- Opowiadanie: Kilgore T. - Mikrośrodowisko

Mikrośrodowisko

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Mikrośrodowisko

 

Mikrośrodowisko

 

Chciałbym opowiedzieć wam historię, która przytrafiła mi się kilka lat temu. Mieszkałem wtedy w wysokim bloku w centrum miasta. Byłem zadowolony z małej kawalerki, jej niewielkie rozmiary i leciwe wyposażenie były rekompensowane przez atrakcyjne położenie. Blok znajdował się w warszawskim Śródmieściu, co było sporym udogodnieniem, biorąc pod uwagę, że w tamtych czasach warszawskie podziemia przeszyte były tylko jedną linią metra. W odróżnieniu od moich znajomych, którzy mieszkali na obrzeżach metropolii, ja mogłem dotrzeć w każde jej miejsce w czasie nie dłuższym niż godzina.  

Monumentalny budynek prężył swe muskuły z wielkiej płyty wyrastając z ziemi tuż przy skrzyżowaniu dwóch największych ulic w mieście. Było to komunistyczne monstrum z lat sześćdziesiątych mające swoje lata świetności dawno za sobą, o czym regularnie przypominało swoim mieszkańcom poprzez częste awarie wodociągów, tynk lecący z sufitu i ścian na klatce schodowej, śmierdzący zsyp na śmieci i wiele innych niedogodności. Na przykład korytarz i klatka schodowa nie widziały pędzli malarskich od czasów późnego Gierka.

Dzisiaj jestem pewien, że to właśnie te liczne usterki oraz brak regularnej konserwacji spowodowały, że dom był także miejscem dziwnych zdarzeń.

 

*

 – Panie Jakubie! Panie Jakubie! – usłyszałem walenie do drzwi mojego mieszkania. Po chwili rozległ się dzwonek.

Uniosłem się do pozycji półleżącej, lecz po chwili opadłem z powrotem na poduszki. Najmniejszy ruch był prawdziwym wysiłkiem dla mego zatrutego alkoholem organizmu. Zaciskając oczy i wykrzywiając twarz obiecałem sobie po raz setny, że już nigdy nie doprowadzę się do takiego stanu. Wziąłem głęboki oddech i wyzwalając w sobie ostatnie pokłady woli usiadłem na brzegu łóżka. Nogami wymacałem klapki i wsunąłem w nie stopy. Podniosłem leżący na ziemi porannik i ubierając go poczłapałem w kierunku drzwi wejściowych. Dzwonek brzmiał tak, jakby ktoś walił łyżką w patelnię znajdującą się tuż przy mojej głowie.

Otworzyłem drzwi. Na korytarzu stała starsza kobieta, chyba sąsiadka, która mieszka piętro niżej.

– Panie Jakubie! Panie Jakubie! – zaczęła znowu krzyczeć nie dostrzegając chyba mojego überkaca. W takim stanie powinienem być traktowany ze specjalną ulgą, lecz ona raczej nie zwracała na to uwagi.– W piwnicy pękła rura!

– Co? Słucham?

– Tak! Na dole! Pana Marcina nie ma na dole, więc nie mam komu zgłosić!

Trudno żeby Marcin, miejscowy cieć, mógł otworzyć drzwi. Jeśli mnie pamięć nie myli, to wczoraj wieczorem razem raczyliśmy się różnymi trunkami wątpliwej jakości i jeśli sąsiadka jemu także zgotowała takie powitanie słońca, a on nie otworzył drzwi, należało przypuszczać, że był w stanie gorszym niż ja. Cholera, pomyślałem, mogłem nie otwierać tych drzwi, ta baba na pewno znalazłaby kogoś innego, kto by jej pomógł.

– Chwileczkę – wymamrotałem i zamknąłem drzwi. Podszedłem do kosza z bielizną znajdującego się w łazience i wyciągnąłem brudny dres i bluzę. Ubrałem się i włożyłem do kieszeni spodni telefon i klucze od domu. Wszedłem jeszcze do kuchni i opróżniłem butelkę wody niegazowanej stojącej przy zlewie. Była kroplą w morzu potrzeb pustyni znajdującej się w moich ustach i przełyku.

– Chodźmy zatem – powiedziałem do staruszki zamykając drzwi od mieszkania.

Udaliśmy się w kierunku windy i zjechaliśmy na parter. Naprzeciw znajdowały się drzwi do mieszkania Marcina. Nie chciałem go dręczyć i prosić kolegę o pomoc, zresztą jego żona z pewnością nie przywitałaby mnie z otwartymi ramionami, bo poprzedniego wieczora, właściwie już tego ranka, kiedy wracałem do siebie, krzyczałem, że chętnie się z nią ożenię, a jeśli trzeba, to sprzątnę Marcina, jakby się nie chciał z nią rozwieść. Zapewniałem ją o swojej miłości i gadałem inne pijackie bzdury. Krzycząc coś wypchnęła mnie za drzwi o szóstej nad ranem, więc tego dnia chyba nie chciała mnie już widzieć.

Na prawo od drzwi ciecia było zejście do piwnicy. Wejście do podziemi ginęło w czarnym jak brud na ścianie prostokącie ciemności na końcu korytarza usłanego kilkoma schodami prowadzącymi w dół. Rura prowadziła pod sufitem wzdłuż pomieszczenia i znikała w ścianie nad tym tajemniczym portalem którego dotychczas starałem się unikać. Trzymając się poręczy powoli pokonałem schody dzielące korytarz od drewnianych drzwi z napisem „PIWNICA”. Dopiero teraz mój zainfekowany alkoholem mózg usłyszał dobiegający zza drzwi odgłos lejącej się strumieniem wody. Równocześnie poczułem, ze spod drzwi wycieka woda, a ja stoję w niej po kostki. Zakląłem podnosząc naprzemiennie nogi i sądząc, że uchroni mnie to przed zamoczeniem i tak już mokrych stóp.

– Schodziłam na dół po słoiki z konfiturami i wtedy to zobaczyłam. Bałam się, że się poślizgnę. Chciałam zawołać pana Marcina, ale musiał chyba gdzieś wyjść, bo nikt nie otworzył drzwi.

Baba krzyczała stojąc na górze schodów jakby się bała, że cieknąca niczym Niagara woda z rur zagłuszy jej słowa. Ten impuls dźwiękowy drażniący mój umysł powodował, że czułem się, jakby ktoś wbijał mi wielką szpilę w prawy bębenek ucha i drążył dziurę w mózgu. Wdrapałem się do po schodach i uderzyłem oparłem się o przycisk dzwonka.

– Marcin, ty cieciu, otwieraj!

Cisza.

– Dawaj klucz, trzeba zamknąć główny zawór wody!

Zza drzwi rozległy się głośne przekleństwa żony mojego kompana od kieliszka.

– Czego chcesz, jeszcze ci nie starczyło? Twój kolega już ma dosyć. Dzisiaj jest niedziela, melina zamknięta. Święćmy dzień święty, życie rodzinne. Spieprzaj stąd!

– Iwonka, ja tylko po klucz od zaworu wody. Trzeba zatrzymać wodę cieknącą w piwnicy.

Zmierzyła mnie wzrokiem zażenowana tym pijackim bełkotem. Rozczochrana Iwona ubrana w nocną koszulę niczym gwardzistka uchyliła drzwi, przytrzymała je i nie ruszajac się trzymała klamkę tak długo, dopóki nie wszedłem do środka. Skierowałem się od razu do sypialni i spostrzegłem chrapiącego Marcina leżącego na łóżku w gaciach sięgających połowy jego pośladków. W oczy rzuciła mi się sterta starych skarpetek i bielizny, a pod nimi niczym skarb prezentował się pęk kluczy od różnych pomieszczeń w bloku, a wśród nich klucz do skrzynki z głównym zaworem wody. Dwoma palcami chwyciłem przymocowany do kluczy breloczek w postaci czerwonego londyńskiego autobusu (być może to pamiątka z okresu zaliczania dwuletniej praktyki zawodowej na zmywaku w tym mieście). Zrobiłem to z ostrożnością godną gracza w bierki.

– Oddam niedługo – powiedziałem gwardzistce, która odprowadziła mnie wzrokiem kiedy przekraczałem próg jej mieszkania. Zatrzasnęła za mną drzwi.

– Panie Jakubie, niech pan to naprawi jak najszybciej, bo piwnice nam pozalewa – przypomniała o swojej obecności sąsiadka. – Bardzo pana proszę. I od razu może pan dzwonić po hydraulików, bo ludzie bez wody żyć nie mogą.

– Pani się nie martwi, wszystko załatwię. Już schodzę do piwnicy.

Nigdy nie byłem hydraulikiem ani cieciem, ale czułem się w obowiązku pomóc koledze w potrzebie. W końcu to ja wczoraj wpadłem na pomysł urządzenia libacji, to ja sprowadziłem do jego mieszkania kilka butelek wysokoprocentowych trunków.

Trzymając się obiema rękoma poręczy i uważając, aby się nie poślizgnąć na mokrych schodach, toczyłem batalię z równowagą i grawitacją. Czerwony londyński autobus zwisający z pęku kluczy uderzał w metalowe pręty poręczy odmierzając kolejne przebyte schody. Tuż przy drzwiach wejściowych do piwnicy znajdowała się czerwona skrzynka z napisem „GŁÓWNY ZAWÓR WODY”. Zrobiłem ostatni krok i zanurzyłem się w wodzie która w tym miejscu sięgała do połowy łydki. W powietrzu unosił się zapach rdzy, tamtejsza instalacja wodno-kanalizacyjna nie należała do najnowszych.

– Pani zapali światło, bo tu nic nie widać – zawołałem do staruszki, który przyglądała się moim poczynaniom. Usłyszałem kilkokrotne kliknięcie włącznika, lecz korytarz pozostał skąpany w półmroku.

– Nie działa – odkrywczo oznajmiła sąsiadka.

Spoglądając na stłuczoną żarówkę wiszącą nad moją głową odwróciłem się w kierunku korytarza licząc na to, że choć kilka promyków światła padających przez lufcik na głównym korytarzu spowoduje, że będę mógł znaleźć odpowiedni klucz. Po minucie poszukiwań i dwukrotnym wyłowieniu pęku metalowych blaszek z brudnej wody, w końcu znalazłem klucz, do którego był przyczepiony plastikowy wisiorek z napisem „WODA”. Otworzyłem skrzynkę i przekręciłem czerwoną dźwignię. Nasłuchując odgłosy wewnątrz piwnicy stwierdziłem, że operacja zakończyła się sukcesem, bo za drzwiami zapanowała cisza. Z uśmiechem spoglądałem na zegarek licząc czas, jak długo potrwa spokój w budynku. Około czterdziestu sekund. Po tym czasie usłyszałem krzyki i przekleństwa dobiegające z górnych pięter budynku. Byli to zapewne mieszkańcy, którzy raczyli się długą, niedzielną kąpielą, a ja zabrałem im tę przyjemność za pomocą jednej dźwigni. Nie potrafiłem powstrzymać śmiechu, kiedy zobaczyłem pierwszego faceta owiniętego ręcznikiem i z resztkami szamponu na włosach, który groził mi obiciem ryja jeśli nie będę skłonny przywrócić dopływu wody do mieszkań. Tłumacząc się względami bezpieczeństwa odmawiałem odkręcenia wajchy. Chciał do mnie skoczyć, aby spełnić swą obietnicę, ale widząc mnie stojącego prawie po kolana w cuchnącej wodzie, zrezygnował i wrócił do siebie.

Nie korzystałem wprawdzie z piwnicy, więc niewiele mnie obchodziły zniszczenia w środku, jednakże poczułem chęć obejrzenia szkód, jakie woda wyrządziła na starych rowerach, wózkach i słoikach z konfiturami moich sąsiadów. Przerzucając kolejne klucze w końcu natrafiłem na ten oznaczony odpowiednim wisiorkiem. Przekręciłem go w zamku i z wielkim trudem pchnąłem drzwi. Poczułem się jak na basenie. Nie widziałem końca piwnicy, lecz wpadające do środka nieliczne promienie światła z korytarza odbijały się refleksami w wodzie która zagościła w najodleglejszych zakątkach pomieszczenia. Z tego co pamiętam (a w piwnicy byłem tylko raz wiele lat temu), nie miała ona równej podłogi na całej powierzchni. Opadała ona dość ostro w głąb piwnicy, zatem na przeciwległym końcu poziom kamiennego chodnika był kilka metrów niższy niż przy dzwiach wejściowych. W związku z ukształtowaniem terenu cała woda ściekła w kierunku najodleglejszych zakamarków podziemi. Zakaszlałem, w powietrzu panował smród stęchlizny. Wyjąłem telefon i włączyłem wbudowaną weń latarkę. Słaby snop światła oświetlił niewielki obszar.

– I jak, dużo tam wody?– krzyknęła sąsiadka.

– Wystarczająco dużo, aby zalać wszystkie piwnice. Tym bardziej, że z tego co pamiętam, to poszczególne piwnice były od siebie oddzielone tylko kratami z desek, a więc wszystkie konfitury, rowery, ogórki, stare książki, wszystko trafił szlag. Trzeba będzie wejść tam w kaloszach i spróbować wstępnie ocenić szkody, może coś się da uratować. Pójdę po odpowiednie obuwie i wezmę z sobą lepszą latarkę. Może mi pani pomóc, jeśli ma pani w domu kalosze.

– Chyba pan zwariował! – powiedziała oburzona sąsiadka. – Jeszcze się poślizgnę, złamię nogę i będzie nieszczęście. Ale – kontynuowała bardziej łagodnym tonem – mógłby pan sprawdzić, czy z mojej piwnicy można jeszcze coś uratować. Mam tam słoiki z konfiturami. Mógłby je pan przynieść. – Zaczęła mówić tonem błagalnym i machała do mnie kluczami od swojej podziemnej klitki.

Nie byłem zadowolony z faktu, że przejąłem rolę ciecia, strażaka, Indiany Jonesa ratującego nic niewarty majątek sąsiadów, ale nic nie wskazywało na to, że Marcin będzie dziś mógł wypełniać swe obowiązki dozorcy. Wjechałem windą na siódme piętro i zadzwoniłem po straż pożarną. Od dyspozytorki dowiedziałem się, że jednostka będzie na miejscu za pół godziny ze sprzętem do odpompowywania wody. Spojrzałem na swoje spodnie. Nie nadawały się już do użytku, zatem włożyłem na nie wysokie kalosze sięgające po kolana i wziąłem do ręki dużą latarkę zasilaną czterema bateriami R20. Zjechałem windą na dół i ponownie zanurzyłem się w mrocznych otchłaniach piwnicy.

W środku było cicho, tylko co chwilę z labiryntu rur wiszących pod sufitem kapały pojedyncze krople wody i robiły głośne „plum” uderzając o taflę cuchnącej cieczy. Odgłosy te odbijały się echem po ciemnym pomieszczeniu, aby po chwili rozpłynąć się w grobowej ciszy. Zapaliłem latarkę. Jasny snop światła podświetlił przemoczone pajęczyny, wiszące rury i dryfujące po wodzie puste słoiki, gazety i inne rzeczy, które mieszkańcy zwykli trzymać w swoich piwnicznych boksach.

Upewniając się, że założyłem kalosze (wciąż czułem ból głowy i wolałem się dwa razy upewnić co do swych poczynań), zrobiłem kilka kroków w przód. Woda sięgała mi już do kolan, więc po jakiś pięciu metrach uświadomiłem sobie, że dalszy marsz może skończyć się utratą pionu i kąpiel w piwnicznej brei. Znajdowałem się na korytarzu prowadzącym w głąb piwnicy. Po obu jego stronach znajdowały się boksy. Drzwi i ściany pojedynczych komórek wykonane były z desek rozmieszczonych od siebie w sporych odstępach, zatem widziałem, co znajduje się wewnątrz. Niektóre drzwi, zwłaszcza te w głębi piwnicy nie miały założonych kłódek, na niektórych wisiały zniszczone zamki. Czyżby przed wielkim potopem grasowali tu złodzieje lubiący stare rowery, bożonarodzeniowe choinki z plastiku i słoiki z ogórkami? W niektórych miejscach u zbiegu  ścian z sufitem widac było zielone, pomarszczone narośla zgnilizny. Znalazłem drzwi z numerem 81, które prowadziły do boksu mojej sąsiadki. Na szczęście były one na tyle blisko, że nie musiałem się zanurzać w wodzie bardziej niż zdążyłem to zrobić do tej pory. Drzwi były otwarte. Oświetliłem wiszące półki na których kiedyś leżały słoiki z przetworami. Z jednej z nich kapały dżemy, marmolady, w wodzie pływały ogórki.

– Smakosz – mruknąłem. Mój głos odbił się echem od tafli wody i dotarł chyba do każdego zakamarka piwnicy.

Po chwili usłyszałem bulgotanie w wodzie. Choć byłem pewien, że sam spowodowałem erupcję podwodnych bąbli depcząc coś co przypałętało mi się pod kalosz, skierowałem snop światła na miejsce z którego wydobywał się ten dźwięk. Wielkie bąble tańczyły po powierzchni cieczy niczym woda w gotującym się garnku. Po chwili pęcherze zniknęły, a z głębin rozległ się tubalny, trudny do zidentyfikowania odgłos. Serce zabiło mi mocniej, poczułem ścisk w gardle. Spojrzałem w kierunku światła wpadającego do środka poprzez drzwi wejściowe. Chciałem jak najszybciej opuścić to miejsce, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Zresztą chcąc opuścić piwnicę musiałbym przejść obok epicentrum bąbli i dziwnych dźwięków. Omiotłem światłem latarki przestrzeń dookoła mnie próbując zidentyfikować ryzyko. Jasny okrąg wydobywający się z mej dłoni odbijał się refleksami od dryfujących po wodzie kawałków szkła. Cisza. Jeszcze raz spojrzałem w kierunku drzwi z nadzieją, że ujrzę w nich sylwetki strażaków. Cóż to może być, pomyślałem. Szczury? Przecież gryzonie niechętnie pływają. Ryby? Tutaj ryby? Nie bądź głupi, odpowiedziałem sobie w myślach. W sumie, czy to ważne co jest w tej wodzie? Jakieś kurestwo uznało, że podmokłe środowisko warszawskiej piwnicy jest bardzo przyjazne i postanowiło tu zamieszkać. Trzeba je będzie wytępić, bo w przeciwnym wypadku każdego wieczora kładąc się spać będę walczył ze świadomością, że kilka pięter poniżej jedzie z nami pasażer na gapę.

 Na półce w sąsiednim boksie zauważyłem metalowy pręt grubości kilku centymetrów. Wcisnąłem rękę między belki i chwyciłem zimne żelastwo. Wyciągając je zrzuciłem z półki kilka leżących na niej śrub i rozszarpane ciało szczura. Odskoczyłem z wrzaskiem, wpadając na półki za moimi plecami. Deski zarwały się i wpadły do wody oblewając mnie całego śmierdzącą wodą. Truchło przerośniętego szczura unosiło się bezwładnie na powierzchni wody obracając się niczym wskazówka kompasu. Serce waliło mi jak młot, z ust wydobywał mi się jednostajny, cichy jęk którego nie kontrolowałem.

Uzbrojony w metalowy pręt trzymany w prawej dłoni oraz latarkę w lewej, zrobiłem krok w kierunku, gdzie przed chwilą swoją pozycję zdradził tajemniczy mieszkaniec piwnicznego bajora. Chwyciłem moją broń niczym oszczep, będąc gotowym do obrony. Pod podeszwą poczułem nierówną, galaretowatą substancję. Woda gwałtownie zabulgotała i rozległ się ogłuszający, metaliczny odgłos. Odskoczyłem gotowy do ataku.

Bulgotanie nasiliło się. Woda tryskała w górę sięgając niemal sufitu. I wtedy to dojrzałem. W górę wyskoczyło coś, czego nie sposób było umieścić na mapie dość dobrze mi znanego królestwa zwierząt – okrągła zielonobrązowa płaszczka z której w różnych kierunkach wyrastało kilka grubych macek długości ludzkich rąk. Na ich końcu dostrzegłem mniejsze, przypominające palce wypustki. Choć nie zauważyłem u tego bydlaka jakiegokolwiek otworu gębowego, z jego wnętrza wydobywał się odgłos przypominający skrzeczenie papugi.

Skacząc w górę dwumetrowe cielsko odbiło się od rur i desek boksów lądując na miejsce, w którym stałem. Ugodziłem go jeszcze w locie i przekłułem galaretowate cielsko. Siła grawitacji spowodowała, że trafiona bestia zwaliła się na mnie. Oboje wylądowaliśmy w wodzie. Głowę rozdzierał mi wrzask zarzynanego zwierza. Odbiłem się od dna w kierunku światła, które dobiegało z drzwi wejściowych. Przepłynąłem pod wodą kilka metrów i wynurzyłem się na powierzchnię dysząc i gotowy bronić się gołymi rękoma, gdyż pręt prawdopodobnie cały czas znajdował się w ciele potwora. Pozbawiony latarki i z ciałem oblepionym śluzem biegłem w kierunku wyjścia tak szybko, na ile pozwalała na to sięgajaca do pasa woda. Po kilku metrach sięgała mi już tylko do kolan. Wysokimi podskokami dotarłem do progu drzwi. Zatrzasnąłem je za sobą i oparłem się o wrota prowadzące do odrealnionego świata, który miałam nadzieje był tylko wytworem mojej skrzywionej alkoholem percepcji . Przynajmniej tak to sobie wtedy próbowałem wytłumaczyć.

Dysząc stałem na głównym korytarzu opierając się rękoma o kolana. Czy aby na pewno to już koniec? Czy to coś zostanie w piwnicy i da mi spokój?

– Jesteśmy, szefie – usłyszałem gruby głos dobiegajcy z wejścia do budynku. W moim kierunku szedł gruby facet z wąsem, w czarnym kombinezonie z odblaskowym napisem „STRAŻ” na piersi. – Widzę, że próbował się pan nawet umyć w tym piwnicznym ścieku – dodał śmiejąc się do idących za nim kolegów. Czarny kombinezor ciasno opinał jego wielki brzuch.

– Panowie, nie wiem, czy powinniście… – zacząłem, lecz zadyszka uniemożliwiła mi dalsze mówienie.

– Nie takie rzeczy już robiliśmy, szefie. Nie z jednego jeziora wodę odpompywaliśmy.

Czterech pomocników grubego strażaka przywlekło do środka gruby, gumowy wąż. Jego drugi koniec znikał za drzwiami budynku.

– W zeszłym tygodniu nasza jednostka odpompowywała wodę z czterech piwnic w Śródmieściu – powiedział grubas strzepując z wąsa resztki drożdżówki, którą właśnie kończył jeść. – Chleb powszedni, przyjacielu.

Ze schodów prowadzących na wyższe piętra słychać było stukot klapków. Młoda kobieta w szlafroku i ręczniku na głowie stanęła na półpiętrze przyglądając się całemu zajściu.

– Co tu się dzieje? Wyłączyliście wodę? Przecież jest ranek, ludzie chcą się wykąpać! Włączcie tę cholerną wodę!

– Spokojnie, szanowna – odparł wąsaty poprawiając pas podtrzymujący wydatne brzuszysko i przyglądając się łapczywie jej opalonym, smukłym nogom niknącym w białym jak śnieg szlafroku. – Za kilka chwil piwnica będzie czyściutka, zakleimy rurę i włączymy wodę, a panienka będzie mogła obmyć swoje zgrabne ciałko.

Strażacy zarechotali patrząc i pogwizdując za wchodzącą na górę dziewczyną. Na odchodne powiedziała coś o prostakach i zniknęła nam z oczu. Spostrzegłem zarazem, że przy wejściu do wind stała para emerytów i przyglądała się nam z niechęcią. Spojrzeli po sobie i wkroczyli do kabiny.

– Panowie – wróciłem do tematu strącając rękawem resztki śluzu z ubrania – musicie wiedzieć, że w piwnicy jest bardzo dużo wody i nie tylko…

– Chłopie, nie ucz starego wygi fachu. Robię to od trzydziestu lat i latałem z sikawką jak ty nawet nie wiedziałeś, że sam masz jakąś sikawkę.

Korytarz ponownie wypełnił wrzask i echo odbijającego się od ścian śmiechu młodszych strażaków. Czwórka pomocników majstrowała teraz przy wężu przykręcając do jego końca metalową obręcz. Jeden z nich wybiegł na zewnątrz. Po chwili wrócił zdyszany.

– Wszystko gotowe, szefie, można zacząć – zameldował po chwili.

– No to zaczynamy, gówniarze – zarechotał schodząc po schodach do piwnicy i ciągnąc za sobą węża. – Mariusz, ale podłączyłeś do tego kanału, co trzeba? – upewnił się tuż przed drzwiami.

– Jasne, szefie.

– Dobra, to jazda.

Otworzył drzwi za pomocą silnego kopniaka wzmocnionego siłą ciężkiego, wojskowego buta. Pomimo swojej tuszy był dość zwinny i szybko uporał się z wrzuceniem do wody i odpowiednim ustawieniem metalowej końcówki grubego szlaucha.

– Włączaj maszynę, mały – krzyknął wąsacz.

Piegowaty strażak o rudych włosach poleciał na zewnątrz i po chwili leżący na ziemi wąż zaczął podskakiwać wydając z siebie jednostajne, głośne warczenie. Z piwnicy rozległ się odgłos zasysanej wody.

– Potrwa to chwilę – krzyczał szef próbując przebić się swoim głosem przez hałas urządzenia. Położył nogę na podskakującym wężu, który miał prawie metr średnicy.– Tych węży używamy do zadań specjalnych. Jak jest naprawdę gruba sprawa, to takim cieniutkim wężykiem zbieralibyśmy wodę jeszcze pół dnia. A tak to w pół godzinki powinniśmy sobie dać radę. A tobie, chłopie, przydałby się porządny prysznic. Łapy byś se przynajmniej umył. W takim stanie raczej nie masz co startować do tej fajnej sąsiadeczki, bo ona raczej dba o higienę.

Młodzi strażacy ponownie ocenili jego poczucie humoru salwą śmiechu. Stałem cały czas za ich plecami, gotowy do natychmiastowej ucieczki, gdyby mieszkaniec podziemi postanowił wyrazić swój sprzeciw wobec nowych warunków w jakich przyszło mu żyć. Strażacy co chwilę przesuwali pompę w głąb piwnicy odsysając kolejne hektolitry wody.

Po kilkunastu minutach szef stanął w drzwiach piwnicy i oświetlił wnętrze za pomocą ręcznego reflektora. Dostrzegłem zza jego ramienia, że woda zalega już tylko w najodleglejszym rogu pomieszczenia. Ponieważ podczas całego procesu oczyszczania nie słychać było, aby maszyna wciągnęła do swego wnętrza wodną bestię, uznałem, że musi się ona chować właśnie w tej niewielkiej ilości wody.

– Panowie – powiedziałem łamiącym się głosem. – Przygotujecie się na to, że do tych resztek ścieków mogły wpaść jakiś szczury lub inne zwierzęta, które nie muszą być zadowolone z waszej interwencji.

– Spokojna głowa, chłopcze – powiedział szef przyglądając się wężowi oświetlanemu przez reflektor, nie widząc nawet, że stoję teraz za rogiem i kurczowo trzymam się ściany. – Nie takie rzeczy…

W tym samym momencie w piwnicy rozległ się wysoki, przeszywający uszy odgłos. Krzyknąłem z przerażenia, bo przed oczami przeleciał mi przebieg walki, którą niedawno odbyłem z tym potworem. Hałasy odbijały się od ścian i musieli je słyszeć także mieszkańcy na wyższych kondygnacjach budynku.

Wychyliłem się zza rogu.

– Jędrek! Teraz! – krzyknął szef, a jego twarz poczerwieniała niczym burak. Oczy wychodziły mu z orbit, sapał jak lokomotywa, a jego wąsy rytmicznie unosiły się i opadały wraz z kolejnymi haustami powietrza.

Jędrek wybiegł na ulicę. Po chwili dźwięk zasysanego powietrza nasilił się zagłuszając jęki bestii.

– Teraz! Kurwa, teraz! – krzyknął grubas.

Wszyscy strażacy wskoczyli do piwnicy starając się nakierować wylot weża na galaretowatą substancję leżącą w rogu pomieszczenia. Po kilkuminutowej walce stawiające opór zielonobrązowe cielsko zniknęło całkowicie w metalowej paszczy pompy, przesuwając się w jej wnętrzu. Elastyczny materiał szlaucha wyginał się niczym ciało anakondy, która właśnie zabrała się za trawienie połkniętej ofiary. Zdyszani po walce strażacy odprowadzali wzrokiem oddalający się kształt, który zniknął za drzwiami bloku.

Wyszliśmy na ulicę. Na chodniku stała duża metalowa skrzynia będąca silnikiem całego mechanizmu ssącego. Do jednej strony silnika podłączony był wąż, jego drugi koniec znajdował się we wnętrzu budynku. Z drugiej strony urządzenia zwisał identyczny szlauch prowadzący do pobliskiego kanału. Ciało bestii zniknęło właśnie w skrzyni, po chwili pojawiło się w drugim wężu, aby ostatecznie zniknąć w miejskim kanale.

– No, czyli mamy to już za sobą – odetchnął grubas klepiąc po ramieniu swoich podwładnych.

– Skąd wiedzieliście, że w piwnicy będzie mieszkało coś takiego? – spytałem wciąż nie rozumiejąc spokoju i łatwości, z jaką strażacy przeprowadzili akcję.

– Ach, to nic takiego, kochany. W tym miesiącu to już szósty taki przypadek.

– Słucham? – spytałem z niedowierzeniem.

– No tak, płaszczek, nasz ulubiony mieszkaniec Śródmieścia lubuje się w takich podmokłych warszawskich podziemiach. Tydzień temu wyciągaliśmy go z piwnic Biblioteki Uniwersyteckiej, gdzie także pękła rura prowadząca ciepłą wodę do umywalek w kiblach. Płaszczek chyba woli cieplejsze klimaty, bo wtedy był dwa razy większy niż dzisiaj. On chyba puchnie pod wpływem ciepłej wody.

– Napuszył się – bąknął pod nosem Jędrek.

– Bibliofil – wolno wymówił nieznane słowo inny strażak i wszyscy się zaśmiali.

– Ale jak coś takiego mogło się znaleźć w miejskich kanałach? – spytałem.

– A skąd ja to mam wiedzieć, chłopie? – obruszył się wąsaty grubas. – Po prostu tu mieszka, i tyle. Co jakiś czas zmienia miejsce zamieszkania, a my musimy się go pozbyć, jeśli mieszkańcy sobie tego zażyczą.

– Ale to coś trafiło znowu do kanału! – krzyknąłem pokazując na dziurę w chodniku, w której przed chwilą zniknęła galareta.

– Chłopie, jak znajdziesz kiedyś bata na to cholerstwo, to dzwoń pod 998 i daj nam znać. My jeszcze nie znaleźliśmy sposobu. Kwas, ogień, nic z tego nie działa. Ludwikiem też tego nie usuniesz. To galareta jakaś, jeszcze nikt nie wymyślił, jak wykurzyć tego mutanta na dobre.

– Ale teraz to coś pojawi się gdzieś indziej, skoro trafiło z powrotem do kanału!

– To co, mieliśmy mu zamówić taksówkę, żeby sam pojechał do Łazienek i zamieszkał w stawie pływając pomiędzy tymi gondolami i żrąc okruchy chleba dla łabędzi?

Wzruszyłem ramionami i utkwiłem wzrok w kanale, który jeden ze strażaków właśnie zakrywał masywną pokrywą.

– Na nas już czas. Acha, i jedyne, co mogę poradzić, to żebyście starali się unikać wilgoci w ciemnych zakamarkach waszego bloku. Wtedy macie szansę, że Płaszczek do was ponownie nie zawita.

Mrugnął do mnie okiem i uśmiechnął się. Wszyscy wsiedli do samochodu i odjechali.

*

Od tego dziwnego zdarzenia minęło prawie dziesięć lat. W międzyczasie przeprowadziłem się do nowoczesnego apartamentu na Mokotowie. Kupując mieszkanie kierowałem się między innymi stanem piwnicy i na wszelki wypadek sprawdzałem, czy znajdujące się tam rury są w dobrym stanie. W nowym mieszkaniu piwnica jest czysta, z rur nie kapie woda. Pomimo tego nie korzystam z przysługującej mi podziemnej klitki. Na pewno nie trzymam w niej konfitur.

 

KONIEC

 

Koniec

Komentarze

Na początek – warto byłoby usunąć ten tytuł i “KONIEC” z tekstu. Nie jest to błąd, ale po prostu będzie wyglądało lepiej. 

Nie jestem profesjonalistą, toteż wymienię tylko część najbardziej oczywistych błędów, coby się nie zbłaźnić. Musisz uważać na powtórzenia, zdarzyły ci się ładnych parę razy.

Otworzyłem drzwi. Na korytarzu stała starsza kobieta, chyba sąsiadka, która mieszka piętro niżej.

– Panie Jakubie! Panie Jakubie! – zaczęła znowu krzyczeć nie dostrzegając chyba mojego überkaca.

Dopiero teraz mój zainfekowany alkoholem mózg usłyszał dobiegający zza drzwi odgłos lejącej się strumieniem wody. Równocześnie poczułem, ze spod drzwi wycieka woda, a ja stoję w niej po kostki.

To tylko dwa, ale jest tego więcej.

Wdrapałem się do po schodach i uderzyłem oparłem się o przycisk dzwonka.

Tego zdania nie rozumiem, ale zakładam, że po prostu zapomniałeś usunąć “uderzyłem”. W którymś miejscu zabrakło Ci też, zapewne również przez przeoczenie, przecinka przed “na którym”. Rzuciła mi się też w oczy rozbieżność w nazewnictwie monstrum, raz piszesz z wielkiej, raz z małej litery.

Poza tymi usterkami tekst jest całkiem przyjemny, niezbyt odkrywczy, ale czytało się szybko i miło. Akcja zdaje się być trochę ucięta, po prostu wciągnęli tego potworka do kanałów i tyle, ale to chyba już trochę czepialstwo.  Ogółem – podobał mi się.

Powodzenia w dalszej pracy!

Jest jakiś pomysł na dziwacznego stwora. Nie rzuca na kolana, ale i nie straszy. Gorzej z wykonaniem – interpunkcja kuleje, co przy dużej liczbie zdań złożonych z imiesłowem nieco przeszkadza. Czasami coś się rozjeżdża w gramatyce. Czytałaś tekst porządnie przed wstawieniem?

Podajesz bardzo dużo szczegółów (czy naprawdę ważne jest, jakie baterie miała w środku latarka?), przez to coś niezwykłego zaczyna się dziać dopiero w połowie opowiadania.

Podniosłem leżący na ziemi porannik i ubierając go poczłapałem w kierunku drzwi wejściowych.

Nie wiem, czym jest “porannik”, ale nie sądzę, że można go ubrać. Co najwyżej się w niego. Przecinek po “go”.

Wdrapałem się do po schodach i uderzyłem oparłem się o przycisk dzwonka.

Dwa zbędne słowa.

Babska logika rządzi!

Jak zauważyła Szanowna Koleżanka, pomysł jest, i to nawet niezły, bo – przynajmniej jak dla mnie – nowy. Lecz zanim zaczyna coś się dziać, można ziewnąć, niestety… Hiperszczegółowość nie rajcuje czytelników, a niezbyt staranne wykonanie, o czym nadmieniła Koleżanka, nawet zniechęca. A szkoda, bo mogłoby to być niezłe opowiadanie…

Pomysł na fantastycznego stwora nawet ciekawy. Sęk w tym, że nie został on we właściwy sposób wykorzystany. Kiedy Jerzy Ziarnik wprowadził w filmie “Kłopotliwy gość” (z 1971 roku) do jednego z warszawskich bloków “ducha”, nie chodziło mu o epatowanie dziwnymi zjawiskami. Chciał on raczej wykorzystać pojawienie się fenomenu jako okazję do opowiedzenia czegoś o ówczesnym społeczeństwie. W “Kłopotliwym gościu” wyszło interesująco, w “Mikrośrodowisku“ banalnie.

Pomysł może i był, ale co z tego, skoro utonął w wodolejstwie nadmiernie szczegółowych opisów, zbędnych informacji, a w dodatku został przywalony fatalnym wykonaniem.

W sumie – mało satysfakcjonująca lektura. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czytało mi się nieźle :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka