“Wszystko co jest, dźwiga cień
Na swoich barkach,
A słońce trzyma w ramionach.
Pulsujący oddech miedzy światłem a cieniem
Daje chwiejną równowagę – życie światu”.
Lao-Tsy, Droga
tłum. z angielskiego na polski Michał Fostowicz
Mongolski pasterz Naranbaatar snuł marzenia o chińskiej niewolnicy. Widział ją w orszaku wodza swojego klanu i utrwalił rysy dziewczyny w pamięci. Wąski nosek, usta w kolorze czereśni. Ciemne oczy i włosy, które skradły połysk szafirom. Poczuł mrowienie w lędźwiach i westchnął, aż jego wierzchowiec zarżał.
– Cii, koniku – uspokajał pasterz – wszystko w porządku.
***
Gdy Mongołowie, pędząc stada, wracali już z życiodajnych pastwisk, dwie pierwotne siły spotkały się w połowie drogi z dnia do nocy.
Za wzgórzami skąpanymi w morzu mgły, za puszczą gęstszą niż splot włókien jedwabiu, leżała ich dolina. Czerwone lampiony, które przygotował Yang, karmiły mrok rumieniącym się światłem. Ciemność pachniała tajemnicą. Mgnienie wcześniej jeszcze zmierzchało. Pora należała do nich.
Na łące, wokół pawilonu, przygrywały zakochane cykady. Yang ostrożnie złożył w rękach wybranki celadonową czarkę. Para unosząca się nad naczyniem wypełniała intymną przestrzeń wonią zielonej herbaty. Yin podziękowała skinieniem głowy i zanurzyła usta w gorącym napoju.
– Mój mężu.
– Moja żono.
Trzymanymi w zręcznych palcach pałeczkami, Yang ujął z półmiska plasterek kłącza lotosu i położył go na wargach Yin.
– Skosztuj. – Poczuła jak język sam wysuwa się z ust, zachęcony słowem męża.
Ugryzła lotos perlistymi ząbkami. Złapała koniuszek liczi i paznokciami obrała je z różowej skórki. Nakarmiła nim Yanga. Pocałunkiem spił resztki soku z dłoni wybranki. Kobiece ręce niknęły w uścisku jego własnych. Powiódł wzrokiem po jej nadgarstkach, po smukłych przedramionach. Granatowa szata kryła znacznie więcej wytęsknionego ciała. Yin podała mu miseczkę ryżowych słodyczy, z czarnym sezamem i ze słodką, czerwoną fasolką.
– Jedz, drogi. – Jej głos był najwykwintniejszą przyprawą.
Żona patrzyła na gładkie policzki męża, tuż ponad wysokim kołnierzem z karmazynu, strzeżonym przez dwa złote feniksy. Kochała jego twarz, ale coś wstrzymywało ją, by spojrzeć prosto w oczy, płonące mocniej niż ognie latarni morskich. Jak one, nie ustawały we wskazywaniu drogi.
– Chodź ze mną – powiedział, wyciągając głodne dłonie.
Żonę przeszedł znajomy dreszcz i przemieniła się. Włosy, czarne i mokre, jak u południowej syreny, opadające na bladą szyję cudowną arabeską, rozsnuły się w ciemności ponad łąką. Oczy błysnęły za zasłonami powiek i twarz stała się mgłą. Ulatywała w eterycznym, godowym tańcu. Dwie obrączki upadły na nefrytową podłogę. Mąż stał się potężnym promieniem słońca. Odnalazł ukochaną małżonkę w ciemnościach. Roztrącał zasłony mroku światłem. Dotykał i rozgrzewał, aż syczała, ale nie wchodził swoim ciepłem w jej ciemność.
Wyślizgnęła mu się i przybrała postać rzeki, meandrującej przez łoże doliny. Yang rozpostarł świetliste skrzydła i z promienia zmienił się w brodatego smoka. Pokrył Yin podniebnym płaszczem i zanurzył się w niej. Kłęby życiowej energii wypełniały mu piersi gorejącą mocą, aż z króla gadów stał się uskrzydlonym tygrysem. Zaryczał dziko, pełen nadziei na rozkosz zbliżenia. Ukochana zmieniła się w lisicę i ocierając się o jego pożądanie aksamitnym futrem, tańczyła w uścisku potężnych pazurów. Yang trzymał ją mocno, pulsując energią, aż przemieniła się w złoty posąg.
Tkwiła w jego objęciach, dumna i piękna, dwa okrągłe topazy sutków prężyły się, wieńcząc miejsca gdzie jeszcze przed chwilą pazury tygrysa wspinały się po stromych piersiach. Yang nie miał już łap, bo cały stał się ogniem wielkiego kuźniczego pieca.
I przenikał.
Yin z posągu stała się górą, ale ogień Yanga tylko się wzmógł. Stopił w niej stały pierwiastek. Zdobywał jej szczyt. Zdobył. Zapalił serce góry. Siła przylgnęła do ukochanego męża jak rozżarzona lawa. Już nie czekała. Już się niczego nie bała. Odnalazła śmiałe oczy, przed którymi się kryła. Zrosiła je orzeźwieniem pocałunków. Dłonie Yin, utkane z chłodnego cienia, oplotły mężowskie plecy.
„Wszystko co jest, dźwiga cień na swoich barkach, a słońce trzyma w ramionach.
Pulsujący oddech między światłem a cieniem”.
Dwie natury w jednym ciele, złączone jak w nestoriańskiej unii.
Pulsował między nimi oddech, pulsowała wymiana elementów. Całą mocą dwóch przeciwstawnych sił dążyli, by się wzajemnie przeniknąć. Yin go przyjmowała, Yang ją wypełniał. Oplotła wokół niego wszystkie kończyny, jeszcze silniejszym splotem związała mu serce. Napełniała ogień tchnieniem, aż wzbił się biały dym. Zsyłała chłód pocałunków, pieściła językiem wiosennej rzeki. A on trzymał ją w ramionach i kochał. Kochał, aż wystrzeliło energią ich własne słońce.
* * *
Pasterz Naranbaatar był zmęczony, ale wiedział, że wierny koń musi czuć to samo. Poklepał wierzchowca z czułością. Cały dzień zaganiali krowy z klanowego stada, by na koniec poprowadzić je z pastwisk do obozowiska na skraju jeziora i sosnowego boru. Nie zdążyli przed zmierzchem.
Pod wieczór Naranbaatar poczuł, jak na głowie przysiadają mu niespokojne myśli, dzikie, jak ptaki krążące nad stepem. I dziwne. Wiatr niósł mu zapach zielonej herbaty, ale i zapach słońca. Szum rzeki, porośniętej trzciną i oczeretem, lecz i drapieżny pomruk smoka. Za niknącym w mroku seledynem traw czaiły się siły pierwotne. Czuł je.
Myśl o ustach w kolorze czereśni nie mogła ogrzać rąk lizanych chłodem nocy. Wsunął palce głębiej w poły wełnianego kaftana. Dodał sobie otuchy, że to jeszcze kilka wzgórz, że są blisko, że dochodzą. Otwarł usta w zdziwieniu, gdy oczy oślepił mu nagły blask z południowschodu. Naranbataar zasłonił twarz dłonią. Moment później poczuł uderzenie gorąca i ogromny podmuch wiatru zrzucił go z konia. Gdy się podniósł, ujrzał tumany pyłu i przechylone drzewa.
Stado rozbiegło się po lesie.
* * *
Nałożyli sobie nawzajem obrączki i trwali jeszcze przez śmiertelnie kruchą chwilę w pawilonie miłości. Małżonków napełniło przyjemne zmęczenie. Zimny, nocny wiatr splatał włosy. Chcieli iść spać, ale wspólne łoże nie było ich przywilejem.
Zrobiło im się piołunnie gorzko od smaku rozstania. Słowa były ciszą, a pocałunki nie mogły dosięgnąć serc.
Yang uleciał na słonecznej dżonce, szybującej ponad chmurami. Po Yin przyjechał szynowy powóz zaprzężony w cieniste jednorożce, aby tunelami podziemnego świata zabrać ją z powrotem w czeluści. Powoziła Pani Goblin, dyskretna i milcząca, unikająca spojrzeń.
Zaszumiały żagle podniebnego korabia, zastukotały koła pojazdu. Siły oddalały się.
On z niebios i ona z głębin – straszliwie do siebie tęsknili. Dlatego Yin przez okno powozu posłała ukochanemu posłańca miłości – nietoperza z nosem w kształcie serca. Wzruszony Yang zapłakał. Łzy były deszczem kwiatowych płatków.
Przestraszone cykady powoli wracały na łąkę.
* * *
Naranbaatar z zachwytem utkwił wzrok w podniebnym statku. A potem westchnął i dalej, przy świetle księżyca, szukał zagubionych krów.