Rozdział I
Przybywa heredar
Skrzypnięcie.
Przez otwarte drzwi wdarł się przyjemnie chłodny, wieczorny wiaterek, niosąc ze sobą zapachy późnej wiosny i zapraszając do spędzenia nocy pod gołym niebem. Zaraz za podmuchem (i o wiele mniej subtelnie) wtargnął mężczyzna o ciemnej skórze i skołtunionych, kruczych włosach. Jego ubranie składało się z niezliczonych warstw, wśród których można było wyróżnić kilka znoszonych płaszczy, koszul, tunik i kamizelek, a nawet niestarannie wyprawionych skór. Był tak wysoki, że niewielkimi różkami prawie sięgał sufitu, a przechodząc przez próg musiał złożyć skrzydła, gdyż nie mieściły się w wejściu.
Gwar ucichł w przeciągu chwili – wszyscy wpatrywali się w przybysza z nietęgimi minami, a atmosfera, jeszcze niedawno tak przyjemna i luźna, nagle zaczęła gęstnieć. Heredar po prostu podszedł do szynkwasu, odpychając na boki stojących przy kontuarze ludzi.
– Arashetti en, iva darka-tiss. Przeklęta lodowa noc – mruczał pod nosem. Miał nieprzyjemny, niski i szorstki głos, a jego słowa przypominały ostrzegawcze powarkiwanie wilka.
– Czego tu? – zapytał karczmarz, łypiąc na nowego gościa spode łba. Jedną ręką dolewał klientowi piwa, drugą pod ladą zacisnął na nożu.
– Piwo i sheleteh. Izba – odparł przybysz.
– Pięć tarienów. Płać z góry.
Rogaty przewrócił oczyma, szukając sakwy między okrywającymi go szmatami. Oczy miał czarne jak dwie bryły węgla, w których jasno błyszczały diamentowe punkciki źrenic. Było w nich coś przerażającego, coś, co sprawiało, że po kilku sekundach każdy spuszczał wzrok.
– Se tarienett. Ahshed, rashqir – warknął, płacąc.
Otrzymawszy kufel piwa, usiadł w kącie. Rozległo się kilka gniewnych pomruków, niektórzy zacisnęli dłonie na kuflach i sztućcach nieco mocniej, niż było to konieczne, gotowi w każdej chwili użyć ich jako broni. Z czasem jednak zaczęto wracać do przerwanych rozmów, głowy znów pochylano nad stołami, coraz głośniej wybuchały śmiechy. Przybyszowi rzucano ukradkowe spojrzenia, upewniając się, że ten nie zacznie siać zamętu, jednak on siedział spokojnie, pogrążony we własnych myślach. Jedynie chwilami mruczał coś pod nosem i trząsł się, jakby było mu zimno.
Po dłuższym czasie do siedzącego w samotności przybysza podszedł chuderlawy człeczyna. Przysiadł się, nie pytając nawet o pozwolenie. Dziwnie rozbiegane spojrzenie i wyjątkowa płynność ruchów sugerowały, że młodzieniec, podobnie zresztą, jak i reszta towarzystwa, tego wieczoru już swoje wypił.
– Powiedz mi, przyjacielu, po co heredar zapuszcza się tak daleko na północ?
– Sprawa heredara – odpowiedział rogaty, łypiąc wrogo na chudego. Słychać było wyraźnie, że ludzka mowa sprawia mu trudność. Egzotyczny akcent czynił jego słowa szorstkimi niczym przesypujący się piasek. Ich brzmienie mogło ranić delikatne uszy.
– Ależ ty tajemniczy. Dam sobie głowę uciąć, że jesteś tu w bardzo konkretnym celu. Powiedz… – chudy ściszył głos – … chodzi o tę heredarską kobietę, co okolicznym sen z oczu spędza?
Przybysz z całej siły uderzył w blat stołu, ponownie skupiając na sobie uwagę wszystkich biesiadników.
– Sprawa heredara! – ryknął. Zabrzmiało to o wiele ostrzej niż za pierwszym razem.
– Te, rogaty! Spokój! – zagrzmiał karczmarz, ucinając rozmowę.
Jeden z gości – jasnowłosy młokos o stalowym spojrzeniu – migiem poderwał się z krzesła i, złapawszy chudego za ramię, odciągnął go od przybysza. Odprowadziło ich nieprzychylne spojrzenie potwornych oczu.
– Durniu! Czego go zaczepiasz, chcesz, żeby nam wioskę z dymem puścił? – warknął chudemu do ucha, brutalnie sadzając go na zydlu.
– Oj tam, co się pienisz? Zagadać chciałem, bom ciekawy.
– Boś głupi i pijany. – Jasnowłosy spojrzał ukradkiem na rogatego. Odetchnął z ulgą, gdy okazało się, że tamten nawet się nie podniósł, najwyraźniej nie zamierzając wdawać się w burdy. – Niebezpieczni są, kurwie syny. Pamiętasz, jak ta skrzydlata zmora urządziła cieślę? – Wzdrygnął się na samo wspomnienie.
– No i właśnie o to chodzi, bracie. Popatrz no na niego. Identyczny z tamtą babą. Włosy, oczy, skóra, nawet mordy podobnie odpychające.
– No i?
– Nic. Pomyślałem, że może to rodzina jakaś. Brat, ojciec, wiesz. Słyszałem, że rogaci często między sobą wojują, a najczęściej i najchętniej toczą spory w obrębie własnych rodzin. Może zatem przybył zrobić z nią porządek.
– No i? – Jasnowłosy wyraźnie zaczynał tracić cierpliwość.
– Jeśli tak, to będzie potrzebował pomocy. Trzeba z ludźmi pogadać, powiedzieć, co się święci. Z tą heredarką nie ma żartów, a na pierwszy rzut oka widać, że rogi ma ze trzy razy większe niż ten tutaj. Para wideł u boku by mu się przydała, a i my odetchnęlibyśmy z ulgą.
– Niech sobie skrzydlaci sami swoje sprawy załatwiają – burknął jasnowłosy. – Nie nasz interes.
– Będzie nasz, jak nam zaraza jedna chałupę w drobny mak rozniesie.
– Zaszyła się coś ostatnio w górach i nie wygląda na to, by zamierzała wracać i niszczyć. Skąd z resztą ci wiadomo, po co ten tutaj przybył? Masz pewność, że w jej sprawie?
– No właśnie nie mam pewności, boś mi porozmawiać nie dał!
Przez chwilę wydawało się, że jasnowłosy lada moment strzeli młodszemu bratu w pysk, zawahał się jednak. Może pomysł nie był taki głupi jak się pozornie wydawał. Koniec końców chwilowy spokój nie oznaczał wiecznej sielanki, a heredarka nieraz dała im się we znaki, tylko czekać, aż wróci ze swoimi żądaniami. Od czasu śmierci cieśli nie znalazł się drugi tak śmiały – lub tak szalony – by z nią zaczynać. Nawet w kupie ludzie niewiele byli w stanie zrobić, ale może mając innego heredara na smyczy…
Z drugiej strony już lepiej było samemu nadziać się na widły, niż pokładać wiarę w heredarach. O ich postępkach głośno było w całym Imperium, nawet na dalekiej północy, gdzie (przynajmniej teoretycznie) rogaci się nie zapuszczali. Ich skłonność do siania zamętu obrosła w legendy, a wszelkie układy z tymi istotami stanowczo odradzano każdemu, kto cenił sobie własną skórę i nie chciał się z nią zbyt szybko rozstawać.
Ostatecznie jasnowłosy oparł tylko:
– Będziemy go obserwować. Poczekamy, zobaczymy, co się stanie.