- Opowiadanie: Null - Koma

Koma

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Koma

 

Pylista mieszanka gazów i drobnej materii, wyrwana z chwilowego zawieszenia, poczęła krążyć po powierzchni, ślizgając się egzotyką trajektorii po nasłonecznionych, kompozytowych płytach lądownika. Orion, dzięki rosnącej mocy silników hamujących, szybko wytracał prędkość, powoli zbliżając się do powierzchni jądra komety.

Kadłub lądownika zawisł z wahaniem nad ołowianą powłoką, jak ludzka stopa przed zanurzeniem w lodowatym jeziorze, po czym powoli wysunął hydrauliczne podpory  i z lekkim, słyszalnym tylko dla załogi sykiem hydraulicznych sprężarek, osiadł na powierzchni X/2024 C2, lepiej znanego na Ziemi jako „Latający Holender”.

 

***  

Dryfująca pustynia skalna, którą było stałe jądro komety, pozornie nie wyróżniała się niczym nadzwyczajnym od innych obiektów tego typu. Płaszczyzny jej nieregularnej powierzchni skierowane w kierunku słońca, świeciły jasną, przepaloną bielą. Z drugiej, nieoświetlonej przez gwiazdę strony, wszystko było niemal całkowicie czarne, tworząc ostry i głęboki kontrast. X/2024 C2 nie był jednolitą masą okrzepłych gazów, wody i metalu; zamiast tego, składał się z trzech większych elementów znajdujących się po środku systemu. Skały, będące w niewielkiej od siebie odległości, stanowiły grawitacyjny środek ciężkości, wokół którego powoli orbitowały mniejsze fragmenty komety. Cała struktura wirowała ociężale w rozgwieżdżonej pustce przestrzeni kosmicznej.

Jedynym dotąd  źródłem dynamiki, pośród bezwzględnej ciszy i ospałego baletu stałej materii Holendra, było nieregularne falowanie gazowego warkocza. Niezależność tego zjawiska od dystansu jaki dzielił kometę od słońca, kierunku wiatru słonecznego, czy  ignorowanie linii pól magnetycznych własnego jądra, stanowiły bezpośrednie powody nowej, precedensowej aktywności na powierzchni największego z centralnych fragmentów ciała niebieskiego.  

 

***  

Damford skończył kalibrować ostatni z czujników atmosferycznych. Zamknął panel kontrolny i wspiął się po zewnętrznej drabince lądownika. Na górze zobaczył swoje zaokrąglone odbicie w srebrnej półkuli hełmu Dr Wagner.  

– Łączność ?

Wea zamknęła czarno-biały wyświetlacz na swoim nadgarstku.

– Sygnały z CSM i Houston dochodzą. Problem z wychodzącymi. Zakłócenia są większe niż przypuszczali. Zdążyłam nadać tylko że wylądowaliśmy.

Spokojny kobiecy głos odbił się czysto od wewnętrznych ścianek hełmu Alana. Wyposażeni byli w identyczne, standardowe kombinezony do eksploracji otwartej przestrzeni kosmicznej. Białe, z karbonowymi wzmocnieniami na ramionach, kolanach i łokciach. Na plecach kombinezonu znajdował się modularny MMU z ograniczoną ilością azotu oraz nadajnik krótkiego zasięgu. Nieprzezroczyste wizjery ich hełmów odbijały strome  ściany lewitującego ponad nimi fragmentu komety.

Nagraj raport i każ go Orionowi nadawać w krótkich interwałach. Może coś przejdzie.

 – Już to zrobiłam. Spamujemy na wszystkich kanałach awaryjnych.

– W takim razie czas rozprostować nogi.  

 

***  

Astronauci zeszli z lądownika. Magnetyczne stabilizatory w nogach, korpusie i dłoniach umożliwiały dosyć sprawne poruszanie się po powierzchni. Damford zapalił białe światło na swoim hełmie. Nie wypalone słońcem zagłębienia w terenie rozjaśniały w promieniu kilku metrów, ułatwiając tym samym przejście. Ruszyli jedno za drugim w kierunku punktu który NASA nieoficjalnie ochrzciło mianem Białego Wiru.

 

***  

Lśniący pył wił się na tle ugwieżdżonej czerni. Wlatywał pomiędzy szczeliny, wirował– zmieniał kierunki i kształty. Alan zauważył że jest go ponad ich głowami coraz więcej, oraz że jego aktywność, i złożoność wykonywanych przezeń ruchów wzrasta, w miarę jak zbliżali się do Wiru. Miejsce to, zwróciło uwagę analityków i badaczy na Ziemi ze względu na wyjątkową aktywność zjonizowanych gazów i pyłu cząsteczkowego, którego wydzielanie było w tym miejscu największe. Dodatkowo, dochodził również fakt zmiennego promieniowania rentgenowskiego oraz nieobliczalnych anomalii elektromagnetycznych.  

Po kilkunastu minutach  marszu osiągnęli cel. Oboje, z uruchomionymi kamerami osobistymi, stanęli na niewielkim wzniesieniu, powyżej pociętej, różnej wielkości szczelinami i zagłębieniami, równiny. Przed wyruszeniem z Ziemi dokładnie zapoznali się z materiałem zgromadzonym przez sondę  Walkiria II, wliczając w to zdjęcia wysokiej rozdzielczości oraz nagrania wideo. To co działo się przed, nad i wokół nich, brutalnie przeczyło ich oczekiwaniom.

Wszystko zmieniało kształty. Pylista biel przestała dryfować w postaci rzadkich smug. Zamiast tego, stała się częścią większego, falującego obrazu którego gęstość na przemian malała i rosła, tworząc dynamiczną architekturę form. Jak w kalejdoskopie, formy te przyjmowały to kuliste kształty; pikując, okryte welonami bieli, w kierunku powierzchni, tworząc małe kratery znikające w obłokach dymu; to eksplodowały we wszystkich kierunkach zasnuwając czarną przestrzeń, zbijając się w tysiące małych punktów, rodząc pulsujące widnokręgi i sztuczne horyzonty. Substancja tych ulotnych struktur nie wydobywała się z żadnego konkretnego miejsca. Była, jak piasek, zasysana bezpośrednio ze skał w postaci cienkich, falujących strumieni materii.

Skała na której stali, dzięki temu że znajdowała się na obrzeżach wzmożonej aktywności wiru, czy też przez obecność cienkiej lodowej warstwy, w niewielkim stopniu poddawała się „parowaniu”, wysyłając w kierunku wiru cienkie, wijące się wokół nóg astronautów, strużki pyłu.

-Houston… Mam nadzieję że to zobaczycie.

Alan stał oszołomiony obok swej towarzyszki próbując uporządkować myśli. Był pewny że ona robi to samo. Nagrywali wszystko odkąd wyruszyli w stronę Wiru, przesyłając dane z kamer do lądownika. Niestety tam  materiał się zatrzymywał. Dalej nie mieli łączności– dodatkowo przychodzące z Ziemi sygnały urwały się gdy zbliżyli się do anomalii.

– To musi mieć podłoże magnetyczne… albo grawitacyjne… albo…

– Biologiczne. 

Głos doktor Wagner wypełnił hełm Damforda. Jej  spokojny dotąd ton drgał od tłumionej ekscytacji.

– Co ci to przypomina? – Alan wskazał na spadające pod różnymi kątami sferyczne obiekty.

– Meteoryty. Widzisz te dwa jasne punkty pośrodku? – rękawica Wei wskazała na formujący się nad nimi rój materii. – One chyba mają przedstawiać gwiazdy. Alfa Centauri A i B, tylko widziane z zewnątrz naszego układu. Wszystko się powtarza, przeplata. Widziałam je już. Tam i jeszcze w kilku miejscach. To jest jak… jak klatki wycięte z taśmy filmowej.

Damford złapał ją za ramię i bez słowa wskazał ręką w przeciwnym kierunku. Poza królestwem Wiru lewitował samotny obłok. Efemeryczna formacja bieli różniła się od reszty swoją regularnością. Przypominała ptaka ze sztywno rozpostartymi skrzydłami i, dużym w stosunku do reszty „ciała”, dziobem. Sunęła gładko, utrzymując jednolitą formę, delikatnie tylko falując, jakby była pod wpływem niewidzialnego wiatru.

– Czy to..? Nie..– wyrzuciła z siebie bez ładu Wea.

– Tak. Walkiria.

Zamiast słów, Alan usłyszał jej gwałtownie urwany krzyk. 

 

***  

Szara bryła uderzyła z impetem o powierzchnie, kilkanaście stóp od wzniesienia na którym stali . Cała objętość wiru rozpierzchła się w gwałtownej eksplozji i szaleńczej ucieczce, tworząc falę uderzeniową która zaszarżowała w ich kierunku. Wszystko na moment utonęło w bieli, jak podczas potężnej zamieci śnieżnej. Siła uderzenia stoczyła ich ze skały nie dając cienia szansy na reakcje.

Alan podniósł się pierwszy. Aby to zrobić musiał zmniejszyć moc stabilizatorów w kombinezonie. Wea, na czworakach, łapała skały u podstawy wzniesienia, próbując się podźwignąć i złapać równowagę.

– Co.. co to było? – dyszała przez słuchawkę Alana gdy ten pomagał jej stanąć na nogach.

– Meteoryt. Wszystko w porządku? Nie jesteś ranna?

– Nie.. nic mi nie jest. Zobaczmy gdzie uderzył.

Wir powoli powracał do poprzedniego stanu. Substancja zaczynała na nowo krążyć, jak gdyby szukając swojego miejsca i roli w przerwanym gwałtownie spektaklu. Jednak ani, wielkości piłki lekarskiej, skała, ani pozostawiony przez nią krater nie znikły. Podeszli do niej na bezpieczną odległość, trzymając się z dala od większych zawirowań reorganizującej się materii.

– Widziałem już ten kamyk. A przynajmniej jego widmo, bo uderzył dokładnie w to samo miejsce co najmniej dwa razy odkąd tutaj jesteśmy.  

– Tym razem przypieprzył naprawdę. Myślisz że to wszystko jest… – Wea urwała w połowie zdania z głuchym radiowym trzaskiem.

– Co jest?– spytał Alan patrząc w chromową szybę jej hełmu.

– Orion. Straciłam z nim kontakt.

Damford spojrzał na wyświetlacz. Miała rację.  

 

***  

Wracając do lądownika byli świadkami kolejnych groteskowych zjawisk. Wir opuścił wraz z nimi swoje leże i począł krążyć po całym systemie skalnym komety. Wciskał się w szczeliny by wybuchnąć, jak gejzer, w innym miejscu. Smugi ścigały się ze sobą w szaleńczym tańcu, oplatając się nawzajem jak węże. Alanowi kojarzyło się to z zabawą. Infantylną, dziecięcą zabawą. Ciągła manifestacja form, znikanie, ciągłe przeplatanie niczego ze wszystkim. Kilkakrotnie, wici brokatowej materii zbliżały się do astronautów, tańcząc przed nimi i wokół. Zapraszały do wspólnego tańca i figli. Alan widział w tym jakąś rozpacz i desperację.Jak łaknący zabawy i pieszczot szczeniak, szarpiący nogawkę spodni swego pana, pomyślał Damford.

 

***  

Byli niespełna sto metrów od miejsca z którego wyruszyli. Miejsca w którym lądownik spotkał zimną powierzchnię Latającego Holendra. Obszar uznany przez specjalistów z NASA za bezpieczny. Skurwysyny musiały wiedzieć więcej niż im powiedzieli. Może właśnie obserwują ich z bezpiecznej odległości, z pokładu CMS , przykuci do ekranów ciekawością i strachem, prześcigając się w wymyślaniu co wznioślejszych przymiotników określających przełomowość ich odkrycia?

Różne myśli wirowały pod kopułą hełmu Damforda. Diabli wzięli jego profesjonalizm i lata przygotowań. Nie było to jednak wynikiem gwałtownego szoku zmysłów, reakcji na to co działo się wokół niego. To by zniósł, nie był żółtodziobem. Niepokój pochodził z wewnątrz, promieniując pustym, wyjącym  chłodem.  Pod wszystkim co go otaczało, jak fundament– osobliwe prawo fizyki, czuł… samotność. Smak wiecznej, beznadziejnej tęsknoty. Kogoś. Czegoś. Nie wiedział jak to nazwać. Cokolwiek to było, wypełniało całą przestrzeń wokół. Jak gorzki substytut brakującego powietrza.

Spojrzał jeszcze raz na okrągły cyferblat wyświetlacza. Całkowity brak łączności. Z Houston, statkiem, lądownikiem. O ile utracenie kontaktu z Ziemią czy z CSM było czymś na co byli przygotowani (znali procedury awaryjne na pamięć), o tyle rozłączenie z lądownikiem wiązało się z utratą ostatniej szalupy ratunkowej. Dlatego było to praktycznie nie możliwe, bez względu na to jak silne anomalie zachodziły na powierzchni komety. Jedynym realnym powodem mogło być tylko fizyczne zniknięcie lądownika. Po chwili dotarli na miejsce.  

 

***  

Damford spodziewał się jednego z dwóch scenariuszy. Zastaną Oriona w stanie i miejscu w którym go zostawili, lub okaże się że lądownik wyparował, co na tym już etapie nie było by aż tak wielkim zaskoczeniem. W pierwszej chwili odetchnął z ulgą bo lądownik nie zniknął. Potem zwrócił kolejno uwagę na dwie rzeczy które wprawiły go w osłupienie. Po pierwsze; Orion przesunął się o kilka metrów pochylając się pod kątem trzydziestu paru stopni, słaniając się o sąsiadującą skałę. Ich lądownik miał dodatkowo niewielkich rozmiarów dziurę w dolnej części kadłuba, a jego podpory sterczały pod różnymi kątami jak nogi martwego pająka. Po drugie; co dotarło do Alana gdy podeszli do niego na odległość kliku metrów– to wcale nie był ich lądownik. Inaczej– to BYŁ Orion, lądownik NASA który opuścił ziemską atmosferę w celu zbadania, odwiedzającej nasz układ słoneczny, wędrownej komety. Problem w tym, że ten lądownik musiał tkwić oparty o tę skały od co najmniej kilkuset lat.

Niebieski symbol NASA wymalowany na włazie wyblakł. Górę kadłuba pokryła kilkucentymetrowa warstwa lodu, a pajęcze nogi stykające się z ziemią obrosła biała skorupa. Alan dostrzegł jeszcze jedną rzecz . Białą, spłowiałą od wieloletniego działania słońca rękawicę, wystającą z, parującego pylistą substancją, otworu w kadłubie. Zimno i mokry smutek który czuł, zaczął wzbierać jak fala z każdym krokiem zbliżającym ich do lądownika. Alan czuł hamujący go niewidzialny wiatr. W tym wietrze– ledwo słyszalne zawodzenie i płacz. Czuł że nie powinni tego widzieć. Popełniono błąd.

 

***  

Siedział oparty o skałę na której wsparł się lądownik, wpatrując się we własne odbicie, w srebrnym hełmie Wei który trzymał na kolanach. Czas biegł obok niego. Podniósł wzrok na lewitujące nad nim skały. Materia wciąż wściekle ścigała się sama ze sobą, pośród zawieszonego w pustce labiryntu, nad którym iskrzyły obce galaktyki, gwiazdy. Wątłe macki cząsteczek wirowały żałośnie pomiędzy nim a dziurawym kadłubem Oriona– desperacko próbując zwrócić na siebie uwagę. Ale on przestał je zauważać. Już był spokojny. Gniew zniknął, a w jego miejsce wlała się kosmiczna pustka– taka sama  która wypełniała teraz białą skorupę leżącą obok lądownika. Spojrzał raz jeszcze na skutą lodem, zdeformowaną przez kosmiczne promieniowanie twarz Damforda. Niewielkie strużki białej materii, wiły się po jej policzkach i czole jak włosy na wietrze. Ciało, ubrane w identyczny kombinezon, leżało oparte o skałę tuż obok niego.

Wstał. Wspiął się na szczyt skały i powoli uniósł srebrzysty wizjer hełmu. Wir zatrzymał się na moment. W ciemnej pustce hełmu zakotłowała biała, lśniąca chmura, i gęstą szarfą pyłu wzniosła się w górę.

Ku obcemu słońcu.

Koniec

Komentarze

Z trudem przebrnąłem przez ten tekst, ponieważ wizja lądowania na jądrze komety jest co najmniej dziwaczna i zawiera błędy merytoryczne, przynajmniej bazując na aktualnej wiedzy. Nie rozumiem funkcji hydraulicznych “sprężarek”, wykorzystanych jako amortyzatory. Pozdrawiam.

Obawiam się, że więcej tu poetyckich opisów niż science. Dla niektórych to pewnie wcale nie stanowi wady, ale dla mnie – raczej tak.

Nad warsztatem jeszcze możesz popracować; interpunkcja kuleje, trafiają się powtórzenia.

składał się z trzech większych elementów znajdujących się po środku systemu.

A na pewno nie przed środkiem? ;-)

nie możliwe => niemożliwe

Babska logika rządzi!

Zakończenie skojarzyło mi się z (dość podobnym) finałem jednej z powieści Jabłońskiego.

Podoba mi się wizja tajemniczego obcego życia w postaci “pylistej materii”, “brokatowej materii” – różnie nazywasz i opisujesz.

Przyjemność zapoznawania się z Twoimi wyobrażeniami drastycznie obniżają nader liczne błędy interpunkcyjne.

O matulu, niektóre opisy musiałem czytać trzykrotnie, a i tak zdarzało się, że nie rozumiałem, co się za nimi kryje. Albo ja jestem niedokształcony, albo faktycznie jest tu jakiś problem z merytoryką. Trudno stwierdzić.

Samo opowiadanie jest poza tym ciekawe, choć niektóre metafory masz bardzo niefortunne (egzotyka trajektorii? nie, zdecydowanie nie).

Uch, zostaje mi zgodzić się co do kulawości warsztatu i braków w rozpoznaniu merytoryki dotyczącej lądowania na komecie. Za to zakończenie interesujące, chociaż trudno je za finał uznać – ogromna ilość niedopowiedzeń czyni z tego raczej prolog do lub streszczenie większego pomysłu.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Namaste.

Dzięki za komentarze.

Interpunkcja leży i kwiczy ( efekt picia winiaczy po krzakach w czasie lekcji polskiego)– check.

Merytoryka kuleje ( pewnie tak, ufam bardziej oblatanym w sprawach kosmicznych)– check.

Warsztat ( w moim przypadku jeszcze nie zbudowany bo jest to mój pierwszy literacki wyskok) cierpi na dyfteryt, próchnicę i trąci kupą– check.

 

Cieszę się że mimo kalectwa powyższych pomysł wzbudził jako takie zainteresowanie :)

Powalczę z interpunkcją. Co do treści– miało być gęsto, niejednoznacznie i dziwnie. 

Następny nieprzypadkowy ciąg liter, zwany potocznie tekstem, będzie klarowniejszy. 

Słowo harcerza. 

Malownicze opisy zdominowały istotę opowiadania, a nie najlepsze wykonanie dodatkowo utrudniło jego właściwy odbiór, skutkiem czego lektury nie mogę uznać za satysfakcjonującą. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka