- Opowiadanie: Xanthia - Pomponik

Pomponik

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Pomponik

Do przystanku dobiegłam w ostatniej chwili. Gośka już czekała pod wiatą w swoich nieśmiertelnych, białych kozaczkach. Na przystanku było tylko kilka osób, co biorąc pod uwagę wczesną porę i pogodę, wcale mnie nie zdziwiło. Przejmujący wiatr i zacinający śnieg mogły skutecznie zniechęcić każdego. Zerknęłam na zegarek. Dwie minuty po ósmej. Idealnie na czas. Przywitałyśmy się szybko a "szóstka", na którą czekałyśmy podjechała dosłownie kilka sekund później.

– Znowu zaspałaś? – bardziej stwierdziła, niż spytała, podchodząc do otwierających się z sykiem zaworów pneumatycznych drzwi.

 – Właśnie wysłałam ci SMSa, że dłużej nie czekam! – rzuciła, udając focha.

– Nie, nie zaspałam, suszarka mi się zepsuła – skłamałam, oddychając ciężko po szybkim marszu i biegu na ostatnim etapie drogi na przystanek. – Musiałam dosuszyć włosy ręcznikiem. – Mina Gośki zdradzała dezaprobatę.

– Kanapek oczywiście też przypadkiem zapomniałaś? – zadrwiła. Pokazałam jej język.

Moje problemy z porannym wstawaniem były już legendarne. Niektórzy śmiali się, że zaśpię na Koniec Świata, jeśli takowy się wydarzy. Gdybym nie zdążyła, była jeszcze jedna "szóstka" o 8:11, zjeżdżająca do zajezdni. Wsiadłyśmy do prawie pustego autobusu. Wszyscy siedzieli z przodu. My też poszłyśmy na przód i tam usiadłyśmy, po lewej stronie, gdzie siedzenia były w jednym rzędzie. Oparłam się o ścianę, siadając bokiem do Gośki. Autobus ruszył cicho.

– Jak tam randka? – zagaiła maskując ziewnięcie. Oczywiście to pytanie nie mogło nie paść odkąd opowiedziałam jej o Robercie.

– To nie była randka. Spotykamy się dopiero drugi raz i nie jesteśmy parą! – wyjaśnianie tego po raz kolejny powoli mi się nudziło. Faktycznie Roberta spotkałam po raz trzeci. Pierwszy raz, gdy się poznaliśmy w kiosku, gdzie pracował. Potem przypadkiem na mieście. – Byliśmy w pizzerii. – kontynuowałam – A potem na spacerze. Odprowadził mnie do domu, potem wkuwałam pół nocy. Czy taka wersja wydarzeń cię zadowala? – zapytałam z przekąsem. Miałam w duszy nadzieję, że tak.

– Zdecydowanie nie, rozwiń. Zapłaciłaś chociaż za siebie? – spytała podejrzliwie. Dla niewielkich funduszy studentki był to znaczny uszczerbek.  

– Oczywiście! Na początku protestował, ale potem się poddał. Potem dał mi to – wskazałam na obszyty futerkiem, zielono-żółty pomponik, średnicy około trzech centymetrów, przymocowany do uchwytu zamka mojego plecaka. – To talizman. – chlapnęłam i od razu pożałowałam. Gośka wydęła pogardliwie wargi.

– U ła! No to sypnął kasą na prezent. Pierścionek zaręczynowy dostaniesz na swoją pięćdziesiątkę!

Zignorowałam ją. Dlaczego starała się być złośliwa?

– To jego ulubiony talizman. Pochodzi z zabawki pajacyka, którą dostał na piąte urodziny od dziadka. Dziadek zmarł kilka dni później. Od tej pory Robert nie rozstawał się z nim, zabawka się zużywała, niszczyła, w końcu został tylko ten pomponik, który o dziwo nie wyblakł. Wyjeżdżając do Hiszpanii kilka lat temu, zabrał go ze sobą. W zasadzie szukając go spóźnił się na samolot, który rozbił się niedługo po starcie. Kilka osób zginęło. A jego nie było na pokładzie. Przez ten pomponik. – Chwilę bawiłam się moją nową maskotką. – Potem, już w Hiszpanii, dzięki niemu przeżył napad, wybuch butli z gazem w budce na plaży, gdzie pracował w wakacje, wypadek łodzi, atak rekina…

– Chwila, atak rekina? – przerwała mi Gośka – To w Hiszpanii są rekiny?

– W Hiszpanii może nie, ale potem Robert przeniósł się na Wyspy Kanaryjskie, a tam już rekiny pływają. – Chyba, dodałam w myśli, bo wcale nie byłam tego taka pewna. Robert mógł przecież trochę ubarwić swoje przeżycia.

– Nie myl talizmanu z amuletem. – zaczęła z mądrą miną celując we mnie palcem wskazującym. – Moja prababcia, ta, która była wróżką na pół etatu, jasno mi to kiedyś wyjaśniła. Talizman wzmacnia jakąś cechę, przynosi co prawda szczęście, ale także daje powodzenie, poprawę finansów, miłość. Amulet służy głównie ochroną, a więc to raczej amulet. Poza tym amulety służą tylko jednemu właścicielowi, są do niego od początku przywiązane, a cudze przynoszą pecha. – Przerwała, spojrzała mi w oczy – W telewizji też mówili, chyba na Planete. Był program o Indianach: Inkach, Majach i ich amuletach. Amulet nie lubi zmieniać właściciela, bo traci swą moc i obraca się przeciw temu, który go nosi.

To prawda, o amuletach, talizmanach i tego typu rzeczach wiedziałam niewiele. Miałam co prawda słonika na maturze, ale chyba każdy miał jakąś maskotkę. Tyle, że moja skrywała jeszcze ściągi.

– To nieźle się musieli tam tymi amuletami pozamieniać, przed wizytą Corteza. – zażartowałam, ale Gośka nie chwyciła dowcipu. Czasami zupełnie ich nie łapała. Dziwiło mnie to, bo przyjaźniłyśmy się od wielu lat.

– Co nie zmienia faktu, że wiele osób wierzy w ich działanie. W średniowieczu Kościół katolicki zabronił używania amuletów, piętnując jego pogańskie pochodzenie. – ciągnęła poważnie. – Zastąpiono go, a jakże, innym amuletem, który miał chronić od złego: znakiem krzyża, na którym zmarł Chrystus. Albo świętym medalikiem. Abo jakąś inną relikwią z ciała zmarłego świętego – zaśmiała się.

– Też mnie wkurza hipokryzja kościoła. –  Starsza pani siedząca na przeciw nas zerknęła badawczo w moją stronę. To mało powiedziane, że mnie wkurza. Właściwie nie widziałam żadnej różnicy między szamanem odprawiającym swoje rytuały przed plemieniem już dziesiątki tysięcy lat temu, a księdzem, który machał kadzidełkiem przed wiernymi w czasach obecnych.

Autobus powoli się zapełniał. Pojawili się nowi, ziewający pasażerowie, zmierzający do pracy, szkoły czy, tak jak my, na uczelnię. Mieli zmęczone twarze ludzi styranych życiem, niezależnie od wieku. Zerknęłam na pomponik, jedyny, jak się wydawało, kolorowy akcent w tym autobusie. Ciekawe czy zachował swoją moc i przyniesie mi szczęście?

– Ja tam nie wierzę w te zabobony – odezwała się Gośka po chwili. – W te wszystkie wróżki, taroty, przepowiednie, horoskopy, jasnowidzów, duchy i inne takie.

– Kto wie, może coś w tym jest – odparłam bawiąc się pomponikiem. Właściwie kto powiedział, że wiemy już wszystko o wszystkim? Istniało mnóstwo niewyjaśnionych zjawisk. Ot choćby dlaczego ludzie zwykle wyczuwają gdy ktoś na nich patrzy, nawet jeśli nie są w stanie tego zobaczyć? Albo prorocze sny. Nie tylko sny. Przeczucia. Sama kilka takich miałam. Na przykład wtedy, gdy pomyślałam, że powinnam kupić nowy zegarek. Ta myśl tak mnie zdziwiła, że zatrzymałam się środku ulicy. Jak to, przecież mam zegarek, który mi się podoba. Tego samego dnia go zgubiłam.

Na kolejnym przystanku do autobusu wsiadł młody chłopak Podszedł do kierowcy i o coś zapytał. Kierowca pokręcił przecząco głową więc chłopak wzruszył ramionami i usiadł po naszej stronie, zakładając słuchawki.

 – Powiedział ci, czemu wrócił? – odezwała się nagle Gośka wracając do tematu Roberta. – Po tylu latach? Źle mu tam było?

– Szczerze mówiąc, nie pytałam. –  Słabo się jeszcze znamy, a on nie chce o tym za bardzo rozmawiać. Przyjechał odwiedzić rodzinę, ma tu dziadka i babcię, u których mieszka i młodszą siostrę. Co nie tłumaczy, czemu rzucił pracę w hotelu w Las Palmas i zaraz znalazł ją tutaj. Ma problemy z polskim, co chwilę szuka właściwego słowa, a jeśli go nie zna, zastępuje hiszpańskim zwrotem. Chwilami ciężko się z nim dogadać.

– To trochę podejrzane – zawyrokowała Gośka. – Ja na twoim miejscu byłabym z nim ostrożna. To światowiec, z nie jednego pieca jadł chleb. Owinie sobie ciebie wokół palca, wykorzysta i czmychnie do swojej Hiszpanii. Co jeszcze o nim wiesz?

Mnie też trochę dziwiło, że chłopak o jego wyglądzie zainteresował się taką szarą myszką. Opalony, wysoki, wysportowany, z zawadiacką fryzurą, od razu zwracał na siebie uwagę. I te jego błękitne oczy. A ja? Nie należałam wcale do najpiękniejszych dziewczyn w okolicy. Nie nosiłam tipsów, nie chodziłam na solarium, nie nosiłam seksownych ciuchów i kilograma tapety na twarzy.

 – Przedstawił się. Znalazłam go na fejsie, ma sporo znajomych, różne foty, sporo wpisów od kilku lat, większość po hiszpańsku. Dużo krajobrazów z Wysp Kanaryjskich, zdjęcia z plaży, z przyjaciółmi, hotelu gdzie pracował ostatnio.

– Musiałaś mu więc wpaść oko. – Mrugnęła porozumiewawczo. – Taka drobna blondyneczka o słowiańskiej urodzie, różnisz się od tych śniadych czarnul, które widział w Hiszpanii. Dla niego jesteś, paradoksalnie, egzotyczna. – Gośka pokiwała głową.

Nagle przeszyło mnie jakby kopnięcie prądu, przez chwilę widziałam oślepiające światło, świecące mi prosto w oczy i miałam uczucie gwałtownego spadania. Trwało to bardzo krótko. Wzdrygnęłam się, ale Gośka nawet tego nie zauważyła. Chyba jestem przemęczona – pomyślałam.

– To musi być to. – dodała po chwili, zaśmiała się i wyjęła telefon z plecaka. – Tak? – zupełnie nie usłyszałam jej dzwonka. – Co to za głupie pytania? Kim pani jest? – warknęła do słuchawki. A po chwili rzuciła – Ty sobie chyba żartujesz! Odczep się wariatko! – przerwała rozmowę i chwilę wpatrywała się w ekran. – Normalnie jakaś idiotka dzwoniła! Chciała, żebym wysiadła z autobusu, rozumiesz? – zwróciła się do mnie chowając telefon.

– Proszę przygotować bilety do kontroli. –  zanim zdążyłam zapytać o szczegóły od strony kierowcy odezwał się nagle zaskakująco niski głos. Należał do krępego mężczyzny w czarnej bosmance i szarej kurtce z identyfikatorem zawieszonym na smyczy zarzuconej na szyję.

– Cholera! – zaklęłam zaglądając do kieszeni plecaka. – Jeszcze to.

– Co jest? – spytała Gośka również grzebiąca w plecaku.

– Zostawiłam dokumenty w drugiej kurtce. – Ten dzień zdecydowanie nie zapowiadał się najlepiej.

– Nie bój nic. Spiszą cię, a jutro pojedziemy wyjaśnić sprawę. – Uśmiechnęła się pocieszająco.

Krępy kontroler podszedł do chłopaka w czarnej kurtce, który nie usłyszał komunikatu i wyglądał na kompletnie zaskoczonego. Wywiązała się między nimi krótka wymiana zdań, ale nic nie słyszałyśmy z tej odległości.

– Bilety proszę. – Nad nami wyrósł nagle drugi kontroler, ten był wysoki i dość szczupły. Na głowie miał podobną czapkę. To jakiś ich znak rozpoznawczy, czy co? Gośka pokazała swój bilet miesięczny. Kontroler kiwnął głową i spojrzał na mnie.

– Zapomniałam biletu, mam tylko to, proszę. – podałam mu elektroniczną legitymację. Jego twarz nie zdradzała emocji. Spojrzał na mnie, na legitymację.

– Proszę przesiąść się do przodu i poczekać – zakomenderował, chowając ją do kieszeni. Z przodu drugi rząd po prawej stronie był pusty. Kontroler ruszył dalej sprawdzając kolejne bilety.

– Coś ten amulet nie działa. – rzekłam z żalem miętosząc pomponik w palcach.

– Ostrzegałam cie przecież. Nic się przejmuj, poczekam tu na ciebie. – Gośka uśmiechem dodała mi otuchy. Wstałam i poczłapałam do przodu, mijając Krępego i chłopaka z chlebakiem. Dyskusja robiła się coraz ostrzejsza, z tego co usłyszałam przechodząc obok nich – chłopak też nie miał dokumentów.

Zrezygnowana usiadłam w upatrzonym miejscu, pod oknem i oparłam głowę o szybę. Znowu spóźnimy się na zajęcia, i znów z mojej winy. W odbiciu lusterka wstecznego widziałam, że krępy sięga po telefon i gdzieś dzwoni. Chłopak chciał wstać, ale kontroler przytrzymał go ręką naciskając na ramię, tak, że usiadł z powrotem. Kierowca też zerkał ukradkiem na awanturującego się coraz głośniej chłopaka. Wjechaliśmy na długi wiadukt, który odkąd pamiętam zawsze był w remoncie, i prawie zawsze zakorkowany. Nie dziś. Pogoda zniechęciła widocznie niedzielnych kierowców. Po środku wiaduktu wymieniano nawierzchnię, na prawym, „wolniejszym” pasie. Był oddzielony od lewego pachołkami, stały na nim jakieś maszyny, czasem jakiś dostawczak, rzadko jednak można było o tej porze dnia zobaczyć choćby jednego robotnika.

– Proszę – powiedział Wysoki, który pojawił się znów nie wiadomo skąd i wręczył mi legitymację. Automatycznie wyciągnęłam po nią rękę. Zaskoczona zachowaniem kontrolera,  głupio rozdziawiłam usta.

– Uwierzę pani na słowo, tym razem – zaznaczył. – Ale następnym będzie mandat! – uśmiechnął się półgębkiem. – Mamy i tak dość roboty przez tego tam – skinął głową na chłopaka w czarnej kurtce. – Miłego dnia.

– Dziękuję, wzajemnie! – uśmiechnęłam się i odetchnęłam z ulgą.

Gośka przysiadła się do mnie, zanim zdążyłam schować legitymację do plecaka.

– Puścił cię? Ot tak? – spytała z powątpiewaniem.

– Najwyraźniej tak! Patrz, a jednak amulet zadziałał! – zachichotałam. Czyżby Gośka jednak nie miała co do niego racji? – O czym mówiła ta dziewczyna? – przypomniałam sobie dziwną rozmowę telefoniczną.

– Daj spokój, to była jakaś wariatka – machnęła ręką. – Dlaczego miałybyśmy wysiadać z autobusu?

No waśnie, pomyślałam, dlaczego? Przed nami pojawił się radiowóz.  Mrugnął kogutem. Policjant kierujący radiowozem machnął przez okno ręką, dając znak kierowcy, że będzie nas eskortował do najbliższego przystanku. Policjanci nie chcieli  widocznie zatrzymywać autobusu na środku wiaduktu. Dosłownie kilkanaście sekund później młody gapowicz wyrwał się kontrolerom, których czujność najwyraźniej osłabła po pojawieniu się policji, a jego zmotywowała do desperackiego działania. Z tupotem ciężkich butów rzucił się do przednich drzwi. Odruchowo wtuliłam się w siedzenie. Szarpnął raz, drugi, prawie je otwierając. Kierowca krzyknął coś, chłopak nie zważając na to kopnął w szybę, która pokryła się siateczką pęknięć. W autobusie podniósł się harmider ludzi przerażonych agresją chłopaka.

Kontrolerzy, krzycząc, pobiegli za uciekinierem i dopadli go, zanim zdążył kopnąć ponownie. Chwycili z dwóch stron. Szarpali się z nim chwilę, rzucając obelgami. Nagle chłopak puścił drzwi i cała trójka poleciała do tyłu. Wysoki wpadł między siedzenia na lewym nadkolu, a Krępy trzymający chłopaka uderzył plecami w drzwi kabiny kierowcy. Złamał je i wpadł do środka zrzucając szczupłego szofera z fotela, tak, że ten utknął między  siedzeniem, a bocznym panelem. Obie z Gośką pisnęłyśmy z przerażenia. Autobus gwałtownie przyśpieszył, skręcając lekko w prawo. Harmider za nami wzrósł. Chłopak usiłował się wyrwać się Krępemu, który mimo dramatycznej sytuacji trzymał go ciągle za rękaw.

Ze zgrozą spojrzałam przez przednią szybę. Zbliżaliśmy się do zamkniętego odcinka prawego pasa. Od strony, którą nadjeżdżaliśmy, odgradzała go pomalowana w czerwono-białe pasy tablica z przyczepionymi, podświetlonymi znakami strzałek, nakazujących zmianę pasa na lewy. Kilkadziesiąt  metrów dalej usypano wysoką na metr i szeroką na całą długość pasa hałdę, mającą służyć pewnie jako bufor, gdyby ktoś się zagapił i staranował pierwszą przeszkodę.

Uderzyliśmy w coś! W radiowóz, któremu włączyła się syrena i kogut. Ludzie zaczęli wrzeszczeć. Przyspieszaliśmy. Kierowca próbował usiąść z powrotem, ale Krępy go blokował. Gapowicz wyrwał się w końcu i pobiegł na tył autobusu.

– Cholera, trzymaj się mocno! – krzyknęłam do przerażonej Gośki, która zaczęła machać bezradnie rękami, piszcząc dziko. Mnie jednak strach mobilizował. Zsunęłam się niżej na siedzeniu i zaparłam kolanami o oparcie przede mną,  w panice obserwując jak zbliżamy się do  tablicy. W autobusie wybuchła histeria, ludzie krzyczeli, klęli, przepychali się do tyłu i tratowali nawzajem, wzywali Boga. Ja chwyciłam pomponik.

Krępy zdołał  wstać i złapać równowagę. Chwycił kierownicę i chyba chciał nacisnąć pedał hamulca. Nie zdążył. Radiowóz wpadł na tablicę, która wyrzucona gwałtownie do góry, zawirowała w powietrzu i walnęła w naszą przednią szybę, przebiła ją i uderzyła Krępego w głowę. Odłamki szkła wymieszały się z padającym śniegiem, wleciały do środka. Wycieraczki zatańczyły w powietrzu, nie mając już oparcia. Krępy pochylił się gwałtownie  i  poleciał do przodu, wypadł na zewnątrz. Pod podłogą zadudniło. Ludzie krzyczeli. Nie wiem czy krzyczałam razem z nimi. Dziwiło mnie bardziej, że wszystko tak dokładnie rejestruję.

Pchając przed sobą radiowóz, dojeżdżaliśmy do hałdy. Potem wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Autobus zaczął trząść się na nierównościach niedokończonej nawierzchni, rzucając nami na boki, podskakując. Tuż przed nami ukazał się radiowóz, który wybił się w powietrze na hałdzie jak na skoczni, wzniósł na wysokość naszej deski rozdzielczej. Autobus wjechał na hałdę chwilę potem.

Potworny wstrząs cisnął nami w lewo. Gośka ze przeszywającym wrzaskiem spadła na podłogę. Ja nagle znalazłam się na podłodze między mocowaniami siedzeń. Za Gośką, w miejscu nadkola, pojawiła się ogromna dziura, zniknęły siedzenia i leżący między nimi kontroler.  Odruchowo wychyliłam się, żeby podać jej rękę, złapać zanim wpadnie w wyrwę w podłodze. Nie mogłam. Przedramię w połowie długości miałam wygięte pod dziwnym kątem. Zamrugałam i odruchowo spojrzałam w kierunku błysków. Patrzyłam jak zahipnotyzowana na radiowóz, kręcący powolną beczkę, przelatujący nad barierką mostu, niknący wśród drzew oświetlonych przez upiorne światła koguta, strącając z nich śnieg.

Kolejne uderzenie wbiło mnie w podłogę, zamroczyło. Ręka odezwała się ostrym, kłującym bólem. Żebra eksplodowały ogniem. Autobus kładł się na prawy bok. Z przeraźliwym zgrzytem wpadł na niebieskie, stalowe barierki, gnąc je, jakby były wykonane z plasteliny. A potem wyleciał poza krawędź mostu. Podążyliśmy ku wierzchołkom drzew, koziołkując. To koniec – pomyślałam zdziwiona swoim spokojem. Nie tak to sobie wyobrażałam. W głębi duszy zawsze chciałam umrzeć ze starości. Szkoda. Pomyślałam jeszcze o Gośce. Pewnie jest przerażona. Zacisnęłam mocno powieki, gdy poczułam, że bezwładnie unoszę się między siedzeniami. W koszmarnym jazgocie krzyków, jęków i zawodzenia, uchwyciłam się dźwięku syreny radiowozu, która cichła, jakby w oddali, by nagle gwałtownie zamilknąć. A potem była już tylko ciemność…

***

Powiew wiatru, niosący kłujące zimnem płatki śniegu przywrócił mi świadomość. Oszołomiona, nie mogłam przypomnieć sobie, gdzie się znajduję. Rozejrzałam się nieprzytomnie. Byłam w autobusie, albo w tym co z niego zostało. Ciemnym i strasznym. Półleżałam na złamanym siedzeniu, w niewygodnej pozycji, opierając się o wyrwaną i wciśniętą do tyłu górną część siedzenia przede mną. Zakręciło mi się w głowie. Powoli uświadomiłam sobie, że wydarzył się potworny wypadek, a ja ciągle tkwię we wraku. Żywa. Lewa ręka była cała. Nic mnie nie bolało. Jak to możliwe?!?

Zaczęły docierać do mnie pierwsze dźwięki. Nawoływania ratowników, trzaski krótkofalówek. Gdzieś niedaleko zawyła syrena. Podniosłam się wyżej, ale niewiele zobaczyłam. Szybę pokrywała siatka pęknięć. Zza kabiny kierowcy zobaczyłam otulone śniegiem drzewa. Przednie drzwi były pogięte, skręcone. Opierały się oparte o zmiażdżoną kabinę, którą przecinała urwana deska rozdzielcza z kawałkiem pokrzywionej kierownicy. Dach był mocno przekrzywiony. Potworna siła, która go wygięła, połamała też pionowe poręcze. Po lewej ziała pustką dziura w nadkolu. Na jej ostrych krawędziach zwisały, powiewając na wietrze jakieś strzępy.

Obejrzałam się do tyłu. Tam było jeszcze gorzej. Powyrywane, zwisające smętnie na uszczelkach, czy kablach, kiwały się panele, z sufitu sterczały urwane i powyginane uchwyty. Wydarte z podłogi razem ze śrubami połamane siedzenia porozrzucane były bezładnie, to tu, to tam. W środku nie było nikogo. Byłam tu sama. Dlaczego nikt mnie nie wyciągnął? Dlaczego mnie tu zostawili? Rozejrzałam bezradnie przerażona ogromem zniszczeń.

Nieliczne, popękane szyby, które zostały w oknach, błyszczały w rytm świateł kogutów. Do środka wlatywał śnieg, zbierając się wśród odłamków szkła na podłodze, wirował chwilami, porywany podmuchami wiatru.

Wstałam i zataczając się, ruszyłam do środkowych drzwi. Ominęłam porozrzucane siedzenia i inne zniszczone elementy wyposażenia. Te drzwi także były poważnie uszkodzone. Jedna połówka leżała na zewnątrz, drugą, wygiętą w połowie, coś wepchnęło do środka. Stanęłam przy niej, patrząc wprost, na małą grupkę gapiów, stojących kilkanaście metrów od autobusu, za prowizorycznym ogrodzeniem z trzepoczącej na wietrze taśmy ostrzegawczej.

Nikt nie zareagował. Nie widzieli mnie. O co chodzi?

Zeszłam stopień, a potem drugi i zobaczyłam rząd ciał leżących na śniegu po mojej prawej stronie. Jedno, dwa, trzy, sześć – policzyłam. Poczułam łzy napływające do oczu. Przykryte kurtkami, kocami, leżały tam, pokrywając się cieniutką warstewką śniegu. Zeszłam jeszcze jeden krok i zamarłam. Drugie ciało, z leżących najbliżej mnie miało dziwnie znajomo wyglądające, białe, obciachowe kozaki… Boże! Zrobiło mi się słabo. Pierwsze w rzędzie, leżące tylko kilka metrów ode mnie, przykryte było dokładnie niebieskim, przesiąkniętym krwią kocem. Z boku wystawała zakrwawiona, nieruchoma ręka, trzymająca umazaną na czerwono zółto-zieloną kulkę –  mój amulet! Łzy pociekły mi po policzkach…

Nagle świat zaczął gasnąć, tak, jakby ktoś przekręcił działający z opóźnieniem wyłącznik światła. Poczułam, że lecę do tyłu

***

– Hej! Pora wysiadać! – ktoś szarpnął mnie za ramię budząc ze snu. – Dalej nie jedziemy.

Półprzytomna spojrzałam na mężczyznę pochylającego się nade mną.

– Koniec trasy, muszę zamknąć pojazd – to najwyraźniej był kierowca. Ukłucie paniki rzuciło mną, aż podskoczyłam. Zasnęłam w autobusie i zajechałam na pętlę. Spóźnię się na zajęcia! Rany boskie!

Chciałam chwycić plecak, który zwykle trzymam na kolanach, ale go tam nie było. O cholera, jeszcze mnie okradli!

– Proszę się pośpieszyć! – ponaglił mnie kierowca stojący przy przednich drzwiach.

Miałam mętlik w głowie. Jak to możliwe, że przespałam przystanek, skoro była ze mną Gośka? Właśnie, gdzie ona jest? Przecież nie zostawiłaby mnie samej! To niemożliwe. Wstałam i ruszyłam w stronę niecierpliwego kierowcy.

– No już, wysiadamy. – zniecierpliwił się jeszcze bardziej, ujął mnie delikatnie, ale stanowczo za przedramię wyciągając na zewnątrz. Tu czekało mnie kolejne zaskoczenie. Nie byłam na pętli „szóstki” tylko przy zajezdni, na ostatnim przystanku. Za ogrodzeniem stały w rzędach autobusy.  Jak to możliwe? – pomyślałam kolejny raz. Przecież wsiadłam do "szóstki" jadącej wcześniej – inną trasą. Boże! Wariuję!

Przypomniał mi się sen – bo to musiał być sen! – wypadek autobusu. Byłyśmy z Gośką w środku. A autobus spadł z mostu. A potem obudziłam się w środku tego rozbitego wraku. I były tam ciała, kilku ludzi, Gośki i moje! Jezu!

Gośka, gdzie jest Gośka? Sięgnęłam do kieszeni kurtki, wyciągnęłam telefon  i zadzwoniłam do niej. Ona musi coś wiedzieć! Sygnału nie było, zamiast tego kobiecy głos mówiący beznamiętnie „abonent czasowo niedostępny”. Rozłączyłam się. Zerknęłam na powiadomienia. Jeden nieodebrany SMS. Od Gośki. „Dłużej nie czekam, zmarzłam jak pies, radź sobie sama, głupia bździągwo! Stawiasz za to hot-doga!”. Co jest grane?

Zadzwonił telefon kierowcy, który właśnie zamykał drzwi.

– Halo? Cooo?!? – kierowca zbladł momentalnie – Jak to zleciał z mostu? – opuścił powoli rękę z komórką.

Przerażenie zmroziło mnie do szpiku kości, jakby ktoś wbił weń lodowate sople. Upuściłam telefon.

– Proszę pana! – krzyknęłam. – Co się stało? To „szóstka”, która jechała przed panem?!?

– Tak… – odwrócił się do mnie, opierając się ciężko o błotnik. – Tak… Jak przejeżdżałem przez most, stało tam parę samochodów – powiedział w zamyśleniu kierowca.– I małe zbiegowisko ludzi, ale nie sądziłem…

Co się tu dzieje? O co chodzi? Podniosłam telefon.

– Muszę tam jechać. – odezwał się grobowym tonem.

– Mogę jechać z panem? – zapytałam szybko. – Tam mogła być moja koleżanka.

Nie rozmawialiśmy jadąc jego samochodem na miejsce wypadku. Ja też to musiałam zobaczyć. Musiałam zobaczyć na własne oczy. Całą drogę obgryzałam paznokcie.

Pojazdów ratowniczych było mnóstwo. Parkowały na poboczu, po obu stronach dwupasmowej, wąskiej ulicy. Nie dało się zbyt blisko podjechać. Idąc na sztywnych nogach brodziłam w zaspach próbując nadążyć za kierowcą autobusu. Po chwili zobaczyłam rozbity wrak. Pogięty, zmasakrowany, stał lekko przechylony, w poprzek drogi częściowo na chodniku. Spojrzałam w górę. W tym miejscu wiadukt miał z dziesięć, może piętnaście metrów wysokości. Pozrywane, pozwijane barierki sterczały, celując w niebo. Obok autobusu stał potężny dźwig. Kawałek dalej leżał zniszczony radiowóz, rozpruty przez strażaków, którzy wyciągali rannych. Kierowca autobusu szybko zniknął mi z oczu.

Ratownicy medyczni biegali w różne strony, trzymając torby, jakieś pojemniki, nosze, między rannymi, przykrytymi folią termiczną. Wszędzie kręcili się ludzie w odblaskowych strojach. Co chwile odjeżdżała na sygnale jakaś karetka, a jej miejsce zajmowała następna. Padający śnieg rozświetlały kolorowe światła migających kogutów. Dotarłam w pobliże rozbitego autobusu i grupki gapiów, przepachnęłam do samej taśmy.

Były tam. Pięć ciał pod kocami. Tylko pięć!  Spod jednego z nich wystawał ubabrany krwią mój plecak i przymocowany do zamka zółto-zielony pomponik…  oraz białe kozaczki, należące do Gośki… Opadłam na kolana i rozpłakałam się ukrywając twarz w dłoniach. Ryczałam głośno, a łzy ściekały mi strumieniami po policzkach. Już jej nie ma! Już nigdy jej nie zobaczę! Ktoś objął mnie i pomógł wstać. Odwróciłam się. To był kierowca. Objęłam go i przytuliłam się do niego mocno, po chwili on też mnie przytulił.

– Rozpoznała pani swoją koleżankę? – zapytał po chwili.

– Przyjaciółkę – wysapałam między spazmami płaczu. – A pan?

­– Mój kolega też nie żyje – powiedział smutnym głosem. – Chodźmy, odwiozę panią do domu. Tu już nie możemy im pomóc. Przykro mi.

Obejmując mnie za ramię odprowadził do samochodu. Myślałam tylko o jednym. Jakim cudem mój plecak znalazł się w autobusie Gośki, a ja w zupełnie innym autobusie?

***

Tzzzz, tzzzz, tzzzz! – natarczywe buczenie budzika gwałtownie wyrwało mnie ze snu. Nie otwierając oczu odruchowo wymacałam budzik i walnęłam ręką w przycisk drzemki, wyłączając go w pół dźwięku. Powoli docierały do mnie echa koszmaru, który się przydarzył, by uderzyć jak grom z jasnego nieba. Zalała mnie fala smutku i żalu z powodu śmierci Gośki, niewyjaśnione przeniesienie się mnie i mojego plecaka między dwoma autobusami, cały absurd tej sytuacji.

Dźwięk nadchodzącego SMSa sprawił, że otworzyłam oczy. Oprócz materaca leżącego bezpośrednio na parkiecie podłogi w pokoju miałam tylko biurko z laptopem i obrotowe krzesło. Książki leżały w stertach pod ścianą, tytułami na zewnątrz, co ułatwiało szukanie. Bardzo spartańsko, ale funkcjonalnie. Przy materacu stała niedokończona butelka czerwonego wina, telefon i budzik. Spojrzałam na niego. Niebieskie cyfry wyświetlały godzinę 8:01. Co? Przecież mam alarm ustawiony na siódmą! Sięgnęłam niezgrabnie po telefon i zaczepiłam ręką o butelkę, ta przechyliła się, a wino wylało na ekran telefonu zanim zdążyłam ją złapać drugą ręką, nie pozwalając upaść na podłogę. Cholera jasna!

Na ekranie blokady wyświetliła się część wiadomości. Wiadomości od Gośki! „Dłużej nie czekam, zmarzłam jak pi…”. Co?!? Telefon nie dał się odblokować. Wino lepiło się do niego i ściekało na podłogę. Wstałam gwałtownie, zakręciło mi się trochę w głowie, ale ruszyłam tak szybko, jak się dało opierając o ścianę, po ręczniki papierowe, do kuchni. Szarpnęłam koniec rolki, rozwijając sporą część jego część. Zaczęłam wycierać telefon, ale nawet suchy nie chciał się odblokować. Muszę zadzwonić do Gośki! Ostrzec ją! Tylko przed czym? Co tu się dzieje? Jaki dziś jest dzień?!? Znów zakręciło mi się w głowie. Szlag!

Telefon Andżeli! Mieszkałyśmy razem, ona pracowała jako kelnerka w klubie nocnym, wracała późno, często podpita, niekiedy z gośćmi, którzy zostawali na noc. Czasem żałowałam, że nie mam równie barwnego życia erotycznego jak ona. Oby była sama, pomyślałam przypominając sobie, że paraduję z gołym tyłkiem.

Ruszyłam do pokoju współlokatorki. Otworzyłam po cichu drzwi. Andżela spała jak zwykle z głową nakrytą poduszką, na szczęście tym razem sama. Podeszłam do szafki przy jej łóżku, gdzie z otwartej torebki wyłuskałam telefon, zrzucając niezdarnie na podłogę jakiś krem w tubce.

– Co się dzieje? – zapytała nieprzytomnie Andżela, zerkając z pod podniesionej trochę poduszki.

– Nic, nic. Potrzebuję na chwilę twój telefon.

– Aha, spoko. – powiedziała i przykryła się z powrotem.

Z telefonem w dłoni, wybierając numer Gośki szybko wróciłam do przedpokoju. Łączenie trwało potwornie długo. Wreszcie odezwał się sygnał, jeden, drugi, trzeci…

– Tak? – odezwał się w słuchawce głos żywej Gośki. Aż przysiadłam z wrażenia opierając się dłonią o podłogę.

– Gośka? Gośka, ty żyjesz? – upewniałam się idiotyczne, radość odbierała mi rozum.

– Co to za głupie pytania? Kim pani jest? – warknęła.

– Słuchaj, musisz natychmiast wysiąść z autobusu, słyszysz?!? Musisz wysiąść z tego cholernego autobusu… – sekundę potem pomyślałam, że powinnam jej kazać zatrzymać autobus całkiem, pod dowolnym pozorem. Mogłabym uratować wszystkich! Ale nie zdążyłam już tego powiedzieć.

– Ty sobie chyba żartujesz! – przerwała mi zirytowanym tonem – odczep się wariatko! – i rozłączyła się.

Nie! Wybrałam ponownie jej numer, ale nie odbierała. Pewnie wyciszyła dzwonek. Cholera! Oparłam się plecami o zimną boazerię  i rozpłakałam. Siedziałam tak, co jakiś czas wycierając dłonią łzy, zupełnie nie rozumiejąc, co się działo i co się stało do tej pory.

Ogarnęła mnie bezsilna złość i czarna rozpacz. Jak wytłumaczyć to co się stało? Stało się, czy miało się stać? To były sny, czy może prorocze wizje, które sprowadził na mnie amulet Roberta. Czy to właśnie ten niepozorny pomponik uratował mi życie? Czy mogłam uratować też przyjaciółkę? Ale, przecież słyszałam już raz tą rozmowę, dokładnie słowo w słowo, tyle, że wtedy siedziałam tuż obok Gośki. Rozbolała mnie głowa. Siedziałam na podłodze, dopóki nie zmarzłam. Wstałam w końcu i powlokłam się do mojego pokoju, pochlipując, po jakieś proszki przeciwbólowe. Gdy otwierałam drzwi – zamarłam w pół kroku. Materac nie był pusty! Leżał na nim przykryty do połowy kołdrą, uśmiechający się Robert. Opierał głowę na jednej ręce, drugą bawił się żółto-zielonym pomponikiem.

– Coś się stało? – zapytał z uśmiechem, ziewając. – Czemu płaczesz? Chyba się nie gniewasz, że przestawiłem alarm? – poklepał dłonią pustą połowę materaca. – Wracaj jeszcze do łóżka.

Chyba zemdlałam.

***

Świadomość wracała powoli. Czułam się otulona snem, musiałam walczyć, aby się z niego otrząsnąć,  otworzyć oczy, co nie udało się od razu. W tle słyszałam Gośkę, która do mnie mówiła, prowadząc monolog. Dopiero po chwili zaczęłam rozróżniać i rozpoznawać słowa.

– Wyrzuciłam część kwiatów, bo już prawie zwiędły – poinformowała, jakby to miało jakieś znaczenie. Dla mnie, na razie, nie miało żadnego. – Przyniosłam ci  też pomarańcze. Ale pewnie i tak ich nie zjesz, zwiędną, albo ci je rozkradną. – O czym ona mówi? Próbowałam desperacko otworzyć oczy. – Wiem, że mnie nie słyszysz, ale powiedzieli, żeby do ciebie mówić. – Muszę już lecieć. – poczułam, że chwyta moją dziwnie ścierpniętą dłoń i nachyla się, żeby pocałować w policzek. – Przyjdę do ciebie znów jutro, opowiem co było na zajęciach. Wszystkim brakuje twojego śmiechu.

Otworzyłam oczy, ale przez chwilę widziałam wszystko jak za mgłą, ostrość wracała powoli. Zobaczyłam Gośkę, siedzącą na krawędzi łóżka i grzebiącą chyba w torebce.

– Zemdlałam? – chciałam powiedzieć, ale tylko coś wychrypiałam. Czułam suchość w ustach. Odchrząknęłam. Gośka spojrzała na mnie z szeroko wytrzeszczając oczy. – Zemdlałam? – zapytałam już prawie normalnie.

– Paula, obudziłaś się! – krzyknęła. – Obudziłaś! Nareszcie! – próbowała mnie przytulić, śmiejąc się ze łzami w oczach, ale szybko zrezygnowała gdy syknęłam z bólu. – Przepraszam! Leżysz tu od trzech dni! Już myślałam, że nigdy się nie obudzisz.

Rzuciłam okiem dookoła. Byłam w jasno oświetlonej sali. To zdecydowanie nie był mój pokój. Ściany pomalowane na biało, na suficie świetlówki, rząd tajemniczych urządzeń i monitorów ustawiony z boku, w rogu, przymocowany do ściany telewizor. To sala szpitalna. Wypadek – olśniło mnie nagle.

– Miałyśmy wypadek? – głos ciągle chrypiał. Spojrzałam na siebie. Lewa ręka była w gipsie od łokcia do dłoni. Odkryta od połowy uda lewa noga przymocowana była do linek wyciągu, przez pręt przechodzący na wskroś kolana. Łydka aż do palców także była w gipsie. – Autobus! – przypomniałam sobie. – Spadłyśmy w autobusie z mostu! Tobie nic nie jest?

– Jaki autobus? – zdziwiła się Gośka. – Nie było żadnego autobusu. – popatrzyła na mnie zatroskana. – Jakiś idiota potrącił cie na przejściu. Lepiej zawołam lekarza. – chciała wstać.

– Słucham? – prawą, zdrową ręką dotknęłam głowy. Była zabandażowana. I bolała. – Czekaj.

– Przechodziłaś przez przejście przy uczelni, po hot-dogi, do baru. Nie zdążył wyhamować. Wyjechał na drugim pasie, zza innego samochodu – wyjaśniła. Dlaczego znów nic nie pamiętam? – Teraz ma wyrzuty sumienia, przychodzi do ciebie co dzień, siedzi godzinami. I opowiada coś. Powiedział, że to bardzo ważne, żeby do ciebie mówić.

– Co? – usiłowałam odnaleźć się w tym wszystkim.

– No tak! – sięgnęła do szafki. – Patrz, przyniósł ci to. – W ręku trzymała niewielką, obszytą futrem zółto-zieloną kulkę, przymocowaną do uchwytu szafki – mój amulet! – I te wszystkie wiązanki kwiatów. – Wskazała na rośliny, stojące na podłodze, w zaimprowizowanych wazonach ze słoików. Było ich mnóstwo. A więc te wszystkie koszmarne wspomnienia to tylko sen! Odetchnęłam z ulgą. Wreszcie poczułam się bezpiecznie.

– Oho! – przerwała oglądając się. – Właśnie przyszedł.

Ktoś pojawił się w uchylonych drzwiach sali. Mało go było widać zza ogromnego bukietu czerwonych róż.

– To ja was zostawię. – zakomunikowała z uśmiechem i dyskretnie się oddaliła – Trzymaj się. Do jutra. – Puściła buziaka w powietrze stojąc w drzwiach. – Powiem siostrze, że się obudziłaś.

Skinęłam jej głową skupiając wzrok na nowym gościu.

Był wysoki, szczupły, miał ciemną karnację, a niebieskie oczy niemal świeciły. Robert! Ubrany w elegancką koszulę i spodnie od garnituru.

– Dzień dobry. – powiedział kładąc kwiaty na brzegu szafki  – Wreszcie się obudziłaś. Najwyższy czas. – usiadł na brzegu łóżka.

– Cześć. – powiedziałam cicho. Ujął mnie za dłoń. – Twoja twarz wydaje mi się znajoma. – powiedziałam zaglądając mu głęboko, w te błękitne oczy bez dna.

– Nic nie pamiętasz? – pokręciłam przecząco głową. – Chcesz posłuchać fajnej piosenki? – Wyjął telefon z podłączonymi słuchawkami i włożył mi je delikatnie do uszu. Po łagodnych dźwiękach fortepianu popłynęły słowa "Hijo de la Luna". Kołysanka? Trochę przewrotne.

Chwilę potem do sali wszedł z rozmachem potężnie zbudowany lekarz, w rozpiętym fartuchu, z dyndającym na szyi stetoskopem. Na nosie miał okulary w grubej, rogowej oprawie. Za nim podążała drobna pielęgniarka, pchając przed sobą dwupoziomowy, niewielki wózek.

– Proszę nas zostawić na chwilę. – powiedział lekarz do Roberta. Ten uśmiechnął się i wyszedł bez słowa. Pielęgniarka domknęła za nim drzwi. Wyjęłam słuchawki z uszu. Czy będą mieli dla mnie dobre wieści?

– Nareszcie się obudziła nasza śpiąca królewna. – lekarz zwrócił się do mnie, biorąc do ręki kartę wiszącą w uchwycie na oparciu łóżka. Pielęgniarka stanęła obok. – A tutaj znowu jak w atrium. Nazywam się Broński i jestem pani lekarzem prowadzącym. Jak się pani czuje?

– Trochę słabo. – przyznałam zgodnie z prawdą. – I głodna jestem.

– To dobrze. – wyjął z kieszeni na piersi małą latarkę i podszedł do mnie. – Z posiłkami na razie jeszcze poczekamy, ale może pani pić. Proszę popatrzeć na mój palec, teraz w prawo, w lewo. Dobrze. Proszę spojrzeć na światło. Dobrze. – Zapisał coś w karcie. – Tempo rekonwalescencji jest zaskakująco szybkie. Rany szybko się goją. Blizna na głowie nie będzie widoczna, zaczesze pani włosy, jak odrosną. Na szczęście nie było urazów czaszki. Trochę czasu zajmie rehabilitacja stopy i miednicy, żeby pani mogła zatańczyć z tym gentelmanem. Ale będzie pani chodzić, być może lekko utykając przy zmianach pogody. Swoją drogą ma pani szczęście mając takiego narzeczonego.

– To nie jest mój narzeczony – zaprzeczyłam szybko, skąd przyszło mu do głowy takie przypuszczenie?

– Tym bardziej. Taki chłopak to skarb. Załatwił pani osobną salę i prywatne pielęgniarki,  po tym jak przenieśliśmy panią z OIOMu dwa tygodnie temu.

– Słucham? – o jakich dwóch tygodniach on mówi? – Przecież leżę tu dopiero trzy dni.

Pielęgniarka i lekarz wymienili spojrzenia.

– Pamięta pani coś z wypadku? Coś, co się działo potem?

– Gośka mówiła, że zostałam potrącona przez samochód. Wyszła stąd przed chwilą  – wyrzuciłam z siebie, ale spojrzenie lekarza mówiło mi, że coś nie gra. Poczułam lekkie ukłucie paniki. – Zapytajcie jej.

– Dziś odwiedził panią tylko ten kawaler – odezwała się pielęgniarka.

– Jak to? Przecież przed chwilą z nią rozmawiałam! Przecież to ona powiadomiła was, że się obudziłam. – W głowie mi się zakotłowało, serce zaczęło mocno łomotać.

– Mamy tu monitoring, a ja siedziałam przy pani cały czas. – zaprzeczyła pielęgniarka. – Pobiegłam po doktora Brońskiego, jak tylko zaczęła się pani budzić.

– Basiu, niech pani poda naszej pacjentce coś na uspokojenie, coś łagodnego. – doktor popatrzył na mnie smutnym wzrokiem. – Co pani jeszcze opowiedziała?

– Że jestem tu od trzech dni. O tym chłopaku, który stąd wyszedł, to on mnie potrącił. Przychodził tu do mnie i opowiadał o sobie, gdy byłam nieprzytomna. – panika narastała. – O co tu chodzi? – Lekarz zapisał coś w karcie.

– Pani Paulino, jest pani u nas już osiemnaście dni. –  Chyba nie wszystko do mnie docierało. – Przyjęto panią z wypadku autobusu. Przez tydzień leżała pani na OIOMie. Gdy panią przywieziono, była pani w ciężkim stanie, ale przytomna. Kontakt był utrudniony, z powodu szoku jakiego pani doznała. To ja panią przyjmowałem. Wykrzykiwała pani ciągle imię swojej przyjaciółki, pytała gdzie jest. W ręce ściskała pani tę maskotkę – wskazał długopisem na mój amulet. – Pielęgniarki uznały, że chce ją pani mieć przy sobie. Jak wspomniałem pani stan był ciężki. Trzeba było operować. Potem wprowadziliśmy panią w stan śpiączki farmakologicznej. Było sporo do połatania. To co pani widzi – stuknął długopisem w gips na mojej ręce – to tylko pomniejsze obrażenia. Czeka panią jeszcze kilka operacji. Od wczoraj panią wybudzamy.

Żołądek powoli unosił mi się do gardła. Jak to? O czym on mówi? Przerażenie chwyciło mnie za gardło.

– Pani Basiu, proszę zmierzyć pacjentce temperaturę – pielęgniarka podeszła do mnie, wkładając mi termometr do ust. Pomyślałam sobie, że to absurdalne w takim momencie, gdy zaczynałam podejrzewać do czego zmierza doktor Broński.

– W wypadku zginęło siedem osób. – kontynuował – dwie zmarły z powodu obrażeń. Miała pani niesamowite szczęście. Wśród ofiar była także, niestety Małgorzata Górska, pani przyjaciółka. Tego dowiedzieliśmy się od współlokatorki, która panią odwiedza. Bardzo mi przykro.

Cały świat i chwilowe poczucie bezpieczeństwa w jednej chwili legły w gruzach. Przez głowę przeleciały mi wszystkie poprzednie wspomnienia. Przecież już raz przeżywałam jej śmierć. Opłakiwałam ją. Zerknęłam na kwiaty, było dziewięć słoików, udających wazony. Za dużo, jak na trzy dni pobytu w szpitalu. Moja najlepsza przyjaciółka nie żyje! Nie! – krzyczało wszystko we mnie.

Z kim więc rozmawiałam przed chwilą? Przecież widziałam Gośkę tak wyraźnie jak tych dwoje przede mną. I z kim ona rozmawiała tam w autobusie? Do oczu napłynęły mi łzy. Zerknęłam na pomponik.

– Proszę się uspokoić. W tym stanie powinna pani unikać gwałtownych emocji.

– Sufam ?!? – termometr w ustach utrudniał mówienie.

– Nic pani nie wie? Jest pani w trzecim tygodniu ciąży.

Odgryzłam końcówkę termometru.

Koniec

Komentarze

– Nic pani nie wie? Jest pani w trzecim tygodniu ciąży. – Bezwiednie odgryzłam końcówkę termometru. ---> zmieniłbym jak niżej:

– Nic pani nie wie? Jest pani w trzecim tygodniu ciąży.

Odgryzłam końcówkę termometru.

<><>

“Namerdałaś” koncertowo. Gdzie i kiedy jawa, gdzie i kiedy sen, rojenia półprzytomne? Ale, o dziwo, czytało się całkiem dobrze.

Masz kilka błędów z zapisie dialogów, a z interpunkcją wypadałoby się bliżej poznać…

Zgadzam się z Adamem we wszystkim. Ciekawy, wciągający tekst.

Po środku wiaduktu wymieniano nawierzchnię,

A na pewno nie przed środkiem? ;-)

Krępy pochylił się gwałtownie  i  poleciał do przodu, wypad na zewnątrz.

Literówka.

Opierały się oparte o zmiażdżoną kabinę, którą przecinała urwana deska rozdzielcza z kawałkiem pokrzywionej kierownicy. Dach był mocno przekrzywiony.

Powtórzenia. Dopisz jeszcze, na wszelki wypadek, że kabina stanowiła podporę. ;-)

Tam mogła moja koleżanka.

Czegoś zabrakło.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za pochlebne opinie :) Tekst dość długo leżał, był wielokrotnie przerabiany a potem betatestowany, więc to pewnie dużo dało :)

@AdamKB O to mi chodziło, żeby namerdać :) Z tą interpunkcją to faktycznie u mnie kiepsko. Muszę się podciągnąć

@Finkla Poprawiłam :)

A, jeszcze jedno – zrób coś z ciążą. Jeśli dobrze pamiętam, to w momencie tego stosunku kobieta jest już w drugim albo trzecim tygodniu. Dziewczyna kilkanaście dni leży w szpitalu, więc lekarz powinien być zaskoczony, że zaszła, a nie, że o tym nie wie.

Babska logika rządzi!

Niestety, nie nadążam.

Jak dla mnie początek w miarę jasny, choć nieco nużacy – podróż autobusem męczy mnogością drobiazgowych opisów wszystkiego i przytłacza szczegółami ukazanych postaci. Od wypadku mam mętlik. Nic mi się z niczym nie łączy, nic do niczego nie przystaje. Nie wiem, kto przeżył, a kto umarł i jak dawno.  Zastanawiam się co jest snem, co jawą…

Mimo dużej ilości wszelkich błędów i potknięć, nie czytało się Pomponika najgorzej, ale nie ukrywam, że wolałabym lekturę opowiadania lepiej napisanego. Chciałbym też umieć powiedzieć, o co tu chodzi, ale nie umiem. :-(

A może coś przeoczyłam…

 

Wła­śnie wy­sła­łam ci SMSa, że dłu­żej nie cze­kam! Wła­śnie wy­sła­łam ci SMS-a/ esemesa, że dłu­żej nie cze­kam.

Dlaczego Gośka krzyczy?

 

Nie­któ­rzy śmia­li się, że za­śpię na Ko­niec Świa­ta… – Nie­któ­rzy śmia­li się, że za­śpię na ko­niec świa­ta

 

Gdy­bym nie zdą­ży­ła, była jesz­cze jedna "szóst­ka" o 8:11… – Gdy­bym nie zdą­ży­ła, była jesz­cze jedna "szóst­ka" o ósmej jedenaście

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

– Oczy­wi­ście! Na po­cząt­ku pro­te­sto­wał, ale potem się pod­dał. Potem dał mi to – wska­za­łam na ob­szy­ty fu­ter­kiem, zie­lo­no-żół­ty pom­po­nik… – …Potem dał mi to.Wska­za­łam na ob­szy­ty fu­ter­kiem, zie­lo­no-żół­ty pom­po­nik

Nie wszystkie dialogi są zapisane prawidłowo. Zajrzyj tu: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Po­cho­dzi z za­baw­ki pa­ja­cy­ka, którą do­stał na piąte uro­dzi­ny od dziad­ka. – Czy dobrze rozumiem, że pajacyk miał zabawkę, pięć lat i dziadka? ;-)

Proponuję: Po­cho­dzi z za­baw­ki, pa­ja­cy­ka, którego na piąte urodziny do­stał od dziad­ka.

 

Dzia­dek zmarł kilka dni póź­niej. Od tej pory Ro­bert nie roz­sta­wał się z nim, za­baw­ka się zu­ży­wa­ła… – Dlaczego Robert nie rozstawał się ze zmarłym dziadkiem? Czy traktował nieboszczyka jak zabawkę? ;-)

 

W śre­dnio­wie­czu Ko­ściół ka­to­lic­ki za­bro­nił uży­wa­nia amu­le­tów, pięt­nu­jąc jego po­gań­skie po­cho­dze­nie. – cią­gnę­ła po­waż­nie. – Za­stą­pio­no go, a jakże…– …pięt­nu­jąc ich po­gań­skie po­cho­dze­nie – cią­gnę­ła po­waż­nie. – Za­stą­pio­no je, a jakże

Piszesz o wielu amuletach, nie o jednym.

 

Abo jakąś inną re­li­kwią z ciała zmar­łe­go świę­te­go… – Literówka.

 

Star­sza pani sie­dzą­ca na prze­ciw nas… – Star­sza pani sie­dzą­ca naprze­ciw nas

 

Na ko­lej­nym przy­stan­ku do au­to­bu­su wsiadł młody chło­pak Pod­szedł do kie­row­cy… – czy zdarza się, że chłopak bywa stary?

Brak kropki na końcu zdania.

 

Chwi­la­mi cięż­ko się z nim do­ga­dać.Chwi­la­mi trudno się z nim do­ga­dać.

 

To świa­to­wiec, z nie jed­ne­go pieca jadł chleb.To świa­to­wiec, z niejed­ne­go pieca jadł chleb.

 

Nie no­si­łam tip­sów, nie cho­dzi­łam na so­la­rium… – Nie no­si­łam tip­sów, nie cho­dzi­łam do so­la­rium

 

ho­te­lu gdzie pra­co­wał ostat­nio. – …ho­te­lu, w którym pra­co­wał ostat­nio.

 

Pro­szę przy­go­to­wać bi­le­ty do kon­tro­li. –  zanim zdą­ży­łam… – Nowe zdanie rozpoczynamy wielka literą.

Ten błąd pojawia się wielokrotnie.

 

zanim zdą­ży­łam za­py­tać o szcze­gó­ły od stro­ny kie­row­cy ode­zwał się nagle za­ska­ku­ją­co niski głos. – Gdyby Autorka nie lekceważyła interpunkcji, nie musiałbym się zastanawiać, czym są szczegóły od strony kierowcy.

Głos nie odzywa się. Odzywa się człowiek, bywa, że zaskakującym głosem.

 

Ostrze­ga­łam cie prze­cież. – Literówka.

 

Po środ­ku wia­duk­tu wy­mie­nia­no na­wierzch­nię… – Pośrod­ku wia­duk­tu wy­mie­nia­no na­wierzch­nię

 

Przed nami po­ja­wił się ra­dio­wóz.  Mru­gnął… – Zbędna spacja po kropce.

 

Chło­pak usi­ło­wał się wy­rwać się Krę­pe­mu… – Jeden zaimek zbędny.

 

Zbli­ża­li­śmy się do za­mknię­te­go od­cin­ka pra­we­go pasa. Od stro­ny, którą nad­jeż­dża­li­śmy, od­gra­dza­ła go po­ma­lo­wa­na w czer­wo­no-bia­łe pasy ta­bli­ca z przy­cze­pio­ny­mi, pod­świe­tlo­ny­mi zna­ka­mi strza­łek, na­ka­zu­ją­cych zmia­nę pasa na lewy. Kil­ka­dzie­siąt  me­trów dalej usy­pa­no wy­so­ką na metr i sze­ro­ką na całą dłu­gość pasa hałdę… – Powtórzenia.

 

Krępy po­chy­lił się gwał­tow­nie i po­le­ciał do przo­du, wypad na ze­wnątrz. – Kto zrobił wypad?

Zbędne spacje przed i po spójniku.

A może zdanie miało brzmieć: Krępy po­chy­lił się gwał­tow­nie, po­le­ciał do przo­du i wypadł na ze­wnątrz.

 

który wybił się w po­wietrz na hał­dzie… – Literówka.

 

Gośka ze prze­szy­wa­ją­cym wrza­skiem… – Gośka, z prze­szy­wa­ją­cym wrza­skiem

 

Nic mnie nie bo­la­ło. Jak to moż­li­we?!? – Drugi pytajnik jest zbędny. Wykrzyknik też; dziewczyna przecież nie krzyczy, ona tylko myśli.

Zazwyczaj stawiamy jeden wykrzyknik i jeden pytajnik. W uzasadnionych przypadkach, by zaakcentować np. wrzask – trzy wykrzykniki, lub podkreślić niedowierzanie – trzy pytajniki. Nie stawia się dwóch wykrzykników, ani dwóch pytajników. Nie stawia się tych znaków, jak w Twoim zdaniu, na przemian.

Ten błąd pojawia się kilkakrotnie.

 

Po­twor­na siła, która go wy­gię­ła, po­ła­ma­ła też pio­no­we po­rę­cze.Po­twor­na siła, która go wy­gię­ła, po­ła­ma­ła też pio­no­we uchwyty.

 

Obej­rza­łam się do tyłu. – Masło maślane. Czy można obejrzeć się do przodu?

Obej­rza­łam się. Lub: Spoj­rza­łam do tyłu.

 

Ro­zej­rza­łam bez­rad­nie prze­ra­żo­na ogro­mem znisz­czeń. – Chyba miało być: Ro­zej­rza­łam się bez­rad­nie, prze­ra­żo­na ogro­mem znisz­czeń.

 

Ze­szłam sto­pień, a potem drugi i zo­ba­czy­łam… – Stopni się nie schodzi.

Może: Zeszłam na stopień, a potem na drugi i zobaczyłam

 

ręka, trzy­ma­ją­ca uma­za­ną na czer­wo­no zół­to-zie­lo­ną kulkę… – Literówka.

 

Wsta­łam i ru­szy­łam w stro­nę nie­cier­pli­we­go kie­row­cy. – No już, wy­sia­da­my. – znie­cier­pli­wił się jesz­cze bar­dziej… – Powtórzenie. Po kropce, nowe zdanie zaczynamy wielka literą.

 

Za ogro­dze­niem stały w rzę­dach au­to­bu­sy.  Jak… – Zbędna spacja po kropce.

 

wy­cią­gnę­łam te­le­fon  i za­dzwo­ni­łam do niej. – Zbędna spacja przed spójnikiem.

 

Tam mogła moja ko­le­żan­ka. – Pewnie miało być: Tam mogła być moja ko­le­żan­ka.

 

Co chwi­le od­jeż­dża­ła na sy­gna­le jakaś ka­ret­ka… – Wolałabym: Co chwilę podjeżdżała kolejna karetka.

To nie były jakieś karetki, tylko konkretne, ratunkowe.

 

Pa­da­ją­cy śnieg roz­świe­tla­ły ko­lo­ro­we świa­tła mi­ga­ją­cych ko­gu­tów. – Nieładne powtórzenie.

Może: Pa­da­ją­cy śnieg roz­świe­tla­ły ko­lo­ro­we błyski mi­ga­ją­cych ko­gu­tów.

 

Do­tar­łam w po­bli­że roz­bi­te­go au­to­bu­su i grup­ki ga­piów, prze­pach­nę­łam do samej taśmy.Do­tar­łam w po­bli­że roz­bi­te­go au­to­bu­su i grup­ki ga­piów, prze­pch­nę­łam się do samej taśmy.

 

na­tar­czy­we bu­cze­nie bu­dzi­ka gwał­tow­nie wy­rwa­ło mnie ze snu. Nie otwie­ra­jąc oczu od­ru­cho­wo wy­ma­ca­łam bu­dzik… – Powtórzenie.

 

Dźwięk nad­cho­dzą­ce­go SMSa spra­wił… – Dźwięk nad­cho­dzą­ce­go SMS-a/ esemesa spra­wił

 

Oprócz ma­te­ra­ca le­żą­ce­go bez­po­śred­nio na par­kie­cie pod­ło­gi… – Parkiet podłogi jest masłem maślanym, albowiem parkiet to podłoga.

 

Nie­bie­skie cyfry wy­świe­tla­ły go­dzi­nę 8:01.Nie­bie­skie cyfry wy­świe­tla­ły go­dzi­nę ósmą zero jeden. Lub: Nie­bie­skie cyfry wy­świe­tla­ły minutę po ósmej.

 

Szarp­nę­łam ko­niec rolki, roz­wi­ja­jąc sporą część jego część. – Kim jest ten ze sporą, rozwiniętą częścią?

Czy miało być: Szarp­nę­łam ko­niec rolki, roz­wi­ja­jąc sporą jej część.

 

Ale, prze­cież sły­sza­łam już raz roz­mo­wę… – Ale prze­cież sły­sza­łam już raz roz­mo­wę

 

tyle, że wtedy sie­dzia­łam tuż obok Gośki. Roz­bo­la­ła mnie głowa. Sie­dzia­łam na pod­ło­dze… – Powtórzenie.

 

Gośka spoj­rza­ła na mnie z sze­ro­ko wy­trzesz­cza­jąc oczy.Gośka spoj­rza­ła na mnie, wy­trzesz­cza­jąc oczy. Lub: Gośka spoj­rza­ła na mnie, sze­ro­ko otwierając oczy.

 

Łydka aż do pal­ców także była w gip­sie. – Łydka jest mięśniem i nie ma palców. Mięśni chyba nie wkłada się w gips.

Może: Noga, od kolana aż do pal­ców także była w gip­sie.

 

Jakiś idio­ta po­trą­cił cie na przej­ściu. – Literówka.

 

prze­nie­śli­śmy panią z OIOMu dwa ty­go­dnie temu. – …prze­nie­śli­śmy panią z OIOM-u dwa ty­go­dnie temu.

 

Prze­ra­że­nie chwy­ci­ło mnie za gar­dło.Prze­ra­że­nie ścisnęło mi gar­dło.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@Finkla Tam jest błąd, który mi umknął przy poprawianiu tekstu. Zmieniłam ten fragment w innej wersji tekstu i nie przekleiłam. Po powrocie do pokoju Paulina widzi godzinę 7:23. Czyli zaszła w ciąże w dniu wypadku. I dlatego, z powodu tej wizji wplątanej w rzeczywistość prawie spóźniła się na autobus.

 

@regulatorzy W tym opowiadaniu amulet próbuje ochronić Paulinę przed wypadkiem. Na kilka sposobów. Ale ponieważ należy do kogoś innego, jego moc osłabła, mimo to ocala jej życie w pewien sposób. Właśnie z tego powodu rzeczywistości się przeplatają. Mieszają. Amulet próbuje, ale mu nie wychodzi, jednak pozwala Paulinie ostatni raz zobaczyć przyjaciółkę. To tak z grubsza :)

Opisy są takie a nie inne, tak szczegółowe, bo tak je sobie wyobrażałam te sytuacje. Zresztą i tak je znacznie poobcinałam. Przypomnę, że w przypadku Złotookiej brakowało Ci szczegółowości :)

Oczywiście dziękuję za ocenę i uwagi :) Napracowałaś się. I znów mnie zmasakrowałaś :) Co ciekawe poprawiłaś niektóre zdania, które miałam zmienić właśnie na takie podczas betatestów. Dziś już nie mam siły z tym walczyć. Poprawię to jutro :)

 

Xanthio, nie czynię Ci zarzutów. Napisałam tylko jak odebrałam opowiadanie. Dopuściłam też możliwość, że niepełne pojęcie opowiadania wynika z mojej winy. Dziękuję za podpowiedzi; pomogły.

To, czego brakowało mi Złotookiej, nie można uzupełnić tym, co znalazłam w Pomponiku, bo opowiadania są nieporównywalne.

Mam nadzieję, że lektura kolejnego tekstu będzie w pełni satysfakcjonująca. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czytało się całkiem fajnie, chociaż rzeczywiście ciężko było nadążyć za akcją, ale komentarz Xanthii wszystko wyjaśnił. Było trochę błędów, w niektórych miejscach pogubiłaś kropki i przecinki.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Nowa Fantastyka