- Opowiadanie: makarovka - Zaginione Runy

Zaginione Runy

Oceny

Zaginione Runy

 

 

1. Jarrow

 

 

Kiedy weszliśmy do Jarrow, przywitał nas zapach dymu i ryb, a siąpiący od wielu dni deszcz, zdawał się przybyć na długo przed nami. Grzęźliśmy więc nieutwardzoną drogą, która była jak zapadające się po kostki bajoro, mlaskające z każdym postawionym krokiem. Przezorni mieszkańcy ułożyli gdzieniegdzie deski, po których można było dostać się na drugą stronę ulicy bez ryzyka utopienia butów, ale nam już było wszystko jedno. Mieliśmy za sobą trzy dni drogi z bandą upierdliwych partyzantów i królewskim wojskiem na karku. Byliśmy wykończeni, głodni i mocno przerzedzeni.

Samo Jarrow, zdawało się być zniesmaczone, jeśli nie obrażone naszym przybyciem. Atmosfera była ponura, a mijający nas ludzie niemal przytulali się do ścian drewnianej zabudowy wlepiając wzrok we własne stopy. Co bezczelniejsi łypali spojrzeniami, w których próżno było szukać życzliwości, lecz na spojrzeniach się skończyło, bo mimo że w odwrocie, nadal byliśmy niebezpieczni i nieobliczalni. No, przynajmniej niektórzy, ale zła sława i tak owiała wszystkich bez wyjątku. Kiedy nasi pobratymcy puszczali z dymem całe wsie i pacyfikowali ich mieszkańców, to naturalnie wrzucono nas do jednego worka bez podziału na złych czy dobrych.

– Mam nadzieję, że ktoś tu na nas czeka. Już mi nogi mi włażą do dupy. – Einar jak mu dać powód do narzekania, to narzekał za wszystkich.

– Zamknij gębę Einar, chyba widzę maszty. To nasi! – zakrzyknął ktoś z przodu. Rzeczywiście, w porcie w dole zamglonej zatoki stały zacumowane dwa smukłe okręty. Ruszyliśmy co sił w stronę nabrzeża potrącając po drodze tych, którzy nie zdążyli usunąć się na bok. Kiedy wbiegliśmy na keję usłyszałem znajomy okrzyk.

– A niech mnie, kogo ja widzę! Toż to sam Jotgar Sinoręki! – rudobrody mężczyzna skłonił się w dworskim ukłonie, po czym zlustrował wzrokiem moją kompanię i roześmiał się głośno.

– Wyglądacie jak ostatnie łajzy, którym przydałaby się micha ciepłej strawy i natychmiastowa ewakuacja z tego nieszczęsnego padołu – mówiąc to pogładził pieszczotliwie rzeźbioną rufę drakkara. – Bystrzejsi z was zauważą jednak, że mój okręt jest przeładowany, a dodatkowych…raz, dwa, trzy, cztery… – zaczął liczyć nas kolejno palcem marszcząc przy tym brwi. – …dwunastu chłopa, to o dwunastu za dużo.

Kiedy adrenalina wywołana instynktem przetrwania opadła, poczułem jak uginają się pode mną kolana, a znużenie przyprawia o zawroty głowy. Moi ludzie chwiali się ze zmęczenia. Widząc to, wiecznie skory do żartów Olaf Hardogłowy, przestał się głupkowato uśmiechać.

– No dobra, ładujcie się na pokład. Arne, zostawcie te skrzynie i zabierajcie tu tyłek! Obsada do wioseł! Wypływamy!

Załoga ''Krwawego Kila'' uwijała się przy łodzi, a drugi okręt właśnie odbijał. Zeszliśmy na pokład by do końca opaść z sił. Gdy znaleźliśmy się kilkanaście metrów od brzegu, pierwsi ludzie zaczęli wyłaniać się nieśmiało z portowych uliczek. Złoto i kosztowności które zostały w skrzyniach stwarzały pokusę silniejszą od strachu, że się rozmyślimy i po nie wrócimy. Ponadto do Jarrow zbliżało się wojsko, które z pewnością zarekwiruje wszystko na rzecz króla jako skradzione dobra. Mimo, że część tych dóbr należała się miejscowym, nie zobaczą ani miedziaka jeżeli to królewscy pierwsi położą na nich łapy.

''Krwawy Kil'' był rzeczywiście przeładowany. Zanurzenie sięgało o kilka stóp więcej niż powinno i wioślarze musieli się mocno naharować żeby bujnąć łajbę Hardogłowego. Na otwartym morzu byłoby to nierozsądne, ale nas czekały niecałe dwa dni przybrzeżnej żeglugi. Właśnie wypływaliśmy z zatoki, kiedy rozległ się przeciągły ryk.

– Przygotować żagiel do postawienia! Sternik, kurs na Lindisfarne! Tylko żwawo, żebym wam nie musiał pomóc! Arne, daj im piwa i coś do jedzenia – Olaf rozdał komendy i usiadł obok mnie z dwoma kuflami wypełnionymi bursztynowym płynem. – Wisisz mi co najmniej okręt Jotgar. Ma mieć inkrustowaną burtę i żagle haftowane srebrnymi nićmi. Za złoto, które zostawiłem w porcie mógłbym żyć jak król. – Kiedy pokręciłem głową z zażenowaniem, uśmiechnął się szeroko i poklepał mnie po plecach – Dobrze cię widzieć stary druhu, myślałem, że to my jesteśmy ostatni. Ale nadal się zastanawiam co ty tu do cholery robisz?

Nim odpowiedziałem, opróżniłem swój kufel niemal do połowy. Chłodne ale rozlało się po moich wnętrznościach gasząc pragnienie i zostawiając posmak delikatnej goryczki. Anglosasom można wiele zarzucić, ale ich piwowarzy znali się na swojej robocie.

– Wszystko poszło nie tak, Olaf. Straciłem trzy czwarte ludzi.

– O ile wiem mieliście się zabrać z Leifem.

– Taki był plan, ale diabli go wzięli. Kiedy zniszczyliśmy most na Tees wydawało nam się że będzie spokój, bo do najbliższej przeprawy było parę ładnych mil. Tymczasem nie wiadomo skąd wyrosła przed nami gromada Sasów. Musieliśmy się przebijać. Leif wziął rannych i ruszył do okrętów, a ja z moimi chłopcami osłanialiśmy odwrót. Jak już zaczęli nas okrążać, to nie mieliśmy wyjścia i ruszyliśmy na północ.

– Rzeczywiście was mało.

– Początkowo sami chyba nie wiedzieli kogo gonić. Mnie czy Leifa. No to w końcu ruszyli za nami. Zyskaliśmy trochę czasu i zaczailiśmy się na nich w parowie niedaleko młyna starego Johna. Wpadli tam zupełnie na oślep. Chociaż byli totalnie zaskoczeni, mieli dużą przewagę liczebną. Dopiero jak Einar rozwalił łeb ich dowódcy, to rozbiegli się na wszystkie strony

–  Zdrowie Einara! – Olaf uniósł swój kufel, a inni zawtórowali mu chórem.

Przez krótki czas naszej rozmowy wolni od pokładowych obowiązków zebrali się wokół, bo jako ludzie północy cenili sobie dobre opowieści.

–  Co było dalej?

– Sasi się przegrupowali, albo dostali posiłki zza rzeki, bo wznowili pogoń. Dodatkowo naszym śladem podążali jacyś zwiadowcy. Dranie dobrze znali teren i nie angażowali się w bezpośrednią walkę. Atakowali z dystansu i odskakiwali.. Jednego udało się pochwycić, ale był hardy i nie mieliśmy czasu żeby go przesłuchać.

Jeden z mężczyzn splunął pogardliwie. Spojrzałem na niego i wiedziałem już czemu. Odziany w niedźwiedzią skórę olbrzym musiał być berserkiem. Berserkowie uważali łuk za broń tchórzy i myśliwych, nie ubliżając tym drugim. Ci nieustraszeni wojownicy nie używali tarcz, preferowali oburęczną broń, która w połączeniu z ich brutalną siłą była morderczo skuteczna. Ciekawe co on tu robił biorąc pod uwagę, to, że jego fanatyczne bractwo nie mieszało się do wojen króla Ingwara. Chwilę zadumy przerwały zniecierpliwione głosy.

– Cisza! – Olaf zrugał podwładnych i nachylił się czekając na dalszy ciąg historii.

– Ostatniego dnia prawie nas dopadli. Musieli iść jakimś skrótem, albo wysłali wojsko z Durham. Lada moment wkroczą do Jarrow. Mieliśmy cholerne szczęście, że was tu zastaliśmy – Wyciągnąłem się na worku ze zbożem – Paru moich mocno oberwało, trzeba by im opatrzyć im rany.

Olaf położył dłoń na moim ramieniu – Jeszcze się odpłacimy tym psom. – Bjorn, rozpal ogień, będziemy przypalać. I niech ktoś przyniesie dzban wina cośmy je dostali od mnichów – Na jego słowa i wspomnienie rzezi, którą zapewne urządzili biednym braciszkom, wszyscy zarechotali. Klasztory pełne były bogactw zarówno materialnych jak i duchowych, a że nikt ich nie bronił stanowiły łatwy łup.

Kiedy słuchacze wreszcie się rozeszli, zamknąłem oczy i ukołysany wolnymi ruchami drakkara zacząłem opadać w błogi spoczynek. Ulga, którą poczułem w mięśniach była niesamowita. W myśli jednak wdarł się niepokój. Wciąż miałem przed oczami ludzi, którzy polegli pod moją komendą. Część z nich znałem od lat. Chociaż na wojnie każdy ryzykuje jednakowo i nie ma w niej miejsca na sentymenty, to każda strata w jakiś sposób dotyka. Zwłaszcza jeżeli jesteś jarlem i poddani giną przez twoje decyzje. Władza niesie ze sobą ciężar odpowiedzialności, który czasem wolałbym odłożyć na bok.

– Kurwaaa, kryć się! – chropowaty krzyk wyrażał tyleż bólu ile nienawiści.

Nagle wszyscy zerwali się z miejsc, gdy wokół zaświstały strzały. Parę ciał osunęło się z głuchym łoskotem na pokład. Zobaczyłem jednego ze swoich trzymającego drzewce sterczącą mu z piersi.

– Podnieść tarcze, do nędzy! A wy wiosłować, bo nas tu wystrzelają! Ster prawo na burt! – Olaf biegał w tę i nazad mieląc w ustach przekleństwa. Wioślarze tak się spięli, że prawie oczy im wyszły z orbit, ale ich trud się opłacił, bo nieco przyśpieszyliśmy. Szczwani łucznicy rozstawili się na klifie trzydzieści stóp nad nami i szyli do nas jak do kaczek. Musiała to być zaledwie czujka grupy pościgowej, bo inaczej dopadliby nas wcześniej. Puścili jeszcze parę salw, ale w końcu znaleźliśmy się poza zasięgiem i przerwali ostrzał. Tak nas żegnała Northumbria.

 

 

2. Kapitan Thunderwood

 

 

Kapitan Thunderwood zeskoczył z konia i oddał wodze jednemu z podkomendnych. Jego ludzie chodzili wśród porozrzucanych ciał i sprawdzali czy są jacyś żywi, choć szansa na to była nikła. Pobojowisko wskazywało na szybką i krwawą potyczkę.

– Panie kapitanie chyba znalazłem porucznika Moore'a – szeregowy, którego głowa tonęła w za dużym hełmie mógł mieć najwyżej siedemnaście lat. ''Jak mamy bronić kraju, gdy do armii wcielają takich gołowąsów?'' – zirytował się w duchu Thunderwood.

– Prowadź chłopcze.

Żołnierz pokiwał gorliwie głową i poprowadził swojego dowódcę w największe skupisko zwłok. Tutaj oprócz żołnierzy króla leżało też paru Skandynawów.

– To chyba ten panie kapitanie – wskazane przez niego ciało miało rozłupaną czaszkę, a kawałki mózgu leżały w kałuży zaschniętej krwi. Na pierwszy rzut oka ciężko było cokolwiek zidentyfikować.

– Chyba tak.

Porucznik Moore był dobrym żołnierzem. On i Thunderwood, mimo że różniły ich poglądy, darzyli się wzajemnym szacunkiem. Kapitan poczuł ukłucie w sercu na widok zmasakrowanych zwłok, ale nie dał po sobie tego poznać. Morale jego ludzi i tak było mocno nadszarpnięte. Wielu z nich to byli świeży rekruci, których codzienne życie zostało wywrócone do góry nogami przez królewskich poborowych. Nie byli przygotowani do walki z zaprawionymi w bojach barbarzyńcami. Teraz widać było tego skutki.

– Zawołaj mi tu Filthy'ego.

Kiedy młodzieniec się oddalił, Thunderwood nakrył twarz porucznika jego płaszczem.

– Spoczywaj w pokoju żołnierzu – szepnął kapitan i położył dłoń na piersi by oddać mu ostatni hołd. Minutę ciszy zbezcześciło siarczyste charknięcie.

– Pan mnie wzywał kapitanie? – Filthy pociągnął nosem i wytarł się w rękaw.

– Nie rób tego więcej w mojej obecności.

– Tak jest, panie kapitanie.

Filthy może nie grzeszył schludnością, ale był jednym z bardziej doświadczonych i lojalnych żołnierzy, których Thunderwood miał obecnie pod ręką.

– Wyznacz dziesięciu ludzi do pochowania zabitych.

– A co z poganami?

– Niech ich zakopią we wspólnej mogile.

– Ale panie kapitanie oni…

– Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi, poza tym nie nam ich osądzać.

– Tak jest.

– Dobrze. Dla ciebie mam zadanie specjalne – Thunderwood wyciągnął z sakwy przy pasie zwinięty pergamin i spojrzał Filthy'emu w oczy – Zawieziesz ten list do szeryfa Melforda. Do rąk własnych. Tak żeby nikt poza szeryfem nawet nie wiedział o jego istnieniu, rozumiesz?

– Rozumiem, panie kapitanie.

Thunderwood wręczył mu pergamin i położył dłoń na ramieniu podwładnego opanowując grymas twarzy.

– Nie zawiedź mnie Filthy.

Żołnierz wziął list i wypiął butnie pierś. Thunderwood w niego nie wątpił, ale uznał, że dodatkowa motywacja mu nie zaszkodzi.

– Nie zawiodę panie kapitanie.

– Mam nadzieję. Możecie odejść.

Uboczną korzyścią powierzenia tej misji Filthy'emu był fakt, że kapitan Thunderwood nie znosił szeryfa Melforda. A Melford był strasznym pedantem i nie znosił niechlujów. Nie przepadał też za Thunderwoodem i obydwaj toczyli ze sobą bezustanną wojnę. Istniała jednak granica, której żaden z nich nie przekraczał. Kapitan, bo szeryf był jego przełożonym, a szeryf, bo kapitan cieszył się powszechnym szacunkiem i wszyscy się z nim liczyli.

– Sierżancie Bully! Przygotuj ludzi do wymarszu.

– Słyszeliście kapitana! Oddział zbiórka! Ruchy, ruchy, ruchy! – Potężnie zbudowany, mężczyzna z sumiastym wąsem i wygoloną głową był typową emocjonalną skałą. Podwładni się takich bali, a przełożeni takich potrzebowali. Największą jego zaletą było to, że sprawdzał się w najbardziej ekstremalnych warunkach, bo nigdy nie pękał. Kiedy batalion był gotowy, sierżant wskoczył na konia i dołączył do Thunderwooda.

– Panie kapitanie, mają nad nami niecały dzień przewagi. Dezerterzy twierdzą, że była ich niemal setka, ale ja bym nie wierzył tym tchórzliwym sukinsynom – Bully popatrzył groźnie na dryblasa z mijającej ich kolumny, który wyglądał jakby za nic w świecie nie chciał spotkać jego wzroku. Nic dziwnego; był jednym z owych sukinsynów, choć trzeba przyznać, że jako jeden z nielicznych wykazał skruchę i wrócił do armii.

– Były ich dwa tuziny, kapitanie. Ruszyli na północny-wschód prawdopodobnie w kierunku Jarrow, gdzie wciąż stacjonuje załoga wikingów – ten który to powiedział, pojawił się jakby znikąd.

– A kim ty niby jesteś i skąd masz takie informację, hę? – Głos sierżanta był podejrzliwy i nie skrywał wrogości. Nieznajomy ostentacyjnie go zignorował i zwrócił się ponownie do Thunderwooda. Sierżant prawie wyszedł z siebie, ale kapitan powstrzymał go ruchem ręki.

– Cichy Tom, do usług. Dowodzę ochotniczą drużyną strzelców składającej się obecnie z dziewięciu ludzi – powiedział przybysz i skłonił się z gracją.

Z zagajnika otaczającego parów wyłonili się mężczyźni odziani w barwy lasu. Byli uzbrojeni w długie łuki i półtoraki. Oddział Thunderwooda natychmiast stanął w bojowej gotowości jakby spodziewał się całej chmary obcych.

– A oto i moja kompania.

Była to wyjątkowo parszywa kompania. Strzelcy wyglądali jakby wczoraj zbiegli z zamkowych lochów, a ich zakazane gęby przyprawiłyby niemowlę o płacz. Widać było od razu, że to twarde sukinkoty.

– Jest was czterech wliczając ciebie – rzekł Thunderwood.

– Reszta moich ludzi podąża śladem Skandynawów. Ruszając leśnym traktem, jutro zrównamy się z nimi na wysokości Durham. Oczywiście jeżeli pozwolisz byśmy dotrzymali wam towarzystwa, kapitanie.

– A jaki ty masz w tym interes? Nie jesteście regularną armią.

– Każdy powinien robić to co potrafi najlepiej – odparł Tom wzruszając ramionami.

Czasami bywa tak, że spotykasz człowieka, który wyjątkowo ci nie leży. Dla sierżanta Bully'ego takim człowiekiem był Cichy Tom.

– Za pozwoleniem kapitanie, nie ufałbym temu trefnisiowi, psia jego mać. Równie dobrze może coś kombinować. Lepiej idźmy swoją drogą.

Cichy Tom dopiero wtedy zaszczycił sierżanta spojrzeniem, a nawet uśmiechem.

– Droga wolna sierżancie, myślę, że nikt nie będzie tęsknił za twoją brzydką gębą.

Przez batalion Thunderwooda przeszła fala niemego zdumienia. Sierżat Bully był zdumiony najbardziej. Jego twarz można by określić mianem wściekłego buraka, gdyby tylko burak miał wąsy. Bully położył dłoń na rękojeści miecza, ale przerwał mu Thunderwood..

–  Wystarczy sierżancie. Zachowajcie siły na barbarzyńców. A ty Cichy Tomie naucz się trzymać język za zębami jeśli mamy działać razem.

– Jak pan sobie życzy kapitanie. To będzie zaszczyt służyć u boku Williama Thunderwooda.

Thunderwood był zaskoczony, że Tom zna jego imię. Nawet jego ludzie go nie znali. Nie żeby to była jakaś tajemnica, ale oprócz nielicznych oficerów, z którymi trzymał, wszyscy znali go jako Thunderwooda lub po prostu ''Groma''. Postanowił jednak się tym teraz nie kłopotać. Wybada tego Toma kiedy nadarzy się okazja.

– No to w drogę.

 

 

Koniec

Komentarze

Olaf położył dłoń na moim ramieniu – Jeszcze się odpłacimy tym psom. – Bjorn, rozpal ogień, będziemy przypalać. – rozjechał się zapis dialogu. 

 

Brakuje wielu przecinków – głównie przy wołaczach i imiesłowach, ale nie tylko. 

 

Nie do końca wiem dlaczego, ale ten tekst mi się nie klei i nie leży. Z pewnością nie pasują mi przekleństwa, nie pasuje mi porucznik (o ile się nie mylę, to pojawił się później niż w erze wikingów – a jeśli się mylę, to proszę o podanie źródła, chętnie doczytam). 

Generalnie w tym fragmencie nie widzę fantastyki. Do tego nie czuję klimatu ery drakkarów. 

O fabule się nie wypowiadam, bo jest jej po prostu za mało, by coś konkretnego orzec. 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Kiedy weszliśmy do Jarrow, przywitał nas zapach dymu i ryb, a siąpiący od wielu dni deszcz, zdawał się przybyć na długo przed nami.

Grzęźliśmy więc nieutwardzoną drogą, // która była jak zapadające się po kostki bajoro, mlaskające z każdym postawionym krokiem.

Pytanie za trzysta trzy punkty do Autora i / lub ochotniczych hermeneutyków / hermeneutyczek: co w tych zdaniach jest spitolone i dlaczego.

 

Kłopoty z podmiotem. W pierwszym wypadku oddzielony przecinkiem od orzeczenia, w drugim zamotany logicznie.

Śniąca masz rację jeżeli chodzi o porucznika, można się też przyczepić do długiego łuku, który pojawił się dopiero w XIII wieku. Zarówno te niespójności jak i brak klimatu mogą wynikać z faktu, że nie mogłem się zdecydować o czym to tak naprawdę ma być. 

W każdym razie dziękuję Wam za uwagi i oby okazały się konstruktywne.

nie mogłem się zdecydować o czym to tak naprawdę ma być

Brak zdecydowania to najgorsza rzecz, jaka się może przytrafić. W takich przypadkach powstają najczęściej potworki. Radzę sprawę przemyśleć i na coś się jednak zdecydować.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Bardzo raczej takie sobie. Przynajmniej na razie. Opisanie wojowników – jednych, na statku, dokądś płynących i drugich, na pobojowisku, zbierających się do drogi – nie zapowiada pasjonującego dalszego ciągu.

Fantastyka została chyba starannie ukryta przed oczyma czytelnika, bo zupełnie jej nie dostrzegłam.

 

Grzęź­li­śmy więc nie­utwar­dzo­ną drogą, która była jak za­pa­da­ją­ce się po kost­ki ba­jo­ro… – Drogą nie można grzęznąć, ale można wędrować drogą, grzęznąć w niej. To nie bajoro zapada się po kostki, po kostki zapadają się nogi w bajorze.

 

Co bez­czel­niej­si ły­pa­li spoj­rze­nia­mi… – Masło maślane. Łypać, to spoglądać.

 

Już mi nogi mi włażą do dupy. – Jeden zaimek zbędny.

 

Ru­szy­li na pół­noc­ny-wschód… – Ru­szy­li na pół­noc­ny wschód

 

Do­wo­dzę ochot­ni­czą dru­ży­ną strzel­ców skła­da­ją­cej się obec­nie z dzie­wię­ciu ludzi… – Do­wo­dzę ochot­ni­czą dru­ży­ną strzel­ców, skła­da­ją­cą się obec­nie z dzie­wię­ciu ludzi

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Gratuluję dwustu dwóch punktów, zdecydowanie umocowujących Ciebie na pozycji niekwestionowanej i niedościgłej dla nikogo liderki. :-)

Ale co z pierwszym zdaniem? 

Ja też chętnie się dowiem jakiego babola strzeliłem w pierwszym zdaniu, jeżeli mówimy o poniższym.

 

Kiedy weszliśmy do Jarrow, przywitał nas zapach dymu i ryb, a siąpiący od wielu dni deszcz, zdawał się przybyć na długo przed nami.

 

Mi przychodzą do głowy dwie możliwości; 

Albo zapach powinien ich przywitać w liczbie mnogiej, albo popełniłem błąd logiczny i próg wyczuwalności zapachów w warunkach chronicznej mżawki jest zbyt niski, by być wyczuwalnym.

 

Napisałem  – nie wolno przecinkiem odzielać podmiotu od orzeczenia, chyba że z tytułu wtrącenia. Bo rozumiem, że to deszcz zdawał się, nie zapach. 

Makarovka, nie rozśmieszaj mnie i reszty – o jakim innym pierwszym zdaniu możemy mówić? Tylko jedno zdanie jest pierwszym w tekście… :-)

Co do zapachu – tak, najlepiej byłoby użyć liczby mnogiej, wszak o dwóch zapachach piszesz: dymu (domyślam się, że z wędzarni, a dlaczego, zgaduj) i ryb.

Chodzi o siąpiący od wielu dni deszcz, który zdawał się przybyć na długo przed nami. Przypuszczenie, że deszcz w Jarrow zaczął padać już dawno temu, na długo przed przybyciem do mieściny narratora i jego towarzyszy, wyraziłeś w sposób po prostu nieudolny, niegramatyczny i kiepski pod względem łączliwości znaczeń – przybywają ludzie, pojazdy kierowane przez ludzi od biedy też mogą przybyć (kolumna czołgów przybyła na poligon tratatata…), ale nie deszcz.

:-) sto jeden punktów przyznaję, z konieczności, sobie :-)

To nie jedyny podobny kwiatek, Autorze.

Czasami bywa tak, że spotykasz człowieka, który wyjątkowo ci nie leży. ---> a co, gdy wyjątkowo stoi? :-) Pakujesz potocyzm do narracji.

Jego twarz można by określić mianem wściekłego buraka, gdyby tylko burak miał wąsy. ---> wiem, co chciałeś przez to wyrazić, opisać i nazwać, ale miej Ty litość nad czytelnikami, pisz po polsku i logicznie, że z koloru / barwy twarz sierżanta zaczęła przypominać buraka… Bo czytelnik widzi dosłownie buraka z wąsami…

No dobra, może i przedobrzyłem w paru miejscach, ale nic to. Jako nowicjusz mam do tego prawo.

Niestety nie mogę obiecać, że następnym razem będę miał więcej litości dla czytelników, ale mogę obiecać, że następny raz to tylko kwestia czasu. I mam nadzieję, że nie możecie się doczekać. 

Możemy się doczekać, możemy… :-)

Zarejestrowałeś się tak niedawno, że zapewne nie miałeś okazji ani czasu przekonać się, że również nowicjusze potrafią zaprezentować tekst praktycznie wolny od wad. Dlaczego oczekujesz taryfy ulgowej, przyznajesz sobie prawo do niej? Dlaczego nie chcesz równać w górę? Presja czasu nie istnieje poza Twoją niecierpliwością, a pospiech jest złym doradcą…

Nie zrozum tego tak, że odradzam pisanie. Przeciwnie! Ale rób to lepiej i coraz lepiej, bez nerwowego pospiechu; świat nie kończy się za tydzień, ale za cztery miliardy z okładem lat…

No to równam w górę i może spotkamy się na szczycie za te cztery miliardy lat. Tylko już bez okładu.

Nowa Fantastyka