Nasza zmiana dobiegała końca. Obrawszy powrotny kurs na Ziemię, cieszyliśmy się nie tylko z powodu nadchodzącego fajrantu. W pogodny nastrój wprawiały nas również pierwszorzędny samogon mego wuja Pen-Dżi-Miszcza oraz fakt, iż przez cały czas trwania patrolu los oszczędzał nam spotkań z asteroidami lecącymi ku Ziemi i statkami służącymi nielegalnemu górnictwu egzoplanetarnemu, zmierzającymi w kierunku przeciwnym. Wypatrywanie jednych i drugich było bowiem naszym głównym zadaniem.
Zaprogramowawszy ostatni manewr przygotowujący do wejścia w atmosferę, uniosłem dłoń, by serdecznie klepnąć w plecy Yaffa, drugiego pilota. Zamarłem jednak z uniesionym ramieniem, gdy ujrzałem wskazanie niuchmastera.
Coś zbliżało się w naszą stronę.
Była to srebrzysta kula o średnicy jakichś dwustu berethrowów. Poruszała się z niedużą prędkością w stronę Ziemi, po torze przechodzącym zaledwie kilkaset metrów od naszego obrysu.
Spojrzałem na wyświetlacz komunikacji zewnętrznej. Kula była źródłem silnego i bardzo regularnego sygnału. Nie mogła więc być tworem naturalnym. Na niczym spełzły próby odczytania emisji za pomocą tłumacza. Natychmiast doszliśmy więc do wniosku, że to chyba…
– To chyba… – Yaff zachłysnął się z wrażenia.
– Tak, to chyba… – zawtórowałem mu, gwałtownie trzeźwiejąc.
– Co robimy? Wysyłamy im…?
– Wysyłamy.
I tak oto jako pierwsi w historii astronautyki mieliśmy okazję użyć sygnału przygotowanego na wypadek spotkania z pozaziemską cywilizacją. Twórcy tego niezwykle wyrazistego impulsu oparli się na założeniu, że odwiedzający Ziemię obcy będą dysponować urządzeniem umożliwiającym błyskawiczne opanowanie dowolnego języka. Stworzono zatem wybór wypowiedzi w języku urzędowym Wspólnoty Światowej, zawierający możliwie najszersze, a zarazem najbardziej miarodajne spektrum przykładów słownictwa i gramatyki. Wszystko to było zakodowane w postaci fal radiowych. Pomysł nieraz krytykowano niczym osławioną strzałkę z rysunku na płytkach Pioneera, jednak, jak się teraz okazało, obawy w tej kwestii nie były słuszne.
Przybysze z dalekich światów natychmiast wysłali sygnał kodowany w identyczny sposób. W dodatku ich chińszczyzna była nienaganna.
– Lecimy na Ziemię. Nie przeszkadzajcie nam – powiedział syntetyczny głos.
W tym momencie serce podeszło mi do gardła, a w oczach zakręciły się łzy. Nie wiedziałem do końca, czy ich przyczyną był strach, czy też narcystyczne wzruszenie. Oto bowiem stałem się reprezentantem całej ludzkości: miałem wypowiedzieć pierwsze zdanie skierowane z ust człowieka do przedstawiciela obcej cywilizacji. Ciężar odpowiedzialności, z jaką wiązało się takie wyróżnienie i obawa przed konsekwencjami, które mógłby zrodzić mój ewentualny błąd, sparaliżowały mnie. Uświadomiwszy sobie doniosłość chwili, zebrałem całą swą odwagę i wydusiłem:
– Po co?
Zapadła cisza.
Gdy pogodziłem się już z ignorancją, jaką najwyraźniej zamierzali okazać nam rozmówcy, głos odezwał się ponownie.
– Jestem komisarzem Międzyplanetarnego Instytutu Równowagi Biologicznej. Moim zadaniem jest eksterminacja życia na Ziemi.
– Ccc…co?
– Ttt…to. Jeden z gatunków zamieszkujących waszą planetę nie posiada biohomologacji. Kilkaset tysięcy lat temu kompania administrująca tym rejonem galaktyki dopuściła się rażącego niedbalstwa nie zawiadamiając IRB o pojawieniu się nieplanowanego odgałęzienia ewolucyjnego. Niepoinformowani o rozpoczętym właśnie procesie, nie mogliśmy go nadzorować. W ten sposób pojawił się niepożądany gatunek, który zdominował prawie całą biosferę.
Wpadłem w panikę. Musiałem naprędce wymyślić coś, co odwiedzie przybysza od zrealizowania przerażającego zamiaru. Niełatwo jednak myśleć ze świadomością, iż ma się we własnych rękach los całej ludzkości.
– Nie jesteśmy tacy szkodliwi – rzuciłem naprędce. – Stworzyliśmy cywilizację, kulturę…!
– Nie można tak po prostu wejść na ścieżkę tworzenia cywilizacji.
Mimo paniki zwróciłem uwagę, że słowa komisarza brzmiały jakoś znajomo. Widocznie wykorzystał jedną z próbek lingwistycznych.
– Rozwój – kontynuował obcy z rozdrażnieniem – wymaga przemyśleń i nadzoru. Zanim pozwoli się inteligentnemu gatunkowi rozplenić się po całej planecie, trzeba najpierw, do jasnej cholery, ZAPYTAĆ O POZWOLENIE! Tego zaś wasza kompania administrująca nie zrobiła, w wyniku czego mamy u was niezły burdel. Wojny, zanieczyszczenie środowiska, a nawet, o zgrozo, internet! Zrobiliście z Ziemi szczurze gniazdo. Czas na deratyzację.
No to dupa. Ludzkość, co tu dużo mówić, rzeczywiście jest zepsuta… Zaraz, właśnie! Zepsuta!
– Panie komisarzu! – krzyknąłem podniecony nagłym olśnieniem. – Może spróbujmy załatwić to… inaczej?
– Czyli jak?
– No… po ziemsku! Może pan do nas przycumować?
***
Lądując, czułem się jak bohater. Cóż za rozkosz! Podobną musiał odczuwać komisarz, który zapewne w tym samym momencie, wracając do swoich, delektował się zawartością jednej z trzydziestu świeżo zdobytych butelek samogonu wuja Pen-Dżi-Miszcza.