Cisza. Absolutna cisza. W kosmosie dźwięk jest tylko ideą, abstrakcyjną jak otwarty ogień w głębi oceanu. I chociaż gwiazda eksploduje w każdej chwili z mocą milionów wodorowych bomb, jest bezgłośna niczym rozwijający się kwiat. Nawet z odległości zakrawającej na arogancję, nawet tutaj, gdzie potężne tarcze energetyczne nie są już w stanie powstrzymać powiewu jej potęgi przed szturchaniem skóry. Dorymea. Jedna z ostatnich tak wielkich. Mężczyzna adorował ją od kilku miesięcy, minimum czasu, jakie poświęcał każdej z nich. Zawieszony w suchej próżni, otoczony przezroczystą błoną, oddychał i obserwował, absorbował i medytował. W tym, co dla niektórych byłoby tylko ogromną kulą plazmy, dostrzegał osobę o brutalnej sile, kogoś wymagającego szacunku, za to jednocześnie zapewniającego bezpieczeństwo. Dorymea. Patrzył na bezgraniczne morze mroku Wszechświata, rozświetlane pulsującą falą jej aksamitnej mocy. Czuł upływ milionów lat, które spędziła w najwspanialszej z równowag. Widział życia, którym nadała tchnienie i byty, które zostały przez nią odebrane. Wszystkie te i inne rzeczy, w jakiś sposób zbiegające się w jednym miejscu, splatające w jej istocie. Bez najmniejszego nawet szeptu.
Obserwator nie pamiętał swojego imienia, więc nazwał siebie po prostu Ostatnim. Przez całe milenia podróżował przez Mleczną Drogę Andromedy, chłonąc widoki kolejnych gwiazd, rozkoszując się nimi i odurzając. Jedną po drugiej. Doskonałość służących mu maszyn i absolutna samotność bezboleśnie zamordowały odczuwanie upływu czasu. Autonomiczna jednostka sztucznej inteligencji, zawieszona gdzieś w zakamarkach podprzestrzeni, była mu nawigatorem i informatorem. Miliony nanobotów krążących w tkankach zaspokajały jego potrzeby, nim zdążył je poczuć. Nie musiał jeść. Nie musiał spać. Był ostatnim z ludzi, z wiecznie młodym ciałem i antycznym umysłem, zahibernowanym przez setki miliardów lat. Największym narkomanem, nie pragnącym niczego ponad możliwość napawania się ostatnimi uosobieniami najwyższego z majestatów. Samotnym odbiorcą końcowego spektaklu Wszechświata. Nie było już nikogo innego – żadnych ludzi, żadnych innych cywilizacji. Ostatnie wcielenia życia dogorywały na niewielkich planetkach, kurczowo trzymając się nielicznych dawczyń światła, nie zdając sobie oczywiście sprawy, że na scenie zaczął się już ostatni akt dramatu.
Obserwator był również błędem w protokole. Wybrykiem, niezrozumiałym tworem, powołanym do bezcelowego istnienia. Jedna z tysięcy sond, rozesłanych niegdyś przez ludzi na całą galaktykę, doznała awarii. Miast aktywować się po krótkiej podróży, z nieznanych przyczyn pozostawała uśpiona. Całe pokolenia gwiazd przeminęły, nim prastare mechanizmy postanowiły wreszcie zadziałać. Roboty zostały obudzone, aby odkrywać, katalogować i przesyłać zebrane informacje. A także po to, żeby zbudować ciało. Trafił do rzeczywistości, która miała być tylko odległymi przewidywaniami fizyków. Do świata, w którym jego praca nie miała sensu – nie było nikogo, kto mógłby czerpać z jej owoców. Porzucił więc rolę nadzorcy, dał sztucznej inteligencji pełną swobodę działań i udał się na największą z pielgrzymek. Nie niepokojono go. Aż do teraz.
Kontakt. Wybudzacz go wzywał. Pierwszy raz od… trzech tysięcy sześciuset lat, takie dane podała jednostka-asystent. Maszyny znalazły coś dziwnego.
Westchnął głęboko. Podziwiał oblicze Dorymei jeszcze kilkanaście minut. Zamknął oczy. Energetyczna bańka, w której lewitował, przeskoczyła poza przestrzenią i natychmiast, w pewnym ograniczonym pojmowaniu pojęcia czasu, znalazł się w innym miejscu. Podniósł powieki. Powitała go spowijająca wszystko ciemność. Niemalże zapomniał, co oznaczało to pojęcie. To dość ironiczne, ponieważ to właśnie mrok był tym, co miało nieubłaganie nadejść.
Wszechświat taki, jakim go pamiętał sprzed Wielkiego Snu, umierał. Rozlewał się w nicość, konsekwentnie rozpraszając swoje liczne człony w nowo powstającej, przepastnej przestrzeni. Galaktyki spoza Grupy Lokalnej dawno już zniknęły za kosmicznym horyzontem nieba. Gwiazdy gasły jedna po drugiej, jak nic nie znaczące węgielki w ogromnym palenisku. Nad rzeczywistością wisiała nieuchronna perspektywa zimnej pustki. Ostateczna śmierć. W końcu zgasną wszystkie ze słońc, całe galaktyki zlepią się w olbrzymie czarne dziury, które potem wyparują. Wreszcie wszystka materia rozpuści się, zostawiając po swojej wspaniałości nieskończenie rzadką zupę promieniowania. Z perspektywy człowieka – nie pozostanie nic. Do tego momentu upłynie nieprawdopodobna ilość czasu, jednak odkąd Wszechświat ponownie pogrąży się w ciemności, cała reszta ostatniej drogi jest nieistotna.
Kilkaset metrów przed Ostatnim, w przestrzeni unosił się matowy twór. Kula o dwudziestometrowej średnicy, pozornie o doskonale gładkiej powierzchni. Wystarczyło jednak, że mężczyzna się zbliżył, a kilkumetrowe okno wejścia skaziło taflę obiektu swoim zaistnieniem. Z wnętrza buchnął blask, jednak zupełnie inny niż ten, którym przez tysiące lat raczył się ostatni człowiek. Sarkofag. To tutaj czekała niegdyś jaźń pielgrzyma. To tutaj ciało, które obecnie zamieszkuje, zostało skonstruowane chwilę przed tym, jak został wyrwany z najdłuższego ze wszystkich snów. To tutaj mieszkał Wybudzacz.
Ostatni z ludzi wsunął się do środka z gracją anielskiej istoty. W świetle o natężeniu bliskim temu, w jakim zwykło widzieć ludzkie oko, można było wreszcie dostrzec jego postać bez narażania się na wypalenie oczu przez potężną iluminację gwiazdy. Na głowie mężczyzny wiły się włosy jasne i pełne wdzięku, z idealnie symetrycznej twarzy biły oczy niebieskie, o błysku nietkniętym starością i zmęczeniem, a cera jego była śniada i soczysta. Miał sylwetkę greckiego bóstwa, o proporcjach o jakich śnili antyczni rzeźbiarze. Cóż, jednej rzeczy nigdy nie udało się nauczyć maszyn: tworzenia niedoskonałości.
Sfera dopełniła swego pierwotnego kształtu, izolując środek od warunków kosmicznej próżni. Osłona, w której podróżował ostatni człowiek zgasła jak wyłączona żarówka. Mężczyzna stanął na nogach na powierzchni o barwie rtęci i wciągnął głęboko powietrze. Wnętrze stanowiło puste pomieszczenie wielkości dużego salonu, o klasycznej, prostopadłościennej strukturze. Nie zawierało żadnych obiektów – mebli, sprzętu czy przedmiotów użytkowych. Tylko jednolite ściany, sufit i podłoga zbudowane z enigmatycznej substancji, przypominającej półpłynne szkło.
– Witaj, Nadzorco – ciepły głos zabrzmiał z bliżej nieokreślonej przestrzeni. – Jak minęła twoja podróż?
– Jeszcze nie skończona. – Ostatni od setek lat nie używał języka, jednak zasiedlające tkanki jego ciała maleńkie maszyny utrzymywały wszystko w optymalnym stanie, gotowym do użycia. Przeszedł powoli na środek pomieszczenia.
– Postoję – powiedział, jakby czuł że zaraz zostanie zachęcony do użycia nieistniejącego jeszcze siedzenia. – Od wieków tego nie robiłem.
– Naturalnie. Napijesz się czegoś?
Ostatni miał bezwiednie odmówić, ale zdał sobie sprawę, że właściwie ma ochotę skorzystać. Nie był spragniony, jednak poprosił o wodę, podobnie jak miliony ludzi przed wiekami, gdy przekraczając próg czyjegoś domu, uśmiechały się i kiwały głową do gospodarza, mimo braku istnienia potrzeb. Chciał to poczuć, przypomnieć sobie jak głęboko w poczucie bycia człowiekiem wpisane jest doświadczanie gościnności.
Ze ściany, która okazała się być całkowicie plastyczna, wysunął się podłużny twór i uformował się w kształt kubka. Oderwawszy się od reszty masy, powoli przeleciał w stronę Ostatniego. Woda pojawiła się wewnątrz, po prostu skraplając się z powietrza. Obserwator chwycił naczynie i pociągnął kilka łyków.
– Więc… – zaczął – Wzywałeś mnie. Podobno twoim Oczom udało się coś wypatrzeć. – Mężczyzna puścił kubek, który, jakby działały na niego odmienne prawa grawitacji, upadł na podłogę w tempie, w jakim czyni to zazwyczaj płatek śniegu. Po dotknięciu żyjącej powierzchni po prostu w nią wsiąknął.
– Tak, to prawda, Nadzorco. Odkryliśmy coś niecodziennego. Pomyślałem, że może cię to zainteresować.
Ostatni kiwnął głową.
– Jestem. Czekam na szczegóły.
Masa stanowiąca ścianę naprzeciwko Jednego zrobiła się niespokojna. Po kilku sekundach wybrzuszyła się i przyjęła kształty frontu ludzkiej sylwetki. Ta zaczęła wyciskać się na zewnątrz, formując całą resztę połyskującego ciała. Wybudzacz wyodrębnił się z plastycznego tworzywa i stanął przed ostatnim człowiekiem twarzą w twarz. Wyglądał jak wypolerowany posąg, z tą różnicą, że był w najprawdziwszy sposób żywy, chociaż nie było to życie w biologicznym rozumieniu. Nie miał oczu, nosa, uszu, włosów ani żadnych innych elementów marszczących powierzchnię, ale z postaci biła witalność, wijąca się gdzieś w jednorodnej, gładkiej masie jego ucieleśnienia. Pomieszczenie zaczęło wypełniać się trójwymiarowym hologramem przestrzeni kosmicznej. Po chwili wszystkie elementy wewnętrznego szkieletu Sarkofagu rozpłynęły się w kreowanym obrazie, całkowicie załamując granicę pomiędzy nim, a tym, co fizyczne. Sterczeli pośrodku kosmosu, giganci, całe światy zmieściłyby się w ich dłoniach.
Tam. – Wskazał Wybudzacz.
Mgławica Parasol. Masa dwustu osiemdziesięciu Słońc rozsmarowana na rozpiętości ponad sześciu lat świetlnych. Szczątki majestatycznej gwiazdy, z których nie powstanie już nowe życie, maszyny policzyły. Wbita nieopodal ogromna czarna dziura już zwietrzyła soczysty gwiezdny pył, już otworzyła paszczę i szykuje się do uczty. Większość rzadkiego tworu powoli, lecz bezwzględnie pocznie dążyć w jej stronę, ku własnej zagładzie. To, co pozostanie, będzie zbyt rozproszone, by móc zespolić się w postać fuzyjnego pieca, gdy w końcu oddali się z sąsiedztwa kosmicznego pożeracza.
– Jesteśmy na miejscu – dodała srebrzysta postać. Trójwymiarowy obraz uległ powiększeniu, obserwatorzy wniknęli między pył, który teraz wypełniał całą obserwowalną przestrzeń. Ostatni rozejrzał się. Widok był nieskończenie monotonny; gdzie okiem sięgnąć, dostrzec można było tylko rzadki, barwny dym, zza którego migotały światła odległych gwiazd.
– Zdaje się, że niczego tu nie ma – zauważył mężczyzna, tonem wnoszącym o rozwinięcie tematu.
– Rzeczywiście. Można ulec takiemu wrażeniu. Przyspieszymy jednak przepływ czasu.
Oddalili się nieco, tak, by perspektywa obejmowała większą część mgławicy. Zawiesina powoli sunęła w kosmicznej pustce, wijąc się i rozlewając, zgodnie z prawami dyfuzji i pokornie wobec zasad grawitacji. Hipnotyzujący proces trwał, powoli, niemal całkowicie konsekwentnie. Niemal. Skala czasowa w prezentacji ulegała nieustannemu pomniejszeniu, wraz z przyspieszaniem zachodzenia zjawiska, coraz lepiej widoczna była sfera, wewnątrz której gwiezdna mgła zachowywała się bardzo dziwnie. Jej przepływ zwalniał, wirowanie uspokajało się. Obszar leżał niemal na skraju mgławicy, stosunkowo blisko gwiezdnego potwora, ale grawitacyjne pazury tego ostatniego były zbyt krótkie, aby stanowić przyczynę obserwowanego zjawiska.
– Co to jest? – zapytał mężczyzna.
– Anomalia. Kula o promieniu około jednej i dwóch trzecich jednostki astronomicznej. Zdaje się częściowo opierać zewnętrznym oddziaływaniom, a jednak pozwala materii na swobodny przepływ.
– Czy…
– Sprawdziłem wszystkie możliwości przewidziane przez protokół. Niczego tam nie ma. Żadnej masy, żadnego potencjalnego źródła dziwnej interakcji. Próżnia, taka sama, jak wszędzie indziej. Dwoje z moich Oczu wciąż obserwuje to miejsce, bada wszelakimi znanymi sposobami. Działają tam dodatkowe prawa, to pewne, dość subtelne, lecz jednoznacznie zauważalne. Przyczyny pozostają niezidentyfikowane.
Ostatni zamyślił się.
– Czego więc oczekujesz z mojej strony? Dlaczego w ogóle mnie wezwałeś? Nie posiadam skanerów lepszych, niźli twoje.
– Tak nakazuje mi protokół.
– Tylko tyle? – zapytał podejrzliwie.
– Martwię się o ciebie, Nadzorco. Porzuciłeś właściwą ci drogę. Nie jesteś tą samą osobą, która zapadała w sen, dumną i pełną odpowiedzialności. Człowiekiem z misją. Odsunąłeś się w cień. Chciałbym ci pomóc.
Mężczyzna prychnął.
– Moja rola straciła sens, mówiłem ci przecież. Widać na próżno. W jaki sposób chcesz mnie wesprzeć, skoro nie jesteś w stanie zrozumieć problemu?
Wybudzacz milczał dłuższą chwilę.
– Zgadza się – powiedział wreszcie – Jestem maszyną. Po prostu robię to, co do mnie należy. Pojęcie celu jest mi zupełnie obce, tym bardziej jeżeli miałby to być twój cel. Wciąż jednak pragnę pomóc. Tak się składa, że wystąpiły sprzyjające ku temu okoliczności. Widzisz – mi nie zależy na tym, co znajduje się we Mgławicy Parasola. Nie będzie mnie dręczyć nierozwiązana tajemnica, dla mnie to kolejna pozycja w katalogu. Dlaczego? Po co? – Nie zadaję takich pytań. Ty zaś z drugiej strony… Nie funkcjonujesz optymalnie, widzę to. Popadłeś w nałóg, może zagadka będzie w stanie cię z niego wyciągnąć.
Ostatni pokiwał głową, wzrok wlepiając w pustkę.
– Proszę, proszę. Może minąłeś się z powołaniem. Masz zadatki na polityka. Piękne słowa, zero treści – westchnął. – W porządku, Wybudzaczu. Powiedzmy, że cenię twoje dobre intencje. Ruszajmy.
Otaczająca ich symulacja kosmosu wygasła; z powrotem znaleźli się w surowym wnętrzu Sarkofagu. Opuścili twór, wyszli w kosmos. Ostatni zamknął się w energetycznym bąblu. Podróże do gwiazd były proste, nawet te dziewicze, pole grawitacyjne zagłębiało się w pobliżu ogromnych obiektów, ścieżka układała się sama, punkt wyjściowy właściwie po prostu istniał, od razu. Co innego, gdy celem były puste miejsca w nieskończenie niemal monotonnej otchłani, tak wielkiej, że wyobraźnia nie była w stanie jej ogarnąć. Całe szczęście, jedno z Oczu Wybudzacza zaczepiło podprzestrzenny punkt nawigacyjny.
Przeskoczyli.
– Co jest w środku? – spytał Ostatni, zaraz po tym jak znaleźli się na miejscu. Unosili się w pustce, tuż przy granicy dziwnego obszaru, w miejscu, w którym powinna, jak nakazuje logika, następować jakiegoś rodzaju zmiana ośrodka. Mężczyzna przecinał ręką niewidzialną granicę, szukając oporu, dziwnej reakcji, czegokolwiek zauważalnego. Próbował przeniknąć wzrokiem niezwykłą sferę, na próżno, była zbyt przepastna.
– Chyba nie zrozumiałem pytania, Nadzorco. W środku jest dokładnie to samo, co na zewnątrz.
– Nie, nie. – Mężczyzna pokręcił głową. – W samym środku. W centrum tego… czegoś. W punkcie, od którego odchodzą wszystkie hipotetyczne promienie naszej kuli.
– Nic szczególnego. Obserwowalne oddziaływania są jednorodne w całej tej przestrzeni, nie stwierdziłem żadnych wektorów sił skierowanych w kierunku zewnętrza, lub ku wewnątrz.
– Dziwne. Bardzo… niepraktyczne. Jakby wycięty kawał przestrzeni, w jakiś dziwny sposób zawieszony… Tylko po co?
– Co masz na myśli, Nadzorco?
Ostatni skrzyżował ręce za plecami, wypiął pierś. Począł krążyć pomiędzy obszarami wyznaczanymi przez niezidentyfikowane siły.
– Funkcjonalność. Szukam funkcjonalności. Zakładam że musi być to sztuczny twór; skoro tak, powstał w jakimś celu – odpowiedział. – Forma kulista jest praktyczna; w naturalny sposób ustawia równomiernie siły, za pomocą których chcemy działać. Występuje samoistnie właśnie z ich powodu, jest pochodną ich rozkładu w przestrzeni. Jeżeli chciałbym sam zastosować kształt sfery, to właśnie po to. Od centrum do brzegów, od powłoki do środka. Tak funkcjonuje kula. – Spojrzał na srebrzystą postać, zasmucony poniekąd, że nie może dostrzec żadnego wyrazu twarzy. – Gwiazdy są kulami, Wybudzaczu – dodał, wzdychając.
– A ty chyba sporo wiesz o gwiazdach. W porządku, powiedzmy że jest niepraktyczne. Ale w jaki sposób to w ogóle jest zrobione?
– Naprawdę nic? Żadnych dziwnych cząstek, odczytów promieniowania, zakłóceń czasoprzestrzeni?
– Nie.
– Podprzestrzeń czysta? Nic nie nadpisane? Sygnatura energetyczna? Kanały nadprzestrzenne?
– To pytania retoryczne, mam rozumieć?
– Niestety, na to wygląda – odparł Ostatni. – Mam wrażenie, że jeżeli zrozumiałbym po co, zrozumiałbym jak. Przynajmniej w jakimś stopniu. Kontrolowane warunki. Fundamenty. Podbudowa pod coś, co było, bądź pod coś, co dopiero ma być. Tylko… pod co? Poszukam odpowiedzi. Potrzebuję jedynie bodźca, aby myśleć.
– Czyli wracasz? Martwię się o ciebie, Nadzorco. Twój nałóg w końcu cię zniszczy.
Ostatni zamknął oczy i pokręcił głową. Przez umysł przelało się zgorzknienie, poczuł niewielki przypływ irytacji. Jego jaźń była jednak zbyt wypalona, przeszedł zbyt wiele, aby być w stanie prawdziwie się zdenerwować.
– Co ty wiesz o nałogu, pieprzona maszyno – rzucił sucho, prawie do siebie.
– Nałóg to bariera, którą tworzą ludzie. Bariera mająca przeszkodzić im w konfrontacji z samymi sobą – odpowiedział Wybudzacz, bez cienia empatii. Mężczyzna zaśmiał się.
– Pieprzona maszyna… Wiesz co jest najgorsze w pieprzonych maszynach, Wybudzaczu?
– Co takiego?
– To, że mają zawsze pieprzoną rację. Miałem dużo czasu, aby to wszystko przemyśleć. To ucieczka, jasne. Przed odpowiedzialnością. Ale nie umiem przestać. Nałóg stał się czymś więcej. On nie powstrzymuje mnie przed właściwym życiem, Wybudzaczu. On mnie przy nim trzyma.
– Muszę przyznać, że nie odnajduję logiki w tym, co powiedziałeś. Zaistniałe okoliczności pozbawiły cię odpowiedzialności, czyż nie? Nie odpowiadasz przed nikim, sam stwierdzasz że twoja praca nie ma sensu…
Ostatni człowiek pokręcił głową.
– Nie na to się pisałem. Jestem ostatnim z ludzi, ostatnią istotą pochodzącą z Ziemi. To ciężar tak ogromny, że nie sposób sobie z nim poradzić. Jestem ostatni, który potrafi kochać, który rozumie muzykę, który wie czym jest współczucie. Tylko we mnie już krąży krew, tylko ja łapię oddech. Nie będzie już nikogo, kto zrozumie matematykę, nikogo, kto będzie w stanie się zachwycić. Chciałbym jeszcze raz posłuchać deszczu i zobaczyć wschód Słońca. To jest głęboko we mnie, Wybudzaczu. Kiedy ja umrę, zniknie to wszystko. Nie będzie już miłości, ani gniewu. Zapomniana zostanie moralność, przestanie istnieć sztuka. Mogę trwać niemal w nieskończoność, tylko czy to jest właściwe? Przeciągam, czekam na sensowną okazję. Wszechświat gaśnie, jestem reliktem, ostoją żywotności, ostatnią iskierką. Klamrą zamykającą najważniejszy rozdział. Po mnie jest już tylko martwa pustka.
Wybudzacz milczał.
– Mimo wszystko, dziękuję – kontynuował mężczyzna. – Wracaj do swoich spraw, idź rozmawiać ze swoimi Oczyma. Będę szukać odpowiedzi.
Srebrna postać złożyła ręce i zniknęła gdzieś w nadprzestrzennych korytarzach. Ostatni z ludzi wisiał w pustce jeszcze przez chwilę, po czym wrócił przed oblicze Dorymei, korzystając z tego samego świata ścieżek, co jego towarzysz.
***
Niewyobrażalna jasność pulsowała w ciszy, rozsiewając ciepło i nadzieję w przepastną próżnię kosmosu. Nie dziwne, że Słońce było pierwszym bogiem we wszystkich właściwie znanych kulturach. Życie nie istniałoby bez gwiazd. Bez ich ciepła, bez ich mocy, bez wszystkich rodzajów cząstek, powstających w ich wnętrzach. Gwiazdy muszą żyć i umierać. Cykle istnienia, nieproporcjonalne w swych długościach, przeplatają się, zależne, złączone.
Patrzył na nią. Na najwyższy majestat. Na twór, który swoją postacią krzyczy, aby go podziwiać. Dążenie jest nieodpieralne. Żądza, by podziwiać, nie mniejsza niż instynkt samozachowawczy. Istota żywotności kwitła przed jego oczami, widział wiosnę, chociaż wkrótce miała nadejść wieczna zima. Dorymea. Patrzył. Również z zamkniętymi oczyma. Pozwalał się oświetlać jej blaskowi. Chwytał życiodajną siłę, pompującą na zewnątrz z ogromną mocą.
Czy można wyobrazić sobie lepsze warunki? Olśnienie, oświecenie, objawienie. Światło jest synonimem zrozumienia, jasność to przejrzystość, to porządek i sens. Czterdzieści siedem dni wisiał, chłonąc. Maszyny, choćby najdoskonalsze, nie mają instynktu. Brak im historii, która promieniuje z trzewi wszystkich żywych istot. Logika nie zawsze wystarcza, dedukcja nie jest jedyną możliwą drogą znajdywania odpowiedzi. Jest jeszcze Poznanie. Więź z rzeczywistością. Widzieć to coś więcej niż patrzeć, percepcja jest szersza niż rozumowanie. Wiedza potrafi spłynąć, może zostać pochłonięta. Czy któryś konkretny foton był tym robiącym różnicę? Czy dyskretny charakter światła ma znaczenie? Przecież i tak wszystko jest przepływem.
Spojrzał na nią. Po raz ostatni. Zrozumiał.
***
Ukryty w ciemności, niemalże tak stary jak sam Wszechświat, Sarkofag dryfował. Podróżnik pojawił się tuż obok niego. Zaproszony sztucznym światłem, wniknął do wnętrza wielkiego pojazdu.
– Witaj, Nadzorco. – Wybudzacz był doskonałym gospodarzem. Nigdy nie spał, zawsze gotów spełnić potrzeby gościa.
– To pomnik.
– Co takiego?
– Mgławica parasol. Sfera z nienormalnymi oddziaływaniami grawitacyjnymi. To pomnik. Kula, żeby z każdej strony był tym samym. Ostateczna forma idei monumentu.
Wybudzacz ponownie uformował się z części masy budującej Sarkofag. Jego ciało, wytłoczone z jednolitego tworzywa, stanęło przed Ostatnim. Srebrzysta postać wyciągnęła górne kończyny, pozwalając formować się palcom.
Mężczyzna usiadł na podłożu. Na jego twarzy pojawił się uśmiech powodowany autentyczną radością, pierwszy raz od tysięcy lat.
-Słońce. Ziemia. Są tam. Znaleźliśmy je.
Wybudzacz w milczeniu przywołał holograf reprezentujący odczyty sond. Żadnej masy, niczego prócz gwiezdnego pyłu, żadnych przyczyn mącenia grawitacyjnego pola.
– Nie, Wybudzaczu. Nie teraz. To tylko przestrzeń, łącznik, rozumiesz? Splątanie.
– Splątanie? W sensie splątania kwantowego? Jak? To miejsce stanowi część układu? Gdzie jest ta druga?
Ostatni pokręcił głową.
– Nie gdzie, tylko kiedy. Splątanie w czasie, nie przestrzeni. To pomnik. Symbol. Zachowany w najdoskonalszy z możliwych sposobów, miejsce które będzie trwać, coś więcej niż znacznik, a mniej niż góra atomów.
– To absurd. Nie można przenieść splątania kwantowego na przestrzeń. Stan układu, niezależny od pozycji spinu…
– Daj spokój, Wybudzaczu. Gdybym potrafił powiedzieć jak, mógłbym podróżować w czasie. To coś mnie przerasta. Nas. Na razie.
Postać nie z krwi i z kości milczała przez chwilę.
– Nie do końca rozumiem, Nadzorco. W jaki sposób doszedłeś do tych wniosków? Skąd wiesz, że się nie mylisz?
Ostatni westchnął. Zaczął mówić powoli.
– Na miejscu wisiało nade mną nieokreślone uczucie. Teraz rozumiem, co się za nim kryło. Tam jest mój dom. W jakiś sposób, zaraz za niewidzialną granicą, nieskończenie daleko, a jednak tuż obok. To miejsce kultu, pozostawione przez ludzi. Niepraktyczna rzecz – wyrafinowana, lecz niefunkcjonalna. Protokół w niczym ci tu nie pomoże.
– Czyli cały swój, tak odważny skądinąd sąd opierasz na przeczuciach. Nie sądzisz, że trochę to naiwne?
Ostatni z ludzi pokiwał głową.
– Naiwne? Pewnie tak. Rzecz w tym… Spójrz, Wybudzaczu, to typowo ludzkie. Maszyny – wy macie tylko logikę. Jeżeli spróbujesz tu zaimplementować, zdawałoby się oczywiste założenia, otrzymasz bełkot. Ludzie stawiają pomniki. Robią rzeczy niezrozumiałe dla Protokołu, którym się posługujesz. Takie, których sami nie spodziewaliby się znaleźć. Pewnych idei nie umieszczono w twoim umyśle. Znaleźliśmy właśnie coś takiego.
– Ale jak? To niemożliwe. Splątanie? Nie istnieją…
– Niekoniecznie. Spaliśmy, gdy cywilizacja kwitła. Kto wie, jak wiele udało im się osiągnąć. Rzeczy niemożliwe to tak naprawdę te, których nie rozumiesz. Jeszcze. Nieważne jak daleko zajdziesz, zawsze pozostaje coś do odkrycia. Rzeczywistość jest nieskończona, Wybudzaczu. Będziesz miał zajęcie. Na bardzo długo.
– Ja? A co z tobą, Nadzorco?
Mężczyzna wstał. Błękitne oczy zaszkliły się.
– Nadszedł mój czas. Nareszcie. Skończę podróż.
– To znaczy?
– Spójrz.
Pomieszczenie rozpłynęło się w obrazie kosmicznej przestrzeni. Wokół nich płynęła powoli mgławica Parasol, w tej skali miała może sześć metrów szerokości. Smuga pyłu ciągnęła się, zawijając ku punktowi leżącemu zaraz za jej skrajem.
– Tam. – Wskazał Ostatni. – Czarna dziura o masie piętnastu tysięcy Słońc. Za niecałe sześć tysięcy lat przepłynie przez pomnik. Tam jest jakieś połączenie. Rzecz, którą nie do końca rozumiem, ale którą jestem w stanie dostrzec. Nie umiem cofnąć się w czasie, Wybudzaczu, może budowniczy to potrafili. Za to mogę udać się do miejsca, w którym cały czas jest jednym. Zlepić to wszystko. To głupie, ale jednocześnie najlepsze, co mogę zrobić. Oczywiście, to oznacza, że przejmujesz dowodzenie.
– Protokół zobowiązuje mnie zapytać – srebrna postać odparła sucho. – Jesteś pewien swojej decyzji?
Ostatni z ludzi westchnął.
– Za długo trwało to wszystko. Przede mną otwiera się szansa. Nie wiem co z tego wyniknie, ale tak, jestem pewien – odpowiedział. – Dziękuję ci, Wybudzaczu. Bardzo mi pomogłeś. Żegnaj.
Robot kiwnął błyszczącą głową.
– Służba tobie była przyjemnością. Szczęśliwej dalszej drogi, Nadzorco.
– Powodzenia. Odkryj wszystko.
Mężczyzna opuścił metalową sferę.
Okno zamknęło się za nim, na powrót izolując Sarkofag od kosmicznej próżni.
Ostatni z ludzi skoczył w nadprzestrzeń. W polu widzenia została tylko czerń galaktycznej próżni.
***
Ostatni wynurzył się z otchłani niebytu, budującej szlaki, którymi podróżował. Natchniony, gotowy na spotkanie z tym, co go czekało.
Czy to wszystko mogło się zdarzyć przypadkiem? Czy to możliwe, że…?
Cała jego wędrówka mogła zdawać się bezsensowna. Nie oznacza to jednak, że zrobił coś niepotrzebnie. Niektóre rzeczy po prostu muszą być takie, jakie są. Od zawsze szukał celu. To było właśnie to, co go ograniczało. Przyziemna perspektywa – spojrzenie człowieka.
Popatrzył przed siebie. Na nią. Nie miała imienia. Nie widział w niej piękna, a przecież kiedyś była gwiazdą. Teraz pożerała całe światy, zagarniając coraz większe połacie czasoprzestrzeni. Stanowiła największą z możliwych ciemności, taką, która nie jest tylko brakiem światła, lecz jest jego przeciwieństwem. Za kilka tysięcy lat spotka się ze Słońcem, które w jakiś dziwny, niefizyczny sposób jest tam, w niezwykłej, sztucznej przestrzeni. Z jego punktu widzenia stanie się to natychmiast, gdy tylko przekroczy próg.
Wszystko ma swój koniec.
Mózg pulsował od goniących myśli. Bodźce, które Ostatni pochłaniał przez tysiące lat, eksplodowały w głowie, w magiczny sposób układając regularną strukturę. Zrozumiał, że rzeczywistość to coś więcej niż jeden określony stan. Że wszystkie możliwości nakładają się na siebie. Że czas to tylko złudzenie i wszystko, co istniało, istnieje lub istnieć będzie, jest wieczne. Że każda rzecz, która się wydarzyła, bądź ma się wydarzyć, jest gdzieś tam, tylko on, w swojej ludzkiej ślepocie, nie jest w stanie jej dojrzeć. Zdał sobie sprawę, że jego percepcja jest tym, co rozbija całość na maleńkie „tu” i „teraz”. Że jest jeden sposób na to, żeby jednocześnie zrobić to, co chce i to, co do niego należy.
Ludzi już nie ma, zniknęli. Ale co to właściwie oznacza? Może wcale nie umarli, lecz porzucili ciała i są gdzieś tam, trwają poza czasem i przestrzenią?
Czy Wybudzacz mógł wiedzieć?
Ostatni krok. Porzucić ludzki rozum. Ludzką ignorancję. Ludzkie niezrozumienie. Dlaczego? Nie ma odpowiedzi na to pytanie. Sens to tylko pojęcie rodzące się w ograniczonych umysłach.
Stanął przed ostatecznym przeznaczeniem wszystkich zdarzeń. Pozostało mu tylko zjednoczyć się z Wszechświatem. Tam, gdzie czas i przestrzeń tracą swoje wnętrza i zlewają się w całość.
Spojrzał jeszcze raz za siebie: na nieskończoną głębię mroku i Mleczną Drogę Andromedy, która wyglądała jak przyćmiona lampa. Odwrócił głowę i ruszył naprzód. To była właśnie ta chwila.
Ściana promieniowania uwięzionego przez Najwyższą Ciemność rosła przed jego oczami. Czuł jej strukturę, jej żywotność. Była mokra i niespokojna, niczym toń brudnej sadzawki. Zanurzył się w nią, zamykając oczy.
I wtedy ujrzał Słońce, chociaż wcale go tam nie było. I ujrzał także wszystko inne.