- Opowiadanie: AnnaMariaVanitachi - Norimitsu chce oglądać wiśnie

Norimitsu chce oglądać wiśnie

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Norimitsu chce oglądać wiśnie

Ulica Bergamuta tym się różni od innych ulic Warszawy, że jest niewidzialna, co większości jej mieszkańców zazwyczaj nie przeszkadza. Przynajmniej dopóty, dopóki nie próbują zamówić pizzy.

– … a potem kurier znika z okolicach Ronda Bermudzkiego i tyle go widzieli – westchnął Owidiusz, machinalnie skubiąc lewy mankiet groszkowej koszuli w paski. Była zapinana na haftki i nie miała już ani jednego guzika.

Wergiliusz zmierzył kolegę ponurym wzrokiem. Zamierzał spytać, ile razy trzeba Owidiuszowi powtarzać, że nie wolno ściągać na Bergamuta ludzi z widzialnego świata. I żeby zdjął tę okropną koszulę, bo jak się prowadzi zakład pogrzebowy, to lepiej nie paradować w jasnozielonych paskach. I żeby zostawił te mankiety w spokoju, bo już patrzeć na to nie może i w końcu go, Wergiliusza, szlag trafi. I będą mieć pierwsze od trzydziestu lat zlecenie na pogrzeb. Ale tylko westchnął ciężko.

– A tak zjadłbym sobie hawajską… Hej, coś ty dzisiaj taki markotny? – Owidiusz klepnął kolegę w ramię trochę mocniej, niż planował. Wergiliusz zakrztusił się kawą. Zaczął kasłać, niefortunnie postawiony kubek przewrócił się, a czarna plama rozlanego napoju już sięgnęła sterty papierów rozłożonych na zielonym, plastikowym stoliku. Owidiusz rzucił się im na ratunek, próbując jak najszybciej zabrać dokumenty z miejsca wypadku. Przy okazji strącił popielniczkę w kształcie leżakującej pantery, która służyła na tym prowizorycznym biurku jako przycisk do papierów. Łepek pantery potoczył się po kafelkach i sturlał w rabatki. Wergiliusz zaczął kasłać jakby trochę głośniej. Klepanie go po plecach nie pomagało. Może należało klepać mocniej?

– Pardon. Żyjesz? Jesteś cały?

– Ja tak – jęknął Wergiliusz, otrzepując spodnie. Tych zielonych plam z trawy na kolanach tak szybko pewnie nie dopierze.

– Byłeś… e… emocjonalnie związany z tą popielniczką i… tamtą doniczką…?

– Skąd – skłamał Wergiliusz. – Tylko jeszcze chyba za wcześnie na pracę w ogródku…

– Rozkładanie swoich papierzysk na werandzie nie jest tym, co wypadałoby nazwać pracą w ogródku, Wergili – rzucił Owidiusz, wycierając serwetką resztki kawy z blatu. – Bez urazy. Faktycznie, źle wyglądasz. Cały się zrobiłeś czerwony. Może masz na coś uczulenie?

– Nie wykluczam. – Wergiliusz wzruszył ramionami.

– Spotkało cię dziś coś przykrego? – Owidiusz ruchem głowy wskazał ulicę, która rozciągała się tuż za ich miniaturowym ogródkiem, zaledwie metr od ostatniej grządki marchewek. Gdyby jeździły tu samochody, nie dałoby się tych warzyw jeść. Ale na Bergamuta praktycznie nie było aut. Wyjątek stanowiła limuzyna ambasadora, która jednak jeszcze nigdy nie opuściła garażu, w którym, jak wyjaśnił właściciel, pełniła funkcję reprezentacyjną.

Bliskie sąsiedztwo chodnika sprawiało, że spacerujący nim mieszkańcy niewidzialnej ulicy lubili zaglądać do ogródka Wergiliusza i wymieniać z nim opinie na najświeższe tematy z ostatnich stu lat. Dopiero niedawno znudziło im się zatonięcie „Titanica”, a zamach na arcyksięcia Ferdynanda nadal był żywo komentowany. Kiedy akurat nikt nie pojawiał się w pobliżu, a Wergiliusz mógł nareszcie rozłożyć się ze swoją pisaniną, z pierwszego piętra zlatywał Owidiusz, żeby dotrzymać przyjacielowi towarzystwa.

– Już się dzisiaj nasłuchałem – burknął Wergiliusz, kartkując ocalone przed kawową powodzią dokumenty w poszukiwaniu tych kilku stron, które jego kompan zdążył dyskretnie posłać do kuchennego kosza na śmieci, bo i tak były nie do odratowania. Czarny tusz wymieszał się z czarną kawą. Wergiliuszowi na pewno skoczyłoby od tego ciśnienie. Poza tym nie powinien pić tyle kawy. Dobrze, że się wylała. Owidiusz obiecał sobie solennie, że powie o tych wyrzuconych stronach przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ale, póki co, lepiej będzie zmienić temat.

– O Legolandzie?

– Tak. I Disneylandzie. I McDonaldzie. Nie wiem, skąd to przeświadczenie, że na każdej innej ulicy jest Disneyland, Legoland i McDonald…

– Też szczerze wątpię – przytaknął Owidiusz. – Choć nie pogardziłbym dobrą pizzerią.

– To również już gdzieś słyszałem – westchnął Wergiliusz.

– Albo, precyzyjniej rzecz ujmując, jakąkolwiek pizzerią, w której podają hawajską, taką z szynką i anana…

– Wiem, wiem. Ty chcesz pizzerię, Zenobia chce Disneyland i Legoland…

– I McDonalda…

– I kino. I planetarium, i oceanarium, i Centrum Kopernika.

– I co jeszcze?!

–  Z. chce Muzeum Powstania Warszawskiego. A ambasador życzy sobie pomnik upamiętniający jego dokonania.

– Które dokonania?

– Rozliczne. Nie wnikam. Hakatka chce fabrykę guzików, najlepiej własną, Euzebia klinikę stomatologiczną, też własną, nasz wikary pragnie mieć jakieś tereny misyjne, a Norimitsu… – Tu Wergiliusz wziął głęboki wdech. – Norimitsu chce oglądać wiśnie.

– Wiśnie – powtórzył Owidiusz, krzywiąc usta.

– Z nim jest coraz gorzej – krzyknęła Zenobia, której mieszkanie sąsiadowało z zakładem pogrzebowym „Hades i Hypnos. Sp z o. o.”, i która tylko przypadkiem znalazła się tuż przy murku oddzielającym jej posesję od ogródka Wergiliusza akurat wtedy, gdy rozmowa zeszła na temat wiśni. Na tym polegała jej kobieca intuicja: być na właściwym miejscu we właściwym czasie.

– Podsłuchuje od pół godziny – stwierdził Wergiliusz teatralnym szeptem.

– Udam, że nie słyszałam tego oszczerstwa – odkrzyknęła Zenobia, na wszelki wypadek podnosząc w górę nożyce ogrodnicze. Posługiwała się nimi od czasu, gdy rozmontowała silnik kosiarki, a potem nie umiała go złożyć. Metalowe narzędzie, którym teraz niebezpiecznie wymachiwała, stanowiło koronny dowód na to, że jest zajęta pracą, nie jakimiś bzdurami. Pełne powątpiewania spojrzenie Wergiliusza nie zbiło jej, naturalnie, z pantałyku. – A skoro rozmawiamy o Norimitsu – kontynuowała – to doprawdy go nie rozumiem. Przecież tuż przed moim domem rośnie zjawiskowa wiśnia. I właśnie ślicznie kwitnie. Ci okropni melancholicy! Czemu nie podoba mu się moja wiśnia?

– Bo to mirabelka – rozległ się zza płotu głos hakatki.

– Słyszę, że moja prawa ręka wstała dzisiaj lewą nogą – stwierdziła Zenobia z przekąsem. Miało to oznaczać „Póki płacę ci za robotę w moim ogródku, skup się na pieleniu grządek”.

– Nie uważam, żeby mój nastrój wpływał na klasyfikację gatunkową tego drzewa – odpowiedziała hakatka.

Owidiusz i Wergiliusz spojrzeli po sobie. Mieszkali tu ponad trzydzieści lat i jakoś nigdy nie słyszeli, aby którakolwiek hakatka w ten sposób odpowiadała komukolwiek. Potem kiwnęli porozumiewawczo głowami. Widocznie przy Zenobii nawet aniołom puszczały nerwy.

– To może wyjaśnisz mi, w czym niby moja mirabelka ustępuje tym wyśnionym wiśniom Norimitsu?

– Nie. Ponieważ nie wiem, w czym niby pani mirabelka ustępuje tym wyśnionym wiśniom Norimitsu…

– No właśnie! – Zenobia podparła się pod boki (obcinając sobie nożycami ogrodniczymi pół kieszeni fartucha).

– …choć z tego, co mi wiadomo, większość japońskich odmian drzew wiśniowych nie rodzi owoców…

– Nawet mirabelek! – podkreśliła Zenobia, zwracając się do Wergiliusza i Owidiusza, bardzo jakoś zajętych zbieraniem kawałków stłuczonej chwilę wcześniej popielniczki.

– … ma za to kwiaty z potrójną koroną płatków.

– Wielkie mi coś! – obraziła się Zenobia.

– Zdaje się, że biedak tęskni za domem – westchnął Wergiliusz, obracając w palcach główkę granitowej pantery. Widocznie wcale nie była taka wytrzymała. Choć, jako właściciel, wolałby zapewne, aby zniszczyły ją za jakiś czas kwaśne deszcze albo jakieś szkodliwe promieniowanie z kosmosu. A tak, to jeszcze dwa kafelki na werandzie nadtłukła.

– Jak każdy – dorzucił Owidiusz, nagle lekko podenerwowany. Przeczesał palcami włosy (były rude i chyba trochę ich ostatnio ubyło), a potem dodał karcąco: – To jednak brak dobrego wychowania, tak się obnosić ze swoimi nostalgiami. Czy ja chodzę za tobą i non stop powtarzam, że chciałbym wreszcie zjeść porządną pizzę hawajs… A zresztą! Wiem, jak jest, nic na to nie poradzimy.

– Chociaż gdyby skrzyżować tę mirabelkę z lipą sprzed ambasady… – Zenobia pogładziła palcami szpiczasty podbródek. – Hm…

– „Gościu, siądź pod mym liściem, a odpocznij sobie…” – zacytował Owidiusz, wydęciem warg dając do zrozumienia, że sam napisałby coś dużo lepszego. – Cóż, nie sądzę, by ta lipa lepiej oddawała japońskie klimaty…

– Trzeba byłoby je z czegoś wydestylować – mruknęła Zenobia, kreśląc palcem w powietrzu wzory pełne efektownych zawijasów.

– Mogę porozmawiać z Norimitsu – zaproponowała hakatka idealnie obojętnym głosem.

– Dobrze wiem, że czaisz się na jego kolekcję guzików – Zenobia pogroziła jej palcem. Potem zaklęła siarczyście, widząc, że w ten sposób rozmazała swoje niewidzialne równanie. Ale żaden ze świadków zajścia nie dostrzegł różnicy. Właśnie dlatego Zenobia uważała swoich sąsiadów za ignorantów, a jej sąsiedzi mieli o niej również nie za pochlebną opinię. Natomiast hakatka zauważyła w równaniu trzy błędy, ale wolała trzymać język za zębami.

 

***

 

Norimitsu nigdy nie skończył studiów. Trafił na front zaraz po liceum. W jego kraju wakacje zaczynają się wiosną. Pamiętał dziewczynki w marynarskich mundurkach, niewiele młodsze od niego, które podawały pilotom gałązki kwitnących wiśni, symbolizujących kruche piękno. Zamiast kruchego piękna Norimitsu wolałby otrzymać zapas paliwa pozwalający na powrót z akcji. Ale był przedostatni rok wojny i nie należało wymagać zbyt wiele.

Norimitsu nie należał do buntowników. Zawsze chodził w bluzie zapiętej pod szyję. Miał dobre oceny nawet z wuefu. Nigdy nie zagadał pierwszy do żadnej dziewczyny, a poza tym wychodził z założenia, że odpowiadanie dziewczynom, które zagadują pierwsze, stawia w złym świetle reputację jego rodziny jakieś sześć pokoleń wstecz. Nie miał więc zbyt wielu przyjaciół (o dziewczynie nie wspominając). Czytał Fryderyka Nietzschego w oryginale, Fiodora Dostojewskiego też w oryginale i Bronisława Malinowskiego po angielsku. I zdawać by się mogło, że nic go nie trzyma przy życiu. A jednak tego ostatniego ranka, widząc turkusową powierzchnię Pacyfiku, po której sunął śmieszny granatowy trójkącik – cień rzucany przez jego A6M – Norimitsu stwierdził, że wojnę zdążono już przegrać, a rozbijanie się na pokładzie amerykańskiego pancernika nie jest jego wymarzonym planem na weekend.

Ta myśl uderzyła go silniej niż słońce odbite od grzbietów chmur. Na pewnej wysokości między niebem a ziemią wszystkie ważne słowa, które powtarzał sobie w myślach, rozwiewały się jak opadające płatki wiśni. „Honor”, „ojczyzna” i „obowiązek” odpłynęły gdzieś w dół. Zamiast nich pojawił się zwięzły komunikat: „To głupie”. Tylko tyle. Nie mógł zawrócić. Nie potrafił skierować drążka sterowniczego w dół. Stwierdził, że w sytuacji absurdalnej wszystkie poczynania są równie sensowne. Lub równie bezsensowne. Szarpnął drążek do siebie. Maszyna leciała teraz niemal pionowo w górę, prosto, pewnie i dumnie, niczym lotka ciśnięta w sam środek tarczy jaśniejącego słońca. Nie wiedział, czy jeszcze wznosi się, czy już opada…

– A potem przeorał mi pół ogródka i zarył nosem w tylną ścianę mojego laboratorium!

– Najmocniej przepraszam! – krzyknął Norimitsu, schylając się tak głęboko, że czapka z daszkiem spadła mu pod nogi. Podniósł ją lewą ręką, otrzepał i, jakby na swoje usprawiedliwienie, dodał znacznie ciszej. – Nie miałem wyjścia, a poza tym sądziłem, że to schowek na grabie.

– Słusznie, ale pędziłyśmy w nim orzechówkę – sprostowała Euzebia, starając się jednocześnie powstrzymać chłopaka przed wykonywaniem zbyt gwałtownych ruchów. Mógł mieć jakieś obrażenia wewnętrzne, a nawet jeśli nie, to podobne wygibasy na pewno nie posłużą jego złamanej kości łokciowej.

– Jak zwał, tak zwał. – Zenobia była tego dnia w wyjątkowo ugodowym nastroju. – Tak czy owak, rozbijanie się na cudzej własności jest trochę nie w porządku. Nie życzę sobie więcej takich numerów.

– To się nie powtórzy – obiecał Norimitsu, gdy doktor Hubert prowadził go pod rękę do wnętrza sąsiedniego budynku.

– Też tak sądzę – stwierdziła Euzebia. – Zwłaszcza że z twojego samolotu za dużo nie zostało.

– Myślałem, że robicie wyjątkowo dużego grilla – wtrącił Owidiusz z lekkim zawodem. Euzebia posłała mu znad apteczki spojrzenie, które mówiło: „Z gaśnicą nie przybiegłbyś tak prędko jak z tymi kiełbaskami”.

Norimitsu został ulokowany na kanapie w salonie, napojony herbatą malinową, a potem dokładnie wypytany o szczegóły zajścia. „Trzeba było udawać, że nie rozumiem języka tubylców”, zorientował się nieco za późno. Sam był zaskoczony swoją świetną znajomością angielskiego. Trochę czasu minęło, nim zrozumiał, że wcale nie rozmawiają po angielsku. Na szczęście otaczający go ludzie nie wyglądali na Amerykanów. Chociaż większość z nich była biała, wścibska i hałaśliwa. Przyznał jednak w duchu, że mógł trafić o wiele gorzej.

Pamiętał, że w ciągu swoich pierwszych tygodni na Bergamuta został umieszczony w odmalowanym na biało budynku z czerwono-białymi i czerwono-żółtymi flagami oraz stiukowymi płaskorzeźbami przedstawiającymi traktory.

– O ile dobrze sobie przypominam, młodzieńcze… – Ambasador poprawił oprawiony w srebro monokl – … to nasze kraje nie utrzymują teraz stosunków dyplomatycznych. Spodziewałem się raczej delegacji z Korei Północnej, ale chyba jeszcze nie dojechała… No trudno.

Był przysadzisty, nie za wysoki (chociaż roślejszy od Norimitsu), miał krótko przyciętą, niezbyt gęstą bródkę i nosił coś w kolorze wytrawnego wina, co mogło być frakiem lub szlafrokiem. Mówił wolno, cedząc słowa, ale co i rusz łypał nerwowo na swojego gościa albo zezował w bok.

– Pozwól, że pokażę ci twój apartament. Tu masz ubranie na zmianę, tam jest toaleta i prysznic z gorącą wodą. Zwróć uwagę na te urzekająco miękkie francuskie ręczniki. Gdybyś potrzebował pomocy…

– Dziękuję, proszę się nie fatygować! – krzyknął Norimitsu i czym prędzej wypchnął ambasadora za drzwi.

– … to się nie krępuj – rzucił gospodarz. A słysząc chrzęst przekręcanego w zamku klucza, dorzucił: – Podeślę ci do towarzystwa kogoś bardziej w twoim typie. Bo ja jestem – tu chrząknął znacząco – zajęty. Sam rozumiesz, młodzieńcze. Obowiązki zawodowe, obowiązki towarzyskie, partyjka brydża u księdza biskupa… Grywasz może w brydża?

Norimitsu nie odpowiedział. Po tej stronie drzwi czuł się bezpieczny. Głowa mu ciążyła, a leki przeciwbólowe sprowadzały stan dziwnego otępienia. Przycupnął na skraju ogromnego łóżka z kolumienkami i atłasową, pikowaną narzutą. Zamknął oczy. Kiedy je otworzył, ujrzał nad sobą szkarłatne niebo pełne złotych gwiazd. Pomyślał, że dalej śni mu się film propagandowy o kampanii w Mandżurii, był to jednak tylko baldachim. Nie wiedział, że minęły ponad dwa dni. Ale zaczął mu doskwierać głód.

Najciszej, jak potrafił, przekręcił klucz w drzwiach i uchylił je ostrożnie. Oczywiście skrzypnęły zatrważająco. Wtedy jak spod ziemi wyrosła przy nich drobna, ledwie widoczna w cieniu sylwetka. Twarz postaci zasłaniała podawana na wyciągniętych ramionach ogromna taca z filiżanką i imbrykiem, miseczkami parującego ryżu, piklami, łazankami, surówką marchewkową, szarlotką i mleczną czekoladą Wedla. Poczesne miejsce zajmował kryształowy wazonik z samotną purpurową chryzantemą. Norimitsu zatrzymał wzrok na tej dekoracji.

– Wiem – usłyszał zza tacy. – Ale pan ambasador nalegał.

Dopiero odebrawszy swój zestaw śniadaniowo-obiadowo-kolacjowy, mógł zobaczyć, do kogo należy ten dziwny głos. Wzdrygnął się tak, że mało nie przewrócił wazonu z chryzantemą. „Wszędzie pełno tego cholerstwa”, pomyślał ze złością, błyskawicznie wracając do pokoju i zatrzaskując za sobą drzwi, aż żyrandol zagrzechotał kryształami.

Nawet postronny obserwator musiał dostrzec, że ta dwójka nie przypadła sobie do gustu. Mimo to byli nierozłączni. Gdziekolwiek udał się Norimitsu – czy to, aby podziękować doktorowi Hubertowi za opiekę, czy aby pomóc Zenobii w oczyszczaniu placyku po spalonym składziku na grabie, czy z wizytą zapoznawczą do nowych sąsiadów – wszędzie towarzyszył mu drobny, żwawy cień.

– Przecież mówię, nie łaź za mną.

– A ja mówię, że pan ambasador polecił mi się panem opiekować.

– Powiedz panu ambasadorowi, że jestem mu niezmiernie zobowiązany za jego troskę, ale czuję się już znacznie lepiej i nie powinien sprawiać sobie tyle kłopotu. A teraz zjeżdżaj.

Wtedy hakatka odsuwała się na jakieś dwa, może trzy kroki, potem zaś i tak uparcie podążała za swoim podopiecznym. Nie przegapiła więc momentu, w którym Norimitsu opowiadał Euzebii i Zenobii o zwyczaju praktykowanym wśród absolwentów liceów.

– Są zapinane na takie mosiężne guziki…

– Mundury? – zdziwiła się Euzebia. – W szkole?

– To prawie jak koszary! – Zenobia pokręciła głową z dezaprobatą.

– Tak, ale, niezupełnie. W liceum było gorzej. Ostatniego dnia szkoły każdy z nas odrywał od bluzy jeden taki guzik. Zazwyczaj uczniowie wymieniali się nimi na pamiątkę…

– To te guziki nie były identyczn… ała, Euzebio, zabijesz mnie tymi łokciami!

– Ale tym razem znajomi wiedzieli, że idę do wojska, i dlatego zebrali wszystkie i oddali mi. Zabrałem je ze sobą w moją pierwszą misję, a potem….

– A potem przeorałeś mi pół ogródka i zaryłeś nosem w tylną ścianę mojego laboratorium! – przypomniała Zenobia.

– Jeszcze raz przepraszam – jęknął Norimitsu.

Hakatka udawała, że nadal kontempluje plamę na dywanie. Miała kształt czaszki. Zenobia była z niej bardzo dumna i nawet w czasie wiosennych porządków nie pozwoliła Euzebii prać tego dywanu. Ponoć stwarzała unikatowy klimat. („Mikroklimat chlewu”, odpowiedziała wtedy obrażona Euzebia, ale dała za wygraną.) Tak, to była epicka plama. Ani słowa o jakichkolwiek guzikach.

 

***

 

Słysząc dzwonek, zerwał się z kanapy, otworzył drzwi na oścież i wykonał zamaszysty skłon. Czarna grzywka na chwilę przysłoniła mu pole widzenia.

– Dzień dobry! Proszę wybaczyć mi ten bałagan w pokoju! Zapraszam serdecznie. Może odrobinę herba… A, to ty?! Czego?

Stojąca na słomkowej wycieraczce hakatka zmierzyła Norimitsu nieodgadnionym spojrzeniem.

– Pani Zenobia kazała mi przekazać, że jest w stanie wyhodować dla pana sadzonkę japońskiej wiśni. – Jej twarz pozostała niewzruszona jak tafla wody na jeziorze w bezwietrzny dzień, ale czarne ślepia błyszczały jakoś podejrzanie wesoło. „Pewnie zauważyła, że mam dziurę na łokciu pidżamy”, zirytował się Norimitsu.

W pierwszym odruchu chłopak uśmiechnął się, zaraz potem jednak przywołał swoją twarz do porządku. To zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Tylko w czym tkwi haczyk?

– A czego chce w zamian?

– Powiedziała, że zrobi to dla dobra nauki, ale nie pogardzi cytrynówką – odpowiedziała hakatka bez zająknięcia.

Norimitsu podparł się pod boki, głównie po to, żeby uniemożliwić hakatce wejście do środka. Gdyby próbowała. Ale nie próbowała, tylko kontynuowała:

– Będzie potrzebować substratów do destylacji japońskiego ducha.

– Japońskiego… czego?

– Japońskiego ducha. – Wzruszyła ramionami.

– A co to niby ma być? – zirytował się Norimitsu.

– Ja to nie wiem – powiedziała hakatka, lekko przekrzywiając łepek. – Jestem tylko sobą. Ale pan na pewno będzie zorientowany.

– No… no tak – Narumitsu zaczął nerwowo poprawiać rękawy pidżamy. – Ale nie musisz mi mówić na „pan”. Ja… japońskiego ducha, naturalnie. A… – Uśmiechnął się z wysiłkiem. – A co proponujesz?

– Nie mam bladego pojęcia, proszę pana. Pańska kultura jest tak bogata i różnorodna, że pasuje dosłownie wszystko.

Norimitsu nabrał brzydkich podejrzeń, że hakatka kpi z niego w żywe oczy. Ale niby nic na to nie wskazywało. Mówiła tak samo spokojnym i beznamiętnym głosem, jak zwykle, nie stroiła głupich min, była tylko jakoś nadprogramowo miła i to go poważnie zaniepokoiło.

– Prawda? Aż trudno się zdecydować… – oświadczył wesoło, pocąc się ze strachu. O co tej zarazie mogło chodzić z tym japońskim duchem?! – A ty nie masz żadnych propozycji?

– Proszę wybaczyć mój zły gust – odćwiergotała hakatka. – Naprawdę nie mam pojęcia…

– B-bardzo proszę, m-mów… – wyjąkał Norimitsu, walcząc z gulą w gardle. Czuł się zupełnie zagubiony. Jeśli hakatka nie kłamie, a Zenobia wie, co mówi, mógłby wreszcie zobaczyć kwitnące sakury… przepiękne, wirujące na wietrze płatki… urządzić prawdziwe hanami… poczuć się jak w domu, który opuścił… ileż to już lat temu? Ale jeśli to jakaś pułapka? Intryga uknuta przez to konusowate cholerstwo? Tak mocno, tak rozpaczliwie mocno pragnął wierzyć, że nawet hakatki potrafią być czasami w porządku!

– Nie wiem, czy się pan ze mną zgodzi, ale…

– Błagam!

– Może by tak użyć kompozycji kwiatowych? Kaligrafii? Ceramicznych czarek? Surowego tuńczyka? Prostownicy do włosów? Ponoć na wyspach są bardzo modne.

– Nie wykluczam – burknął Norimitsu.

– A co pan powie na filmy Miyazakiego? Albo komiksy Moto Hagio i Jirō Taniguchiego? Możemy ewentualnie dodać kit-katy o smaku zielonej herbaty i czerwonej fasoli albo karcianki z pokemonami…

– Nigdy o tym nie słyszałem – zmartwił się Norimitsu. Wyglądał jak sylwestrowy balonik w połowie lutego. Po prostu uszło z niego całe powietrze.

– Sedesów z regulowaną temperaturą wody do podmywania nie proponuję – zastrzegła hakatka. – Shinkansen też jest za duży.

– Ale skąd ja wezmę te koto… kici…

– Kit-katy? U nas też można je kupić.

– Ale przecież nie na Bergamuta!

– Oh, faktycznie. – Hakatka zatrzepotała rzęsami.– Pewnie będą w centrum handlowym Land na Wałbrzyskiej? Albo w Galerii Mokotów?

 

***

 

Norimitsu wpijał wzrok w kosmatą, wypchaną – a może zasuszoną? – tarantulę, zdobiącą dębowy kredensik Zenobii. Sprawiał wrażenie, jakby usiłował policzyć każdy czarny i czerwony włosek na ciele pająka. Ale myślami błądził w zupełnie innych rejonach. Zenobia poznała to po napięciu mięśni w okolicach szczęki. Zsunęła bose stopy z szezlonga, podeszła na paluszkach do odwróconego plecami chłopaka i krzyknęła mu prosto do ucha, najgłośniej, jak potrafiła:

– A czego się spodziewałeś?

Norimitsu podskoczył, jakby pamiątkowa tarantula właśnie skoczyła mu na twarz. Potem zamarł. Słychać było świergot wróbli za oknem i tykanie zabytkowego zegara w ceramicznej obudowie upstrzonej kwiatami i kilkoma innymi wzorkami, za które odpowiadały muchy. W końcu roześmiał się nieszczerze i z wyraźnym przymusem.

– Czego się spodziewałem, pani Zenobio? W sumie właśnie czegoś takiego. – Krzywy uśmiech wsiąkł w kąciki ust, ustępując miejsca grymasowi. – Zawsze wiedziałem, że to małe, perfidne…

– Ale chyba nie przypuszczałeś… – Zenobia posłała mu spojrzenie z ukosa. – …że będzie dla ciebie latać jak z piórkiem po całym Mokotowie za zwykłe „dziękuję”? Mój siostrzeniec… – Na myśl o ukochanym krewniaku jej głos złagodniał – …mój siostrzeniec również miewa takie nierealistyczne przekonania. Wszystko przez to, że obaj jesteście przystojni. – Tu Norimitsu poczerwieniał po czubki uszu, bo nigdy dotąd żadna istota, aspirująca choć w przybliżeniu do miana kobiety, wliczając w to mamę i cztery siostry, nie powiedziała mu komplementu. – Ale – Zenobia pogroziła mu palcem – to działa tylko na dziewczyny, i to niektóre, nie na hakatki. Poza tym za coś musiała kupić te wasze komiksy…

Norimitsu popatrzył z odrazą na zgromadzone w saloniku artefakty: pluszowe chomiki, chrupkie paluszki do połowy oblane czekoladą, yukatę ze wzorkiem w kolorowe lizaki, lekko sfatygowaną konsolę, mapę tokijskiego metra, poduszkę z nadrukiem przedstawiającym roznegliżowanego faceta z niebieskimi włosami, album pod tytułem Złota kolekcja ogrodów zen… Machinalnie sięgnął po jeden z piętrzących się na stole komiksów i zaczął go przeglądać. Jednak szybko odłożył z powrotem. Miał wrażenie, że gdzieś mignęły mu dziewczęce pośladki i żółw w okularach. Wolał tego nie sprawdzać.

– W tamtym pudle jest jeszcze zimowe kimono, kije golfowe i zestaw do podawania sushi – przypomniała Zenobia. – A pod kaloryferem kolekcja dzieł Harukiego Murakamiego w wydaniu kieszonkowym…

– Nie wierzę, że wszystkie moje guziki poszły na… na coś takiego… – Norimitsu ukrył twarz w dłoniach. Miał ochotę spalić się ze wstydu. Albo popełnić honorowe samobójstwo. Ale czym, kijem do golfa?!

– Po pierwsze, to wcale nie wszystkie. – Zenobia klęknęła przed największym z kartonów i zaczęła wyciągać z niego bardzo długie, bardzo poplątane kable do tak-bardzo-nie-wiadomo-czego. – Hakatka już mi się poskarżyła, że jeden musiała ci odpuścić, żebyś się nie poryczał.

– Perfidne kłamstwo!

– Po drugie, wygrzebała skądś pierwsze polskie wydanie Złotej pagody, powinieneś być z niej dumny.

– Bo ja wiem… – burknął chłopak.

– Po trzecie, chciałeś mieć te swoje kwitnące wiśnie, więc będziesz je miał. Czekam tylko, aż mała naprawi mój palnik gazowy…

Norimitsu westchnął cicho.

– A po czwarte… – Zenobia wymierzyła w niego oskarżycielko palec. – … to czemu taki jesteś cięty na moją hakatkę?

– Nie jestem – skłamał Norimitsu.

– Tylko bez takich. A przy okazji… Nie widziałeś mojego kitla?

– To sprawa prywatna – nadąsał się Norimitsu.

– Srywatna – sarknęła Zenobia, naciągając na lewą dłoń gumową rękawiczkę. – Czyli jaka?

– To bardzo trudno opisać…

– A nie znasz tej kognitywno-behawioralnej zasady, że nienazwane nie istnieje? – Teraz Zenobia mocowała się z goglami. – Jeśli nie potrafisz powiedzieć, czemu jej nie lubisz, będę gotowa założyć, że ją lubisz, a nawet bardzo lubisz, bardziej, niż chciałbyś się przyznać. Dostałeś kosza, czy jak?

– P-proszę nie opowiadać n-niedorzeczności! P-po prostu trudno mi to ubrać w słowa…

– Norimitsu, dziecko drogie. Trochę już czasu minęło, odkąd spadłeś nam z nieba prosto do mojego ogródka. Więc racz sobie darować te wykrętasy, nie owijaj w bawełnę i mów tak, jakby cię doktor Hubert zaprosił na kielicha. No?

Chłopak przełkną ślinę i wziął głęboki wdech.

– To nie ma nic wspólnego z sympatią w potocznym rozumieniu tego słowa…

– O co ja cię prosiłam?

– Znaczy… W sumie, to ja się jej boję. Strasznie mi przypomina różnych ludzi, których znałem. Nigdy nie wiadomo, o co jej chodzi. Siedzi cicho jak mysz pod miotłą i nigdy nie wiadomo, z czym wyskoczy. Wiadomo za to, że wyskoczy, bo przecież niczego nie robi bezinteresownie. Nigdy nie słyszałem, żeby wyrażała swoją opinię. Wszystkim potakuje, a w rzeczywistości myśli swoje i, co gorsze, jest jej doskonale obojętne, czy się o tym dowiemy czy nie. My wszyscy moglibyśmy dla niej nie istnieć, pod warunkiem, że znalazłaby inny sposób na zdobywanie guzików. Ktoś w ogóle wie, po co jej te guziki? Wpatruje się w ludzi tym obojętnym wzrokiem, aż ciarki przechodzą. Poza tym jest grzeczna w taki impertynencki sposób, jakby chciała tą swoją zgodnością i uprzejmością mnie ośmieszyć. Pomijając te durne guziki, to na nikim i niczym jej nie zależy. A to sprawia, że jest przerażająco silna. Kuloodporna wręcz. Jej twarz przypomina twarze, które widziałem na wojnie. Twarze ludzi, którzy nie mają nic do stracenia. Taką zmrożoną furię, pedantyczne okrucieństwo, doskonale zaplanowane i idealnie bezrefleksyjne ludobójstwo. Mój kraj taki się stawał. Nasi przeciwnicy stawali się tacy. Nasze ofiary… Nie myślałem, że w tak bezpiecznym miejscu można patrzeć identycznie i żyć z taką wyrwą w sercu. A poza tym zgarnęła moje guziki. Noż kurde. Nie ma może pani trochę tej słynnej orzechówki?

– No, no, ale się wczułeś. – Zenobia cmoknęła z aprobatą. – Mamy dwa litry sake, chociaż zamierzałam jej użyć do mojego eksperymentu…

– Obejdzie się – powiedział Noriumitsu, który przypomniał sobie, że cierpi na wrodzoną nietolerancję na alkohol i w zasadzie nie powinien niczego z procentami brać do ust. – Poza tym sake to straszny sikacz.

– To teraz pomóż mi zabrać te graty do laboratorium – rozkazała Zenobia, chwytając kilka mang z brzegu stołu. – Ten futon też. I nie zapomnij o bonsai z parapetu.

Kto widział laboratorium Zenobii, ten doskonale wie, skąd wziął się zwyczajowy opis bałaganu, brzmiący „jakby piorun w śmietnik strzelił”. Co do śmietnika – czegóż tam nie było! Obok zlewek i probówek butelki i kieliszki, obok rozmontowanego telewizora zmontowane perpetuum mobile (prawie gotowe), piec kaflowy, dwie walizki ozdób choinkowych, kombinezon hutniczy i skafander próżniowy, minibieżnia, tłoki i tłumoki, królik doświadczalny (miniaturka), który właśnie przegryzał kabel rozmontowanej kosiarki, terrarium dla żółwia wodnego (bez żółwia wodnego ) oraz żółw stepowy (bez terrarium), włócznia Longinusa, Ekskalibur zardzewiały od trzymania w wodzie, żółte tenisówki w rozmiarze 48 oraz pół hamaka i ćwierć kajaka. A także kilka innych użytecznych drobiazgów. Co do piorunów – to Zenobia zainstalowała na pokrytym falistą blachą daszku urządzenie, które pełniło funkcję zbliżoną do piorunochronu, tylko opartą na odwrotnej zasadzie. Tłumaczyła, że umożliwia ono pozyskiwanie energii elektrycznej w wyładowań atmosferycznych i pozwala obniżyć rachunki za prąd. No i Euzebia przestała się skarżyć, że eksperymenty Zenobii skutkują pozbawieniem całej ulicy światła na dwa dni. Bez przesady. Co najwyżej półtora…

– Ale jest pani pewna, że sokowirówka się nie zepsuje, jak wrzucimy do niej dwustustronnicowy komiks?

Zenobia tylko prychnęła.

– A teraz wsadź tę gałązkę mirabelki do miski z roztworem saletrzano-mocznikowym, dorzuć trochę pietruszki, przypnij tymi klipsami do bonsai… gdzie ja położyłam te kokcydiostatyki… nie, nie te,  jonoforowe. Jeszcze trochę premiksów na te komiksy… Nie podjadaj pocky, bo ci tyłek urośnie… Potrzebna mi jeszcze sól sodowa z kwasu lasalowego… Skalpel i obcęgi! Nie, nie ten, plazmowy. Nie jesteśmy w rzeźni…

Zenobia wykrzykiwała dziarskim tonem polecenia, pogwizdując pod nosem arię Rozyny z Wesela Figara, przeważnie jednak mówiła do siebie. I dobrze, bo Norimitsu siedział skulony w kącie, obserwując jej poczynania przez palce i z przymrużeniem oka, a nawet dwojga oczu. Modlił się tylko, żeby nic nie wybuchło.

Po trzech godzinach Zenobia oświadczyła z dumą:

– Spójrz na te płatki! Są teraz… mh… okazalsze?

– Chyba się trochę rozwinęły w cieple – zasugerował Norimitsu, ale kobieta zbyła go machnięciem ręki i dorzuciła do roztworu jeszcze trochę kopru.

– Patrz teraz – szarpnęła za rękę podsypiającego Norimitsu. Było już dobrze po północy. – Podpięłam to do prądu. Zobacz…!

Chłopak przetarł oczy raz i drugi. Faktycznie, płatki wydawały się rosnąć w oczach. Nabierały też pięknego różowawego koloru. Zenobia uśmiechnęła się od ucha do ucha, gdy pędy wystrzeliły w górę, a potem wolniutko otoczyły roślinkę pióropuszem z zielonych witek. Aż westchnęła z zachwytu, widząc krystalizującą się na pniu drzewka fosforyzującą otoczkę, która zastygała jak lawa, tworząc coraz wyższy i coraz grubszy pień. Puchła z dumy, gdy na pniu pojawiły się chitynowe wypustki, przybierające formę odnóży. Nie przeszkadzało jej nawet, że korona drzewa zaczyna wypychać daszek laboratorium. Dopiero kiedy wiśniowe bonsai wydało z siebie donośny ryk, zrobiło dwa zamaszyste kroki naprzód i przebiło wschodnią ścianę, Zenobia popatrzyła na Norimitsu z pewnym wahaniem:

– Genialne, co? Ale niezupełnie o to mi chodziło…

Wszystkie okna rozbłysły światłami. Mieszkańcy ulicy Bergamota wylegli na ganki, by sprawdzić, co oznacza ten łoskot w środku nocy. Wiśniowe bonsai właśnie zaczęło zrywać płyty chodnika i ciskać nimi w dach ambasady PRL-u. Prawdopodobnie próbowało strącić z niego złotego kogucika, wskazującego kierunek wiatru. Jedna z płyt roztrzaskała okno i wylądowała w sypialni pana ambasadora – tak przynajmniej wskazywał histeryczny pisk z drugiego piętra. Druga rozłupała fragment elewacji.

Rozległo się wycie syreny przeciwpożarowej i alarmu samochodowego w limuzynie ambasadora, dzwony kościoła Matki Boskiej od Siedmiu Boleści zaczęły bić na alarm, pani Euzebia przybiegła z apteczką, przekonana, że jej przyjaciółka znowu wysadziła w powietrze kuchenkę gazową, a staruszkowie z umieralni oświadczyli, że są za starzy na takie atrakcje, zaciągnęli zasłony i poszli spać dalej.

– Co tu się dzieje? – jęknął Wergiliusz, widząc przez firanki, jak jego sąsiad ambasador usiłuje zejść po rynnie z dachu płonącego budynku.

– Myślisz, że tym razem robią grilla? – spytał Owidiusz, wygrzebując się ze swojego posłania i podchodząc do okna. – Ale dlaczego zaczęli bez nas?

W ostatniej chwili Wergiliusz zdołał pociągnąć go na ziemię. Odłamki tłuczonego szkła zatańczyły w powietrzu do huku eksplozji.

– Z., cholero, nie rzucaj tymi granatami gdzie popadnie! – warknęła Zenobia. – Drzewko nam popsujesz.

Ale Z. już biegł dalej, przeskakując od bramy do bramy, jak zwykle w pełnym rynsztunku. Zamiast tarczy osłaniał się przed spadającymi kawałkami tynku i cegieł pokrywą włazu do kanału, który minutę temu opuścił. Teraz pędził w dół ulicy, prosto na wiśniowe bonsai, wymachując nad głową butelką z koktajlem Mołotowa.

– Panie ambasadorze, uratuję pana! – krzyknął.

– Tylko uważaj na moje drzewko! – ostrzegła Zenobia.

– Biedne wiśniowe bonsai – westchnęła hakatka, wynurzając się z kłębów kurzu i pyłu wznieconego przez śmigające w powietrzu płyty chodnika i/lub świece dymne Z. – Może myśli, że jest Godzillą, i szuka jakiegoś Tokio do zburzenia?

– A co to jest Godzilla? – zainteresował się Narumitsu.

– Nie obejrzał pan dvd, które przynieśliśmy? – Hakatka popatrzyła na swoje paznokcie. – Jaka szkoda.

– Odwrót! Odwrót! – krzyczał Z., tym razem biegnąc w górę ulicy Bergamuta, nieco wolniej niż ostatnio, bo z ambasadorem przewieszonym przez lewe ramię.

– Mógłbyś zaczekać, młody człowieku? Zgubiłem gdzieś kapcie…

– Wróg ma PRZEWAŻAJĄCĄ PRZEWAGĘ WAGOWĄ! – darł się Z. – Wszyscy do schronów!

– Jakich znowu schronów? – Zirytowany Owidiusz cisnął w krzaki opakowanie ketchupu familijnego. – Hej, Z.! Chodzi ci o twój kanał?

Z. posłał mu pełne wyrzutu spojrzenie:

– Cóż, wolałbym, abyście mieli własne schrony… Ale skoro musicie…

 

***

 

– Zabrał ktoś może zapałki?

Było ciemno, duszno i pachniało nie za ładnie. Ambasador chwycił kurczowo ramię Z. i bardzo starał się nie nadepnąć na nic nieprzyjemnego. Miał nadzieję, że w tych kanałach nie ma myszy. Tego byłoby za wiele. Najpierw zgubił srebrny nożyk do rozcinania listów, następnie znalazł karalucha w kuchni, potem jakiś mutant-drzewołaz zaatakował ambasadę, trzeba było uciekać po rynnie, rozerwał sobie szlafrok i zgubił kapcie, a co najgorsze, Z. mu będzie to wypominać przez najbliższe dwudziestolecie. Doprawdy, jeszcze tylko myszy brakowało. Brrr!

– Osoby będące w posiadaniu materiałów wybuchowych i łatwopalnych proszone są o odsunięcie się pod ściany. – Ten całkowicie spokojny głosik należał, oczywiście, do hakatki. Po chwili rozbłysło światło. – Dziękuję panu za świecę, panie Z. – dodała. – Ładnie pachnie.

– Bo to świeca zapachowa – wyjaśnił Z.

– Trzyma pan w kanałach świece zapachowe? – zainteresował się ambasador.

– Przecież wietrzyć tu nie będę – burknął Z., jakoś nagle dziwnie obrażony. Najpewniej przypomniał sobie, że ambasador jest jego przeciwnikiem ideologicznym, a poza tym nie podziękował mu za ratunek, tylko trzy razy pytał o swoje kapcie.

– Zastanówmy się, co powinniśmy zrobić – oświadczył doktor Hubert.

– Ja bym zaproponował ognisko z kiełbaskami, ale pewnie nie o to wam chodzi. – Owidiusz westchnął.

– Łażące po ulicach potwory faktycznie nie sprzyjają zabawom na świeżym powietrzu – potwierdził Wergiliusz.

– Spokojnie. – Ksiądz wikary, nadzorujący ewakuację pozostałych mieszkańców Bergamuta, starał się zachować zimną krew. – Potwór jest raptem jeden…

– Ulica też jest raptem jedna – odkrzyknął ksiądz biskup, który dopiero co zakończył ewakuację swojej kolekcji płyt gramofonowych.

– Możecie nie nazywać w ten sposób mojego wiśniowego bonsai? To takie stygmatyzują… ała! Ależ tu ciemno, znowu nadepnęłaś mi na stopę, Euzebio. Powinnaś być ostrożniejsza, w końcu swoje waży… Ała?!

– Wiedziałaś? – Norimitsu wbił w hakatkę lodowate spojrzenie. Jego oczy wydawały się jeszcze węższe. – Wiedziałaś, że tak będzie?

– Ja? – Płomień świecy rzucał na twarz hakatki niepokojące błyski. – Ale o czym?

– Nie udawaj Greka! Wszystko ukartowałaś! Zdawałaś sobie sprawę, że pani Zenobia stworzy jakieś monstrum! Specjalnie dorzuciłaś te filmy o Go… Gozi…

– Godzilli? – Hakatka przekrzywiła łepek i spojrzała na Norimitsu jak na umiarkowanie ciekawy gatunek owada.

– No właśnie!

– Nie opowiadaj bzdur, młody człowieku, bo się pogniewamy – oświadczyła Zenobia. – Po pierwsze, były tam również filmy o ataku kosmitów, tytanach pożerających ludzi, rybce zmienionej w dziewczynkę, dziewczynce zmienionej w czarodziejkę i ogromnej szynszyli…

– Totoro – podpowiedziała hakatka.

– Jak zwał, tak zwał. Po drugie – ciągnęła Zenobia – ja sama jestem zaskoczona moim geniuszem. Jak zwykle, zresztą. Nie rozumiem, czemu chcesz przypisywać mojej asystentce wszystkie zasługi. Zwłaszcza że wtedy akurat spryskiwała porzeczki. Po trzecie, nie nazywaj mojego drzewka monstrum. Jest przecież naprawdę piękne. I właśnie kwitnie. Nie o takie wiśnie ci chodziło?

– Tak jakby…

– Wspominałeś, że nie mogą chodzić? A widzisz!

Widząc – a raczej słysząc, bo świeczka zapachowa nie dawała za dużo światła – że dyskusja idzie w niekoniecznie pożądanym kierunku, doktor Hubert zabrał głos:

– Może lepiej zastanówmy się, co powinniśmy zrobić. Potwór… przepraszam, wyjątkowo mobilne i nieco nadpobudliwe drzewko bonsai wielkości wiśni sieje spustoszenie na naszej ulicy.

– Jestem pewna, że ono tylko chciało poznać nowy teren. No i zainteresowało się kogucikiem z dachu ambasady. Wszystkim dzieciom się podoba…

– Ale nie wszystkie rzucają w niego płytami chodnikowymi, pani Zenobio. To stwarza jednak pewne zagrożenie. Nie mogliśmy rozpocząć gaszenia ambasady, więc nie wiemy, jak wygląda sytuacja na górze…

– Zapowiadali deszcz, więc może już wszystko ugaszone.

– Pani Zenobio, wiemy, że tonący brzytwy się chwyta, ale liczyć na prognozę pogody to już lekka przesada…

– I ani słowa o topieniu się w tych zimnych, śliskich, cuchnących kanałach! – wrzasnął ambasador, wbijając paznokcie w ramię Z.

– Myślicie, że będzie padać?

– Myślicie, że drzewko się już uspokoiło?

– Myślicie, że ono może wychodzić poza naszą ulicę?

– Myślicie, że mógłbym je poprosić, żeby przyniosło mi pizzę hawajską, taką z szynką i ananasem?

Hakatka i doktor Hubert wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

– Możemy mieć tylko nadzieję, że potw… ekm… drzewko nie przedostało się do widzialnego świata. To by się źle skończyło dla co najmniej jednej ze stron. Zanim jednak sprawdzimy, jaka jest sytuacja na powierzchni, musimy ustalić plan działania.

– Moglibyśmy zbudować wielkiego robota… – wypaliła Zenobia, która najwyraźniej zdążyła przeczytać wszystkie przyniesione przez hakatkę komiksy.

–Tak, doprawdy, jeszcze tylko twojego robota nam tu brakowało – zirytowała się Euzebia.

– Spróbuję z nim porozmawiać – zaoferowała hakatka.

– A jeśli coś ci zrobi? – zaniepokoił się doktor Hubert.

– To będziesz miała za swoje – odpowiedział Norimitsu teatralnym szeptem.

Kiedy jednak hakatka zaczęła wspinać się po ścianie kanału w stronę prowadzącego na zewnątrz włazu, bez słowa ruszył jej śladem. Przez ułamek sekundy słychać było gwałtowny szum, jakieś szmery i trzaski, potem wszystko umilkło.

 

***

 

– A… a jeśli oni już nie wrócą? – szepnęła Euzebia.

Echo poniosło przeciągłe, rozdzierające łkanie.

– Ależ… nie chciałam… Zenobio, nie płacz…

– To nie ja – zdziwiła się Zenobia. – Też to słyszałaś?

– Kto to był? – zaniepokojony Z. omiótł wzrokiem twarze mieszkańców skupionych wokół świecy. – Jakieś dziecko? Kobieta?

– Chyba nie podejrzewa pan mnie? – obraził się ambasador, tak na wszelki wypadek.

Euzebia zakasała rękawy, ujęła poły szlafroka i zaczęła wspinać się po drabince ku wyjściu. Jednak nie dotarła nawet do piątego szczebla, gdy wieko włazu odsunęło się, wpuszczając smugę perłowego blasku. Już dniało. Gdy oczy ewakuowanych mieszkańców zdołały przywyknąć do światła, dostrzegli oni klęczącą przy włazie hakatkę. Obok pochylał się Norimitsu.

– Droga wolna – oświadczył. – Mogą państwo wrócić na powierzchnię.

– Trochę wam to zajęło. – Ambasador natychmiast puścił ramię Z. i odsunął się krok w bok. – Przerabialiście je na wykałaczki, czy jak?

Hakatka wzruszyła ramionami. Norimitsu spojrzał na nią z mieszaniną podziwu i przerażenia.

– Ja też uważam, że to było trochę za ostre. Mogło się zupełnie załamać…

– Co ona mu powiedziała? – chciała wiedzieć Zenobia.

– Że… – Norimitsu zawahał się chwilę i spojrzał na hakatkę. Ta kiwnęła główką. – …że nie zachowuje się jak kwintesencja japońskości i przynosi wstyd swojemu krajowi. I że obcokrajowcy będą przez nie mieć o Japonii złe zdanie.

– I… i jak zareagowało moje drzewko?

– Rozryczało się – oznajmiła hakatka.

– Nie mogłaś ująć tego delikatniej? – zezłościła się Zenobia.

– Trzeba było nie rzucać płytami chodnikowymi – odpowiedziała hakatka idealnie spokojnym tonem, dając do zrozumienia, że ciskanie w ludzi i budynki płytami chodnikowymi uważa za szczyt braku wychowania.

– Fakt – potwierdził Norimitsu. – Więc potem musieliśmy zostać z nim i jakoś je uspokoić. Powiedzieliśmy, że nikomu nie stała się krzywda…

– No prawie – mruknął ambasador, mając na myśli swoje nerwy i kapcie.

– I że się wcale nie gniewamy. Próbowało uprzątnąć trochę gruzu, ale, szczerze mówiąc, tylko przewaliło słup telegraficzny, więc uznaliśmy, że lepiej zrobimy to sami i żeby zapomniało o sprawie. Powiedziałem też, że ślicznie wygląda i że bardzo tęskniłem za widokiem japońskiej wiśni, więc byłoby cudownie, gdyby zechciało wyświadczyć nam tę przysługę i zostać z nami.

– Wtedy rozryczało się jeszcze głośniej – dodała hakatka.

Z. zgasił swoją świeczkę zapachową. Świeże powietrze pachniało dużo lepiej.

– A teraz co robi moje drzewko? – dopytywała Zenobia.

– Zapuszcza korzenie – wyjaśniła hakatka.

– Przed ambasadą, obok lipy – dodał Norimitsu. – Chyba chciało mieć widok na tego kogucika.

Ambasador zmarszczył brwi.

– Żeby tak jeszcze zapytało o zgodę władze placówki…

– Czyli możemy już wyjść, tak? – upewnił się doktor Hubert.

– Tak, tylko proszę uważać na gruz.

– Mogłabym zbudować roboty porządkowe, które to wszystko posprząta…

– Ani mi się waż, Zenobio!

Nad ulicą Bergamuta wstawał nowy dzień. Po nocnej ulewie pozostał tylko zapach wilgotnej trawy i kałuże, w których rozlewał się blask wschodzącego słońca. Różowe płatki, strącane podmuchami wiatru, szybowały nad pozrywanym chodnikiem, popękanym asfaltem i zgliszczami lewego skrzydła ambasady. Zapowiadał się naprawdę piękny początek maja.

– No ładnie. – Owidiusz wygiął usta w pełną pretensji do świata podkówkę. – Pół ulicy zdemolowane, żeby Norimitsu mógł sobie oglądać swoje wiśnie. Ale kiedy ja mówię, że chciałbym pizzę hawajską, taką z szynką i ananasem…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Ulica Bergamuta jak zwykle czarodziejska i sympatyczna. Lubię tę serię. :-)

Była zapinana na haftki i nie miała już ani jednego guzika.

No, skoro na haftki, to dlaczego ktoś mógłby oczekiwać guzików?

Raz masz noże ogrodnicze, potem nożyce.

„Gościu, siądź pod mym liściem, a odpocznij trochę…”

Sobie. Chyba że miał niedokładnie cytować, ale nic o tym nie wspominasz.

Babska logika rządzi!

To był pełny relaks. AnnoMario, dziękuję.

Tych zielonych plan z trawy

obserwując jej poczynania przez palce i z przymrużeniem oka, na nawet dwojga oczu

 

Wróg ma PRZEWAŻAJĄCĄ PRZEWAGĘ WAGOWĄ!

Cudowne zdanie :) 

 

Z wielką przyjemnością przeczytałam kolejne przygody mieszkańców Bergamuta :) Dla mnie – to najlepsze opowiadanie z serii.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nawet gdybym wcześniej nie czytała innych opowiadań o mieszkańcach tej osobliwej ulicy, nie miałabym najmniejszych problemów ze zrozumieniem niniejszej historii.

Anno Mario, Twój specyficzny, absurdalny humor znakomicie ubarwił opowieść i sprawił, że lektura była czystą przyjemnością. Mam nadzieję, że kolejne relacje poczynań mieszkańców są w przygotowaniu i niebawem dowiemy się, co nowego na ulicy Bergamuta. ;-)

 

…i nosił coś w ko­lo­rze wy­traw­ne­go wina, co mogło być fra­kiem lub szla­fro­kiem. – A konkretnie, to jaki kolor ma wytrawne wino? ;-)

 

sa­dzon­kę ja­poń­skiej wiśni. –Jej twarz po­zo­sta­ła… – Brak spacji po półpauzie.

 

–Nigdy o tym nie sły­sza­łem… – Brak spacji po półpauzie.

 

po­de­szła do od­wró­co­ne­go ple­ca­mi chło­pa­ka na pa­lusz­kach… – Odwrócony chłopak był na paluszkach? ;-)

Proponuję: …po­de­szła na paluszkach do od­wró­co­ne­go ple­ca­mi chło­pa­ka

 

i za­czął go prze­glą­dać. Jed­nak szyb­ko odło­żył go z po­wro­tem. – Drugi zaimek zbędny.

 

Eska­li­bur za­rdze­wia­ły od trzy­ma­nia w wo­dzie… – Czy chodzi o Exca­li­bur/ Ekskalibur?

 

ob­ser­wu­jąc jej po­czy­na­nia przez palce i z przy­mru­że­niem oka, na nawet dwoj­ga oczu. – Pewnie miało być: …z przy­mru­że­niem oka, a nawet dwoj­ga oczu.

 

Eu­ze­bia za­ka­sa­ła rę­ka­wy, ujęła za poły szla­fro­ka…Eu­ze­bia za­ka­sa­ła rę­ka­wy, ujęła poły szla­fro­ka

 

Wtedy roz­ry­cza­ło się jesz­cze go­rzej – do­da­ła ha­kat­ka. – Czy wcześniej ryczało źle? ;-)

Wtedy roz­ry­cza­ło się jesz­cze bardziej – do­da­ła ha­kat­ka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję bardzo za wszystkie komentarze i – jak zwykle – wnikliwe poprawki. Lwią część z nich wprowadzam bez zbędnego marudzenia, co najwyżej odnotowując w pamięci konieczność kupienia sobie okularów (albo mikroskopu). W dwóch wypadkach nie zdecydowałam się skorzystać z – bardzo trafnych skądinąd – sugestii, więc będzie lepiej, gdy wytłumaczę, gdzie leży pies pogrzebany.

 

Finklo! Masz rację – normalnie nie oczekujemy, by koszula zapinana na haftki miała guziki (chociaż, od biedy, można się zastanawiać nad mankietami). Ale na ulicy Bergamuta guziki są środkiem płatniczym. Chciałam zasugerować, że koszula Owidiusza na początku, owszem, miała guziki, ale potem trzeba je było zastąpić haftkami. Jeden z braci Pisano swój zapas guzików przepił. Co do Owidiusza, podejrzewam, że je przejadł…

 

Regulatorko! Ja również nie wiem, jaki kolor ma wytrawne wino. Podejrzewam natomiast, że ambasador ma na ten temat jakąś teorię. Ciuch przypominający coś pomiędzy frakiem i szlafrokiem nie jest najpewniej szczególnie elegancki, ale zawsze można dodać mu szyku, jeśli odpowiednio nazwiemy jego kolor, prawda?

 

(W obu wypadkach moja wina polega na tym, że nie udało mi się w materii opowiadania odpowiednio pokazać, że chodzi o sposób funkcjonowania tych konkretnych guzików/punkt widzenia tej konkretnej postaci. Ale myślę, że w pierwszym wypadku dłuższa dygresja zaburzyłaby tok czytania. A w drugim – muszę jeszcze trochę pomyśleć nad jakimś dopowiedzeniem typu „jak to nazywał właściciel”.)

 

Adamie, cieszę się, że nie zrezygnowałeś jeszcze z moich bajek. Śniącej bardzo dziękuję za taką dobrą ocenę (chyba na zachętę?). Miło mi słyszeć, że opowiadanie broni się jako samodzielny tekst. Kwestia autonomii poszczególnych opowiadań sprawia mi sporo trudności, bo nie chcę powtarzać informacji, które pojawiły się w innych „bergamotkach”, a jednocześnie widzę, że czasami ewidentnie brakuje opisu postaci albo wyjaśnień, jak funkcjonuje ta rzeczywistość. Wyjątek stanowi zdanie otwierające to opowiadanie. A konkretniej – sam początek pierwszego zdania. Planując ten cykl, chciałam każdą kolejną część zaczynać tym samym fragmentem, ale okazało się, że do niektórych fabuł taki zabieg nie pasuje.

 

PS. Czy jest jakaś postać, o której chcielibyście przeczytać?

Wszystkie są nietuzinkowe. :-)

Koszula – to może dołóż jakieś zdanie, że guziki już dawno zniknęły, a obecnie ich rolę pełniły haftki?

Babska logika rządzi!

Ja również nie wiem, jaki kolor ma wytrawne wino

Ja, czytając, nie zwróciłam na to uwagi (znaczy przeszło gładko, bo sama fabuła wciągnęła). A kolor wina wytrawnego zależy oczywiście od winogron, generalnie może być białe, albo czerwone. I to chyba o to Reg chodziło.  

 

PS. Czy jest jakaś postać, o której chcielibyście przeczytać?

Odpowiem za siebie – pisz, co Ci na myśl przyjdzie :) A jak poczuję niedosyt którejś z postaci, to dam znać :-) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

AnnoMario, słowa: “jeszcze nie zrezygnowałeś” byłyby na miejscu po osiemdziesiątej ósmej opowieści z cyklu, ale nigdy po trzeciej.

Miło było kolejny raz odwiedzić niewidzialną ulicę:)

Podziwiam, Anno, że mimo iż balansujesz na granicy absurdu, tworzysz logiczne i tak sympatyczne opowieści.

A co do postaci – intrygują mnie staruszkowie z umieralni;)

klep.

Ps. Swoją drogą brak dostaw pizzy można znieść, ale gorzej z brakiem wizyt ZOM.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Adamie! Postaram się nie nadużywać Twojej cierpliwości i skończyć przed osiemdziesiątą siódmą odsłoną. Chociaż na brak pomysłów nie narzekam… Tylko jakość poniektórych zmusza do ostrej selekcji.

Niestety, czasami wpadam w ciągi pisania o określonych postaciach lub problemach i wtedy istnieje niebezpieczeństwo, że teksty staną się, mówiąc wprost, na jedno kopyto. Na przykład teraz spisuję zarys historii o żonie ambasadora… Tyle że ambasador niedawno występował, a poza tym klimat też byłby zbliżony do ostatniego opowiadania. W takich wypadkach chyba lepiej zanotować ogólną wizję i pozwolić, aby idea trochę dojrzała…

 

Alex! Ucieszyłaś mnie niezmiernie tym, że zwróciłaś uwagę na staruszków. To od nich zaczęła się cała ulica Bergamuta. Moje pierwsze opowiadanie (sprzed bodaj dwóch lat) rozpoczynało się właśnie w ten sposób, że biedacy znajdowali trupa w szafie. Potem tekst poszedł w innym kierunku, i ostatecznie nie byłam z niego zadowolona na tyle, aby kogokolwiek narażać na lekturę…

Co do ZOM – fakt, że mieszkańcy Bergamuta mają bardzo ograniczony dostęp do dóbr konsumpcyjnych, sprawia, że produkują stosunkowo niewielką ilość śmieci, i to głównie organicznych. Część na pewno palą. Złom i szkło najpewniej zabiera Zenobia, bo to straszny chomik, a nigdy nie wiadomo, co się może przydać do kolejnego eksperymentu…

 

Śniąca ma oczywiście rację – szlafrok będzie więc albo bordowy, albo biały. W zasadzie oba są równie prawdopodobne, a znając ambasadora, to nie zdziwiłabym się, gdyby był gotów mówić w ten sposób o nawet o BIAŁYM szlafroku ( “bordowy” jeszcze brzmi, ale “biały”… to takie pospolite!).

Ciepły i zabawny tekst, skojarzył mi się z “Akademią Pana Kleksa”, pewnie przez szczyptę absurdu. 

Taki miły absurdalny klimat przed snem, to nawet lepsze od eukaliptusa, wyjątkowo. :)

Autorko, AMV, gdziekolwiek jesteś, a może ktokolwiek słyszał i ktokolwiek wie?! Czy powstały inne opowieści o ulicy Bergamuta? Może książka… z wielką przyjemnością bym ją przeczytała.

Bardzo mi się podobało, klimat, postaci, narracja. Za Koalą rzeknę, lecz po swojemu. Takie dobre jak sok marchewkowy, a ponieważ dzisiaj już go wypiłam to lepsze.

Pzd srd Autorkę.

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Nowa Fantastyka