– Znowu we śnie zbierałam grzyby. Grzyby, moje drogie, to powszechnie znany symbol se… – Ugryzłam się w język. Gender genderem, ale wolałam nie wcinać się w ten aspekt edukacji bliźniaczek. – Nieważne. Ostrzegają też przed pokusami. Potem biegałam po mieście, szukając lodów o smaku sushi. Nie wiedzieć czemu, od nich zależało powodzenie sesji. Lody to niespodzianka albo chęć pokonania niesnasek w związku. Ryba to symbol nadziei, zaś surowa ryba – nowe korzystne znajomości. Czyżby wszechświat uznał, że zasłużyłam na odrobinę szczęścia? Jak myślicie?
Dziewczynki siedziały cichutko, wpatrując się we mnie z uwagą. Moje kuzyneczki były dziećmi idealnymi – spokojnymi, nad wiek rozważnymi i słuchającymi starszych. Trudno sobie wymarzyć lepsze audytorium.
Basia spojrzała mi prosto w oczy, uśmiechnęła się słodko i oznajmiła:
– Masz syfa na nosie. Takiego białego.
– Czekamy, aż wybuchnie – dodała konspiracyjnie Kasia.
Odruchowo przeciągnęłam dłonią po twarzy. Małe jędze nie kłamały. Tuż nad lewym nozdrzem wyczułam zgrubienie. Syknęłam zawstydzona, zerwałam się i pobiegłam do łazienki.
Po zakończeniu nierównej walki z niedoskonałościami cery, zrezygnowana, gapiłam się na własne odbicie. Kiedyś łudziłam się, że jestem brzydkim kaczątkiem, które zmieni się w pięknego łabędzia. Niestety – nieciekawy pisklak wyrósł na absolutnie przeciętną gęś.
Westchnęłam. Nie miałam czasu użalać się nad niedostatkami urody. Musiałam wracać do bliźniaczek. Chrzestna nieźle płaciła za opiekę nad nimi, a wystawione przez wujka zwolnienie z uczelni sprawiło, że długi weekend stał się jeszcze dłuższy.
I tak, dzięki chwilowej absencji niani, mogłam odpocząć i jednocześnie podreperować kruchy studencki budżet.
Wróciwszy do dziecinnego pokoju, uświadomiłam sobie, że moje lewe zwolnienie chyba wcale nie było takie lewe: tylko ktoś niespełna władz umysłowych mógł się zgodzić pilnować tych dwóch diabląt.
Albowiem jedna z uroczych, spokojnych dziewczynek siedziała na szczycie niezbyt stabilnego regału, zaś druga, z niepokojącym błyskiem ekscytacji w oczach, bawiła się moim, skrywanym dotąd w czeluściach plecaka, smartfonem.
Te małe paskudy musiały posiadać zdolność do teleportacji, jak koty. Przecież, do licha, nie było mnie najwyżej przez cztery minuty!
Ryzykując, że w międzyczasie zostanę szczęśliwą nabywczynią koparki na eBayu, postanowiłam zająć się alpinistką Basią.
– Złaź stamtąd, do jasnej cholery! – wrzasnęłam, podbiegłszy do regału. – Natychmiast!
– Kiedy ja się boję! – zaszlochała dziewczynka, tuląc się do ściany.
– Nie wolno mówić brzydkich słów przy dzieciach! – zaprotestowała Kasia, nie odrywając wzroku od ekranu.
Zignorowałam smarkulę i najłagodniej jak potrafiłam, zwróciłam się do jej siostry:
– Już dobrze, Basieńko, złapię cię, zobaczysz.
Uspokoiła się i z ufnością skoczyła w wyciągnięte ku niej ramiona. Zrzucając przy okazji jedno z ustawionych na górnej półce pudeł.
Choć impet dziewczynki omal nie zwalił mnie z nóg, zdołałam ochronić kuzyneczkę przed upadkiem i uchylić się przed spadającym kartonem.
– Co to? – Kasia odłożyła komórkę na bok, zainteresowawszy się rozsypaną po podłodze zawartością tekturowego skarbca.
Och, czego tam nie było! Kadzidełka woniejące tanim mydłem lub zwietrzałym cynamonem, barwne otoczaki półszlachetnych kamieni, muszle, maleńkie pęczki ziół, a nawet wysuszony konik morski.
Druga kuzynka uwolniła się z mojego uścisku niczym znudzony pieszczotami kociak.
– Nie mówimy babci! – zastrzegła, dołączywszy do siostry.
– Nie mówimy babci… – powtórzyłam bezmyślnie.
No tak, mogłam się spodziewać, że ani kolejne latka na karku, ani uroki macierzyństwa nie zdołają sprawić, by ciotka Diana dorosła i przestała się zajmować okultystycznymi bzdurami.
Korzystając z nieuwagi dzieci, wyłączyłam pootwierane przez Kaśkę aplikacje i schowałam telefon do kieszeni. Przycupnęłam na kanapie i obserwowałam grzebiące w wiedźmich śmieciach dziewczynki. Postanowiłam nie przeszkadzać kuzynkom – póki nie próbowały wpychać sobie kamyków do nosa lub suszek do oczu, nic im nie groziło.
– O! Badaj, co wydobyłam! – zawołała z tryumfem Basia, ściskając w dłoni wysłużoną psią obrożę, a ja postanowiłam ochrzanić chrzestną za granie w mmorgp-egi przy dzieciach.
– Ale śmiesznie pachnie! – zauważyła Kasia, gdy siostra podsunęła jej pasek pod nos. – Jak stary ser. I zapałki. I madzia.
Nie miałam pojęcia, kim jest dziwnie pachnąca Madzia.
– Dziewczyny, zostawcie, przecież to jest brudne! – syknęłam i odebrałam im nietypową zabawkę.
Obruszyły się nieco, ale postanowiłam nie zwracać uwagi na ich fochy. Dumałam przez chwilę, co w tajnym pudełku Diany robiła stara obroża. Przecież ciotka nigdy nie miała psa.
Przesunęłam palcami po skórzanym pasku i z obrzydzeniem zauważyłam tkwiącą przy klamrze kępkę rudej sierści.
Poczułam dławienie w gardle i napływające do oczu łzy.
Usiadłam ponownie. Zupełnie nie pojmowałam, skąd wziął się rozpierający skronie smutek. Nie potrafiłam powstrzymać się od łkania.
Dziewczynki znieruchomiały i przyglądały się mi zdziwione.
– Gosia? Czemu płaczesz? – zapytały chórem.
– Nie wiem! – wychlipałam. – Nie rozumiem, co się ze mną dzieje!
Czułam się idiotycznie – niczym bohaterka jakiejś durnowatej telenoweli lub którejś z ciocinych animek. Choć starałam się jak mogłam, nie zdołałam przezwyciężyć irracjonalnej rozpaczy.
Bliźniaczki wdrapały się na kanapę.
– Gosia, nie płacz… – poprosiła Baśka, tuląc się do mojego ramienia. W orzechowych oczach błyszczała szczera troska.
– Nie chcemy, żeby ci było smutno. – Kasia położyła mi głowę na udach. W roztargnieniu głaskałam jej jasne włosy. – Zobaczysz, wszystko posprzątamy. Nie płacz.
– To… To nie przez was – zapewniłam wzruszona. – Przepraszam. Jesteście takie kochane…
I rozkleiwszy się zupełnie, zaczęłam ryczeć jak nadpobudliwy bóbr.
***
Musiałam zasnąć, ukołysana własnym płaczem, a gdy obudziłam się, zamiast dziewczynek zobaczyłam siedzącą na brzegu kanapy chrzestną.
– Chodź na kolację, Bajaderko. Zrobiłam sushi. Twoje ulubione, z tuńczykiem i mango. Mama przywiozła ci rzeczy na zmianę i kosmetyczkę. Dzisiaj śpisz u nas, dziewczynki się uparły.
Ani słowa o zostawieniu małoletnich kuzynek bez nadzoru, braku wyobraźni czy niczym nieuzasadnionej histerii.
Wieczór spędziłyśmy w typowo babskim gronie, bo wujkowi wypadł dyżur. Mama została do dziewiątej, po czym wróciła do domu, pracować nad nowym projektem.
Ciotka położyła dziewczynki spać, a potem siedziałyśmy we dwie na tarasie i sączyłyśmy grasshoppera. Opowiadała mi, chyba po raz setny, głupawe historyjki z czasu swoich studiów i wypytywała o wykładowców.
Niby dobrze się bawiłam, a przecież czułam, że wszyscy chodzą wokół mnie na paluszkach, jakbym była wyjątkowo kruchą filiżanką, gotową pęknąć od byle hałasu.
***
Sen długo nie chciał przyjść. Pyzaty pełnią księżyc zalał gościnny pokój bladym, niepokojącym światłem. Łóżko nie należało do najwygodniejszych, ale przynajmniej nie skrzypiało, kiedy się wierciłam. Gdy zdesperowana odwróciłam się twarzą do okna, zrozumiałam, że śnię.
Na parapecie siedział nagi chłopak, mniej więcej w moim wieku, i przyglądał mi się z enigmatycznym uśmiechem. Miał wąski, grecki nos, orientalne rysy twarzy i cudownie zarysowane obojczyki. W księżycowym blasku nie dało się określić barwy sięgających ramion włosów, a jednak uznałam, że są rude. Żeby nie pozostawić wątpliwości co do onirycznego pochodzenia nocnego gościa, moja stuknięta podświadomość wyposażyła go w jadowicie żółte tęczówki i prostokątne, kozie źrenice.
Majak dostrzegł, że otworzyłam powieki, zsunął się z parapetu i podszedł do łóżka.
– O, jakżeś piękna, przyjaciółko moja, o jakżeś piękna! Jak nić purpurowa twoje wargi, a usta twoje pełne są wdzięku – powiedział.
Wyglądał niedorzecznie – z tymi lśniącymi, capimi oczami, z wyprężoną tęsknie męskością, cytujący ochrypłym głosem „Pieśń nad pieśniami”. Gdybym nie śniła, wybuchnęłabym śmiechem. Postanowiłam jednak zachować powagę i wykorzystać prezent od mojego id.
– Całuj mnie pocałunkami ust twoich, bo słodsza jest twoja miłość nad wino – wyszeptałam, odrzucając kołdrę i klękając na prześcieradle. – Wprowadź mnie, o królu, do swojej komnaty; będziemy się cieszyć i radować tobą, upajać się twoją miłością bardziej niż winem!
Musiałam go zaskoczyć, bo zawahał się i spoważniał. Nie pozwoliłam mu na ucieczkę – chwyciłam chłopaka za nadgarstek i poprowadziłam dłoń między moje uda. Prawie zachłysnął się powietrzem. I dobrze: jeszcze tego brakowało, żeby wytwór mej własnej wyobraźni zwiał przed kulminacją.
Rzeczywisty seks jak dotąd mnie rozczarował. Straciłam dziewictwo w czasie wakacji, powodowana bardziej ciekawością niż uczuciem. Pospieszny, bolesny stosunek nie miał w sobie ani odrobiny magii, którą obiecywali poeci. Niemal już zdołałam zapomnieć twarz tamtego nieszczęśnika i niesmak, który czułam rankiem. Niemal.
Obiecałam sobie, że następnym razem zrobię to z miłości, ale ta ostatnio omijała mnie szerokim łukiem.
Tym bardziej byłam wdzięczna opatrzności za wielce realistyczne sny.
Gapiłam się na onirycznego kochanka, rozkojarzona, aż wyszczerzył w uśmiechu ostre, niezupełnie ludzkie zęby, i poprosił:
– Odwróć ode mnie twoje oczy, bo mnie urzekają.
Przymknęłam powieki, a on pchnął mnie na poduszki. Musiał klęknąć nade mną, wsparty na dłoniach, bo poczułam, jak włosy widziadła łaskoczą mnie po piersiach, a kolana zaciskają wokół moich bioder.
– Twoje wargi ociekają miodem, miód i mleko są pod twoim językiem – szepnął, przesuwając palcem po moich zębach. Rozchyliłam je lekko, otwierając się na pocałunek. Język widziadła przepychał się z moim, tańczył po podniebieniu, łaskotał dziąsła.
Po chwili chłopak uniósł się, pomógł mi zdjąć koszulkę i przysiadł lekko na moich udach. Jęknęłam, czując obce ciepło w newralgicznym punkcie. Smukłe, silne palce błądziły po karku, pieściły dołek nad mostkiem.
– Jak wieża Dawidowa szyja twoja, wzniesiona na zdobycznych łupach. Piersi twoje – orzekł, ścisnąwszy je – jak dwoje koźląt, jak bliźniacze jagnięta gazeli, pasące się między liliami.
Zachichotałam i wygięłam się w łuk. Majak zacisnął wargi na sutku. Pławiłam się chwilę w słodkim otępieniu, a potem wymruczałam:
– Zerwij się, wietrze północy! Bywaj, wietrze południa! Niech umiłowany mój wejdzie do swego ogrodu i niech pożywa jego najwyborniejsze owoce.
Roześmiał się i posłusznie zmienił pozycję. Rozsunął delikatnie moje kolana. Westchnęłam, czując ciepły oddech na łonie. Wplotłam palce we włosy kochanka i przytrzymałam jego głowę między udami, dopóki mym ciałem nie targnął spazm rozkoszy.
Uniósł się na łokciu i mrużąc figlarnie oczy, powiedział:
– Wszedłem do mego ogrodu, sio… – Nie pozwoliłam mu dokończyć, zamykając usta gwałtownym pocałunkiem.
Smakował mną.
Objęłam go nogami w pasie i wtuliłam się desperacko w męską pierś. Gdy posuwistymi ruchami rozmywał granice mej jaźni, naszła mnie niezbyt przyjemna refleksja.
– Ja to gdzieś widziałam – seks wśród wersetów „Pieśni nad pieśniami”. Albo czytałam coś podobnego.
Spojrzał na mnie zdziwiony, lecz nie przerwał ani nie zwolnił.
– Wszystko już było – stwierdził pogodnie, napierając dłonią na pośladki.
Miał rację. W snach nie musiałam silić się na oryginalność. Dlatego, czując zbliżające się spełnienie, odrzuciłam głowę do tyłu i powiedziałam:
– Chwilo, trwaj!
Wraz z eksplozją orgazmu dopadły mnie wspomnienia.
Wpatrywałam się wstrząśnięta w niespodziewanie znajomą twarz.
– Azazel…
Mój mały, demoniczny koziołek przyzwany przypadkiem przez ciężarną wówczas chrzestną. Powiernik dziewczęcych marzeń. Najlepszy przyjaciel, w którego szorstką sierść wypłakiwałam wszelkie smutki i niepowodzenia. Mieszkaniec moich snów, któremu pewnego pięknego, jesiennego dnia postanowiłam zdjąć tłamszącą moc obrożę i przywrócić ludzką postać, bo uznałam, że jest mi droższy niż własna dusza. Ale wtedy…
– Otworzyłam memu umiłowanemu, lecz umiłowany mój odszedł i zniknął. Życie ze mnie uchodziło. Szukałam go, ale nie znalazłam; wołałam, ale mi nie odpowiedział. – Obserwowałam, jak koźle źrenice rozszerzają się z przerażenia. – Dlaczego mnie zostawiłeś? Dlaczego cię nie pamiętam? Dlaczego, Az?!
Odwrócił głowę.
– Bałem się ciebie skrzywdzić, Gosiu. Chciałem, żebyś była szczęśliwa. Żebyś pozostała człowiekiem. Poprosiłem Dianę, by uleczyła twoje wspomnienia. I zwiałem.
– Nie byłam szczęśliwa – warknęłam, wbijając palce w jego plecy. – Nie umiem być szczęśliwa bez ciebie, głupi capie! Nie rób mi tego więcej. Nie zostawiaj mnie!
Roześmiał się gorzko.
– Przeceniasz mnie, śliczna Małgorzato. Nie mam już w sobie dość siły ani litości, by od ciebie odejść.
– To dobrze – oświadczyłam, żałując, że wkrótce się obudzę.
***
Czułam na policzkach zasychające łzy. Nie miałam ochoty otwierać oczu. Kiedy jednak uchyliłam powieki, ujrzałam zatroskaną męską twarz.
Wierzgnęłam, zaskoczona, i zderzyłam się czołem z intruzem.
– Merda! – jęknął mój współspacz, masując nasadę nosa. – Czy zawsze musisz próbować przyprawić mnie o wstrząs mózgu?
Miał ludzkie, brązowe oczy i siekacze jak gość z reklamy Colgate, ale poza tym wyglądał zupełnie jak we śnie.
– Az? To naprawdę ty?
Spojrzał na mnie z politowaniem.
– Nie. Sąsiad z naprzeciwka. A miałem cię za inteligentną dziewczynę…
Nim zdążyłam mu odpyskować, drzwi do pokoju otwarły się, a w naszym kierunku pofrunęło kilka części męskiej garderoby. Pisnęłam i podciągnęłam kołdrę pod szyję.
– Dobra, gołąbki, koniec migdalenia! – mruknęła bezpardonowo chrzestna. – Ubierać się i ścielić łóżko. Migiem! Za pół godziny będzie tu babcia, trzeba zatrzeć ślady. Nie szczerz się głupio, Azazelu, i lepiej uważaj. Nie znam nikogo, kto rzucałby równie skuteczne klątwy, co moja dobroduszna i pobożna matka.
– Miło cię widzieć, Diano – powiedział, wciągając koszulkę wujka. – Nie przypuszczałem, że jesteś dość silna, by ściągnąć mnie tu wbrew woli.
– To nie ja cię tu ściągnęłam – wyjaśniła stropiona. – Dziewczynki martwiły się o Gosię i wypytywały o tę głupią obrożę. No, może wyrwało mi się coś w stylu: „Mógłbyś wrócić, głupi capie”. A one zaczęły mnie przedrzeźniać i… – Zamilkła, ale zaraz odzyskała rezon. – Noż, kurde, jak durny musi być demon, by słuchać pięciolatek?! A ty, Bajaderko, gdy już bzykasz się na obcym terenie, staraj się być ciszej. W tym domu są dzieci!
Gdyby dało się umrzeć ze wstydu, padłabym martwa. Skąd miałam wiedzieć? Sen wydawał się bardziej nierealny niż ten o rybnych lodach.
– Przepraszam… – bąknęłam. – Ciociu, czy to znaczy, że Az zostaje?
Skrzywiła się lekko.
– Na to niestety wygląda. Nie ciesz się, piekielniku – zastrzegła. – Ty lepiej myśl, jak przeżyjesz ślub kościelny!
– Że… co? – wyjąkał zbaraniały Az.
Chrzestna spojrzała na niego z mściwą satysfakcją.
– Ha! Czyli myślałeś, że możesz zbałamucić moją Bajaderkę i nadal wieść żywot wiecznego singla? Niedoczekanie!
– Ale… Kościelny?! Oszalałaś?!
– A co sobie wyobrażałeś, głupi capie? My tu jesteśmy porządną, katolicką rodziną!
Uniosła dumnie głowę i wyszła, trzaskając drzwiami.
Zostałam sam na sam z śmiertelnie przerażonym demonem.