- Opowiadanie: CubicHero - Wisinif - Rozdział 0

Wisinif - Rozdział 0

Przedstawiony tutaj tekst jest rozdziałem zerowym książki, którą aktualnie pisze. Nie do końca przedstawia on główny wątek tego o czym mam zamiar pisać i pełni jedynie funkcje czegoś, co do tegoż wątku nawiązuje. Mówiąc najprościej, ma za zadanie wprowadzić czytelnika do świata przeze mnie wykreowanego. Świata w którym natura powstała przeciw człowiekowi, przejmując planetę w swe władanie i zepchnęła ludzkość na koniec łańcucha pokarmowego, zmuszając do zaakceptowania walki o przetrwanie jako codzienną konieczność.

Oceny

Wisinif - Rozdział 0

Gałązki pękały z cichym trzaskiem przy każdym kroku, a długie, dosięgające kolan i kręcone na końcu źdźbła trawy ustępowały pod ciężkimi butami. W powietrzu czuć było niedawny deszcz. Stalker zatrzymał się, sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej poszarpaną, brudną kartkę. Zaczął rozszyfrowywać nabazgrane na niej instrukcje, po czym mruknął do samego siebie:

To chyba tutaj…

To przed czym stał wydawało się po prostu wielką, ziejącą z ziemi wyrwą. Z daleka, otchłań była właściwie niezauważalna. Otaczała ją szczelna ściana krzaków, przyozdobionych w ciemno-czerwone liście, na których wciąż błyszczały krople deszczu. Stalker po raz kolejny zerknął na kartkę, po czym ponownie przyjrzał się staremu, czerwonemu budynkowi, przedzielonemu na pół przez już dawno zwalony słup telefoniczny. Tak jak większość tego co przed laty zostało pozostawione na pastwę losu, został on przejęty przez przeróżnego rodzaju, wszechobecną roślinność.

- Czerwony. Słup też jest. – Pomyślał. – To musi być tutaj.

Ruszył w stronę dziury. Przedzierając się przez krzaki. odpychał je na boki rękoma. Gdy stanął już na krawędzi otchłani, sięgnął do ramienia i zapalił umieszczoną na nim latarkę, odganiając ciemność zalegającą pod jego stopami. Przykucnął przy wyrwie, upewnił się, że nie jest zbyt głęboko, a następnie opierając się ręką o jej krawędź, zeskoczył na dół. Beton zadudnił pod stopami. Echo w rekordowym tępię oddaliło się od stalkera i, zniekształcone, jeszcze szybciej wróciło, niczym spłoszone zwierze. W środku unosił się wyraźny zapach wilgotnej ziemi. Stalker zerknął w prawo. Jakieś trzy metry od niego stała gładka, betonowa ściana dookoła której z powierzchni przebijały się te same pnącza, które okupowały widziany przed chwilą czerwony budynek. Ściana była zapewne częścią jego fundamentów. Odwrócił się w lewo. Światło latarki oświetliło długi, wilgotny tunel o stropie wzmocnionym za pomocą drewnianych belek, po czym ginęło w mroku, z którego wyziewał ledwo wyczuwalny chłód. W różnych odległościach, na całej rozciągłości tunelu, pojawiały się zielonkawe placki mchu. Mężczyzna sięgnął do kabury i wyciągnął z niej długi pistolet, z magazynkiem umieszczonym z boku. Broń przyjemne zaciążyła w ręce. Aby załadować pocisk, należało odciągnąć niewielki uchwyt znajdujący się z tyłu pistoletu, a potem powtarzać tę czynność po każdym strzale, co sprawiało, że broń nie należała do szybkostrzelnych. W zamian jednak, posiadała ona dużą siłę rażenia, a także była łatwo dostępna. Nawet nie bardzo doświadczony rzemieślnik był w stanie wykonać ją z niezbyt wyszukanych materiałów. Oba te fakty złożyły się na jego dużą popularność i miano podstawowej, a czasem nawet ratującej życie giwery. Kiedyś pistolet nosił inną, bardziej poważną nazwę, ale ze względu na spory odrzut, ktoś kiedyś powiedział o nim, że „kopie jak wół” i mimo iż wielu młodszych nie wiedziało już nawet do czego to się odnosi, „wół” wyjątkowo przypadł do gustu i szybko zastąpił starą nazwę. Stało się tak prawdopodobnie dlatego, że ta nazwa była o wiele krótsza od oryginału i, co tu oszukiwać, po prostu łatwiejsza w zapamiętaniu. Stalker odblokował pistolet i pociągnął za uchwyt, a gdy broń kliknęła cicho, sygnalizując, że pocisk został załadowany, złapał rączkę pistoletu obydwoma rękoma, a następnie skierował się w ciemność, uciekającą przed mrugającym światłem jego latarki. W tunelu panowała prawie grobowa cisza, jedynie jego miarowy oddech i echo kroków w jakiś sposób ją wypełniało. Po kilku minutach marszu, tunel kończył się przez wybitą w ścianie dziurę. Wychylił się z niej do klatki piersiowej i rozejrzał dookoła. Wyrwa znajdowała się niecałe dwa metry nad ziemią. Na prawo rozciągały się kanały. Zalane mętną, pełną mułu wodą, biegły na tyle daleko, że światło latarki ledwo oświetlało ich koniec, w miejscu gdzie ostro skręcały w prawo. Na lewo od dziury również znajdował się tunel kanałowy, jednakże był on zamknięty wielką, żółtą i pokrytą śliskim mchem śluzą. Na przeciwległej ścianie znajdowała się drabina. Zardzewiałe szczeble biegły do góry, prowadząc do równie zardzewiałego włazu, z którego przez małą dziurkę wypływała struga nikłego światła, w której można było dostrzec unoszące się w powietrzu, malutkie pyłki. Wszędzie, na powierzchni wody, pływały malutkie liście w kształcie serc, na środku których znajdowały się małe, spłaszczone kulki, które świeciły nikłym, niebieskawym światłem. Pomiędzy nimi, wprost z wody, wyrastały długie, mdło zielone łodygi uginające się nieznacznie i zakończone falującymi, opadającymi paskami o ciemno-szarym kolorze. Głównie na sklepieniu, i gdzieniegdzie na ziemi, rozwijała się biała kolonia grzyba. W wielu miejscach, przy wychodzących ze ścian rurach, można było dostrzec ciemne zacieki. Stalker za pomocą wolnej ręki złapał za krawędź dziury. Drugą oparł się o ścianę kanału, zrzucił nogi na dół, a następnie puścił się. Trochę źle wylądował, plecak lekko go przeważył. Przez ułamek sekundy walczył z grawitacją próbującą zepchnąć go do wody, po czym machając rękoma wrócił do pionu. Uczucie zaskoczenia zmieszanego z odrobiną strachu pulsujące w klatce piersiowej powoli ustępowało. Wypuścił powietrze z płuc, poprawił plecak na ramionach, a następnie balansując, ostrożnie przeszedł przez wąski, śliski murek na drugą stronę kanału i zaczął przyglądać się włazowi idąc w jego stronę.

I po co szedłem przez cały ten tunel, skoro równie dobrze mogłem wejść tym włazem. – Powiedział do samego siebie drapiąc się po potylicy. - Jak zwykle ktoś odwalił fuszerkę, spisując instrukcje.

Dopiero gdy znalazł się tuż pod nim, zauważył, że jest on zaspawany. Swoją drogą, dźwignia otwierająca śluzę też nie nadawała się do użytku, bo po prostu jej nie było. Zapewne ktoś rozebrał ją dla części. Mężczyzna westchnął głośno, po czym sięgnął do kieszeni, aby wyciągnąć z niej tą samą kartkę co uprzednio, z chęcią upewnienia się co do dalszej drogi. Po raz kolejny zaczął rozszyfrowywać instrukcje, a następnie wzruszył ramionami i udał się w głąb kanałów. Idąc, co chwila natrafiał na jakieś rozwidlenia, lecz prawie wszystkie zostały zamknięte pordzewiałymi śluzami. Reszta była zawalona, bądź przejście uniemożliwiały grube, stalowe kraty za którymi, na końcu drogi, widać było grube, mocno przeplatające się ze sobą ni to korzenie, ni to pnącza, które wydawały się wyrastać zarazem z sufitu jak i z podłoża oraz ścian. Po drodze, stalker zauważył też wiele włazów, ale tak jak można było się spodziewać, każdy z nich był zaspawany. Idąc tak, zastanawiał się, czemu tyle tuneli zostało zamkniętych. Być może było to konieczność. Możliwe, że czyhało za nimi coś śmiertelnie groźnego. A jeśli tak, to czy przypadkiem nie głupotą było zamykanie każdej drogi ucieczki? Z drugiej strony, tak naprawdę nie wiedział co w tym momencie znajduje się nad jego głową. Może właśnie przechodził pod gniazdem bestii bądź ogrodem? Potrząsnął głową i odegnał te niepokojące myśli. Zaczynał czuć się przez nie jak szczur w pułapce, a każdy zakręt budził uczucie niepokoju, szepczące gdzieś z tyłu czaszki. Przez resztę marszu starał się nie wracać do mącących umysł przemyśleń. Zamiast tego skupił się na swoim zadaniu. Minął któryś z kolei zakręt. Wchodząc w kolejny odcinek kanału zauważył, że na jego końcu, w ciemnościach, zamajaczył jakiś kształt. To coś wydawało się sporych rozmiarów, jednak zarazem było dosyć niskie i jakby okrągłe. Przykucnął, gasząc szybko latarkę. Czyżby mimo tych wszystkich zamkniętych dróg, jednak coś się tu dostało? Wyglądało na to, że, o dziwo, bestia go nie zauważyła. Być może był to jeden z tych gatunków, które żyjąc w ciemnościach utraciły wzrok. Ale, czy w takim razie to coś nie powinno go usłyszeć? Podobno tego typu bestie mają świetny słuch. W takim wypadku, zwierze wiedziałoby o jego obecności już w momencie gdy wskoczył do tego kanału. To pozostawiało jedynie jedno rozwiązanie. Była to prawdopodobnie jakaś mała, niegroźna bestyjka, która wlazła tutaj przez jakąś dziurę, być może nawet tą samą, która on się tu dostał. Możliwe, że po prostu ucieknie jak tylko go zobaczy. Jednak nie należało ryzykować. Poczekał chwilę aż wzrok przyzwyczai się do ciemności, po czym kucając, krok po kroku, zaczął skradać się do czarnego kształtu, z bronią wymierzoną wprost w jego środek. Każdy krok był spokojny i bezszelestny niczym należący do drapieżnika, ale zarazem każdy z nich, dla stalkera, wydawał się trwać dłużej niż powinien. W całym jego ciele pojawiło się narastające napięcie. Mimo wszystko nigdy nie było wiadomo jak waleczna okaże się bestia. Ocenianie przeciwnika po jego wielkości było największą głupotą jaką można było popełnić, i nie raz stawała się ostatnią w życiu. Po niecałej minucie był wystarczająco blisko aby po zapaleniu, latarka zmyła mrok z jego wroga. Przyjął pozycje strzelecką, po czym sięgnął powoli do latarki. Nacisnął przycisk i szybko złapał z broń, gotowy do strzału. Kucał jeszcze przez chwilę, bez ruchu, wpatrując się w miejsce gdzie znajdowała się owa „bestia”. Wyprostował się po czym przetarł ręką twarz z cichym westchnieniem. Przy ścianie, na boku, leżał skulony kościotrup o pożółkłych kościach, gdzieniegdzie zabarwionych na zielono, przez mech, który już zapewne dawno zdążył się na nich rozgościć. Brakowało mu jednej nogi od kolana w dół. Ubrany był w stare, poszarpane łachmany, które rozszarpane na klatce piersiowej, odsłaniały pogruchotane żebra. Obok leżał poszarpany plecak, z przeciętymi szelkami.

- Ufff…– Sapnął stalker. – Ale mi, kolego, kłopotu narobiłeś….– Zerknął chyłkiem na plecak. -…..może chociaż będziesz miał coś przydatnego.

Zabezpieczył broń, schował ją do kabury, po czym podszedł do bagażu i przejrzał jego zawartość. W środku nie było zbyt wiele przydatnych rzeczy. Między innymi jakiś stary, osmalony, wgnieciony w kilu miejscach i ubogi w rączkę rondel, mocno wyszczerbiony talerz, w jakieś kolorowe wzorki i widelec, któremu brakowało jednego zęba, a także trochę amunicji, oraz stary, zardzewiały i ledwo trzymający się w kupie pistolet. Z jednej z kieszeń, stalker wyciągnął jakiś brudny i zgięty na pół kawałek matowego papieru. Rozwinął go, a następnie odwrócił. Było to wyblakłe zdjęcie przedstawiające małą dziewczynkę i kobietę, które posyłając uśmiechy do kamery oraz trzymając się za ręce, szły przez wiosenny park. Stalker kucał przez chwilę przy plecaku, wpatrując się w obraz, po czym zerknął na trupa.

- Czyżby twoja rodzina? – Spytał cicho.

Kości odpowiedziały mu tylko martwą ciszą. Stalker popatrzył jeszcze przez moment na fotografie, po czym odłożył ją na swoje miejsce, zamykając dokładnie kieszeń. Rozebrał szybko pistolet, zabierając te części, które wydały mu się przydatne, wziął amunicję i udał się dalej, pozostawiając za sobą pomnik zakończonego życia. Z tego co stalker wiedział, pozostało mu już niewiele drogi. Według instrukcji, po wejściu do kanałów, miał trzymać się lewej strony i odliczać każdy zakręt. Tak więc, zaraz po przejściu przez murek, zabrał się za odliczanie. Zaczął od czterdziestki. Po chwili miał już trzydzieści dwa, potem osiemnaście, dziesięć, aż w końcu, właśnie w tej chwili, w jego umyśle rozbrzmiewały ostatnie liczby, powoli zbliżające się ku zeru. Za kolejnym zakrętem krył się cel jego podróży. W dole, gdzieś za żołądkiem, zaczął czuć lekki ucisk. Dopiero teraz rozpocznie się prawdziwa część jego zadania. Tak naprawdę nie wiedział co go czeka. Tutaj informacje urywały się na dwóch ostatnich, wymownych słowach – „Ładunki wybuchowe”. Miał po prostu wysadzić ścianę. Gorzej, jeśli okaże się, że to nie te miejsce, albo że informacje są nie prawdziwe. Ale jak dokładnym można być, mając za przewodnika kawałek starego papieru, z instrukcjami nabazgranymi za pomocą kawałka węgla z ogniska? Stalker, już nie po raz pierwszy w życiu żałował, że nie ma ze sobą mapy, ale niestety, kanały te były jednym z tych miejsc, do których mapa była tylko jedna, przez co zbyt cenna, aby zwykły stalker mógł ją od tak sobie zabrać. Można by ją jakoś skopiować, ale prawda jest taka, że kopiuje się mapy tylko tych najważniejszych miejsc. Za ostatnim zakrętem, mężczyzna podszedł do ściany, zrzucił z pleców ciążący plecak i rozmasował obolałe od wbijających się w nie szelek ramiona. Przeciągnął się, wydając przy tym cichy jęk, po czym wyjął z kieszeni małą wymiętą paczkę, o białym kolorze, z niebieskim napisem „Colorado”. Wyciągnął z niej zwiniętego z brudnego kawałka papieru papierosa. a zapaliwszy go, zabrał się w końcu za wyciąganie z plecaka wspomnianych ładunków. Po chwili grzebania wypełnionej głównie puszczaniem kłębów dymu, stalker wyciągnął dużą, kwadratową puszkę z wielką, prostokątną zawleczką przyczepioną do jej boku, po czym ułożył ją pionową pod ścianą, tak delikatnie, jakby układał niemowlaka do snu. Zamknął plecak, zarzucił go z powrotem na ramiona z wyraźnym odczuciem jego nagłej lekkości, a następnie dopaliwszy szybko papierosa, puszczając na końcu kółko z dymu, pstryknięciem wyrzucił peta do wody i zabrał się za odpalanie ładunków. Instrukcja była bardzo prosta. Odwinąć cienkie druciki trzymające zawleczkę, po czym modląc się aby zadziałało jak należy, wyciągnąć samą zawleczkę i wiać gdzie pieprz rośnie. Mówiąc o modlitwie nikt nie żartował. Już nie raz coś poszło nie tak i jakiś saper-amator wysłał się na drugi świat w widowiskowy sposób. Nie minęło nawet dziesięć sekund i drucików już nie było. Stalker złapał za zawleczkę, wyciągnął ją i zerwawszy się na równe nogi zaczął biec w stronę najbliższego zakrętu, a potem kolejnego i kolejnego. Słyszał za sobą jak bomba zaklekotała. Potem zaczęła syczeć i wyrzucać z siebie iskry, a następnie, po kilku sekundach, wydających się przysłowiową ciszą przed burzą, nastąpił grzmot tak straszliwie głośny i niosący się takim echem jakby sam Zeus cisnął swym piorunem. Nagle, w całym odcinku kanału, w powietrze wzbiły się tumany szarego pyłu i kurzu. Małe kamyczki zaczęły odbijać się dosłownie wszędzie, stukając przy tym cicho, a dookoła latały strzępki roślin. Kaszląc i machając ręką przed twarzą, stalker wyszedł zza najbliższego zakrętu po czym stanął jak wryty widząc efekt swego dzieła. Woda z kanału zaczęła wlewać się do środka stworzonej przez wybuch dziury. Wyglądało na to, że ściana która przed chwilą została zmieciona przez eksplozje, naprawdę coś za sobą kryła. Stalker podszedł do wyrwy na odległość niecałego metra, gdy nagle zaczął uwalniać się z niej jakiś zielony smog. Wydawał się płynąc w powietrzu, kawałek po kawałku zajmując je i zbliżać się coraz bliżej i bliżej stalkera. Niczym trucizna, zatruwał powietrze, przejmując coraz większą przestrzeń. Stalker cofnął się o krok i zaklął pod nosem. Doskonale wiedział co to jest. Ludzie nazywali to zieloną zarazą, ale konkretnie mówiąc, był to grzyb, a jeszcze konkretniej, miliardy zarodników, nie większych od pyłku kurzu. Do ludzkiego organizmu wkradały się do płuc, przez drogi oddechowe. Stamtąd, wraz z tlenem, odbywały krótką podróż wprost do mózgu, gdzie zagnieżdżały się na całej jego powierzchni. Gdy już tak się stało, grzyb przechodził do ataku. Uaktywniał się, zaczynał panoszyć po umyśle. Zatruwał go, nie pozwalając czysto myśleć. Powoli wypychał osobowość, zabijał instynkt, zamieniał mózg w najzwyklejszą breje. Właściwie nie było wiadomo, czy ktoś jest zarażony czy nie. Sam zarażony nawet nie wiedział kiedy jego „ja” umierało. Wyglądało to tak, jakby w pewnym momencie ktoś po prostu wyciągnął wtyczkę. Niespodziewanie, szybko i bezboleśnie. Zarażony, po prostu, ot tak, potrafił nagle wstać, i jakby nigdy nic, bez słowa pożegnania, odejść w czeluści lasu, aby tam, zaszyć się gdzieś i czekać na śmierć. Bez cienia dawnego siebie, bez krzty życia kryjącej się za pustymi oczyma. Stawał się pustą skorupą która mogła jedynie czekać, aż grzyb rozejdzie się po całym jego organizmie, wsiąknie w ciało, przeszywając je aż do ostatniej maleńkiej komóreczki, a potem gdy całe przegnije, a na skórze pojawią się zielone, nabrzmiałe bąble, nareszcie będzie mogło umrzeć, przestać brać udział w tym ohydnym procesie i dać pożywkę kolejnemu grzybowi, który, w odpowiednim momencie, wypuści kolejne zarodniki zarazy, w celu ściągnięcia do siebie następnych nieszczęśników, mających zasilić miasto przegniłych ciał. Miasto równości, bowiem nie miało znaczenia czy jesteś człowiekiem czy bestią. Ta zaraza nie miała litości dla żadnego gatunku. Wielu, po zobaczeniu stosów zgniłych, zielonych ciał, na których mieszkały śmiercionośne rośliny, ledwie dawało rade utrzymać zawartość swych żołądków. Stalker zaczął wycofywać się frontem do zielonej smugi, co chwila zerkając na nią, gdy ta łapczywie zagarniała przestrzeń życiową. Szybko zrzucił plecak z ramion i nadal się cofając, zaczął grzebać w nim gorączkowo. Na jego szczęście, miał na sobie kombinezon, który był w stanie uchronić go przed śmiercią, powoli sunącą w jego stronę. Jedyne czego potrzebował to filtr do maski stworzonej na kształt kaptura, która jak dotąd zwisała swobodnie przy jego karku. Po kilku sekundach, stalker w końcu znalazł upragniony filtr. Nieśmiały uśmiech wpełzł na jego twarz. Włożył go pod ramie, po czym rzucił plecak na ziemie. Zaczął zakładać maskę, przy czym o mało co nie wypuścił filtru, a następnie, za pomocą jednej ręki, szybkimi, wyuczonymi ruchami zapiął klamry na klatce piersiowej i ramionach, po czym zacisnął mocno pasy. Odwinął nieznacznie rękawy i szybko poprawił specjalnie przedłużone, grube rękawiczki i nasunął rękawy z powrotem, aby tak jak uprzednio, zacisnąć kolejne, skórzane paski. Chmura znajdowała się już zaledwie metr od niego. Była tak blisko, że niemal można było poczuć niesioną przez nią zapowiedz niechybnej śmierci i jakby chłód, który wydawał się, właściwie nie istnieć, a zarazem być jej nieodłączną częścią. Pozostało mu już tylko zacisnąć pasy przy nogawkach i zapiąć klamry łączące buty ze spodniami, a potem wkręcić w maskę życiodajny filtr. W momencie gdy filtr nareszcie zaczął stawiać opór i skrzypnął po raz ostatni, do stalkera dotarła właśnie zielona chmura zarodników. Zgniła zieleń zaczęła całego go otaczać, zamykać się dookoła niego w śmiertelnym uścisku, który już nie mógł go dosięgnąć. Teraz, wszystko dookoła niego wyglądało tak, jakby ktoś próbował kręcić film przez prześwitujące, zielone szkło. Stalker zaczął ciężko oddychać, próbując wyregulować przyspieszony oddech, co utrudniał grubszy od swych standardowych braci filtr, specjalnie wykonany tak, aby był w stanie zatrzymać na sobie wszystkie zarodniki. Wydając odgłosy prawie przypominające charczenie dławiącego się psa, stalker odnalazł we wszechobecnej zieleni swój plecak. Pozbierał porozrzucane rzeczy, zamknął go, po czym skierował się w stronę wyrwy. Nie musiał przejmować się zarodnikami na plecaku czy ubraniach. Po wypuszczeniu, z dala od grzybni bądź żywiciela, umierały w zaledwie kilka godzin. Tuż przed nim, stała kolejna już w tej wyprawie wyrwa, za którą krył się…no właśnie, co takiego? Z tego co mu powiedziano, w momencie gdy go tu wysyłano, był to stary, prawdopodobnie wojskowy bunkier, jakich wiele było w tych okolicach. Przez ostatnie lata, odkąd ludzie odważyli się wyruszać dalej niż na tyle by w krótkofalówce nadal można było usłyszeć głosy przyjaciół, pozostałych w bezpiecznym schronieniu, które pomagały utwierdzić się w przekonaniu, że nie pozostało się samemu pomiędzy mrocznymi, jakby posępnie patrzącymi na ciebie drzewami, ludzie odkryli niektóre, z wielu, starych, pozostawionych dawno temu, a teraz ponownie odnajdywanych bunkrów czy ukrytych magazynów. W wielu z nich nadal była amunicja czy, niestety nie zawsze nadająca się do użytku broń, która jednak nadal mogła przydać się ze względu na części. Niekiedy znajdowano nawet leki bądź paliwo, gdzie to ostatnie było na wagę złota. Jednym z elementów przetrwania, były wiecznie niekończące się starania, aby odnajdywać kolejne i kolejne tego typu placówki. Te które pozostały na powierzchni, z czasem były po prostu znajdowane. Inne, te lepiej ukryte, odnajdywano jedynie dzięki studiowaniu starych archiwów, które, chyba tylko dzięki niezwykłemu szczęściu, przetrwały lata wilgoci i wszechobecnej pleśni. Niestety, często zdarzało się, że po odkryciu takiego bunkra okazywało się, że znajduje się on w tak niebezpiecznym miejscu, iż próba zdobycia go mogła okazać się niewarta ceny jaką mógł zażądać los. Taki bunkier był zostawiany, niby o nim zapominano, jednakże wracał on do pamięci, jak tylko zasoby zaczynały niebezpiecznie zbliżać się ku zeru. Gdy myśl o braku paliwa, bądź leków zalęgała się w umyśle jako mroczna wizja zagłady, zawsze znaleźli się jacyś śmiałkowie, którzy niczym mistyczni bohaterowie przysięgali, że odzyskają tenże bunkier z rąk natury i powrócą z kolejną dawką zasobów, które pozwolą odnowić niewyraźnie poczucie bezpieczeństwa. I wyruszali. Grupka złożona nieraz nawet z kilkunastu osób wyruszała, dziarsko brnąc przed siebie. Pełni dumy, odwagi kryjącej się w sercu i pewności swego sukcesu. Po kilku godzinach otrzymywano od nich ostatnie słowa wypływające z radia, po czym następował czas oczekiwań. Każdy, bez wyjątku, czekał na ich powrót. Rzadko kiedy wszyscy śmiałkowie wracali cali i zdrowi. Zmęczeni ale zadowoleni, uśmiechnięci i z rękoma pełnymi surowców. Najczęściej wracali mniejszą grupą. Czasem bywało ich tylko kilku. Nie raz zdarzyło się także że wracał tylko jeden. Wyczerpany, ponury, o posępnym spojrzeniu, nie chcący wydusić ani słowa. A gdy w końcu, często po wielu dniach, udawało się nareszcie wyciągnąć z niego to o czym zapewne wolałby zapomnieć, okazywało się, że ponosząc ogromnie straty udało im się odzyskać bunkier, lecz w jego wnętrzu, nie znaleźli nic co mogłoby wydawać się przydatne. Jedynie smutek i rozczarowanie. Często zdarzało się też, że oczekiwanie nie miało końca. Mijały dni, lecz nikt nie wracał. W takim przypadku rezygnowano z wysyłania kolejnych grup w tamte rejony, ale zazwyczaj, prędzej czy później, znajdowali się kolejny śmiałkowie, którzy z poczucia obowiązku, a może jedynie ze zwykłej chęci poczucia dreszczyku emocji, wybierali się do bunkra w tym samym celu co ich poprzednicy, zastając na miejscu to co po nich pozostało. O ile cokolwiek pozostało. Któraś grupa w końcu wracała, ale nie dało się zapomnieć o żniwie jakie zostało zebrane przez śmierć. Na szczęście stalkera, bunkier do którego miał się dostać, prawdopodobnie był zamknięty od samego początku wielkiej wojny. Jak już zdołał się przekonać, poza ogrodem, prawdopodobnie nie kryło się w nim żadne większe niebezpieczeństwo. Przestąpił przez dziurę pochylając się do przodu. Wystarczył jeden krok i już był w środku. Pomieszczenie w którym się znalazł miało kształt prostokąta. Podłoga była już zalana, przez wodę z kanału. W niektórych miejscach pływały liście posiadające świecące kuleczki. Na środku pokoju, z sufitu, zwisała stara, zakurzona żarówka, która prawie niezauważalnie bujała się na grubym, czarnym kablu. Na prawo od stalkera, w rogu pokoju, stała cała masa jakiś metalowych skrzyń, o różnej wielkości i kształcie, ustawionych w chaotyczne stosy. Większość z nich zamknięta była starymi, pordzewiałymi kłódami. Nieliczne, które stały otwarte, i tak wydawały się nie zawierać już niczego przydatnego, a z niektórych wyciekała jakaś zielona breja. Obok stert skrzyń, stał duży, szeroki stół warsztatowy, na którym leżało kilka podstawowych narzędzi. Reszta wisiała spokojnie nad stołem, pokryta grubą warstwą kurzu. Poza narzędziami, na stole leżał jakiś okrągły kadłub z którego wystawały różne kabelki i bliżej niezidentyfikowane części. Na ścianie, na lewo od stołu, wisiały dwa plany. Jeden z nich przedstawiał mapę kanałów, drugi natomiast szczegółowy plan bunkra. Obydwa były pożółke ze starości, a temu drugiemu brakowało lewego dolnego rogu, który prawdopodobnie został oddarty. Podłoga cała była zawalona różnymi śmieciami. Głównie zgniecionymi puszkami po konserwach oraz różnymi skrawkami starych, brudnych papierów. Stalker z początku tego nie zauważył, ale teraz, światło latarki skierowane w róg pokoju, dokładnie oświetlało dwa ogromne, mdło-zielone niby kolce. Obydwa były pomarszczone i powykrzywiane na wszystkie strony, a na całej swej powierzchni posiadały gamę malutkich cierni, równie powykrzywianych co duże. Prawdopodobnie, tuż po wybuchu, to właśnie te dwa grzyby wypuściły na niego zarodniki. W tym samym rogu, na ścianie, tuż koło grzybów, widniała brązowawa, zaschnięta plama, natomiast, na ziemi leżał stary rewolwer pokryty brązem rdzy, a obok niego kilka naboi przystrojonych w ten sam kolor. Stalker podszedł do mapy bunkra i zaczął dokładnie ją studiować, przyświecając sobie latarką. Według tego co wciąż dało się z niej odczytać, teraz znajdował się w jakimś małym warsztacie. Jednak tym, co go interesowało było archiwum. Właściwie od samego początku, wszelkie mapy, dokumenty, spisy czy chociażby najzwyklejsze notatki, były jednym z priorytetów pomiędzy innymi zdobyczami jakie pozostawił świat sprzed wielkiej wojny. Pożądane było wszystko, co zawierało chociażby najmniejsze skrawki informacji, które wydawały się przydatne. To właśnie w jednym, z tego typu papierów znaleziono informacje o bunkrze, w którym właśnie przebywał stalker. Prawdopodobnie była to placówka, w której magazynowano wszelakiego rodzaju dokumenty. Między innymi przewozowe. Oznacza to, że być może uda się odkryć jakieś dawno zapomniane magazyny. Była to co prawda bardzo nikła szansa, ale tutaj nie było żadnego wyboru. Stalkerzy chwytali się każdej, nawet absurdalnie znikomej szansy znalezienia czegoś, co pozwoli przeżyć kolejny dzień. Po kilku chwilach, stalker już dokładnie wiedział, gdzie znajduje się archiwum. Wystarczyło wyjść z warsztatu, w którym aktualnie się znajdował, potem przejść przez główne pomieszczenie, wejść do klatki schodowej, a tam, w piwnicy odnaleźć już tylko odpowiednie pomieszczenie. Pozostało mu mieć tylko nadzieje, że po otworzeniu drzwi nie zastanie po prostu wielkiej góry zielonej pleśni. Oderwał wzrok od planu, na wszelki wypadek powtarzając sobie drogę w myślach i już chciał wychodzić, gdy nagle latarka po prostu zgasła. Stalker ponownie poczuł to nieprzyjemne uczucie zaskoczenia pulsujące w klatce piersiowej.

Hyy…hyyy….– Wycharczał. – Nie ma to jak zdychające baterie w jakiejś ciemnej dziurze.

Ściągnął plecak z ramion, położył na ziemi i, grzebiąc w nim, po omacku zaczął próbować namacać małą puszkę po herbacie, ze zdejmowanym wieczkiem, w którym trzymał baterie. W końcu ją znalazł, otworzył i zaczął wygrzebywać zawartość, co utrudniały grube rękawice. Wygląda na to, że pech postanowił trochę go po prześladować, bowiem jak tylko wyciągnął pierwszą baterie, puszka nagle wyślizgnęła mu się z ręki i upadła z cichym, metalicznym trzaskiem.

Nosz cholera jasna! – Krzyknął stalker, bezowocnie próbując złapać upadający pojemnik.

Baterie pouciekały, rozsypując się w mroku na wszystkie strony. Zaczął chodzić na czworakach, trzymając niczym najcenniejszy skarb tą baterie, którą udało mu się wygrzebać. Próbując namacać resztę, skrytą w ciemności, klął na wszystko na czym świat stoi. Po kilku chwilach pełnych zdenerwowania i rozdrażnienia podczas których na czoło stalkera wystąpiły krople potu, w końcu znalazł brakującą baterie, a tuż obok niej następną. Odpiął latarkę z ramienia, otworzył i wysypał zawartość. Nowa bateria wskoczyła z cichym trzaskiem, a zaraz po niej następna. Zakręcił latarkę i nacisnął przycisk. Coś było nie tak, urządzenie nadal nie chciało produkować światła. Stalker potrząsnął latarką kilka razy, tak jakby mogło to cokolwiek zmienić, po czym po raz kolejny zaczął ją otwierać. Robiąc to, zastanawiał się, czy po prostu się nie popsuła Niby nic się z nią nie działo, więc było to mało prawdopodobne, ale zawsze istniała nikła szansa, że latarkowa żaróweczka po prostu się przepaliła. Zapasowego źródła światła nie posiadał, a wątpił raczej, aby w bunkrze wciąż działało światło. Jego brak oznaczałby, że musiałby zawrócić i odejść z pustymi rękoma, będąc tak blisko celu. Na szczęście, okazało się, że nie było o co się martwić. Wystarczyło wymienić jedną baterie i latarka znowu zaczęła wypluwać z siebie smugę, co prawda niezbyt silnego, ale jednak jedynego, światła jakie miał. Stalker przypiął latarkę na jej miejsce, po czym wykonał taki ruch, jakby chciał otrzeć pot z czoła, czego oczywiście nie mógł zrobić, ze względu na założoną maskę. Pozbierał resztę baterii, złapał za klamkę drzwi, po czym popchnął je, i ze zgorzknieniem stwierdził, że są zamknięte.

– Przeszkoda za przeszkodą…– pomyślał, marszcząc czoło i wykrzywiając usta w niezadowolonym grymasie. - Ale z drugiej strony, to nawet nie tak źle. – Stwierdził.

Drzwi były drewniane, bardzo stare i spróchniałe. Porządne kopnięcie powinno pomóc je otworzyć, a przy okazji będzie miał na czym wyładować narastające od niedawna poirytowanie. Przesunął jedną nogę do tyłu, po czym wyrzucił ją do przodu i z impetem naparł na drzwi. Te chrupnęły, przełamując się w pół i wleciały do następnego pomieszczenia, z hukiem uderzając o podłogę. Stalker sapnął z zadowoleniem, poprawił plecak na ramionach, a następnie przeszedł przez framugę. Główne pomieszczenie niewiele różniło się od warsztatu. Sufit był tu trochę wyższy. Co kilka cali, na suficie spoczywały martwe lampy jarzeniowe, a pomiędzy nimi, zwisały krzako-podobne rośliny porośnięte czymś w rodzaju przerzedzonego mchu. Na końcach niektórych wątłych gałązek zwisały niewielkie, różowe bądź jasno czerwone bulwy, które wydawały się odbijać nikły blask gdy skierowało się na nie światło latarki. Na ścianach, tuż pod sufitem, znajdowały się kratki wentylacyjne, które być może lata temu sprawnie transportowały powiew świeżego powietrza, lecz teraz całe były zapchane jakąś zieloną masą przypominającą stopiony plastyk. Jakby tego było mało, masa ściekała po ścianie, tworząc ohydne zacieki. W porównaniu z warsztatem, było tu całkiem czysto, i poza masą kurzu na podłodze, nie widać było prawie żadnych śmieci. Na przeciwległej ścianie, po lewej i po prawej znajdowały się, niezablokowane niczym przejścia do następnych pomieszczeń. Puste framugi stały otworem. Jedynie na ziemi, tuż przy nich, przewracały się kawałki starego drewna oraz mała, wyszczerbiona siekiera. Przy każdym z przejść, na ścianach zostały przytwierdzone metalowe tabliczki, z których można było odczytać informację o tym, gdzie można dostać się daną drogą. Stalker podszedł do środkowego przejścia i przeniósł światło latarki na gładkie tabliczki. Na dwóch pierwszych, zapisane równymi, drukowanymi literami, widniały napisy: „biura” i „magazyn”, natomiast na ostatniej „archiwum”.

Przejście prowadziło do długiego korytarza. Światło biegło daleko, po czym ginęło w ciemności łypiącej z końca korytarza. Pod sufitem biegło wiele, równo ułożonych, czarnych bądź szarych kabli, natomiast w niektórych miejscach, tuż przy ścianach wyrastały różnego rozmiaru grzyby o niewysokim, grubym trzonie i szerokich, opadających i prawie dotykających ziemi kapeluszach. Co kilka metrów, w nieregularny sposób, w korytarzu pojawiały się przejścia do małych biur. Przez otwarte drzwi, przyozdobione tabliczkami z różnymi nazwiskami, można było dostrzec identycznie wyglądające biurka, szafki na dokumenty i krzesła biurowe. W wielu, z tychże małych biur, porozrzucane były papiery, bądź książki. Niektóre z nich zamieniły się już w warstwy brei, składającej się z brudu i pleśni, które zalęgały teraz na podłodze. Światło latarki podskakiwało z każdym krokiem stalkera. Echo jego kroków niosło się głucho po spowitym czernią korytarzu. Z każdą sekundą zagłębiał się coraz bardziej w bunkier, a wejście pozostawało coraz bardziej z tyłu. W pewnym momencie, echo które wróciło z ciemności za jego plecami, wydało mu się jakieś dziwne. Zrobił kolejny krok i zatrzymał się, aby wsłuchać się w powracający dźwięk. Zerknął przez ramie w śledzący go mrok. Echo uciekło od niego, oddalają się coraz bardziej, a po niecałej sekundzie wróciło. Cichsze, słabsze, ale zupełnie normalne. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w ciemność, która wydawała się wpatrywać w niego, tak samo jak on w nią. Patrząc tak w mrok, miało się wrażenie, że w każdej chwili może coś stamtąd wyskoczyć.

Spokojnie…jestem tu zupełnie sam. – Pomyślał, a po kolejnej chwili wpatrywania się w czerń dodał jeszcze szeptem. – Głupstwo…

Zamiast uspokoić go, słowa te sprawiły, że nagle, na powierzchnie jego świadomości wypłynęło coś nieprzyjemnego. Prawda jest taka, że patrząc w tą ciemność, niespodziewanie, dopadło go pewne dziwne uczucie. Uczucie osamotnienia, zmieszane z nagłym, niewyjaśnionym niepokojem. Wyobraźnia zaczęła płatać mu figle. Co rusz wydawało mu się, że widzi jak coś łypie na niego z pokoików które mijał, bądź, że spostrzega jakiś kształt, który umyka przed nim, zawsze kryjąc się w mroku, będąc zaledwie milimetry od blasku jego latarki. Zachichotał nerwowo. Przerabiał to już tyle razy, a za każdym razem wyglądało tak samo. Dopadło go coś, co potocznie nazywano lamentem umarłych. Można powiedzieć, że jest to tylko zabobonna i po prostu głupia legenda. Ale czy można być czegokolwiek pewnym? Lament umarłych wydawał się być zwykłą, niegroźną opowiastką, przytaczaną przy ognisku, którą straszono dzieciaki. Legenda ta, twierdziła, że w niektórych miejscach, w których śmierć poniosło wielu ludzi naraz, może zajść pewne nieprzyjemne zjawisko. Zmarli, zamiast zostawić za sobą cierpienie jakiego doświadczyli przed śmiercią, zabierają je ze sobą. Nie potrafią się go pozbyć, a ono nie pozwala im zerwać więzów z poprzednim życiem i uniemożliwia odejście w zaświaty. Wiec zostają tam gdzie pomarli. Zbierają się razem i lamentują nad swym podłym losem. Przez lata, ich płacz przesiąka dane miejsce i kumuluje ich smutek. Niektórzy, bardziej zabobonni twierdzą nawet, że można poczuć ten lament. Nagły, niewyjaśniony chłód, czy cichy szum wiatru, są podobno ich melodią. Jeśli człowiek zachowa czystość umysłu, wszystko będzie w porządku, lecz wystarczy jedna niepokojąca myśl, chwila lęku, bądź niepokoju, a droga do umysłu żywych będzie stała otworem. Zmarli dostają się przez tą drogę i dzielą z przybyłymi swoim żalem i smutkiem, swoimi lękami. Na każdego działa to zupełnie inaczej. Jedni czują się nieswojo, bądź odczuwają niewielki niepokój czy mają wrażenie osamotnienia. Inni potrafią nagle posmutnieć, bądź po prostu stracić humor. Ale zdarzali się też tacy, którzy wpadali nawet w stan podobny do depresji. Im dalej szedł, tym uczucie niepokoju stawało się coraz bardziej namacalne. Zatrzymał się i odetchnął głęboko. Wiedział co powinien zrobić. Powinno zadziałać, zawsze działało. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, przekręcił malutkie pokrętło i ustawił płomień na największy jaki się dało. Pstryknął kilka razy krzesiwem. Za kolejnym razem, z zapalniczki w końcu wyskoczył wysoki, migotliwy płomień. Zaczął wpatrywać się w ten ogień, starając się uciec myślami gdzieś daleko. Do domu, do przyjaciół. Do jakiś szczęśliwych wspomnień. Patrzenie w tańczący płomień uspokajało, pozwalało oderwać się na chwilę od rzeczywistości i głęboko zamyślić. Po chwili, uczucie niepokoju zaczęło się rozpływać, uciekać, wracać do ciemności. Nagle stało się tylko wspomnieniem. Stalker po raz kolejny odetchnął głęboko. Zgasił zapalniczkę, schował ją do kieszeni i ponownie ruszył. Starał się nie wierzyć w coś tak absurdalnego jak lament umarłych. Ale przebywając tutaj, w ciemnościach opuszczonego, zimnego bunkra, nie był taki pewien co jest, a co nie jest jedynie głupią legendą. Po około dwóch minutach z ciemności, przed stalkerem, wyłoniły się uchylone drzwi. Były one grube, metalowe i częściowo pordzewiałe, a w niektórych miejscach odpadała od nich wyblakła, żółta farba. Stalker popchnął drzwi. Odsunęły się powoli, skrzypiąc przy tym długo i jękliwie. Tuż za nimi znajdowały się płaskie, idące w dół schody, pomiędzy którymi znajdowały się małe przerwy. Schody zbudowano w taki sposób, że schodziły w dół przylegając do ścian, za pomocą metalowych podpór. Stalker zaczął powoli schodzić po płaskich, metalowych stopniach oświetlając je sobie latarką. Każdy krok powodował, że cała konstrukcja trzęsła się niepokojąco, cicho przy tym skrzypiąc. Po schodach nie szło się specjalnie długo, ale był pewien problem, bowiem w pewnym momencie po prostu się urywały. Stalker przechylił się do przodu stojąc na przedostatnim schodku i spojrzał w dół. Do ziemi wciąż było na tyle daleko, że skok w najlepszym przypadku skończył by się zwichnięciem kostki. W tego typu miejscu, równało by się to ze śmiercią. Mężczyzna poświecił dookoła siebie, w nadziei, że być może znajdzie coś, co pomoże mu zejść bezpiecznie na dół. Niedaleko niego znajdowała się żółta, przerwana na wysokości jego głowy rura. Miała on grubość młodego dębu a przymocowana do ściany za pomocą wielu małych prętów, tworzyła coś na kształt drabiny. Stalker złapał jeden z prętów, po czym wykonał taki ruch jakby chciał nim potrząsnąć. Rura nie drgnęła nawet o milimetr. Było pewne, że mocno trzyma się ściany. Wpierw oparł nogę na jednym z prętów. Potem obydwoma rękoma, mocno złapał za te znajdujące się na wysokości jego wzroku. Gdy był już pewny, że rura powinna wytrzymać jego ciężar, przeniósł drugą nogę na prowizoryczną drabinę i spokojnymi, ostrożnymi ruchami zaczął schodzić w dół. Cały ten proces był okropnie nie wygodny. Właściwie przytulał się do rury, a na prętach stał jedynie końcówkami palców. Po kilku chwilach był już na dole. Podłoga usłana była częściami zniszczonych schodów i kawałkiem rury, po której przed chwilą schodził. Pod całym tym żelastwem, spoczywało kilka pogruchotanych kompletów kości. Stalker starał się nie zwracać na ten widok uwagi, po czym za pomocą nogi, otworzył kolejne ciężkie drzwi, które zostały zawalone całym tym żelastwem. Na szczęście stalkera, otwierały się one do środka. Kucnął i przecisnął się przez szparę jaka utworzyła się pomiędzy złomem a górną framugą. Jego oczom ukazał się kolejny korytarz. Po za tym że był o wiele krótszy, a także było tu o wiele chłodniej, w ogóle nie różnił się od swojego sąsiada z góry. Nawet mimo, że stalker miał na sobie, jak mogło by się wydawać, wystarczająco ciepłe ubrania a na nich kombinezon, i tak czuł otaczający go ziąb. W korytarzu były trzy przejścia, po jednym na lewym i prawym końcu korytarza, oraz jedno tuż przed stalkerem. Nad tym najbliżej znajdował się przetarty napis, wykonany dużymi, grubymi literami o treści „MAGAZYN”.

– Będzie go trzeba przejrzeć. –  Szepnął do samego siebie.

Teraz interesowało go jedynie archiwum. Poświecił latarką na lewo. Nad drzwiami widniał taki sam jak nad magazynem napis, tym razem o upragnionej treści „ARCHIWUM”. Uśmieszek wpełzł na twarz stalkera. Dziarskim krokiem przeszedł przez ostatnie metry dzielące go od celu, po czym jednym, szybkim ruchem otworzył drzwi. Napotkał za nimi niezbyt przyjemny widok. Wszędzie, pomiędzy drewnianymi półkami, wyrastała ogromna ilość kolców grzybów. Były dosłownie wszędzie. Gdy tylko poświecił na nie latarką każdy z nich, jakby nieśmiele, zaczął nieznacznie drgać, wytrząsając z siebie chmurę zarodników, tworzących sunącą w jego kierunku bezcelową smugę zgniłej zieleni. Ale on stał tylko w przejściu, z ręką nadal spoczywającą na klamce. Gdy tylko zobaczył te wszystkie grzyby, nagle zdał sobie sprawę z czegoś, co widniało mu przed oczyma od samego początku, odkąd wszedł do tego bunkra. Już z początku nie podchodziło pod wątpliwość, że ludzie zamieszkujący niegdyś ten bunkier padli ofiarą zielone zarazy, która bez litości wybiła ich jednego po drugim. Stalker doskonale o tym wiedział, ale dopiero teraz na powierzchnie wypłynęło coś, co wydawało się takie oczywiste. Plan kanałów, dziwne ustrojstwo na stole warsztatowym, które teraz wydało mu się bombą. A także dwa, skulone w rogu grzyby, na ścianie krew, a obok rewolwer. Dodatkowo, zawalone schody i drzwi od warsztatu, jako jedyne, zamknięte w całym bunkrze. Stalker potrząsnął głową.

- Smutny los przygotował dla nas ten świat. – Rzekł do grzybów. - Ale temu już nie da się zaradzić.

Odetchnął głęboko, w taki sposób jakby miało to wyrazić całe jego współczucie, po czym przedzierając się przez grzyby, zaczął krążyć pomiędzy pułkami, przetrząsając to, co wciąż było w stanie nadającym się do czytania. Po kilku następnych godzinach, w czasie których wiele razy wszedł z powrotem na górę, aby po upewnieniu się, że nic mu nie grozi, wymienić szybko filtr, miał w rękach kilka plików różnych dokumentów. Jeden z nich posiadał dumnie wyglądające czerwone pieczątki z symbolem tarczy a w jego tytule, grubymi literami widniało słowo „broń”. Stalker spakował dokumenty do plecaka, obchodząc się z nimi jak z największym skarbem, po czym zdał sobie sprawę z tego, że jego cel został osiągnięty. Nareszcie mógł opuścić ten bunkier, który zdążył już mu tak okropnie zbrzydnąć. Pochłonięty pracą właściwie tego nie zauważył, ale teraz zdał sobie sprawę z tego jak głodny i zmęczony był. Pomyślał też, że na zewnątrz zapewne zaczyna się już ściemniać. Powrót na górę, wydostanie się z bunkra a potem z kanałów, zajęło mu około dwudziestu minut. Tak jak się spodziewał, słońce zaczęło już chować się za horyzontem. Na niebo powoli wstępował ubrany w mleczną łunę księżyc, któremu towarzyszyła armia srebrzystych gwiazd. Zewsząd zaczęły docierać przeplatające się ze sobą odgłosy zbliżającej się nocy. Odległe wycie, tupot dochodzący zza linii drzew. Odgłosy wszechobecnych owadów, a wreszcie szelest liści i traw, smaganych przez chłodny, nocny wiatr. Pierwsze co zrobił mężczyzna, to przebiegł truchtem do czerwonego, zniszczonego budynku, rozglądając się gorączkowo na wszystkie strony. Gdy był już w środku, wszedł na strych, a upewniwszy się że nie ma tam żadnego zagrożenia, zszedł na dół i przyniósł na górę kilka starych, zniszczonych krzeseł. Zamknął klapę od strychu i przygniótł ją rozklekotanym, zakurzonym pianinem, które nadal stało na górze. Połamał krzesła, po czym ułożył je od jedną z dziur w dachu w mały stos, a do jego środka włożył niewielki kawałek korzenia pieklika. Za pomocą zapalniczki zapalił wątłą gałązkę, a następnie przytknął ją do korzenia. Ten szybko zajął się ogniem, zarażając nim otaczające go kawałki drewna. Stalker dokładnie obejrzał kombinezon oraz plecak, a po upewnieniu się, że zarodniki zmieniły kolor na brązowy, co było jednoznaczne z ich śmiercią, zdjął wreszcie maskę i łapczywie wciągając świeże, chłodne powietrze, odetchnął głęboko. Teraz mógł nareszcie coś zjeść i odpocząć. Przypiekając nad ogniskiem, przygotowane wcześniej kawałki mięsa, z których krople tłuszczu spadały do rozsiewającego przyjemne ciepło ogniska, przyjrzał się bliżej zdobytym dokumentom, a szczególnie tym posiadającym pieczątki. W pewnym momencie lektury zatrzymał wzrok w niedowierzaniu, przeczytał jeszcze raz wydającą się przewidzeniem frazę, a potem jeszcze raz. Gdy był już pewien tego, iż tekst na kartce nie jest jedynie przewidzeniem, odłożył dokument z powrotem do plecaka, wziął kawałek przypieczonego mięsa i uśmiechając się półgębkiem pomyślał:

Teraz, to dopiero przywalimy północy. – Po czym wziął gryza parzącego, obciekającego w tłuszcz jedzenia.

 

Koniec

Komentarze

Skoro to tylko wstęp, prolog czy inny tego rodzaju “wprowadzacz” do całości, zmień, Autorze, kwalifikator na “Fragment”.

Poza tym nie spiesz się z pisaniem powieści. Najpierw zawrzyj jak najbliższą znajomość z polszczyzną. To wyjdzie na zdrowie i dziełu, i Tobie też…

Za pomocą zapalniczki zapalił wątłą gałązkę, a następnie przytknął ją do korzenia. ---> A nie mógł od razu za pomocą zapalniczki zapalić korzenia pieklika? Nieładne powtórzenie i zbędna fatyga z ta dwuetapowością rozpalania ogniska…

Ten szybko zajął się ogniem, zarażając nim otaczające go kawałki drewna. ---> Ogień zaraża? Nowość absolutna…

Przypiekając nad ogniskiem, przygotowane wcześniej kawałki mięsa, z których krople tłuszczu spadały do rozsiewającego przyjemne ciepło ogniska, przyjrzał się bliżej zdobytym dokumentom, […]. ---> Powtórzenie. Przyjrzał się bliżej czy uważniej, dokładniej? Pokrywanie się części znaczeń różnych wyrazów sprawia kłopoty, wiem o tym, ale Ty też powinieneś to wiedzieć i unikać takich niejasności.

W pewnym momencie lektury zatrzymał wzrok w niedowierzaniu, przeczytał jeszcze raz wydającą się przewidzeniem frazę, a potem jeszcze raz. Gdy był już pewien tego, iż tekst na kartce nie jest jedynie przewidzeniem, odłożył dokument z powrotem do plecaka, wziął kawałek przypieczonego mięsa i uśmiechając się półgębkiem pomyślał: ---> Jak się zatrzymuje wzrok, w niedowierzaniu na dodatek? Przewidzenie a przywidzenie bardzo się od siebie różnią… Brak przecinków przed “uśmiechając” oraz po “pólgębkiem”.

Po czym wziął gryza parzącego, obciekającego w tłuszcz jedzenia. ---> “Gryz” pasuje w tekście humorystycznym, parodystycznym, i “przechodzi” w dialogach postaci, wzorowanych na ludziach niewykształconych albo posługujących się gwarą środowiskową. Tylko tam. Nie w narracji. Obciekać tłuszczem czy ociekać, jak myślisz? Jedzenia. Dlaczego tak ogólnikowo? Pisałeś o mięsie, niech pozostanie mięso…

Te skromne próbki ze samego zakończenia powinny unaocznić Tobie potrzebę wzmiankowanego na początku zawarcia bliższej znajomości z naszym językiem.

Autorze, idź za radą Adama. Najpierw krótka forma, potem powieść. W tym fragmencie roi się od błędów – interpunkcyjnych, stylistycznych, są powtórzenia i niezręczności, np. wyżej wspomniany “gryz”. Źle zapisujesz wypowiedzi postaci (i czemu kursywą?).

Dużo pracy przed tobą, ale wszystko jest do zrobienia. Nie od razu Rzym zbudowano.

Powodzenia i pozdrawiam!

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Przeczytałem. Autor ma pewien pomysł, ale realizację powinien nieco odłożyć w czasie, a przedtem dużo czytać książek, niekoniecznie z dziedziny fantastyki. Życzę wytrwałości.

Nie jest to dobrze napisane. Pomysł jest, dobra, ale wielu ludzi ma pomysły na książki i ile z nich jest zrealizowanych? Ile z tych zrealizowanych trafia do normalnego wydawnictwa. Ile książek się po tym sprzedaje?

Nie musisz postępować schematycznie (opowiadanie – publikacja, konkurs – nagroda, książka – publikacja), ale napisanie czegokolwiek jest dużym przedsięwzięciem, a w całym procesie wydawniczym to dopiero wierzchołek góry lodowej. (oczywiście dla debiutantów)

Jeżeli nie chcesz być schematyczny, to musisz pisać dobrze, musisz w kilku zdaniach zainteresować czytelnika, zbudować aurę i napięcie. 

 

Przyznam, że tutaj troszeczkę się męczyłem i jeżeli cała powieść miała by być w takim stylu, to chyba bym po nią nie sięgnął. 

Zauważ ile książek jest na rynku. Aby konkurować z tymi, których ludzie czytają najchętniej, musisz być cholernie dobry.

Proponuję zatem napisać kilka opowiadanek, przeczytać dużo książek i wtedy zacząć działać.

Zamiast pisać powieść, której raczej nie wydadzą (takie są realia, ja tam jeszcze nic do wydawnictw nie wysyłałem, ale debiutanci przechodzą naprawdę ostrą selekcję) możesz planować sceny, charakter bohaterów, kreować świat i fabułę i rozwijać swoje umiejętności pisząc opowiadania.

Pozdrawiam i życzę wytrwałości.

Nowa Fantastyka