Abdiel i Jon przeczekiwali skwar wczesnego popołudnia w cieniu oliwnego gaju. Po obiedzie i krótkiej sjeście, znowu, aż do zmierzchu, czekała ich praca przy zbiorze fasoli.
Wcale nie należała do łatwych… Co prawda, w tym roku łodygi wyrosły wyjątkowo wysokie, więc nie musieli zbytnio się schylać, ale pole naprawdę imponowało obszarem, no i obrodziło zatrzęsienie długich strąków z grubymi ziarnami. A ciągle tworzyły się nowe.
Jednostajna praca od świtu szybko powodowała znużenie – skłonić ciało, odciąć garść strąków, włożyć do zawieszonego na szyi koszyka, znowu się pochylić, zebrać kolejny tuzin, przejść krok dalej… Odnieść wypełnioną po brzegi kobiałkę, wysypać zawartość do pokaźnego wora i wrócić. I tak bez chwili przerwy, w rosnącym blasku nieboskłonu i wzmagającym się upale, aż ciału prawie zabraknie potu, a mięśnie karku i rąk zesztywnieją ze znużenia.
Saduceusze z Rady Starszych bardzo cenili fasolę, a wszyscy uznawali, że słusznie. Szybko wypełniała żołądek, dając poczucie sytości. Owocowała prawie bez przerwy, należało tylko stale zrywać żółciejące strąki. Wymagała też wielu zabiegów – nawadniania, usuwania chwastów, przywiązywania rozwijających się pędów do wbitych w ziemię kijów – ale jej uprawa naprawdę się opłacała. Mączyste ziarna dawały też coś, o czym saduceusze wspominali z uśmiechem – siłę.
– Jeżeli chcemy zdobyć przyrzeczony przez Boga Kanaan, musimy być mocniejsi od mieszkańców ziemi obfitości, czczących tylko doczesne uciechy, żyjących w grzechu – nadmieniali z naciskiem. – Może nawet fasola jest darem Stwórcy, bo dawniej jej nie sadziliśmy. Może Jahwe ustalił jej formę i zapewnił tak długą i obfitą płodność…
Teraz jednak obaj mężczyźni odpoczywali. Mieli tutaj wszystko, czego potrzebowali. Dawno już zagospodarowali spory przestwór ziemi pośrodku szachownicy pól, oddany ich wiosce w użytkowanie przez Radę Starszych. W namiocie ze skór leżały derki, poduszki wypchane słomą i sianem, płachty tkanin służące za nakrycia, jeżeli nocowali. W odległym zaledwie o krok strumyku chłodził się bukłak z winem, a w przeniesionej z wioski skrzyni przechowywali talerze, kubki i cenny woreczek soli. Miecze i hełmy zawiesili na ożebrowaniu schronienia. Przydawały się – niekiedy zjawiali się złodzieje zbiorów i trzeba było ich odstraszyć. Czasami próbowano przesunąć znaki graniczne – wtedy wrzask i szczęk dobywanego oręża szybko robiły swoje.
Kiedyś zażarcie dyskutowali, czy naprawdę tutaj przydadzą się ciężkie i długie ostrza, uwierające głowy szyszaki i grube tarcze. Abdiel twierdził, że wystarczą tęgie pałki. Jon przypomniał jednak coś, o czym wspominano rzadko, ledwie półgębkiem i z wyraźnym strachem – o wysłannikach Otchłani. Sługach ciemności, pomiocie Szatana, jak często ich nazywano. Dawno nie widziano demonów zła, jednakże wiosną, zaraz po orce, na skibach ziemi znowu pojawiły się głębokie ślady ich stóp.
– Przeklętych mieszkańców Otchłani nie odstraszą grube kije, nabijane metalowymi szpicami… – odpowiedział wtedy Jon. – Okrywają ciała płytami z metalu. Lepiej mieć pod ręką prawdziwą broń, przenikającą przez ich osłony.
Abdiel wysłuchał przyjaciela, pomilczał chwilę, a potem aprobująco pokiwał głową. Następnego dnia przenieśli do namiotu jeszcze kilka włóczni z ciężkimi grotami, dwa łuki i spory zapas strzał.
Małe ognisko paliło się prawie bez dymu, podgrzewając sagan ze strawą. Wszystko tchnęło spokojem upalnego i sennego dnia. Całkiem niedaleko skowronek wyśpiewywał swoją ptasią melodyjkę.
– W tym roku rośliny tak obwieszone, że gną się prawie do ziemi – Jon wsadził łyżkę do garnka. Pociągnął nosem, wciągając zapach bulgoczącej potrawy. Szczupłą twarz z bródką rozświetlił uśmiech zadowolenia. – Doskonały plon. Zasługa naszej pracy przy nawadnianiu i pięknej pogody – nieboskłon od miesięcy bez chmurek… Łaska Boga, pana naszego. Opiekuje się wybranym ludem.
Drugą ręką przeżegnał się pośpiesznie. Po brodzie pociekł sos z wkładanego do ust drewnianego sztućca. Jon wytarł ją dłonią, a potem starannie wylizał palce.
– Abdi, nie czytaj tego przeklętego gówna – rzucił, nakładając na talerze obfite porcje. – Ktoś zauważy, że studiujesz zakazane pismo. Wielu za jego głoszenie skończyło na krzyżu. Mieli szczęście, jeżeli tylko ucięto im język albo ukamienowano.
Zatarł dłonie, przyglądając się kopiatym zestawom jedzenia. Jon, tak jak wszyscy członkowie plemienia, bał się głodu. Obfitość południowego posiłku wzbudzała u rosłego mężczyzny szczere zadowolenie, a nawet może i zachwyt.
– Nie taka znowu zła śmierć – ciągnął, ważąc w dłoni woreczek soli. Nie zostało jej już dużo, a sporo kosztowała. – Ktoś trafi sporym odłamkiem skały w głowę, tracisz zmysły i nic nie czujesz. Nawet wtedy, gdy dobijają cię maczugami.
Cynową warząchwią obficie dolał sosu do talerzy, a potem dołożył po kilka kawałków mięsa. Mieli pracy na parę dni, więc od razu przyrządzili sporo jedzenia.
Jon uśmiechnął się szeroko, błyskając białymi zębami. Wiedział, że ładnie wyglądają i lubił je pokazywać.
– Myśl o Święcie Płodności – kontynuował. Oblizał wargi. – Mamy wyśmienite zbiory, więc pewnie saduceusze zezwolą na większą ilość kopulacji. Może też wyrażą zgodę na mój ożenek… Jestem zdrowy, pracowity, mam ciało bez żadnej skazy. Umiem walczyć… Te wypociny o drzwiach – pogardliwe prychnięcie przerwało wypowiedź – nadają się tylko do jednego: podtarcia dupy. Zajmij się lepiej posiłkiem, pysznie pachnie.
Dłonią o wyrobionych pracą, mocnych palcach przeczesał grzywę płomieniście rudych włosów.
Długa do ramion czupryna Jona budziła podziw dziewczyn, co napawało go nieskrywaną dumą. Parę lat temu nabył grzebień z rzadkiego i drogiego metalu – ołowiu – i nie żałował nabytku. Codziennie czesana rudawa fryzura zyskiwała coraz bardziej płomienistą barwę. Dziewczyny lubiły szczotkować poplątane i grube włosy wyrośniętego i muskularnego wieśniaka, często szepcąc mu do ucha:
– Pamiętasz o Dniu Płodności? Spotkajmy się wtedy, gdzieś w zacisznym miejscu…
Abdiel, milcząc, wziął do ręki zapisaną drobnym, ale starannym pismem kartę papieru. Kiedyś zwierzył się Jonowi, że podziwia pracę kopisty, jego odwagę i samozaparcie – ujęty przez strażników Rady Starszych, nikogo nie wydał, choć obiecywano mu ocalenie życia. Skazany na ukamienowanie, zginął mężnie, wrzeszcząc:
– Głupcy, jesteśmy ludzką mierzwą, przewożoną nie wiadomo przez kogo, nie wiadomo, po co, i nie wiadomo, dokąd! Wyzwólmy się i osiągnijmy nirwanę!
Krzyczał do chwili, gdy jeden ze strażników saduceuszy nie wepchnął mu knebla do ust, a potem roztrzaskał głowę metalowym drągiem, służącym do wymierzania pospolitym łotrzykom kary łamania kości.
Jon i Abdiel też ciskali kamieniami. Gdy wracali do swoich sadyb, Abdiel spostrzegł leżący w kępie tamaryszków gruby zbiór kart, przewiązanych sznurem. Jeden rzut oka wystarczył, żeby domyślił się, co znalazł – zakazany traktat, źródło herezji, przypowieść szerzoną przez odszczepieńców i zaprzańców. Księgę, kwestionującą prawie wszystko, w co żarliwie wierzono. Ktoś, przestraszony widokiem kaźni, wyrzucił arkusze papieru, mogące doprowadzić go przed sąd saduceuszy – i pozbawić życia.
Abdiel, po prostu z ciekawości, przejrzał pierwsze trzy karty – a potem ukradkiem, nocami, przestudiował traktat o drzwiach do końca. Teraz czytał go już po raz czwarty, niekiedy coś podkreślając zaostrzoną trzcinką, maczaną w rozwodnionej sadzy.
Ten chudy, żylasty mężczyzna z wydatnym, orlim nosem i policzkiem przeciętym blizną nie musiał teraz pomagać Jonowi – o brzasku przygotował jedzenie. Jon wykonywał swoją część pracy – gotowanie.
Widać było, że posiadanie i studiowanie przez Abdiela wyklętego dzieła bardzo męczy Jona.
– Drzwi… – kontynuował po chwili przerwy z tą samą nutą pogardy. – Nirwana… Pieprzenie. Jesteśmy jak bracia, nie wydam cię, jednak spal ten traktat. I dlaczego wertujesz go w biały dzień? Dopraszasz się, żeby ktoś doniósł o twojej głupiej pasji strażnikom saduceuszy.
Splunął na ziemię.
Abdiel odłożył na bok gęsto zapisaną kartę i zabrał się za studiowanie kolejnej. Jadł wolno, jakby stojący przez nim talerz fasoli z mięsem niespecjalnie go interesował.
– Nikt nawet nie pomyśli, że ktoś jest tak szalony, iż czyta o drzwiach tam, gdzie wszyscy go widzą – zauważył sucho. – Każdy powie, ze pilnie przypominam sobie którąś z przypowieści o Bogu naszym jedynym, aby skomentować ją w dniu sabatu.
Jon pokiwał głową. Abdiel, zasłużony weteran wojen z Kananejczykami, często dostępował zaszczytu omawiania przypowieści w wioskowej świątyni. Słuchano go z uwagą.
Abdiel zebrał jednak arkusze, owinął spłachciem tkaniny i włożył do kosza z owocami, przekładając na wierzch z tuzin dorodnych pomarańcz. Z dziwnym uśmiechem przypatrywał się Jonowi.
– Ciekawa rozprawa filozoficzna… – podjął po chwili. – Nie pojmuję, czemu Rada Starszych grozi jej twórcy stosem. Czemu zakazała czytania jego dzieła… On tylko twierdzi, że nasz świat jest skończony. Podaje dowody…
Niespodziewanie zamilkł. Zdawał się głęboko nad czymś zastanawiać.
– Przypuszcza, że jesteśmy jednak cząstką świata nieskończonego – ciągnął z widocznym namysłem. – I że istnieje łącze z tym światem. Przejście, może jedno z wielu… Nazywa je drzwiami. W tym duchu objaśnia wiele znanych legend. Pisze, że kiedyś już sprawdzono, iż drzwi naprawdę istnieją. Ich otwarcie przeniesie nas wszystkich do świata nirwany, wypełniającej nieskończoność. W tym naprawdę nie ma nic obrazoburczego – Abdiel pokręcił głową. Wzruszył ramionami. – Ciekawa teoria… Saduceusze przesadzają, nie rozumiem, dlaczego.
Uśmiechnął się z zakłopotaniem.
Skowronek znowu podjął swój dźwięcznie brzmiący zaśpiew. Przez długą chwilę uważnie słuchali skrzydlatego śpiewaka, może chwalącego obfitość zbiorów z wioskowych pól.
– Taa… – Jon z szyderczym uśmiechem wrócił do rozmowy. Znowu prychnął. – Spojrzyj no tylko!
Nożem do usuwania łyka wskazał przestrzeń przed sobą.
Pola fasoli, owsa i jęczmienia ciągnęły się aż po horyzont, przedzielone kępami drzew owocowych i zagonami z gęstwą tyczek podtrzymujących pędy winorośli. Wiał łagodny wietrzyk, tonujący upał.
Całkiem niedaleko, tuż za granicznym kopcem, wytyczającym domenę sąsiedniego sioła, łysawy mężczyzna w chitonie obchodził rozległą połać ziemi z niskim i rzadko rosnącym żytem. Wznosząc ręce, przeklinał tak donośnie, że Abdiel i Jon dobrze go słyszeli.
– Im nie obrodziło… – Jon krótko skwitował złorzeczenia. – Głupcy, nie przyłożyli się do pracy. Nie słuchali wskazań swojej rady, nie chwalili ze szczerego serca Pana, nie oddali mu umysłów i dusz… Zostali ukarani.
W glosie mężczyzny z bujną czupryną rudych włosów brzmiało niezachwiane przekonanie o słuszności wypowiadanych zdań.
– Jesienią upieką niewiele jęczmiennych placków i chleba – kontynuował. – Ich dzieci zapłaczą z głodu… Jeżeli wprowadzą porcjowanie jedzenia, najstarsi wymrą, a ich ciała użyźnią jałową glebę. W przyszłym roku osiągną obfitsze plony.
Ze smakiem oblizał łyżkę.
– Gdybyśmy wreszcie zdobyli przyrzeczoną nam ziemię Kanaan – stwierdził z nutą tęsknoty w głosie – ziemię obiecaną, zmieniłoby się wszystko. Żylibyśmy szczęśliwie w krainie obfitości.
Oczy Jona błysnęły.
Oboje odwrócili wzrok. Wiele razy widzieli już takie obrazy ludzkiej rozpaczy – i sami je przeżywali.
– Tak jest wszędzie. – Jon z wyraźną złością wrócił do wątku rozmowy. – Dostrzegasz gdzieś jakieś drzwi? Brednie! Ten pieprzony filozof siedzi teraz w jamie w ziemi i pewnie skamle o miskę strawy, czekając na proces.
Niespodziewanie zachichotał, jakby przywołany słowami obraz człowieka, błagającego o kęs jedzenia, bardzo go rozbawił.
– Jego domostwo zburzono – perorował dalej. – Słuszna kara, nie można ludziom mącić w głowach. Głupi wypierdek naplótł bzdur, a ty się nimi zachwycasz!
Pokręcił głową.
– Ten pisarzyna pewnie nie umie zarżnąć jagnięcia i podzielić tuszy. – Kawałkiem chleba Jon zbierał resztki sosu. Wszyscy wiedzieli i pamiętali, że nawet krztyna pożywienia nie może się zmarnować. – Abdi – ciągnął rozmarzonym tonem – lepiej pomyśl o Święcie Płodności. O bachanaliach… Strugach lejącego się wina, pieczonych jagniątkach, tańcach nagich dziewczyn… O ich piersiach, brzuchach i kępach włosów – wiesz gdzie. Gdy przypominam sobie zeszłoroczną noc, od razu kutas mi staje.
Zaśmiał się rubasznie, klepiąc po brzuchu. Bezdźwięcznie poruszał teraz wargami i po kolei podnosił place, jakby coś pilnie rachował, może dni, pozostałe do nadejścia upragnionego Święta Płodności.
– Zauważyłeś, że staje nam tylko raz w roku? – Abdiel podał towarzyszowi pomarańczę. Uśmiechnął się kpiarskim skrzywieniem warg. – Tylko raz, jakbyśmy przeżywali zwierzęcą ruję… Nie sądzisz, ze to dziwna sprawa? Powiedz mi jeszcze jedno – co jest dalej, za wytęsknioną i wymarzoną krainą Kanaan, jak twierdzą saduceusze, przyrzeczona nam przez Boga? Co? Wiesz?
Oczy Abdiela też teraz błysnęły. Ciągnął dalej, cichym, ale pewnie brzmiącym głosem:
– Nikt tego nie wie, nawet saduceusze. Pewnie właśnie tam ulokowano drzwi. Może nawet znajdują się za Otchłanią… Albo tuż przed nią. Myślę o tym, żeby je odnaleźć.
Niecierpliwym gestem potarł bliznę na policzku, jakby znowu w starej ranie odczuwał ból.
W plemiennych wioskach szanowano Abdiela za odwagę i męstwo, okazywane podczas prób podboju ziemi Kanaan. Rada Starszych ceniła jego doświadczenie i przemyślność, coraz częściej powierzając mu przewodzenie niebezpiecznym misjom zwiadowczym. Wiele takich wypraw nigdy nie powróciło, a o ich członkach słuch zaginął.
– Ciała naszych braci poćwiartowano i wrzucono do dołów z gnojem, żeby wzbogaciły cenny nawóz… – skwitował któryś z saduceuszy, gdy stracono już nadzieję na powrót jednej z wypraw. – Ich ofiara nie poszła jednak na marne. W każdym kłosie pszenicy znajdzie się niebawem cząstka ich cielesnych powłok, bo dusze z pewnością trafiły do raju. Wypieczony z tej mąki chleb jeszcze zjedzą Kananejczycy, kiedyś jednak nas nasyci…
Wyprawy pod wodzą Abdiela kończyły się szczęśliwie. Wracały, niejednokrotnie z posieczonymi i broczącymi krwią uczestnikami – ale powracały. Abdiel nigdy nie zostawiał ciał poległych towarzyszy – nakazywał je, mimo fetoru rozkładających się zwłok, zabierać ze sobą. Ekspedycje przynosiły ważne wieści – o położeniu studni z wodą na Spalonych Ziemiach, tam cenniejszych od złota, sile grodów Kananejczyków – wznosili ich coraz więcej – wysokości i grubości murów, liczbie wież, rodzajach uzbrojenia.
Rada Starszych z wielką uwagą wysłuchiwała sprawozdań wysokiego, żylastego mężczyzny, cieszącego się coraz większą estymą. Długo przetrawiano twierdzenia Abdiela, że strażnicy Otchłani porzucili Spalone Ziemie.
– Napotkaliśmy ich zaledwie kilku. I tak jest za każdym razem – z niezachwianą pewnością siebie Abdiel wyjaśniał saduceuszom budzącą zdziwienie opinię. – W każdym rozpoznaniu… Wyglądało na to, że tylko sprawdzają, czy ktoś jednak nie osiedlił się w lepiej zachowanych częściach. Nie zwracali na nas uwagi. Znając położenie ocalałych źródeł wody, przejdziemy skażoną grzechem ziemię bez kłopotów.
Zarządzone dodatkowe misje potwierdziły prawdziwość tych spostrzeżeń. Skażone Ziemie ziały pustką.
– Nie ma tam już dusz do porywania w ognie Otchłani, zabrakło ciał do ćwiartowania żywcem. Cóż mieliby tam dalej robić? Po co pilnować żużla, żwiru i piachu? Po co strzec pustki? – Jeden z saduceuszy, kiwając głową, podał zaskakująco proste wyjaśnienie dziwnego zjawiska. – Jeśli tak jest, jedna z przeszkód do podbicia Kanaanu obróciła się w proch. Zniknęła…
W ostatniej wyprawie wojenne szczęście opuściło jednak Abdiela. Jego oddział, już w drodze powrotnej, wpadł w zasadzkę. Wyrwali się z okrążenia, przebili przez mur włóczni, mieczy i toporów, lecz cios siekiery dosięgnął hełmu dowódcy. Ciężki szłom wytrzymał, ostrze ześlizgnęło się, ale rozorało policzek.
Broczący krwią Abdiel mógł biec, a potem iść – i dzięki temu ocalał. Początkowo wydawało się, że szybko dojdzie do siebie. Jednak rana coraz bardziej się paskudziła, a ciało trawiła wysoka gorączka. Zaczął majaczyć. Gwałtownie chudł.
– Zepsuta krew… – orzekł wioskowy znachor, badający nieprzytomnego wojownika. – Możliwe, że Kananejczycy zanurzają teraz oręż w kadziach w trucizną. Nie wiadomo, czy przeżyje.
Nakazał stosowanie okładów z chleba ugniatanego z pajęczynami. Nie żałowano dla Abdiela cennego pieczywa, a stajnie i chlewy oczyszczono z owoców pracy pająków.
Abdiel wydobrzał, jednakże zmienił się. Stał się milkliwy. Wydawało się, że nieprzerwanie o czymś myśli. Niekiedy mówił sam do siebie, jakby powtarzał – albo formułował – spostrzeżenia, zrodzone podczas tych tylko jemu znanych rozważań. Pracował chętnie, znowu pokazując swoją tężyznę. Na zadawane przez saduceuszy pytania, kiedy podejmie następną wyprawę, z nikłym uśmiechem odpowiadał, ze jeszcze nie jest gotowy. Ponownie zamknął się w sobie, ze zmarszczonym czołem i zaciśniętymi wargami głęboko nad czymś medytując.
Wtedy właśnie znalazł wyklęty traktat.
Teraz też odłożył pomarańczę, zacisnął usta, podparł ręką podbródek, wpatrując się w przestwór pól, jakby dostrzegł w nich coś niezwykle interesującego. Poruszał ustami, pewnie w myślach znowu formułując jakieś wnioski.
– Dalej są Spalone Ziemie, zwane też Skażonymi, zniszczone ogniem pustkowie, pas gruntów oddzielających nasze plemię od żyznych ziem Kanaanu. – Jon przerwał ciszę. Mówił tak, jakby tłumaczył dziecku oczywistą prawdę. – Abdielu, przecież wiesz o tym… Pewnie dalej istnieją kolejne krainy, już nam nieznane. Na końcu znajdziesz bezkresną Otchłań, siedlisko sług ciemności, pomiotu Szatana. Porywają grzeszników, niedowiarków, ludzi żyjących bez Boga.
Jon pośpiesznie przeżegnał się.
– Dręczą ich, ćwiartują za życia, aż nie skonają w okrutnych mękach… – Przerwał, aby nabrać na łyżkę spory kawałek mięsiwa. – Tak samo czynią z ich duszami.
Przełknął, z widocznym smakiem oblizał wargi i rzucił zdecydowanym tonem:
– Wiernych wierze chroni jednak nasz Stwórca. Nasz Bóg jedyny i Pan. Abdielu, opamiętaj się! Wszyscy o tym wiedzą!
– Nieprawda!
Człowiek z blizną na policzku zerwał się z zydla.
– Nieprawda… – powtórzył głuchym głosem. – Powiem ci coś, czego nie przekazałem saduceuszom, bo i tak by mi nie uwierzyli. Pewnej nocy szedłem samotnie na czele oddziału, wyprzedzając moich ludzi o jakieś parędziesiąt kroków. Byłeś wtedy z nami… Jak zwykle, sprawdzałem, czy stary gościniec wolny. Napotkałem ich – napotkałem wysłanników Otchłani. Prawda, że ledwie kilku. Nie uwierzysz, ale oni nie zwracali na mnie uwagi! Cofnąłem się i wpadłem jeszcze na dwóch. Stali o trzy kroki ode mnie, na wyciągnięcie ręki. Zrobili mi przejście, a potem odeszli! Zacząłem zastanawiać się, czemu tak postąpili – i nie znajdowałem wytłumaczenia. Dzisiaj – tak…
Jon pokręcił głową. Wykrzywił wargi w szyderczym uśmiechu.
– Coś nadal zatruwa twój umysł, może resztki zepsutej krwi – rzucił oschle. – Z twojej duszy nie mieliby pożytku, bo jesteś prawowiernym synem wybranego przez Boga plemienia. Może lękali się walki, może zajmowały ich inne sprawy…
Rudowłosy wieśniak znowu mówił tak, jakby komuś tłumaczył proste zjawisko, niepojęte tylko dla jeszcze niezbyt rozgarniętego młodzieniaszka.
– Istnieje wiele wytłumaczeń tego dziwnego zachowania – stwierdził z przekonaniem. – Przestań czytać ten przeklęty traktat – podkreślił z naciskiem – zniszcz go, a wtedy szybko dojdziesz do siebie. Myśl o kolejnej wyprawie. Myśl o Święcie Płodności. Każda dziewczyna z rozkoszą przyjmie twoje nasienie.
Przeciągnął się, szeroko rozkładając ramiona. Zbliżała się najpiękniejsza chwila znojnego dnia – poobiednia drzemka i już się do niej przygotowywał.
Jon niekiedy dołączał do oddziału zwiadowczego – i cieszył się dobrą reputacją. Słuchał poleceń, bez protestów przyjmował niesienie tobołu z pożywieniem i bukłaków z wodą. Wykonywał zadania tragarza, ale w razie potrzeby mężnie stawał do walki. Nie rwał się do boju, ale i nie tchórzył. Bez szemrania wykonywał zwykłe, jednak konieczne zadania, więc, jeżeli się zgłosił, w hufcu zwiadowców witano go z otwartymi rękoma.
Teraz najwyraźniej nie przejawiał ochoty na wspominanie niedawnej misji i roztrząsanie dziwnego zachowania pomocników Szatana. Może chciał zakończyć dziwne wynurzenia Abdiela.
Ten wcale nie zamierzał przestać. Gdy Jon umilkł, podjął swoje wynurzenia, z namysłem, jakby zastanawiał się nad każdym zdaniem:
– Zastanowiło mnie potem jeszcze coś innego… Nie wiem, Jonie, czy w zamęcie walki spostrzegłeś, że gdy wpadliśmy w zasadzkę Kananejczyków, z boku pojawili się wysłannicy Otchłani. Przeraziłem się…
Mówił z zamkniętymi oczyma, jakby pod powiekami przywoływał obraz rozległych hałd żużla, pozostałości dawnych kamiennych domostw, zwalisk głazów, nadal dyszących żarem, wzgórków wysuszonego do cna piachu, przenoszonego wiatrem. I widok demonów, zawsze budzących przerażenie swoją mocą.
– A oni stali… Tylko patrzyli, tak jak my oglądamy dwa byczki, ścierające się o młodą jałówkę… – Abdiel przetarł dłonią twarz. Otrząsnął się, może chcąc pozbyć się męczącego go obrazu krwawego starcia. – Zrozumiałem, że oni nas oceniają… Zacząłem się zastanawiać, dlaczego? Przecież są sługami Otchłani, polują na ciała i dusze…Nie zrobili nawet kroku, choc mgli zgarnąć łatwy łup.
Abdiel wyjął z koszyka wyjątkowo dorodną pomarańczę. Obracając w palcach owoc, uważnie mu się przyglądał. Rozejrzał się dookoła, chyba jednak sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu.
– Nie znałem odpowiedzi… – ciągnął cicho, prawie szeptem. – Do czasu, kiedy nie przeczytałem traktatu. Ktoś nas hoduje, ktoś nas dobiera, jak najlepsze i najtęższe sztuki w stadzie, ktoś nas lepi tak, jak pragnie. Jak sobie wymarzył… Wszystkie przypowieści o Otchłani oszukują nas. Ona istnieje – głos nabrał mocy – bo napotykamy sługi Ciemności, jednak cel tego istnienia jest inny. Jeszcze nie wiem, jaki… Może właśnie tam ukryto drzwi? Otchłań wcale nie musi być siedliszczem upadłych aniołów pod wodzą Szatana. Jest czymś zupełnie innym – zaporą na drodze do nirwany.
Wolno pokiwał głową.
Jon patrzył na niego w milczeniu z pobladłą twarzą.
Wielokolorowy motylek przysiadł na stoliku i po chwili odleciał.
– Abdielu, Abdielu…. Bluźnisz. – Jon zmierzwił włosy. Odsunął cynowy talerz, lśniący niczym lustro – kromką chleba wyczyścił go dokładnie. Łamał teraz jedyną pozostałość pajdy, twardą i wypieczoną skórkę. – Trucizna Kananejczyków wciąż krąży w twoich żyłach…
Mocno zabębnił palcami po stole. Wzdychając, nad czymś głęboko się zastanawiał.
– Kiedyś mnie uratowałeś… – stwierdził w rytm powolnych uderzeń zrogowaciałych paznokci o blat. Brzmiały jak dziwny werbel. – Poraniono mnie, nie mogłem zrobić kroku. Nakazałeś sporządzić nosidła z gałęzi i ponieść do wioski, więc nikomu nic nie opowiem. W ten sposób będziemy kwita. Życie za życie, bo gdybym szepnął saduceuszom choćby słówko…
Wolno pokiwał głową, jakby potwierdzał podjętą przed chwilą decyzję.
Abdiel uśmiechnął się lekko.
– Nie marnuj pożywienia – rzucił, podejmując z ziemi cząstki chlebowej skórki. – Nie zostawiam rannych na zatracenie. Zabieramy ciała poległych. Jeśli widzę, że ktoś nie przeżyje, dobijamy go. Dobrze o tym wiesz…
Żuł starannie resztkę pieczywa. Dłonią zgarnął ze stolika okruchy i połknął.
– Czyż nie tego uczymy się całe życie? – podjął po chwili. – Jeżeli chcesz mieć pod dostatkiem pszennego chleba, zdobądź ziemię Kanaan. Wyrżnij wszystkich mieszkańców przyobiecanej przez Boga krainy obfitości… Nie marnuj nawet ciała zmarłego towarzysza – też użyźni pola. Tego także się uczymy – i w to wierzymy. Kanony naszej wiary…
Zaśmiał się szyderczo, jakby coś bardzo go rozbawiło, choć jego śmiech nie brzmiał wesoło.
– Abdi, uważaj… – W głosie Jona zabrzmiała nieudawana troska. Palce mężczyzny znowu podjęły wystukiwanie dziwnego rytmu. – Czytasz traktat, ale tylko ja wiem o tym. Niekiedy dyskutujesz z sąsiadami. Zaczynają dziwić się twoim słowom. Kładą je jeszcze na karb odniesionej rany, zatrutego ciała – już prawie witałeś się ze śmiercią. Jednak szybko zmienią osąd, jeśli nieprzerwanie będziesz wygadywał bluźniercze słowa – i równie szybko o brzasku wyrwą cię ze snu strażnicy saduceuszy.
Abdiel wzruszył ramionami. Założył dłonie za głową i przeniósł wrok na zasnuty mgiełką widnokrąg. Zdawał się nie słuchać Jona.
– Stos pewnie cię ominie, bo nie ty napisałeś ten przeklęty traktat – ciągnął Jon. – Za szerzenie herezji możesz jednak zawisnąć na krzyżu. Proszę, wsadź te karteluchy do wychodka, tam jest ich miejsce. Wtedy szybko dojdziesz do siebie.
Przerwał, żeby nabrać tchu.
– Jesteś znany i wszyscy cię cenią – mówił z namysłem. – Rada Starszych i na takich ma właściwy sposób – kastrację. Karę dla szaleńców i ludzi niegodnych potomstwa… Czasami wykonują ją tępym nożem. Wtedy będziesz mógł cienkim głosikiem opowiadać o traktacie, a i tak nikt cię nie posłucha, najwyżej splunie w twarz – głupków nikt nie słucha… Nikt nie zwraca uwagi na bredzenie takich wioskowych wywłok, czyszczących kloaki, ciągnących wozy i radła, a potem cieszących się z łaskawie rzuconego kęsa pożywienia. Możliwe, że w uznaniu dawnych zasług jednak wyślą cię na krzyż.
Abdiel wstał i przeszedł kilka kroków. Wyciągnął ze strumyka zapomniany bukłak z winem.
– Drzwi… – kontynuował cicho Jon, sięgając po kubki. – Nirwana… Abdielu, gdy zdobędziemy Kanaan, będziemy żyć jak w raju. Ja niebawem pewnie się ożenię, a może nawet kiedyś stanę członkiem Rady Starszych. Nie chciałbym cię wtedy sądzić, ale może będę musiał. Może będę musiał…
Przez chwilę milczeli. Ciszę przerywało turkotanie kół małego wozu, ciągniętego przez osła po kamienistej drodze – i piskliwe śmiechy dziewczyn, idących za zaprzęgiem i pilnujących, żeby nie zsunęły się worki z fasolą.
Rozprawiały o czymś żywo. Jon przyglądał się im tęsknym wzrokiem.
– Skąd się wziął wyraz bachanalie? – rzucił nagle Abdiel. Jego oczy błysnęły. – Nikt go nie rozumie, a wszyscy używają… Skąd? Wiesz?
– Historia człowieka jest długa. – Jon przeniósł wzrok na towarzysza. – Nie wszystko pamiętamy… Jednakże wiele wiemy. Podam przykład.
Nagle na twarzy Jona odbił się wyraz zaskoczenia. Zamrugał, a potem z widocznym zdziwieniem potrząsnął głową. Może nagle zdał sobie sprawę, że nie potrafi przywołać żadnego zdarzenia z dawnej historii człowieka oprócz pospolitych wspominków z życia rodzinnego sioła.
Pośpiesznie wypowiedział, prawie błagalnym tonem ostatnie zdanie:
– Druhu mój i przyjacielu, proszę, nie myśl o tych bzdurach… Śmierć na krzyżu naprawdę nie jest przyjemna. Oglądałeś ją i dobrze o tym wiesz…
– Wiem, dlatego jutro o brzasku wyruszę w daleką drogę. – Abdiel wstał i przeciągnął się, szeroko rozkładając ramiona. – Wszystko już przygotowałem… Właśnie z tego powodu rozmawiam z tobą tak szczerze. Sprawdzę, czy drzwi istnieją. Jeśli nie uda się ich odszukać, osiądę gdzieś daleko. Może dowiem się, kim naprawdę są wysłannicy Otchłani. Wtedy dopiszę dalszą część traktatu…
Skowronek po raz trzeci podjął swój zaśpiew, pewnie obwieszczając, że i on cieszy się z obfitości pożywienia.
***
Abdiel wędrował wiele dni, żeby odszukać drzwi, tak długo, że już dokładnie nie pamiętał, kiedy wyruszył.
Bez kłopotów przebył Spalone Ziemie. Znał i pamiętał szlaki, prowadzące od ukrytego w skałach źródła do następnego wodnego oczka, od groty, będącej w dzień schronieniem dla jego dawnego oddziału, do obszernej jamy, nakrytej płytami spieczonego na kamień żużla. Stanowiła kolejne miejsce spoczynku. Przypowieści podawały, że kiedyś istniały tutaj zasobne miasta, zapełnione ludźmi pełnymi pychy, tarzającymi się w grzechu, bez przerwy oddającymi się kopulacjom i bezrozumnie płodzącymi potomstwo – i w ten sposób ograniczającymi zasoby żywności. Zagniewany Stwórca wypalił wszystko ogniem, obracając w perzynę i przemieniając w pustynię siedliska zła.
Abdiel Skażoną Ziemię przemierzał nocami, w dzień odpoczywając i chroniąc się przed żarem lejącym się z nieboskłonu. Nie miał wiele do niesienia – w tobołku upakował dwie pary zapasowych sandałów, suszone mięso, woreczki z gotowaną fasolą i bukłak na wodę. Zabrał też traktat i często go czytał. Poła płaszcza okrywała długą głownię zakrzywionego kordu, a płócienny zawój chronił głowę.
Nie zmienił sposobu postępowania, gdy w końcu ujrzał mieniące się żółcią pszeniczne pola Kanaanu, zdawałoby się, nie mające końca. Poruszał się czujnie, jak drapieżne zwierzę, wybierające się na łowy. Nadal wyruszał w drogę po zmroku, unikając gościńców i wyłożonych kamieniami traktów, krocząc wąskimi miedzami. Dzień przesypiał niespokojną drzemką pośrodku pola pszenicy, zawsze wybierając najrozleglejsze. Zjadał ugniecione ciałem kłosy, bo ciągle pamiętał, że nawet kawalątek strawy nie może się zmarnować.
Zapas pożywienia szybko się wyczerpał, więc co pewien czas Abdiel włamywał się do spichrzy, błogosławiąc zapobiegliwość mieszkańców kraju obfitości. Abdiel wiedział, że Kananejczycy, mieszkający tylko w grodach, przechowują w budowlach wzniesionych na polach także zapasy strawy dla ludzi, krzątających się na polach – chleb, suszone i wędzone mięso, ser w stągwiach z wodą.
Płaszcz się postrzępił, chudą twarz spaliło słońce, sandały do szczętu zniszczyły, ale Abdiel wciąż zmierzał przed siebie. Upływał dzień za dniem, każdy podobny do siebie jak kropla wody, natychmiast zacierając się w pamięci żylastego mężczyzny w dziurawym przyodziewku, jednakże po każdym kolejnym zmierzchu Abdiel rozpoczynał marsz. W końcu w monotonnym przestworze rędzin ziemi i falujących łanów dorodnego zboża dostrzegł niebieskawe pasemko wzniesień. Wzgórz, pewnie z tej strony wytyczających granicę Kanaanu.
Sądził, że dalej, na nieznanych już nikomu z jego plemienia rubieżach, mogły znajdować się drzwi.
Krajobraz teraz każdego dnia zmieniał się – coraz więcej skalistych wzgórków przedzielało urodzajne pola, coraz wyższych i masywniejszych.
Długo utrzymywała się dobra pogoda, ale w końcu zaczął siąpić deszcz, więc Abdiel któregoś wieczoru ułożył się do snu nie pośród łanu pszenicy, lecz w niewielkiej pieczarze, w jednym z tych wyniosłych, kamiennych pagórów. Sucha, o dnie porosłym mchem, obiecywała dobry spoczynek.
Rankiem zauważył w skalnej ścianie drewniane wrota. Nie wyglądały jak zamknięcie jakiegoś schowka – Kananejczycy często wznosili spichrze na oddalonych od wiosek połaciach ziemi, ale nigdy nie ukrywali płodów w jamach czy grotach.
Wyłamanie zmurszałych desek poszło szybko. Łatwo ustąpiły pod naporem głowni kordu i silnych ramion.
Wędrowiec ujrzał korytarz z bladą poświatą w oddali. Serce Abdiela przepełniła radość – nigdy nie słyszał o takiej krainie, nie wspominała o niej żadna przypowieść. Przejście nie przypominało też części Otchłani, pełnej żaru płomieni i dusz grzeszników. Stało milczące, a daleki poblask światła zdawał się zapraszać do siebie.
Abdiel osądził, że jeżeli drzwi istnieją i ukryto je przed ludźmi, znajdują się gdzieś dalej. Na pewno mógł do nich dotrzeć…
Ściany i strop wyglądały dziwnie, więc uderzył klingą w bok wąskiego przejścia. Usłyszał pogłos dźwięczącego metalu. Nie brzmiał jak spiż – przypominał wysokie i radosne bicie wioskowego dzwonu, obwieszczającego nadejście dnia odpoczynku.
Wielkimi krokami ruszył przed siebie, prędko docierając do małej sali.
Okazała się początkiem długiej i wyczerpującej drogi przez zawikłany labirynt korytarzy, schodni i rozległych hal. Nie rozumiał, gdzie trafił, ale jedno już wiedział – święte przypowieści kłamały.
Nie mówiły prawdy, bo szybko napotkał istoty, nazywane sługami Otchłani. W pierwszej chwili, kiedy je zobaczył, umysł ogarnęła trwoga. Stanął z wydobytym orężem, gotów do ostatniej walki, żegnając się z życiem. Przez chwilę zastanawiał się, co odczuwa człowiek, rozrywany na strzępy.
Nic się nie stało.
Dziwne istoty, niekiedy kształtem przypominające człowieka, ustąpiły mu z drogi. Wykonywały jakieś prace, dla Abdiela niezrozumiałe, i wcale nim się nie interesowały. Stwory z metalu – gdy nabrał śmiałości, sprawdził, że ich korpusy dźwięczą tak samo jak ściany – nawet mu pomagały. Otwierały przejścia, bo początkowo nie zawsze potrafił sobie z tym poradzić.
Niektóre niczym posągi trwały nieruchomo, nie zdradzając objawów życia. Zamarły, ale Abdiel nie miał pewności, czy na zawsze, bo nie przejawiały oznak rozkładu. Nie wiedział, co o nich sądzić, więc omijał je z daleka.
Przypadkowo znalazł w jednej ze ścian źródło wody. Ciekła niewielkim strumykiem z przedmiotu o niezrozumiałym przeznaczeniu – i teraz wiedział, gdzie jej szukać. Pożywienia w węzełku ubywało, ale Abdiel tym się nie przejmował – sądził, że jeśli znalazł wodę, pewnie niebawem odkryje i skrzynie z żywnością.
Już się nie śpieszył, w chwilach odpoczynku coraz częściej wertując karty traktatu. Zaostrzoną trzcinką – zabrał ją w drogę wraz z butelką roztworu sadzy – znowu podkreślał najciekawsze tezy. Na końcu spisywał wszystko, czego ostatnio doświadczył.
Szybko opuścił go lęk. Teraz spał długo, głębokim snem pełnym marzeń o tym, co opisywał traktat – o nieskończoności.
Głęboko wierzył, że niebawem przejdzie do niej przez tak długo poszukiwane drzwi.
***
Abdiel czuł, że wreszcie doszedł do kresu. Osiągnął cel wędrówki.
Z niewielkiego pomieszczenia nie wiodły dalej żadne korytarze. Istniało tylko wejście. Z boku nieruchomo stały stwory, nazywane przez członków jego plemienia sługami Otchłani albo pomiotem Szatana. Znajdowały się blisko, ledwie o kilka kroków.
Nie poruszały się.
Abdiel przyjrzał się im uważnie. Nie czuł już lęku, gdy spotykał istoty wykonane z metalu. Serce zabiło mu jednak niespokojnie, kiedy zerknął przez przezroczystą pokrywę jednego z nich – i dostrzegł, że w środku zieje pustka. Ten milczący i nieruchomy mieszkaniec nieznanej jeszcze nikomu krainy wyglądał, jakby wydarto mu wnętrzności, pozostawiając tylko grubą powłokę. Jednak nawet nie drgnął pod naciskiem palców, więc Abdiel szybko się uspokoił.
Omiótł salę wzrokiem – i wtedy zobaczył drzwi.
Niewielkie, z metalową dźwignią pośrodku. Nad nimi żarzyły się czerwone światła, mrugając jednostajnie. Ten intensywny blask wielkich lamp uspokoił Abdiela – wyglądał przyjaźnie.
Do tej pory nie napotkał takiej sali – i takiego wyjścia. Musiało prowadzić na zewnątrz.
Potajemnie przepisywany traktat, który wielu ludzi, szerzących jego tezy, zaprowadził na krzyż, nie kłamał.
Drzwi istniały.
Abdiel rozwiązał węzły podróżnego tobołka i wyciągnął zbiór kart papieru, pieczołowicie przewiązanych sznurem. Pragnął sobie coś przypomnieć.
Wszyscy żyjemy w olbrzymiej kapsule, przemierzającej nieskończoność, ale nie wiemy o tym. Kapsuła jest tak wielka, ze wydaje się nam, iż nie istnieją jej krańce… Kiedyś zdawaliśmy sobie sprawę, że rodzimy się i umieramy w zamkniętej przestrzeni – i pewnie też wiedzieliśmy, dlaczego tak jest…
Jednakże coś się stało. Coś zawiodło… Część naszych ziem zniszczył kataklizm, naturalna katastrofa wewnątrz naszej bryły, będącej dla nas jedynym światem.
Ocaleliśmy, ale niektórzy z tych, którzy zachowali pamięć o dawnych czasach, w swojej pysze zaczęli nami rządzić. Tłamsili pamięć o prawdziwym jestestwie świata kapsuły, bo była dla nich niewygodna. Sięgając do bardzo starych źródeł, stworzyli nową pamięć, dla naszego świata z gruntu fałszywą, i sami mianowali się jej strażnikami – saduceuszami. Zniszczyli dawną wiedzę, jeszcze zawartą w legendach, strzępach wspomnień, przekazywaną w rodzinnych opowieściach… Uczynili tak, żeby usprawiedliwić istnienie ich kasty.
Może też wykonują niepojętą dla innych misję – wiele na to wskazuje. Może hodują rasę ludzi odpornych na prawie wszystko… Rasę wojowniczych zdobywców… Dlaczego i po co – nie wiemy…
Wiemy jednak, że skrzętnie kryją przed nami prostą prawdę – jesteśmy ledwie cząsteczką otaczającej nas nieskończoności. Jeżeli tak, musi istnieć jakiś powód skrywania tej wiedzy. Przyczyna jest prosta – nieskończoność jest doskonalsza od naszego świata kapsuły. Musi być doskonalsza, a może nawet jest doskonała, bo dlaczego prawdę o nieskończoności się ukrywa?
Abdiel na chwilę przerwał czytanie. Ostatnio ciągle studiował ostatnie karty traktatu, ale teraz chciał się skupić.
Rozejrzał się. Dziwne stwory, puste w środku, trwały nieruchomo. Światła lamp nadal migotały, rzucając czerwonawy poblask na arkusze traktatu.
Nic nie zakłócało niezmąconej ciszy małego pomieszczenia.
Dawne legendy, jeszcze w części nam znane, mówią, że nieskończoność wypełnia nirwana. – Abdiel powrócił do czytania. – Albo też twierdzą, że po połączeniu z nieskończonością osiągniemy stan nirwany. Musimy jednak opuścić kapsułę – i połączyć z nieskończonością.
Musimy otworzyć drzwi.
Czym jest nirwana? Nie wiemy dokładnie, ale wiele wskazuje, że nirwana jest…
W tym miejscu traktat się kończył. Pewnie, sądził Abdiel, twórca już nie zdążył więcej napisać – i wyjaśnić. Abdiel wiedział, że często szerzącym tezy księgi przed przybiciem do krzyża kneblowano usta, żeby nawet przy końcu życia nie mogli wykrzyczeć, że wszyscy żyją w świecie fałszu.
Pewnie i oni też nie wiedzieli, czym jest nirwana.
Bezgłośnie poruszając wargami, Abdiel formułował wnioski.
Twierdzenia traktatu potwierdziły się – co do joty… Wszystkie, bez wyjątku. Twórca zakazanego pisma nie mógł więc błądzić, pisząc o nieskończoności i jej charakterze. Trafnie odgadł przecież to, co tak starannie wymazywano z ludzkiej pamięci.
A teraz on, Abdiel, zwykły wieśniak, niekiedy wojownik, mógł mieszkańców kapsuły połączyć z nieskończonością – i pierwszy osiągnąć nirwanę. Później przekaże innym, czym jest tajemnica, wprawiająca saduceuszy w furię, tak zaciekle zwalczana, choć nikt jeszcze jej nie poznał.
Zaledwie dwa kroki dzieliły go od zrozumienia, czym jest nirwana.
Uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Czerwone lampy nadal przyjacielsko mrugały.
Wystarczało zrobić te ostatnie stąpnięcia – przesunąć dźwignię i otworzyć drzwi…
***
– Arri, wiesz, czym jest kanon? – Ezmael otarł pot z czoła. Skwar późnego popołudnia na Skażonych Ziemiach nadal wysysał energię z ciała, obezwładniał, dusił jak krępująca usta szmata. – Niczym innym jak koniecznością. Po prostu podstawowym prawidłem, naczelną zasadą – nie do obejścia…
Arcykapłan westchnął ciężko, a potem zaniósł się chrypliwym kaszlem. Ezmael miał już swoje lata i widać było, że bardzo źle znosi wędrówkę plemienia do ziemi Kanaan. Trwający już wiele dni powolny marsz, w spiekocie, żarze lejącym się z nieboskłonu, w kłębach piachu, niesionego wiatrem i nadal utrzymującym się powietrzu odorze spalenizny. Wędrowcy nie mogli przyśpieszyć pochodu – wyprawę spowalniały wozy, pełne sprzętów, zapasów strawy, paszy i bukłaków z wodą. Pociągowe osły poczęły padać, konając z nadmiernego wysiłku. Zaczęły umierać dzieci i ludzie starsi. Mięso zwierząt niezwłocznie zjadano, bo w żarze Skażonych Ziem szybko się psuło. Ludzkie trupy pośpiesznie grzebano, nawet nie odprawiając żałobnych egzekwii – jałowej gleby Spalonej Krainy nic nie mogło już użyźnić.
Jednakże godzina po godzinie, dzień po dniu granica upragnionej i wytęsknionej krainy obfitości przybliżała się, w otępiającym umysły blasku nieboskłonu bez słońca, skrzypieniu kół arb, hurkocie stąpnięć mrowia stóp, jękach mężczyzn, uginających się pod ciężarem Arki. I w przeraźliwym zawodzeniu matek, opłakujących wytęsknione, ukochane, teraz nagle utracone potomstwo. Wiele kobiet rzuciło się do przepastnych wądołów albo skoczyło w głąb głębokich jam. Miały szczęście, jeśli zginęły na miejscu – nikt ich nie ratował, bo liczyło się tylko jedno: iść dalej, jak najszybciej dobić do granicy Kanaanu, a potem wyciąć w pień mieszkańców. W końcu rozkoszować się obfitością pożywienia…
Nikt nie protestował przeciwko trudom, nie żądał powrotu, bo nareszcie nadeszła od dawna upragniona chwila ostatecznego rozstrzygnięcia. Zapewnienia sobie i innym spokojnego i błogiego życia. Rankiem rzesza postaci w burnusach, chitonach i tunikach posłusznie zrywała się z nędznych legowisk, formowała kolumnę – i ruszała dalej.
Teraz jednak lud Arriego i Ezmaela odpoczywał w kotlinie pomiędzy dwoma pasmami kamienistych wzgórz, nadal nagrzanych upałem. Późne popołudnie w końcu przynosiło nieco ulgi od duszącej ciepłoty, pozbawiającej oddechu. Dzisiaj wszyscy wędrowcy uśmiechali się – sprawdziły się wieści o wielkich zasobach studni, skrytej wśród hałd żużla, dawno temu przyniesione przez zwiadowców. Przenośny kołowrót skrzypiał bez przerwy, gdy wyciągano cebrzyk za cebrzykiem cudownie chłodnej, krystalicznie czystej wody. Dzieciaki śmiały się radośnie, wreszcie pijąc do syta.
Plemię czekało dwa dni odpoczynku. Zadecydował o tym Ezmael – do granicy ziemi obfitości pozostawało ledwie paręnaście mil drogi, a arcykapłan pragnął, żeby jego lud dotarł o ziemi obiecanej gotów do natychmiastowej walki.
Ezmael i Arri siedzieli w wielkim namiocie, podczas postojów chroniącym Arkę. Pozostali kapłani nie próżnowali – dozorowali urządzania obozowiska, rozdzielania żywności i paszy, napełniania wodą bukłaków i beczułek. Ogniska zasnuwały przestrzeń pasmami dymu, jeszcze zarzynano kilka najsłabszych osłów, opóźniających marsz, jednakże sute płaty mięsa już skwierczały w żarze palącego się chrustu. Opał zabrano ze sobą – i strawiono wiele czasu na zgromadzenie odpowiedniej ilości suchych konarów i gałęzi.
– Kanon koreluje z pojęciem zbioru zamkniętego… – Ezmael uśmiechnął się krzywo. – Arri, zostaniesz moim następcą, może nawet niebawem. Musisz pojmować pewne oczywistości, obojętne, jak je nazwiemy… Twoi następcy doprowadzą mieszkańców statku do prawdziwej Ziemi Obiecanej – kontynuował arcykapłan chrapliwym głosem. – Do Edenu. W końcu otworzą drzwi, wiodące do nowego świata… Musimy w to wierzyć – i zrobić wszystko, żeby osiągnąć upragniony, choć jeszcze skryty przed innymi cel.
Pokrytą potem, pobrużdżoną twarz Ezmaela przeciął dziwnie tęskny uśmiech. Z trudem opanował kolejny napad kaszlu.
Pióro znowu zaskrzypiało. Arcykapłan wypisywał zalecenia dla swoich następców i widać było, ze zastanawia się nad każdym słowem. Potem pozostawało tylko zapoznanie z nimi reszty kapłanów i umieszczenie kart papieru we wnętrzu Arki.
Zaciekle tępiono dzikie ptactwo – niespodziewanie pojawiło się, wyjadając na polach cenne ziarno – jednakże skrzydlaci przybysze do czegoś się przydawali. Mięso okazało się całkiem smaczne, a przycięte lotki doskonałym narzędziem do pisania.
– Nadal utrzymujemy w ryzach zaludnienie tej części naszej olbrzymiej machiny, przemierzającej przestrzeń? Abdielu, o tym mówisz?
Arri przerwał czynność, wykonywaną od dłuższego czasu – powtarzanie rytuału. Znał go na pamięć, jak wszyscy kapłani, mający prawo dostępu do Arki. Wymogi, sformułowane niedawno przez Ezmaela, pozostawały jednak bez zmian: ciągle przypominamy sobie kolejność czynności, żeby przypadkiem nie spłonąć żywcem…
Któryś z saduceuszy, obserwujący ćwiczących kapłanów, ukuł określenie, ze odprawiają rytuał, umożliwiający dostęp do Arki. Zwykli ludzie już twierdzili, iż w ten sposób kapłani nawiązują kontakt z Bogiem, stworzycielem otaczającego ich świata.
– Otóż to… – Ezmael pokiwał głową. – Statek ma ograniczone możliwości produkcji żywności – ciągnął z namysłem, z dziwnym znużeniem, jakby po raz kolejny tłumaczył oczywistą sprawę. – Ilość pożywienia stanowi zbiór zamknięty… To spostrzeżenie rodzi konieczność utrzymywania ilości ludzi w określonej liczbie. Formułuje zasadę postępowania – kanon, nie do obejścia, nie do przekroczenia… Ta zasada była kiedyś znana, zrozumiała – głos w końcu przybrał normalny ton – ale pojmowali ją inni ludzie: pierwsze pokolenia kolonistów… Wiedzieli, ze ich seksualność specjalnie została ograniczona poprzez nieznaną nam ingerencję w jestestwo ich organizmów. Pamiętaj o tym kanonie, Arri, kiedy mnie zastąpisz. Nadal stanowi naczelną zasadę.
Zamilkł na chwilę.
– Ileż problemów… – podjął po chwili tym samym suchym, zmęczonym głosem. – I ciągle nie wiemy, czy kroczymy w dobrym kierunku… Tylko przypuszczamy. Tylko przypuszczamy…
Ponownie ciężko westchnął.
Ostry, metaliczny dźwięk przeszył powietrze. Przez chwilę obaj wsłuchiwali się w brzmienie trąb, obwieszczających nadejście pory wieczerzy. Arri uśmiechnął się – właśnie on wymyślił ten prosty i skuteczny sposób komenderowania ciżbą kobiet, mężczyzn i dzieci. Rzucił okiem na nieboskłon – powoli ciemniał. Kapłan zakonotował sobie w pamięci, żeby wkrótce dać znak trębaczom – surmy odezwą się jeszcze raz. Nakażą ułożenie się do snu.
Przyszły następca Ezmaela zdecydowanym ruchem odłożył kartę z opisem rytuału na bok. Uznał, że na dziś dość już się napracował przy utrwalaniu w pamięci tej mechanicznej czynności.
Zadał pytanie, męczące go od kilku dni:
– Bracie mój, arcykapłanie, sądzisz, że istnieje tylko jedna Arka?
Palcem wskazał na złocistą bryłę, pokrytą wypukłościami i wklęśnięciami, przypominającymi płaskorzeźby.
Ezmael przecząco pokręcił głową. Dłonią otarł czoło z potu, a potem, głośno siorbiąc, wypił kilka łyków wody z glinianego kubka. Wierzchem dłoni otarł wargi.
– Nie, na pewno stworzono ich co najmniej kilka. Może więcej… – W głosie zabrzmiała pewność siebie. – My, kapłani, dobrze wiemy, że Arka jest niczym innym, niż zbiorem najważniejszych informacji. Przeklęta awaria wywróciła świat statku do góry nogami… Ktoś mądry, bystry, przewidujący – pewnie nie działał sam – opracował rezerwuary najistotniejszych wiadomości. Wielu nawet nie potrafimy odczytać, są zapisane w dziwnych przedmiotach…
Za namysłem przegładził siwiejącą bródkę, przyciętą w klin.
– Jedna Arka to za mało – kontynuował. – W innych częściach statku na pewno umieszczono kolejne, może nawet przez kogoś używane. Tego jeszcze nie wiemy.
Wieczorem na Skażonych Ziemiach nasilał się wiatr. Ezmael niekiedy żartował, że warstwa gruntu oddaje powietrzu przesycający ją żar. Niespodziewanie na stole wylądował oset, pewnie porwany mocniejszym podmuchem.
Arcykapłan szybkim i zręcznym ruchem przykrył go dłonią. Przypatrywał się z uwagą najeżonej kolcami roślince, nikłym korzonkom u dołu łodyżki, ostrożnie ją gładząc.
– Chyba coś zaczyna się odradzać… – stwierdził z namysłem. – System irygacyjny, może w formie szczątkowej, na pewno tutaj nadal działa, inaczej nie byłoby źródeł wody. Może automaty naprawiają urządzenia zasilające glebę, a może sama powoli się regeneruje…
Otworzył dłoń i dmuchnął, jakby chciał pomóc zielonemu wędrowcowi. Niewielka roślinka, może natrafiając na niewyczuwalny wir powietrza, uniosła się i wyleciała na zewnątrz.
Ezmael odprowadzał ją wzrokiem.
– Żegnaj, przyjacielu… – Słowa arcykapłana przesycała dziwna czułość. – Osiedl się gdzieś i rozwijaj. Wytwarzasz tlen i jesteś bardzo cenny. Rośnij.
Arri założył ręce za głowę i odchylił się na prostym zydlu. Wydawał się głęboko nad czymś zastanawiać.
– Myślisz, że tam, gdzie umieszczono kolejne arki, jest podobnie, jak tutaj?
W głosie młodego kapłana brzmiała niekłamana ciekawość.
– W ogólnych zarysach na pewno tak – bez wahania odpowiedział Ezmael. – W tej wielkiej awarii, właściwie kataklizmie, ocalało jednak sporo ludzi, ale już drugie albo trzecie pokolenie straciło pamięć o celu misji – i o koniecznych uwarunkowaniach. A wiele generacji ludzkich wymrze, zanim dobijemy do celu… Wiedza, zawarta w Arce, byłaby wstrząsem – jeszcze nie jesteśmy na nią przygotowani. Zaczęłoby się źle dziać. Każdy chce używać życia, kochać się, płodzić dzieci, rozkoszować swoim istnieniem…
Kolejny napad kaszlu przerwał wypowiedź.
– W tym pokoleniu i pewnie w następnych jeszcze utrzymujemy wszystko w tajemnicy – Ezmael westchnął. – W innych częściach statku na pewno jest podobnie: ludzie nadal żyją niczym bydło, nieświadomi celu swego istnienia. Jeśli żyją… Automaty budowlane, naprawcze są sługami Otchłani – i niech tak na razie zostanie, może na długo…
Nagle wzniósł palec, może dla podkreślenia znaczenia kolejnego zdania.
– Mamy za mało żywności, więc trzeba pozbyć się pewnej części populacji, tej słabszej, inaczej wszyscy skarleją. I wybiją we wzajemnych walkach o pożywienie.
Przeraźliwe ryki przerwały wypowiedź. Osły, jak zwykle, domagały się swojej porcji paszy i wody. Arri uniósł płachtę tkaniny, osłaniającą wejście, chcąc sprawdzić, czemu jeszcze nie nakarmiono zwierząt. Krótka rozmowa ze strażnikiem wyjaśniła wszystko.
Kapłan zachichotał.
– Zwierzęta pociągowe dostrzegły, że mamy pod dostatkiem wody – domagają się drugiego pojenia – rzucił, nadal śmiejąc się. – Zadziwiające… Jak to wyczuły?
Z niedowierzaniem kręcił głową.
– Uczą się, a może przemówił instynkt. Ludzie zachowaliby się tak samo… – sucho skwitował Ezmael. Wzruszył ramionami.– W obiegu zamkniętym zasób wody jest także ograniczony, choć powoli rośnie.
Odłożył pióro. Poruszając wargami, studiował gęsto zapisaną kartę papieru. Z widocznym namysłem począł podkreślać niektóre zdania, pewnie uznając je za najbardziej istotne.
– Kiedyś wszyscy poznają prawdę, muszą się jednak na nią przygotować. – Niespodziewanie arcykapłan podjął poprzedni wątek rozmowy. – Z tego powodu niedawno stworzyłem kastę kapłanów. Saduceusze i Rada Starszych pozostaną powiernikami tradycji – ważna sprawa, Arri, pilnuj jej – my zaś depozytariuszami tajemnicy… Nie powiem ci, za ile pokoleń zostanie ujawniona. Nikt tego nie wie.
Nagle strzelił palcami, jakby sobie coś przypomniał.
– Pamięć o herezji wygasa? Ten traktat o drzwiach w końcu poszedł w zapomnienie?
Dłonią rozmasował powieki. Z uwagą przyglądał się teraz Arriemu, oczekując odpowiedzi. Twarz arcykapłana wskazywała, że uważa sprawę za ważną.
– Plemię w natłoku nowych zadań i przygotowań do podboju zapomniało o tych niebezpiecznych tezach. – Arri zabębnił palcami po blacie stołu. – Zgodnie z wyrokiem Rady Starszych twórcę tej opowieści zaduszono w jamie, gdzie go więziono, a ciało użyźniło pole… Słuszna decyzja – nie potrzebowaliśmy męczennika i przyszłego proroka. Po prostu zniknął… Wraz z nim odeszła pamięć o jego księdze.
Ezmael upił kolejny łyk wody. Jego twarz nadal zraszał pot.
– To dobrze… – Przetarł policzki rękawem burnusa. – Doszedł bardzo blisko prawdy, choć w niektórych sprawach mylił się… Ten traktat włożyłem do Arki – kiedyś nasi następcy ogłoszą go ponownie, z uściśleniami, tyle, że wtedy zatryumfuje… Wszyscy się nim zachłysną… Naniosłem na tytułowej karcie odpowiednie uwagi.
Arri uśmiechnął się skąpo. Zdawał się głęboko zastanawiać nad czymś innym.
Sformułował pytanie, pewnie pragnąc wyjaśnić nękające jego umysł wątpliwości:
– Naprawdę przestrzeń poza statkiem wypełnia nirwana? Ciągle o niej myślę… Ten człowiek doszedł do słusznych wniosków – może i w tej konstatacji nie mylił się?
Ezmael pogardliwie prychnął.
– Marzenia… – Wargi arcykapłana wykrzywił szyderczy uśmiech. – Wypełnia pustka. Nicość. Jesteśmy maluteńkim punkcikiem, pyłkiem, drobiną, w nie mającej początku ani końca nieskończonej pustce. Tak mówią zapisy przechowywane w Arce – ja im wierzę. Nicość wypełniają bryły martwej materii albo skupiska gazów… Zdarza się, że gdzieś człowiek jednak może się osiedlić. Rozkrzewić życie. Tam zmierzamy, aby zdobyć nowy Eden.
Mówił z wyraźnym trudem, wyraźnie zmęczony.
Arri zakonotował sobie w pamięci, że od dzisiejszego wieczoru trzeba zająć się Ezmaelem. Wezwać kilku znachorów, przygotować leki. Na pewno zbić jakieś nosidła, może lektykę, żeby arcykapłana nie wyczerpywała dalsza droga.
Młody kapłan dobrze wiedział, że Ezmael jest potrzebny plemieniu, saduceuszom i jego towarzyszom prawie jak powietrze. Arcykapłan całe życie strawił na studiowaniu zapisów umieszczonych w Arce. Nikt mu nie dorównywał w wiedzy o tym, co było i co będzie. Wcale jej nie krył – przekazywał wybrańcom, instruował, opracowywał wskazania.
Niedawno uznał, ze nadszedł czas na ujawnienie istnienia Arki, i jak zwykle, uczynił to w sposób naturalny i bardzo zręczny. Arka okazała się darem, przekazanym przez Boga-Stworzyciela, namacalnym wyrazem jego łaski. Wyodrębnienie grupy kapłanów plemię przewodzone przez Ezmaela przyjęło ze zrozumieniem – i radością – gorąco witając pojawienie się ludzi, rozumiejących i tłumaczących decyzje kogoś nieznanego, decydującego o losach ich świata. Arri i reszta kapłanów czuli radość, że Ezmael przekazał im sposób wyłączania skomplikowanych zabezpieczeń złocistej skrzyni, nazywanej Arką. Pomysł arcykapłana, żeby tę czynność określić rytuałem i zasłonić mgłą tajemnicy, umacniał przekonanie o boskości Arki – i jej nadprzyrodzonej mocy. Wystarczyło, żeby kilku ciekawskich śmiałków zginęło w płomieniach, aby ta wiara stała się powszechna.
Dopiero teraz, w ten nadal duszący upałem wieczór, Arri zdał sobie sprawę, jak bardzo potrzebny jest Ezmael. I że, być może, ujawnił istnienie Arki, żeby zniwelować oddziaływanie traktatu.
Ezmael miał jasną wizję przyszłości. Arri wiedział, że upłynie wiele lat, zanim on napisze jej kontynuację i przekaże jeszcze nieznanemu, kolejnemu następcy.
Młody kapłan zdecydował się w okamgnieniu.
– Bracie mój w wypełnianiu tej misji, poczekaj chwilę, zaraz wrócę – rzucił, wychodząc. – Załatwię coś pilnego…
Dwóch strażników natychmiast podeszło, widząc przyzywający gest ręki Arriego.
– Wezwijcie kilku znachorów. I parę kobiet wprawnych w masowaniu członków – Kapłan wydawał polecenia stłumionym głosem. – Wino jest cenne, jednakże przynieście cały dzban. Trzeba przygotować lektykę dla arcykapłana – ciężki pochód nieco go osłabił, a jest dla nas ważny prawie tak samo jak Arka…
Wydawało się, że Ezmael nie zwrócił uwagi na wyjście Arriego. Jeszcze raz w skupieniu czytał niedawno zapisaną przez siebie kartę. Gdy kapłan wrócił, podjął rozmowę.
– Pewien człowiek imieniem Jon zwierzył się Radzie Starszych, że jego towarzysz i przyjaciel wybrał się w daleką drogę, aby odszukać drzwi prowadzące na zewnątrz. Zdaje się, że wołano na niego Abdiel. Nie powrócił… Arri, jak sądzisz, cóż się z nim stało?
– Zginął – odpowiedział bez wahania następca Ezmaela. – Może zabity przez Kananejczyków… Samotnemu człowiekowi trudno przychodzi przedzieranie się przez wrogą krainę. Nieraz Kananejczycy wybijali całe zastępy rozpoznawcze, a cóż może począć jeden mężczyzna? Użyźnił jakieś pole..
Twarz arcykapłana przybrała wyraz skupienia. Przez chwilę rozważał słowa towarzysza.
– Być może tak było… – Ezmael pokiwał głową. – Możliwe jednak, ze dotarł do wyłazu zewnętrznego, wiodącego w okalającą statek bezbrzeżną pustkę. Wiemy, że istnieje ich kilka. To niewykluczone – ten Abdiel, niezwykle doświadczony zwiadowca, cieszył się też sławą przemyślnego i chytrego wojownika…
Wolno formułował kolejne zdania.
– Ważne jest coś innego – to, ze my nie zginęliśmy. Jeśli Abdiel dotarł do tego wyjścia i je otworzył, na pewno został unicestwiony. Jednakże coś, co materiały w Arce określają systemami zabezpieczającymi, odcięły komorę wyjściową od reszty statku. A zatem nadal działają… Funkcjonują.
Arri słuchał uważnie. Arcykapłan z wydawałoby się, nic nie znaczącego wydarzenia, wyciągał daleko idące wnioski. On musiał się tego nauczyć – i wykorzystywał do tego każdą chwilę spędzoną z Ezmaelem.
– Ciało Abdiela nie wzbogaci gleby, a jednak oddał nam wielką przysługę… – Starszy już mężczyzna w długim burnusie uśmiechnął się lekko. – Więcej wiemy… Pewnych spraw jestem bardziej pewny. Ten nieszczęśnik bardziej się przydał, próbując odnaleźć drzwi, niżby walczył teraz z Kananejczykami. Jeśli Abdiel dotarł do zewnętrznych drzwi, dawne urządzenia zadziałały…
Przed namiotem zaczął się ruch i zrobiło się gwarno. Stukotały młotki, jęczała piła, rżnąca drewno. Kilka kobiecych głosów żywo o czymś rozprawiało.
Arri zerknął na zewnątrz przez szparę miedzy zasłonami. Szykowano lektykę – przycinano drągi, zwykle służące za szkielet schronisk na noc, dobijano do nich poprzecznice, odmierzano długość deszczułek. Trzy kobiety myły dłonie w przenośnym poidle dla zwierząt.
– Nasze zwłoki jeszcze długo posłużą za nawóz. – Głos Ezmaela odwrócił uwagę Arriego. – Nadal jeden z naszych kanonów… Może nawet będą wzmacniać płodność gleby do końca tej niewyobrażalnie długiej misji… Tego nie wiemy.
Twoje ciało jeszcze tak szybko nie spocznie w pszenicznej ziemi Kanaanu… – pomyślał z dziwną dla samego siebie czułością młody kapłan. – Jeszcze nie… Jesteś za bardzo nam potrzebny. Wydobrzejesz.
Arri chciał skończyć rozmowę – za chwilę znachorzy i kobiety zajmą się Ezmaelem. Ludzie pospolici nie mogli poznać nawet ułamka tego, co wiedzieli kapłani.
– Musimy już zamknąć Arkę. – Następca Ezmaela przypomniał sobie o ważnej czynności. Nie czekając na zgodę, umieszczał arkusze papieru we wnętrzu złocistej skrzyni. – W ten wieczór powiedz mi na pożegnanie jeszcze jedno: skąd wyruszyliśmy? Wiesz?
Delikatnie zatrzasnął wieko, a potem wprawnymi ruchami dłoni zaczął uruchamiać zabezpieczenia. Tak jak zwykle, mocnym głosem powtarzał kolejne frazy brzmiącego niczym dziwna modlitwa opisu sposobu postępowania przy tej czynności.
Jakaś kobieta uchyliła zasłonę i wsadziła głowę do środka. Cofnęła ją natychmiast, widząc, że Arri odprawia rytuał.
– Wiem, że miejsce, skąd pochodzimy, nazywano globem… – Ezmael westchnął ciężko. – Doczytasz wszystko, ty i inni kapłani… Wiem także, że nasza kolebka już nie istnieje. Tak mało nadal wiemy… Pozostały nam tylko strzępy dawnej historii człowieka. Po wielkiej awarii nie miały już chyba znaczenia. Tworzymy na nowo nasż rodowód, genezę powstania człowieka i jego dzieje… Z tego, co się zachowało, coś niecoś wykorzystujemy… Tworzymy na nowo ludzi i ich historię…
Wstał i przeszedł kilka kroków. Wyglądał teraz trochę lepiej, jakby ciemniejący zmierzch przywracał mu siły.
Wysoki ton mosiężnych trąb przeszył powietrze. Obwieszczał porę spoczynku, choć nie tutaj, w centralnym namiocie, gdzie praca przy konstruowaniu lektyki nadal trwała.
Ezmael uważnie przysłuchiwał się trzykrotnie powtórzonym dźwiękom.
– Pojutrze surmy wezwą nas do boju. Nareszcie… – Zatarł dłonie gestem wyrażającym zadowolenie. – Szturmem weźmiemy pierwszy gród Kananejczyków, a potem kolejne. Pamiętaj, Arri, bez litości, wyrzynamy wszystkich w pień. W ten sposób rozwiązujemy problem aprowizacji – na bardzo długo… Jeden z kanonów przeniesienia życia do nowego Edenu – trzeba go respektować.
– Tak się stanie. – Arri pokiwał głową. – Może wiesz, Ezmaelu, czym jest ten Eden?
– Powiedziałem ci już, że dzieje człowieka są długie, ale niewiele z nich pamiętamy… – Arcykapłan pogładził się się po brodzie. – Te słowa słyszałem niedawno… Wypowiedział je zwykły wieśniak, prostak, jednakże oddają istotę rzeczy. Nie wiem, czym był Eden – kontynuował Ezmael niespodziewanie silnym głosem – jednakże wiem jedno: kiedyś, jeżeli tylko będziemy postępowali mądrze, na pewno nasi potomkowie otworzą drzwi… Osiągną prawdziwą ziemię obiecaną, nowy Eden. Wtedy dowiedzą się, czym jest.
W głosie Ezmaela zabrzmiała niezachwiana pewność siebie.
Nagle arcykapłan strzelił palcami, jakby o czymś sobie przypomniał.
– Nie pamiętam, jak ma na imię człowiek, który przygotował trębaczy. Dobrze się spisują… Przypomnij mi, Arri.
– Zwą go Jozue. – Kapłan uśmiechnął się. – Dzielny z niego wojownik. Za dwa dni poprowadzi jeden z naszych hufców szturmowych. Jozue powiedział, że zabierze ze sobą trębaczy. Dadzą wszystkim znak do ataku na mury…
26 marca 2015 r. Roger Redeye
Ilustracja: Gustave Doré – „Jozue wstrzymuje słońce”
Żródło ilustracji:
http://www.szkolnictwo.pl/szukaj,Ksi%C4%99ga_Jozuego