepło, dlatego zdjąłem kurtkę Bundeswehry i owiązałem rękawami wokół pasa. Na ścianie ukwieconej podartymi plakatami ktoś namazał sprejem szablon z nieaktualnym już hasłem „AWS – srał was pies”. Przeszedłem przez plac za budynkiem, gdzie od kilku lat stała budowa. Dosłownie stała. Otwory okienne zabito deskami, w płocie ogradzającym teren prac brakowało desek, a na tablicy informacyjnej liter.

Minąłem szczątki piaskownicy i pogięty trzepak, bloki z wielkiej płyty i kościół. Jeszcze łączka za przedszkolem i byłem na miejscu. Paczka już na mnie czekała, ale nie przyszedłem ostatni – Mirek i Jolka dotarli jeszcze później. Tadek żartował, że pewnie migdalili się w krzakach przy moście, dlatego tyle im zeszło. Na dowód wyjął listki z włosów dziewczyny.

– Ma ktoś fajki? – Jolka zignorowała zaczepkę. Tadek obmacał się po kieszeniach i poczęstował ją nordem. Krzywy przypalił papierosa swoją zippo, którą przysłał mu ojciec. Jego stary mieszkał teraz w Norwegii z nową żoną, ale o synu nie zapomniał.

– Robimy coś? – spytałem trochę zniecierpliwiony, licząc, że nic nie zaproponują, może poza pójściem po wino. W cieniu topól rosnących przy nasypie kolejowym było chłodniej, od rzeki docierały podmuchy rześkiego wiatru.

– Zróbmy jakiś kawał tej prukwie spod kina. Drze ryja bez przerwy, muzy się nawet posłuchać nie da – skarżył się Mirek, szukając po omacku dłoni dziewczyny. Mieszkał nad kinem w dawnym sklepie muzycznym przerobionym na mieszkanie socjalne.

– Ta stara torba? – upewnił się Krzywy. – Też mnie ostatnio zwyzywała. Baba ma coś z głową. Faktycznie przydałaby się jej nauczka. Podpierdolimy jej trochę tych truskawek, to następnym razem będzie siedzieć cicho, co?

– Mówicie o staruszce od truskawek? To ona żyje? – spytałem. Miałem nadzieję, że nie brzmiałem na tak przerażonego, jak byłem w rzeczywistości. – Ile ona ma teraz, setkę?

– No, nawija jakby była po dwóch setkach albo lepiej, stara pijaczka – zażartował Krzywy. Grupa wybuchła śmiechem, a Tadek sprzedał autorowi dowcipu kuksańca.

– Dzisiaj jej tam nie widziałem – spróbowałem odwieść grupę od pomysłu. Bezskutecznie.

– Co ty? Przecież ona tam siedzi przez cały dzień, jak tylko pojawią się truskawki, nawet te gorzkie jeszcze i zielone. – Mirek już się zapalił, dlatego marne były szanse, że komukolwiek z nas uda się go przekonać. Może poza Jolką, ale jej też pomysł się spodobał. W zasadzie oprócz mnie wszyscy byli za. Gestem poprosiłem Tadka o norda na uspokojenie nerwów.

Zaoferowałem się, że będę stał na czatach, dzięki czemu nie musiałem brać udziału w akcji. Dałem tylko znać, że na horyzoncie czysto, zanim rozpoczęli. Grupa podeszła do siedzącej na stołeczku kobiety, która mimo upałów jak zwykle miała na sobie grubą spódnicę, zniszczony sweter, gumofilce i chustę na głowie. Starucha darła się, że złodzieje, nawet ja słyszałem, mimo że czatowałem kilka kamienic dalej, skąd miałem świetny widok na całą okolicę.

Pierwszy zaatakował Mirek. Chwycił koszyk z owocami i przerzucił nad ulicą do parku. Truskawki w locie wysypały się i spadły czerwonym deszczem na klomb, śmietnik i ławkę. Sprzedawczyni zawyła z żalu lub wściekłości, nie potrafiłem określić, ale to tylko rozochociło napastników. Jolka złapała kolejny pojemnik, a Tadek pchnięciem z powrotem usadził staruszkę, bo podniosła się i próbowała odebrać dziewczynie zdobycz. Udało jej się za to dorwać ramię Mirka. Trzymała je, cały czas wrzeszcząc. Krzywy, stojący do tej pory dalej, podszedł z papierosem w ustach i spokojnie spróbował rozgiąć jej palce, bo Miro nie mógł się uwolnić. Wzdrygnąłem się na wspomnienie tamtego uścisku. Wydawało się, że kobieta już nie walczy o swoje deptane owoce. Całą uwagę skupiła na chwycie, tylko wzrok skierowała w moją stronę. Patrzyła na mnie, a ja na nią, jak zahipnotyzowany. Była daleko, dlatego niemożliwe było, żebym widział jej oczy, a mimo to mogłem przysiąc, że ciemne tęczówki o nieregularnych krawędziach toną w niezdrowych białkach o barwie niedojrzałych truskawek, żółtozielonkawej. Ostatkiem woli otrząsnąłem się i rozejrzałem. W oddali dostrzegłem jakichś ludzi. Szybko gwizdnąłem na palcach. Tadek od razu zrobił biegiem kilka kroków, ale zawrócił zabrać fanty. Jolka i Krzywy kończyli uwalniać Mirka. Po minucie nikogo nie było widać. Tylko staruszka na kolanach zbierała pojedyncze ocalałe truskawki. Co chwila zerkała w moją stronę, ale ja też już się zwijałem.

***

Siedzieliśmy na piasku na dzikiej plaży, jakiś kilometr od kąpieliska. Krzywy rozpalał ognisko, a ja nacinałem jego scyzorykiem kiełbaski, naostrzone kije stały już oparte o pieniek. Tadek pocieszał zapuchniętą na twarzy Jolkę. Milczeliśmy, mimo że nie widzieliśmy się od pogrzebu Mirka. Na cmentarzu Tadek powiedział, że kumpel pewnie chciałby, żebyśmy urządzili stypę czy coś, wypili za jego zdrowie, powspominali. Problem był tylko taki, że po samobójstwie najpierw było dochodzenie, przesłuchania, zeznania i inne chuje-muje, a nasi starzy dostali pierdzielca. Trzeba było przeczekać, aż im wrócą rozumy, bo wszyscy kategorycznie zakazali nam się spotykać z resztą tego podejrzanego towarzystwa, jak nazywali naszą paczkę. Winą obarczali Jolkę, a rodzice Jolki nas. Ja po prostu nawiałem z domu. Ze starszą i tak ostatnio prawie nie gadaliśmy. Samotność w końcu ją złamała, a ja nie zamierzałem swoich najlepszych lat spędzić na posiadówach z marudną pijaczką. Zabrałem tylko klucze do altany na działce.

Miejscowe gazety wypadek Mirka nazywały defenestracją, cokolwiek to znaczy. Z jakiegoś powodu skoczył z okna nad starym kinem. Uderzył głową o bruk, drgające nogi kopały koszyki z truskawkami sprzedawanymi przez starą kobietę. Poplamione krwią owoce nabierały rubinowej barwy. Nagabywana przez reportera staruszka powiedziała, że nic nie widziała, bo akurat poszła za potrzebą. No i kto za truskawki zapłaci? Pewnie nikt, bo to miasto złodziei, a tego samobójcę to kto wychował? – jojczyła.

Tadek wydłubał plastikowe korki z czterech butelek z winem. Podał każdemu z nas po jednej.

– Za Mirka – wzniósł toast. Odpowiedział mu bulgot pitych duszkiem bełtów.

Tego wieczoru strasznie się nawaliliśmy. Wszyscy ostatecznie spaliśmy w altance. Jako gospodarz wybrałem kanapę, goście zasnęli razem na szerokim materacu. Rano narzekali, że darłem się przez sen.

***

Po odprawie wyjąłem z radia kartę pamięci i włączyłem autostrojenie. Pierwsza złapała się Trójka, wywołując uśmiech na mojej twarzy: po tylu latach wciąż nadawała.

Volvo zaparkowałem na nowym i płaskim jak stół placu za starym kinem, w którym teraz znajdowała się Biedronka. Po drugiej stronie, za ogrodzeniem, wznosił się na dwa piętra kiczowaty budynek wymalowany w żółte i zielone figury geometryczne. Na jego parterze sąsiadowały ze sobą bank przyjazny klientowi i kebab polski. Nad drzwiami dawnego kiosku migotał kolorowymi diodami napis „Lombard”, szyby zaśmiecały vlepki z krzyżami celtyckimi, barwami klubowymi i z hasłami White Power i Narodowy Patriotyzm.

Wróciłem po latach pracy w Norwegii u ojca Krzywego, zresztą robiliśmy razem z Krzywym i Tadkiem. Przez ten czas miasto się zmieniło. Zniknął zaniedbany klomb przy wejściu do parku po drugiej stronie ulicy. Było bardziej kolorowo, ale jakoś smutno i pusto. Spacerujących ludzi na chodnikach zastąpiły zaparkowane samochody, a sam chodnik wyłożono żółtą kostką. Przed wejściem do Biedronki na niskim stołeczku siedziała stara kobieta w długiej spódnicy, gumofilcach i swetrze, pomimo upału. Głowę skryła w chuście w drobne kwiaty o białych płatkach i żółtych oczkach. Na dużym nosie dostrzegłem wągry w kształcie migdałów. Staruszkę otaczały zielone koszyczki wypełnione dojrzałymi owocami. Wyglądała, jakby siedziała na polu truskawek. Żółć kostki, zieleń ogonków i czerwień owoców wzbudziły wspomnienia.

– Przyjechałeś – powiedziała bez powitania. Mimo że nie spotkaliśmy się od lat, poznała mnie od razu. – Zostaniesz?

– Nie – zaprzeczyłem. – Ja tylko na chwilę, jeden dług do spłacenia. Wiesz, że od tamtego wypadku Mirka co noc mam koszmary? Zawsze truskawki, zawsze czarne zęby, zawsze zielone wąsy owijające ciało. Co noc przez tyle lat. Ja już tego nie chcę. Boję się spać, a nie mogę przecież przez cały czas trwać na jawie. Mam zniszczone życie. Żaden lekarz nie był w stanie mi pomóc, żaden ksiądz, znachor, żadne proszki, prochy i regularne dragi. Koszmary, z których nie mogę się obudzić i do których nie chcę wracać. Popatrz na mnie! Na ile lat według ciebie wyglądam?

– Dobrze wyglądasz – pochwaliła, ale nie wierzyłem, że mówiła szczerze.

– Spłacę dług i wyjeżdżam. Nigdy już nie wrócę.

– Spłacaj – zezwoliła.

Z wiszącej na ramieniu torby wyjąłem długi nóż, kupiony po drodze w sklepie myśliwskim, i od razu ją dźgnąłem, żeby nie zdążyła krzyknąć. Nie wiedziałem, z jaką siłą uderzać, nigdy tego nie robiłem. Zmechacony sweter pokrył się krwią. Czerwień rozlewała się, spływała na zieloną spódnicę i żółty bruk. Poprawiłem drugim ciosem i od razu uciekłem. Siedziałem w samochodzie nerwowo wycierając ręce w chusteczki dla niemowląt, takie niepodrażniające skóry i łagodzące odparzenia. Mimo to skóra parzyła. Uruchomiłem silnik i pojechałem z powrotem na północ. Może jeszcze zdążę na dzisiejszy prom.

Informacje dotarły do mnie szybciej niż ja do portu, mimo że jechałem szybko i nie robiłem przerw. W radiu gadali, że obcokrajowiec zadźgał nożem dziewczynę sprzedającą truskawki. Nie wierzyłem. Zmieniałem stacje, a potem czekałem na pełną godzinę, na kolejny serwis informacyjny. W końcu uruchomiłem smartfona. To nie była starucha. To była Jolka. Zabiłem Jolkę! Zgadzało się miasto, zgadzało imię, zgadzał się wiek. Radio kpiło ze mnie, internet rżał, chrypiący chichot w głowie narastał.

– Widzisz, złodzieju? Kto to takiego wychował? – spytała starucha, cały czas się śmiejąc.

W ciemności wydawało mi się, że dostrzegam przed sobą truskawki, ale nie, to tylko dogoniona naczepa z całym tyłem upstrzonym czerwonymi diodami. Pojedyncze białe lampki układały się w symetrycznie rozmieszczone pestki.

– Spierdalaj! – krzyknąłem spanikowany, bo zagapiony mało nie wpakowałem się w zad pojazdu. – Zostaw mnie, zapłacę za te pieprzone truskawki, tylko daj mi wreszcie spokój! Zostaw mnie! Zostaw! – krzyczałem, płacząc. Jak wtedy w drodze do kościoła, gdy chwyciła mnie za rękę. Jak ja żałowałem, że skorzystałem z zaproszenia i zjadłem tamten pierwszy owoc. Jak żałowałem! Niech mnie w końcu zostawi, niech da mi normalnie żyć. – Ja przepraszam. Przepraszam! Tak bardzo żałuję. – Pociągnąłem nosem. – Niech mnie już pani puści. Proszę. Mamo, proszę.

Śmiech ucichł. Słyszałem tylko swój szloch.

– Dobrze – odezwała się po chwili. – Zostawiam cię. Śpij smacznie.

Obudził mnie huk, gdy samochód uderzył w słupek z numerem sto dziewięćdziesiąt trzy u góry i dwójką u dołu. Trzy metry dalej rosło drzewo.

Pisz, maj 2015 r.

Koniec

Komentarze

Melduję, że przeczytałam. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Z wejściem do budynku sąsiadował sąsiadował kiosk Ruchu…

Siedziała na stołeczku otoczona koszykami pełnymi krwistoczerwonych truskawek (, – chyba) trochę pobrudzonych piaskiem.

 

Historia ciekawa i ma w sobie dreszczyk. Choć taki typ horroru zupełnie nie w moim stylu. Zakończenie troszkę mnie zawiodło, bo spodziewałam się jakiejś tajemnicy, a nie bezsensownej masakry, wszystkich po kolei. Ogólnie jednak mi się podobało i przeczytałam z przyjemnością.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Czytało się dobrze, ale klątwa kiedyś zjedzonej truskawki, zupełnie mnie nie przestraszyła, tak jak nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia, starsza pani w swetrze i gumofilcach, tym bardziej, że nie mam pojęcia kim była.

 

Z wej­ściem do bu­dyn­ku są­sia­do­wał kiosk Ruchu, gdzie na la­dzie le­ża­ły ga­ze­ty… – …w którym na la­dzie le­ża­ły ga­ze­ty

 

Dziś było ład­nie, let­nie słoń­ce grza­ło, mo­ty­lek pawie oczko przy­siadł na po­rdze­wia­łej ryn­nie. Mama, ubra­na w ładną su­kien­kę w kwiat­ki, z zie­lo­ny­mi san­da­ła­mi na sto­pach… – Powtórzenie.

Czy była możliwość, by mama miała sandały nie na stopach?

Może w drugim zdaniu: Mama, ubra­na w su­kien­kę w kwiat­ki i zie­lo­ne san­da­ły

 

Mu­sia­łem da­le­ko się wy­chy­lić… – Mu­sia­łem dobrze/ mocno/ się wy­chy­lić

 

Od­gry­zio­ny czu­bek przy­ci­sną­łem ję­zy­kiem do pod­nie­bie­nia. Roz­padł się pod na­ci­skiem i wy­peł­nił mi usta słod­kim so­kiem. – Powtórzenie. Czy mógł wypełnić inne usta?

 

Z wi­szą­cej na ra­mie­niu małej to­reb­ki wy­ję­ła por­fel. – Literówka.

 

a ja wy­sta­wi­łem ręke do wy­tar­cia. – Literówka.

 

Do­pie­ro uspo­ka­ją­cy głos mamy prze­ko­nał mnie… – Do­pie­ro uspo­ka­jają­cy głos mamy prze­ko­nał mnie

 

Przy­po­mi­na­ła tę z od­lo­tu, jaki za­li­czy­łem nad rzeką.Przy­po­mi­na­ła tę z od­lo­tu, który za­li­czy­łem nad rzeką.

 

Dziś mie­li­śmy spo­tkać się na ga­ra­żach za to­ra­mi.Dziś mie­li­śmy spo­tkać się przy ga­ra­żach za to­ra­mi.

Zakładam, że nie wchodzili na garażowe dachy.

 

Radio kpiło ze mnie, in­ter­net rżał… – Radio kpiło ze mnie, In­ter­net rżał…

 

słu­pek z nu­me­rem sto dzie­więć­dziąt trzy… – …słu­pek z nu­me­rem sto dzie­więć­dziesiąt trzy

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A to wredna baba! Tak wrobić niewinne dziecko. Zastanawiam się tylko, na ile kolejne zdarzenia wynikały już z późniejszego wychowania (się) i charakteru bohatera, a na ile z uroku rzuconego przez staruchę przy pierwszym spotkaniu. Za każdym razem, gdy się pojawiała, przechodziły mnie ciarki. Jest zdecydowanie mrocznie.

Bardzo fajny klimat robi czas akcji – przyznaję, przywołuje trochę wspomnień z dzieciństwa. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

No. Dobre opowiadanie. Opisy truskawek fajne, jeszcze fajniejsze są te wstawki historyczne, jak się Polska zmieniała z perspektywy naszego bohatera oraz jak sam bohater się zmieniał. Jest również nastrój osaczenia, co prawda nie jest to ścisła groza, ale też dobrze.

Na drobny minus zaliczyłbym niedopracowanie wątku ze starą babą – to znaczy przyłączę się do regulatorów ze stwierdzeniem, że domniemane gwizdnięcie truskawki to trochę mało na taką rzeź i przydałoby się nieco poszerzyć historię starej.

I po co to było?

Hej, mam chwilkę, więc biegnę odpisywać.

Odnośnie do baby, niejasnej motywacji przy “pierwszym kontakcie” itd.:

W tytule jest mara i tą marą jest baba. Mara jest zła. To jedno.

Kilkuletnie dziecko kształtuje właśnie swoje kategorie aksjologiczne. Zostało oszukane i spotyka je kara (koszmary), mimo że jest niewinne, a raczej niewinne było, po później to już co innego. Nie wnikałem w stopień, w jakim tamten epizod wpłynął na jego rozwój i osobowość, ale taka trauma przynajmniej zostaje w pamięci. Ja tylko się postarałem, żeby trauma była regularnie przypominana.

@regulatorzy, dzięki za uwagi. Poprawie, jak troszkę odeśpię, bo ostatnio coś mi się doba skróciła.

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

Opowiadanie bardzo mi się podobało. Mam ostatnio jakąś niebywałą przyjemność z czytania tekstów sięgających do czasów z dzieciństwa (muszę chyba zastosować na samym sobie psychoanalizę;), przesiąkniętych nostalgią i żywymi emocjami. Oczywiście inną kwestią jest analizowanie przyczyny tragedii i opis zdarzeń, które się do nich przyczyniły.

Można by pewnie pokombinować z konwencją i dynamiką tekstu, zastanowić się nad stosunkowo obszernymi częściami opisowymi, ale mnie nawet ta podróż sentymentalna po zmieniającej się przestrzeni miejskiej przypadła go gustu. Całość, jak najbardziej, na plus.

empatia

To chyba jedno z bardziej “horrorowych” opowiadań, jakie przeczytałam w truskawkowym konkursie. Musze jednak przyznać, że fabuła mi się trochę nie kleiła – co to za mara, co częstuje truskawkami a później za to karze koszmarem? Trochę małe to przewinienie… no i mama przecież zapłaciła. Jakoś trudno było mi się wciągnąć, ten bohater jakiś taki był bezbarwny. Za to wielki plus za styl retrospekcji, szczególnie za początek z dużą liczbą smacznych szczegółów typu Pewex albo Kajtek i Koko. I za pasujący do konwencji konkursu styl.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Urodziłem się za późno, żeby wczuć się w pełni klimat opowieści, jednak już od pierwszego akapitu do mnie przemawia, bo dostrzegam w tych drobiazgach taką dziecięcą nostalgię. To właśnie tło najbardziej mi się podoba i właściwie dla niego dokończyłem lekturę: średnio satysfakcjonującą, ale wcale nie złą.

Czasem brakuje mi jakiegoś zdania-łącznika między kolejnymi sentencjami, ot np.:

Cofnąłem się przestraszony, wsadziłem palec do buzi, ale po chwili go wyjąłem i zawstydzony schowałem rękę za siebie: mama mówiła, że to nieładnie.

Bo włożył i wyjął, a potem się poczuł. A reakcja wygląda tak: włożył – przypomniał sobie – poczuł wstyd – (tu dodajemy, że stara na niego patrzyła oceniająco) – wyjął palucha – był zawstydzony z paluchem za plecami.

Albo w pewne rzeczy nie uwierzę:

– Jak będę wracać z kościoła, to kupię z kilogram.

– To będę. – Staruszka wydawała się już całkiem udobruchana.

Drą się wszyscy handlarze i handlarki, że na kilogram to nie ma co dupy podnosić z krzesełka, a łbiankę całą od razu chcą wciskać (a to 2 kg). Przy takiej chytrej babie to nie uwierzę w epitet pogrubiony.

Trudno mi też przykleić się do postaci. Chyba najbardziej realna wyszła “mamuśka”, a ona przecież nie bryluje na pierwszym planie.

 

Hmmm. Do mnie nie przemówiło. Za bardzo realistyczne – jeśli jest tu fantastyka, to raczej domyślna. No i też nie mogę zrozumieć zachowania baby. Przecież sama dzieciaka poczęstowała.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka