- Opowiadanie: animorf - Pętla

Pętla

Pętla:

1. kawałek sznura, taśmy itp. związany w pierścień, zwykle dający się zaciskać,

2. odcinek drogi zbliżony kształtem do koła,

3. ostatni przystanek autobusu lub tramwaju,

4. figura akrobacji samolotu lub szybowca,

5. pułapka z drutu zastawiana przez kłusowników na dziką zwierzynę,

7. węzeł ratowniczy wykonany na podwójnie złożonej linie.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Pętla

Wojtek przechadzał się w tę i z powrotem, zastanawiając się nad czymś głęboko.

– Nalej mi herbaty – powiedział w końcu i usiadł na swoim fotelu. Na biurku miał taki bałagan, że robiło mi się niedobrze na jego widok. Nie pozwalał jednak nikomu niczego dotykać. Nawet tej zaschniętej plamy krwi. Tkwiła tam, niczym szkarłatna oznaka ulotności życia.

Kiedy wykonałem polecenie, rzucił się łapczywie na porcelanową filiżankę, a mnie zebrało się na mdłości. Stanąłem jednak pod ścianą i czekałem na jego kolejny rozkaz.

– Wiesz – zaczął, a ja wzdrygnąłem się lekko na dźwięk jego głosu. Był wysoki i nieznośny – nigdy nie mam dość herbaty. Kiedy czuję jej smak i aromat, przychodzą mi do głowy świetne pomysły. To tak trochę jakbym czytał poezję – a nie mam na to czasu. Tak że mogę chociaż pić ten napój bogów i czuć się tak, jakby to jednak był akt artystyczny – zamilkł na chwilę, po czym wrzasnął, a mnie o mało co nie popękały bębenki w uszach – CO TAK STOISZ? NALEJ MI WIĘCEJ! MYŚLISZ, ŻE PO CO JA TO MÓWIĘ? MASZ SIĘ DOMYŚLAĆ, KIEDY MÓWIĘ, TY TĘPY BACHORZE!

Pobiegłem szybko do jego biurka, ale tak trzęsły mi się ręce, że wylałem trochę na jego futro. Kiedy to zobaczył, szparki w jego oczach rozszerzyły się tak mocno, że prawie wyglądały jak oczy ludzkie. Prawdziwe oko przebiło mi się do mózgu, podczas gdy mechaniczne wirowało dookoła. Ukłoniłem się prędko i poprosiłem o wybaczenie. On zlizał długim, chrapowatym językiem wylany napój i nie odezwał się ani słowem.

Odsunąłem się powoli pod ścianę i obserwowałem, jak wraca do pracy. Obliczał coś właśnie na swoim komputerze, gdzie ogromne cyfry wyskakiwały jedna po drugiej, zamieniając się w nieznane mi liczby. Nie miałem pojęcia co oznaczają, dla Wojtka jednak wszystko miało jak największy sens. Spojrzałem na zegarek – jeszcze całe pół godziny do końca.

Minuty wlokły się niesamowicie wolno, miałem wrażenie, że szef specjalnie namieszał w czasoprzestrzeni. Już raz zrobił mi taki numer – ξedna sekunda trwała godzinę, minuta sześćdziesiąt godzin i tak dalej. Prawie się zestarzałem tego dnia.

Z ulgą stwierdziłem jednak, że czas płynie normalnie, kiedy więc wybiła szesnasta, odstawiłem dzbanek i zaczekałem aż Wojtek skończy swoje obliczenia. Potem pomogłem mu nałożyć kapelusz i razem wyszliśmy z biura. Jego wehikuł stał zaparkowany w holu, otworzyłem więc cyberdach i odczekałem aż wyleci.

Kiedy zniknął mi z oczu, wzdrygnąłem się i poszedłem do windy. Minutę później zjeżdżałem na dół, opierając głowę o lustro. Na czwartym piętrze dosiadła się Jolka,  a ja widząc ją, wyprostowałem się nieco i poluzowałem krawat. Zawsze jakoś zasychało mi w gardle kiedy była w pobliżu.

– Kolejny wspaniały dzień, co? – zagadnęła.

– Dzień jak co dzień – odpowiedziałem, po czym pożałowałem, bo zapadła niezręczna cisza.

– Nienawidzę tego życia – rzuciła na pożegnanie i po prostu wysiadła. Tak, jak też go nienawidziłem.

 

*

 

W domu matka kroiła ziemniaki – robiła to ręcznie, ponieważ nie było nas stać na robota kuchennego. Ojciec spał z głową opartą o blat stołu i ślinił się tak bardzo, że cały był mokry. Nie kąpał się już z tydzień, zatkałem więc nos, kiedy koło niego przechodziłem. W całym domu śmierdziało wódką i papierosami.

– Czy Wojtek był z ciebie dzisiaj zadowolony? – zapytała zalękniona matka.

– Tak, chyba tak – rzuciłem tylko i zamknąłem się w swoim pokoju.

Dopiero tam odetchnąłem z ulgą. Nie miałem okien, więc panował mrok. Na ścianie świeciła mapa zimowego nieba, którą wymalowałem kilka lat temu farbą super-fluorescencyjną. Przejechałem po niej palcami i rzuciłem się na łóżko. Zamknąłem oczy i wtedy sobie przypomniałem, że strasznie chce mi się sikać. Wstałem i poszedłem się odlać. Kiedy wracałem, musiałem przejść przez kuchnię, gdzie matka ponownie mnie zapytała, czy w pracy wszystko dobrze. Pewnie zapomniała o naszej rozmowie sprzed trzech minut.

Leżałem i patrzyłem na konstelacje wymalowane na ścianach. Myślałem trochę o Jolce. Chodziliśmy do jednej klasy i oboje byliśmy prymusami. Dzięki temu w wieku dwunastu lat otrzymaliśmy najlepszą możliwą dla ludzi pracę – asystent biurowy. Oznaczało to nic więcej, niż nalewanie herbaty, czyszczenie kuwety i robienie tego, co sobie zażyczył akurat nasz pracodawca – kot.

Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk telefonu. Zamarłem. Nasz telefon nigdy nie dzwonił – chyba, że wydarzyło się coś złego. Może jednak Wojtek nie był ze mnie zadowolony. Niepewnym krokiem wyszedłem z pokoju i ujrzałem moich rodziców, którzy zastygli w miejscu  jak zaczarowani – nawet ojciec. Wysunąłem się naprzód i podniosłem słuchawkę.

– Słucham? – zapytałem.

– Czy mam przyjemność z panem Nichmockim? – usłyszałem miękki kobiecy głos. Zerknąłem w stronę ojca, który lekko się zatoczył i upadł na podłogę, nadal jednak się we mnie wpatrywał. Odchrząknąłem i odpowiedziałem jej grubym, męskim głosem.

– Tak to ja. O co chodzi?

– Stan pańskiego ojca pogorszył się wczoraj popołudniu. Zostanie odłączony od aparatury podtrzymującej życie dzisiaj wieczorem.

Zapanowała cisza, a potem usłyszałem hałas po drugiej stronie i rozmowa została przerwana. Delikatnie odłożyłem słuchawkę i ujrzałem wyczekujące twarze moich rodziców.  Miałem dopiero szesnaście lat, a to ja zarabiałem, ja zajmowałem się domem, ja ich pielęgnowałem. Chociaż, patrząc na zarzyganego ojca i tłuste włosy mojej matki, muszę przyznać – to ostatnie średnio mi wychodzi.

Ojciec pił, odkąd pamiętam. Załamał się, kiedy koty przejęły władzę. Nigdy o tym nie mówił, ale nie mógł znieść usługiwania im. Matka straciła rozum po śmierci Róży – mojej siostry, która była ode mnie starsza o pięć lat. Pracowała w szpitalu, ale pewnego dnia sprzeciwiła się przełożonemu i podała środki przeciwbólowe umierającej dziewczynce.

Na drugi dzień ją zabrano, a tydzień później odbyła się publiczna egzekucja. Matka dosłownie oszalała, zaczęła majaczyć i do dzisiaj nie potrafi się skoncentrować. Róża była szlachetna i potrafiła wiązać koniec z końcem. Dziadek miał umrzeć dzisiaj w szpitalu, w którym pracowała. Głównie dlatego go nie odwiedzaliśmy – wchodzenie tam było bardzo bolesne.

– To dzisiaj – powiedziałem im krótko – odłączą go. Pójdę się z nim pożegnać.

Kiedy się ubierałem, zobaczyłem jak ojciec dolewa sobie wódki, a mama wyciąga drugi worek ziemniaków. Żadne z nich nie wybierało się ze mną.

Szedłem przez prawie pustą ulicę w stronę wysokiego, białego budynku. Chociaż moja wypłata była całkiem niezła, ledwo starczało dla naszej trójki, nie stać mnie było zatem na lotekspres.

Półtorej godziny później ruszyłem wąskim korytarzem, który był tak olśniewająco biały, że niemal raził oczy. Przypomniałem sobie, jak odwiedzałem tutaj siostrę. Od ścian nadal odbijał się radosny śmiech, a jej dłonie zdawały się być odciśnięte na starym wózku z lekarstwami.

Zacisnąłem pięści i udałem się pod wskazany przez pielęgniarkę pokój. Po drodze  w jednym z pomieszczeń zobaczyłem grupę kotów , a wśród nich byłego szefa Róży, który wydał na nią wyrok śmierci, więc nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka, zanim mnie zauważył.

Z przerażeniem spojrzałem na wychudzonego, starszego mężczyznę. Miał zapadnięte oczy, kościste ramiona i był tak blady, że niemal zlewał się z pościelą. Na mój widok uniósł jedną brew i lekko się uśmiechnął.

– A więc to dzisiaj – wyszeptał, a ja nie wiedziałem co mu odpowiedzieć. – Nie bój się. Czekałem na ten dzień od miesięcy. W końcu się uwolnię.

Śmierć była dla niego ucieczką, wolnością. Dla wielu w dzisiejszych czasach stanowiła wybawienie. Ja nie potrafiłem się zabić, chociaż raz spróbowałem. Stałem w łazience z kuchennym nożem matki i jeździłem nim po przedramieniu, robiąc płytkie rany, nie mogłem jednak docisnąć go na tyle, aby zadał śmiertelny cios. Byłem tchórzem –  nie potrafiłem jeszcze odejść.

– Przepraszam, że cię nie odwiedzałem – mruknąłem pod nosem zawstydzony. Minął rok odkąd go widziałem ostatnio, więc ze zdziwieniem stwierdziłem, że się śmieje.

– Wiem jaki ból przynosi to miejsce. Nie musisz mi tego tłumaczyć – codziennie się tu budziłem i widziałem ją wszędzie.

Nagle zrobiło mi się jeszcze bardziej głupio, bo zapomniałem, że on też ją kochał.

– Mimo wszystko nie powinienem…

– Nie lituj się nade mną – odpowiedział twardo. – Ja powinienem żałować ciebie. Marek nadal pije?

– Tak.

– Magda wciąż nieobecna?

– Tak.

Nikt nic więcej nie mówił. Po chwili kiwnął palcem, abym się przysunął. Usiadłem na pobliskim krześle i nachyliłem się.

– Świetnie sobie radzisz. Jestem z ciebie dumny – powiedział troskliwie, a mnie zakręciła się w oku łza. Zamrugałem gwałtownie, aby ją odrzucić. Już nie chciałem płakać, bo skończyłem z tym dawno temu.

– Świat nie zawsze był taki – wyszeptał, a ja zesztywniałem. Takich rzeczy nie można było mówić. On jednak kontynuował przyciszonym głosem. – Niewiele pozostało osób, które o tym pamiętają. Czuję się zobowiązany, aby ci to przekazać. Nie mógłbym umrzeć wiedząc, że te informacje wygasną.

Po plecach przebiegły mi ciarki, bo wiedziałem dokąd to zmierza. Kiedyś, takie same rzeczy szeptała mnie do ucha Róża.

– Dawno temu koty były domowymi zwierzątkami, nie mówiły i z łatwością mogłeś je przerobić na futro. To wszystko zmieniło się przeze mnie – zaczął łkać. Jednak nie wiedziałem co chce mi powiedzieć – Współpracowaliśmy wtedy z NASA i to mnie udało się nawiązać z nimi kontakt. Twoja babka mnie ostrzegała, że to nieznana rasa, ale były takie małe, bezbronne i przyjacielskie. Powitani zostali na Ziemi z honorami. Przypominali nasze koty, ale mieli te przerażające mechaniczne oczy i ramiona. Potrafiły mówić, a ten język zaprowadził ich do władzy.

– Dziadku nie powinieneś… – próbowałem mu przerwać, on jednak uciszył mnie jednym skinieniem ręki. Rozejrzałem się dookoła, a on dalej ciągnął opowieść:

– Najpierw mordowały nas po cichu – jednego po drugim. Potem obdarowały resztę kotów ich sprzętami i wypowiedzieły nam wojnę. Są niesamowicie bystre, zawzięte i samolubne oraz nie dbają o nikogo, a przez to wygrały.

– Przestań! – niemal krzyknąłem. – Po co mi to mówisz?

– Bo możesz nas uratować.

– Słucham? Nie mam zamiaru…

– Planowałem to z Różą. Znalazła łącznika, kogoś, kto nam pomoże.

– Tak? I teraz nie ma jej już wśród nas. – Nagle zrozumiałem. Zabili ją w tak okrutny sposób, że nie mogła to być zwykła niesubordynacja. Ona była rewolucjonistką. Dlaczego nikt mi nigdy nie powiedział?

– Zrobiła naprawdę wiele – zaprzeczył mi dziadek, a jego oczy zaszkliły się. – Nie potrafiłem do tego dotrzeć, dopóki nie znalazłem się tutaj. Powoli udawało mi się, dotrzeć do źródła i w końcu go znalazłem. Chciałem cię poinformować, ale nikt nie przychodził.

– Nieważne co robiliście, bo nie mogę… – zawahałem się. – Nie chodzi o mnie, ale  rodzice…

– Już dawno powinni wziąć się w garść – przerwał mi. Została mu ostatnia godzina życia i nie chciałem, żeby płakał. Udałem więc, że się tym zajmę. Ponownie usiadłem i nachyliłem się, kiedy on szeptał.

– Gdy mnie odłączą, przyjdzie tu pielęgniarz. Ma rudą sierść i szramę na lewej łapie. To nasz szpieg – on ci pomoże.

– Dobrze, porozmawiam z nim. A teraz już dość. Przynieść ci coś?

Poprosił mnie o kubek herbaty truskawkowej i czekoladową babeczkę. Zszedłem na dół do sklepiku, aby spełnić jego ostatnie życzenie. Na sercu ciążyła mi jednak jego druga prośba, której nie mogłem wypełnić.

Pomimo, że to były moje ostatnie pieniądze, a do końca miesiąca nadal pozostało dziewięć dni, kupiłem jedną babeczkę z czekoladą, a drugą z musem malinowym. Były pięknie udekorowane i cudownie pachniały. Ślina naleciała mi do ust, kiedy uświadomiłem sobie, że nic nie jadłem cały dzień. Nie mogłem jednak się poczęstować, zabrałem więc herbatę oraz jego ostatni posiłek i udałem się na górę. Radość na dziadka twarzy wynagrodziła mi ból wydania ostatnich groszy.

Zaczęliśmy wspominać stare czasy, kiedy byłem mały, miliony uśmiechów Róży i babcię. Śmialiśmy się i płakaliśmy na przemian, aż do pokoju wszedł zespół lekarzy. Sprawdzili mu puls, poświecili w oczy i notowali zawzięcie w swoich kartach. Po chwili pożegnali się i poinformowali nas, że mamy pięć minut. Poczułem jakby ktoś uderzył mnie z całej siły w brzuch. Nie chciałem się żegnać. Nie potrafiłem tego zrobić. Miałem ochotę krzyczeć, że wcale nie muszą go zabijać, że zabiorę go ze sobą i się nim zaopiekuję.

Wiedziałem jednak jak okropną karę bym za to dostał. Nie mogłem też rzucić pracy, bo nie byłoby mnie stać na lekarstwa. Dziadek miał zaawansowaną formę bąblowicy, która zaatakowała wątrobę i serce. Operacje i leczenie nie przynosiły skutków, postanowiono więc, że szkoda marnować na dziadka zasobów. Nie jestem pewien, ale pewnie przeżyłby jeszcze kilka dobrych miesięcy, gdyby otrzymał lepszą pomoc.

– Pamiętaj, co mi obiecałeś – wyszeptał. – Zjawi się tu lada chwila. Bądź dzielny – dotknął mojego policzka, a ja poczułem, że zbiera mi się na płacz. – Idę do babci i do Róży, do miejsca, gdzie mnie już nie skrzywdzą. Uważaj na siebie – chciał jeszcze coś powiedzieć, ale otworzyły się drzwi. Do środka weszła kobieta w średnim wieku i rudy kot. Dziadek lekko skinął głową, a ja chwyciłem go za rękę. Kątem oka dostrzegłem bliznę na kociej łapie i wiedziałem, że to nasz łącznik.

Kobieta bez słowa wyłączyła wszystkie urządzenia, a dłoń dziadka zadrżała. Następnie wstrzyknęła mu w ramię czarny płyn – śmierciak. Przyspieszał wszystko, tak, aby chory się nie męczył. Potem włączyła muzykę i odeszła.

Zostaliśmy w pokoju sami. Poczułem, że uścisk dłoni słabnie. Obserwowałem jak życie opuszcza najpierw oczy, potem klatkę piersiową, następnie ręce. Jego wargi lekko się poruszyły i wyczytałem z nich „Kocham cię”. Wtedy puścił mnie, ale ja jeszcze przez chwilę go ściskałem.

W ostatecznym momencie zabrakło mi łez. Patrzyłem tylko jak mój ukochany, bezbronny dziadek, odchodzi z tego świata. Zamknąłem mu oczy i wtedy usłyszałem szept.

– Nie mam za dużo czasu, bo za trzy minuty muzyka przestanie grać, a ja muszę wyjechać z jego łóżkiem i udać się do kostnicy. Wchodzisz w to czy nie?

Pytanie niepokojąco zawisło w powietrzu. Rozważałem każdą literkę po kolei: W jak wiatr, C jak cicho, H jak hamulec, O jak odwaga, D jak dzień, Z jak zatrucie, I jak informacja, S jak śmierć. Zaraz – to nie ś. Nie mam czasu. Ciało dziadka przykryte zostało białą płachtą, wszystkie rurki spoczęły na szafce. Odwróciłem się w stronę kota, który stał już w drzwiach gotowy wyjść.

– Wchodzę – odpowiedziałem pewnym głosem.

– Jutro o dziewiętnastej, ulica Zamkowa trzynaście. Nie spóźnij się – dodał i wyszedł, zostawiając mnie w pokoju, przepełnionym śmiercią i strachem.

 

Następny dzień zleciał bardzo szybko, tak że nawet nie wiedziałem kiedy, maszerowałem na przedmieścia, poszukując podanego mi wczoraj adresu. Nogi trzęsły mi się tak bardzo, że nie miałem pojęcia, jak w ogóle poruszałem się do przodu. Kiedy zobaczyłem zardzewiały napis z nazwą ulicy, całe moje ciało zaczęło niespokojnie drżeć.

Wszędzie walały się śmieci i zgniłe ryby, nasunąłem więc szalik na nos i odszukałem numer trzynasty. Były trzy minuty po dziewiętnastej, zapukałem zatem od razu do zielonych, brudnych drzwi. Chociaż myślałem, że to niemożliwe, z środka buchnął jeszcze większy smród. Nikogo nie było w progu, mimo to zerknąłem niepewnie w pusty korytarz. Bez słowa wszedłem i zamknąłem drzwi, po czym tego pożałowałem, bo ogarnęły mnie ciemności.

– Na lewo – usłyszałem znajomy głos. Wobec tego udałem się  do salonu, w którym  stało kilka zapalonych  świec. Dokoła mnie siedziały przeróżne stworzenia: psy, niedźwiedzie, węże, orły, a nawet zmutowane szczury, ale nigdzie nie było śladu człowieka.

– Nareszcie – odparł rudy kot, siedzący na samym środku wielkiego okręgu. Poklepał poduszkę obok siebie, więc najciszej jak umiałem, zająłem miejsce. Chciałem udawać, że nie istnieję, ale było to niemożliwe, gdyż znajdowałem się w samym centrum. Kot wyciągnął jakieś małe urządzenie i zaczął kręcić pokrętłami. Siedzieliśmy w milczeniu i czekaliśmy aż skończy, ale on dopiero po dziesięciu minutach wyprostował się  z zadowoloną miną.

– Mały ten chłopak – usłyszałem skrzekliwy głos za swoimi plecami. Obróciłem się i ujrzałem rudą wiewiórkę.

– Strasznie chudy, nie nadaje się – wtórował jej olbrzymi niedźwiedź.

– A mi się podoba – zasyczał wąż – bo łatwiej się prześliźnie.

– To wszystko nieważne – wtrącił się rudy kocur. – Nie mamy innego wyboru, bo to jedyny ochotnik jakiego udało nam się znaleźć.

– Jak… – wydusiłem z siebie wskazując na otaczające mnie zwierzęta.

– Znowu się zaczyna.. – powiedział znudzony żółw. – Detektor, który skonstruował Waldemar, potrafi przetworzyć emitowany sygnał w taki sposób, że poszczególne dźwięku układają się w sylaby, a następnie w słowa.

– Czyli potrafimy zrozumieć waszą mowę? – zapytałem zdumiony.

– O to mniej więcej chodziło – odpowiedział mi kocur, który zapewne na imię miał Waldemar. – Nie moglibyśmy rozpocząć rewolucji, gdybyśmy nie potrafili się porozumieć.

– Rewolucji… – zastanowiłem się zdumiony.

Przez następną godzinę słuchałem ich opowieści. Koty przybyły z planety K03, oddalonej od naszego układu słonecznego o setki lat świetlnych. Było to mniej więcej dwa tysiące pięćset lat przed naszą erą w Egipcie, gdzie przez następnych kilkaset lat żyli w zgodzie z mieszkańcami Ziemi, którzy uznali je za bóstwa.

Toczono jednak wojny, a ludzie średniowiecza nie byli już tacy sami. Zabrali im mechaniczne ręce, oczy oraz detektory mowy i spalili wszystko na olbrzymim stosie, wierząc, że to dzieło szatana. Garstka kotów przetrwała w domach u bardziej przychylnych ludzi, ale nie wiedzieć czemu, nadal polowano na wszystkie czarne kociska. W końcu sytuacja się uspokoiła, a koty zostały uznane za zwierzęta domowe, które od zawsze zamieszkiwały Ziemię. Były kapryśne i wyniosłe, ale tak bardzo przypominały ziemskie ssaki, iż ludzkość zapomniała, kim naprawdę były. Władczy charakter zachowały jednak do końca.

Nie nadleciała misja ratunkowa, aż do momentu kiedy grupa astronautów z NASA nawiązała kontakt z ich statkiem kosmicznym. Szybko zorientowali się w sytuacji i objęli władzę nad ziemią. Początkowo zwierzęta – szczególnie dzikie koty – im pomagały. Otrzymały bezwzględną wolność, jednak okazało się, że przybysze nie podzielą się władzą nawet z ich poprzednikami. Nigdy nie obdarowały innych elektronicznymi mówkami, dzięki którym można było się komunikować. Wygnały je na obrzeża miast i pozostawiły na pastwę losu.

W dodatku utrzymywały przy życiu Richarda Mockingsa – rzecznika do praw zwierząt, który swego czasu doprowadził do legalnych polowań, legalizacji morderstw i testów na zwierzętach.

I tutaj dowiedziałem się, jaka jest moja rola. Zwierzęta wolały, żeby ludzie objęli z powrotem władzę nad ziemię, pod warunkiem, że on zginie. Miałem zostać mordercą najgroźniejszego myśliwego naszych czasów.

Protestowałem, podawałm tysiące argumentów dlaczego nie dam rady, ale zwierzęta były uparte – już lepiej gdyby w ogóle nie mówiły. W końcu się zgodziłem, chodziaż nie rozumiałem, jak jeden człowiek może być tak potężny i po co koty utrzymują go przy życiu. Wyglądało jednak na to, że reszta mieszkańców ziemi przyłączy się do walki tylko, jeśli  on zginie z ludzkich rąk – to miał być znak pokoju, sojuszu oraz obietnica współpracy.

 

*

 

Leżałem w łóżku, obserwując konstelację Oriona. Była zielona i wiedziałem, że Ia było nieco za bardzo na prawo, ale nie to teraz zaprzątało mi głowę. W moim plecaku bezpiecznie spoczywał plik informacji o Mockingu, jego plan dnia, adres i hobby. Obok upiętych równo kartek, spoczywała broń: KR330 – wynalazek Waldemara. Przypominała plastikową zabawkę dla dzieci, jednak laser potrafił przebić nawet metal. Oprócz tego dostałem latarkę. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale to była ultra-latarka, która wyświetlała na niebie znak rewolucji – drzewo kasztanowe. Kiedy zabiję byłego rzecznika do praw zwierząt, mam wyświetlić ten sygnał na niebie, a wtedy uzbrojone oddziały ruszą do boju. W innym wypadku, zwierzęta nie podejmą się walki przerażone perspektywą powrotu do okrutnych warunków w jakich przetrzymywali je ludzie. Zastanawiałem się dlaczego tego chcą, ale z jakiś powodów życie u boku ludzi było lepsze niż pustka wolności.

Miałem miesiąc.

 

*

 

Zjeżdżałem windą na dół, rozluźniając krawat. Nabrałem powietrza i odliczałem. Minęło dziesięć dni, a ja nie zrobiłem nic. Nie chciałem zaczynać rewolucji, ale nie mogłem dalej tak żyć,  może więc potrzebowałem jedynie  pomocy.

– Cześć – rzuciła na przywitanie znudzona Jolka, wchodząc do windy.

– Hej – odpowiedziałem, prostując się. Wiedziałem, że winda jest na podsłuchu, miałem więc trzydzieści sekund, aby zwrócić jej uwagę, bo potem wyjdzie i zobaczę ją dopiero jutro. – Umówisz się ze mną? – wypaliłem.

– Słucham? – zapytała zdziwiona – Przecież od zawsze się nie znosiliśmy.

Dwadzieścia sekund.

– Dotarło do mnie tydzień temu czego chcę – rzuciłem jej spojrzenie i błagałem, żeby zaczęła czytać w moich oczach – i wydaje mi się, że chcemy tego samego. To tylko kolacja..

Zapadła cisza. Dziesięć sekund.

– Ty masz wiedzieć czego chcę? – uniosła brwi i wydęła usta w dzióbek.

– Tak właśnie ja.

Koniec. Winda zjechała i otworzyły się drzwi. Jolka zrobiła krok do przodu, a ja  ze złości uderzyłem głową o lustro. Jej ojciec czekał na nią tuż przy drzwiach wyjściowych.

– Park Weteranów. Tylko spacer. O osiemnastej – rzuciła nawet się nie odwracając.

 

Bardzo chciałem kupić różę, ale ostatnie pieniądze wydałem na babeczki w szpitalu, a moja wypłata została przesunięta o pięć dni. Na wszelki wypadek powinniśmy udawać, że to prawdziwa randka. Wygrzebałem z pokoju rodziców sztucznego tulipana. Musi wystarczyć. Wyczyściłem go z zalegającego na nim kurzu, ubrałem się w koszulę i czarne spodnie, a następnie udałem się do parku. Specjalnie przyszedłem wcześniej, żeby się rozejrzeć.

Park Weteranów to tak naprawdę mały plac. Pośrodku stoi olbrzymia statua z mechanicznym okiem, a dookoła znajduje się kilka ławek i drzew oraz maleńkie jezioro, gdzie kilku uczniów właśnie karmiło kaczki. Nikogo poza nimi nie było. Zabawne, że będę rozmawiał o rewolucji w miejscu, które ma nam przypominać poprzedni rozlew krwi. Albo ani trochę zabawne.

– Jakiego pięknego tulipana trzymasz, o panie, w ręce – powiedziała za moimi plecami Jolka, nieco nazbyt teatralnym tonem, a ja podskoczyłem. Nie wiedziałem, że potrafi się tak cicho skradać, ale ucieszyła mnie ta umiejętność.

– Witaj, o piękności – odpowiedziałem – która rozjaśnia każdy mrok. Przyjmij ten podarek. – Wręczyłem jej kwiatek i oboje parsknęliśmy śmiechem. Następnie usadowiliśmy się na jednej z ławek, gdzie Jolka usiadła na moich kolanach, tak abyśmy wyglądali na zakochanych. Była jednak niespodziewanie ciężka, więc zsunęła się nieco do tyłu, a ja cichym głosem opowiedziałem jej o wszystkim. Słuchała w milczeniu i nie odezwała się, dopóki nie skończyłem.

– Będzie ciężko, ale damy radę – rzekła jakby chodziło o upieczenie chleba. – Mogę rzucić okiem na te plany? Spróbuję nad nimi trochę popracować. Oczywiście – zawahała się – wchodzę w to. Od dawna na to czekałam.

– I tak po prostu mi wierzysz? – zapytałem nieprzekonany.

– Chcę ci wierzyć, bo mam dosyć życia w tym gównie.

 

*

 

Nawet nie wiem kiedy znalazłem się w pociągu. Czas po raz pierwszy postanowił przyspieszyć i gnał tak szybko, iż niemożliwe było się zastanowić czy zmienić zdanie.

Przez piętnaście dni udawaliśmy z Jolką zakochanych. Nawet naprawdę się całowaliśmy, żeby nasze spotkania nie wzbudzały podejrzeń. Byliśmy całkiem przekonywujący, bo Wojtek pogratulował mi nieoczekiwanego sukcesu w miłości, dokładnie tego samego dnia, kiedy miałem się stać mordercą.

W ciągu roku mogliśmy wziąć cztery dni wolnego – zazwyczaj rozbijałem to na cztery razy i spędzałem je nad pobliskim jeziorem, prezentując światu blady tors. Teraz musiałem jednak wykorzystać urlop w zupełnie innym celu. Mój szef nie był zadowolony, ale w końcu uznał, że należy mi się wyjazd z ukochaną. Najpierw zmartwiłem się, że wykorzystałem wszystko na raz – lubiłem mieć jeden dzień w zanadrzu i wykorzystać go dopiero pod sam koniec. Potem przypomniałem sobie, iż nie są mi one potrzebne, bo albo uda nam się to zakończyć, albo już nie wrócimy.

 Wsiedliśmy do lotekspreu i udaliśmy się do Maglarki – małej miejscowości położonej w górach, która otoczona była malowniczymi lasami. Innymi słowy idealne miejsce do polowań i dla Richara Mockinga. Wydałem pół wypłaty na bilety i z powątpiewaniem patrzyłem na garść monet w mojej dłoni. Kiedy kupię bilet powrotny  zostanie mi dokładnie 2 zł.

– Zróbmy wspólny fundusz na cel naszej wyprawy – zaproponowała Jolka widząc moją minę.

– Nie, naprawdę nie trzeba… – zacząłem, a ona w tym czasie wyciągnęła pięć papierkowych banknotów. – Co do…

– Przestań – przerwała mi. – Wiem, że utrzymujesz rodzinę, a ja odkładałam właśnie na taką okoliczność. W sensie na romantyczny wyjazd.

– Oddam ci… – burknąłem i wtopiłem się w fotel udając, że nie istnieję. To było takie upokarzające.

Lotekspres, czyli latający pociąg – najnowszy wynalazek koniej technologii, przecinał powietrze z prędkością 500 km/h, a i tak, dolecenie na miejsce zajęło nam trzy godziny. Unosił się zaledwie dwadzieścia metrów nad ziemią, ale trzeba było czekać na schody, więc straciliśmy kolejne kilka minut, mozolnie wędrując w dół.

Udało nam się jednak nadrobić czas podczas drogi do hotelu i tak zgodnie z planem zameldowaliśmy się w recepcji o godzinie dziesiątej. Pierwszy papierek zniknął z kieszeni Jolki, a ja przełknąłem ślinę, bo nawet nie pamiętałem, ile to monet.

Nasz pokój znajdował się na osiemnastym piętrze, z którego rozciągał się cudowny widok. Oboje na chwilę usiedliśmy zafascynowani. Żadne z nas nigdy nie opuściło Chlękotki. Nie mieliśmy pojęcia jak wygląda świat poza nią. Z zadumy wyrwała mnie Jolka:

– Mamy pięć wieżowców w całej Maglarce. Z tego co zapisał nam Waldemar, Richard mieszka w tym niebieskim na dwudziestym piętrze.

– Dokładnie naprzeciwko naszego okna – dodałem łapiąc za lornetkę. Wtedy ujrzałem starszego mężczyznę. Siedział samotnie na starodawnym, bujanym fotelu i wpatrywał się w las. Za nim, na olbrzymim regale, wystawiona była kolekcja broni.

– On wygląda jakby miał sam zaraz umrzeć – jakby przeczytała mi w myślach Jolka.

– Jak my go zabijemy? – zapytałem ze smutkiem. Oboje wyobrażaliśmy sobie brutalnego przestępcę, a tymczasem naszym oczom ukazał się osłabiony starzec.

– On nawet nie utrzymałby broni, założę się, że już nie poluje. Wystarczyłoby go przekonać… może by podpisał…

– Nie – usłyszeliśmy za swoimi plecami i oboje podskoczyliśmy. Waldemar ubrany był w czarny garnitur. W ręce trzymał fajkę i maszerował przez pokój, podczas gdy jego mechaniczne oko skierowane było prosto na mnie.

– To dziadek – powiedziałem głośniej niż planowałem.

– Nie zabijemy starego człowieka – poparła mnie Jolka. Waldemar nic nie odpowiedział, tylko wyciągnął nieznane mi urządzenie z walizki. Po chwili wyświetlił się nad nim trójwymiarowy obraz, przedstawiający młodego Richarda z bronią w ręku i martwym jeleniem. Jego stopa przygniatała nieżywe zwierzę na znak zwycięstwa. Kolejna fotografia ukazywała Richarda trzymającego za uszy sześć martwych królików. Następnie zobaczyliśmy go, jak sika na martwego dzika.

– Przestań – krzyknąłem. Miałem dość. Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego ten potwór zabijał.

– Wszystkie te zwierzęta były potem wyrzucane – odezwał się w końcu Waldemar. – Czasem zabierał sobie pamiątki, takie jak nogi słonia, z których robił stół, albo piękne poroża na ścianę. Ludzie mordowali, jedli i torturowali zwierzęta. Teraz, koty znowu to robią.

– Jak to? – zapytała Jolka.

– Richard zdołał je przekonać kilka lat temu. – Waldemar urwał i spojrzał na nas. – Nawet nie wyobrażacie sobie do czego się posuwają.

– Co masz na myśli? – zapytałem zdziwiony.

– Sześć lat lemu zaczęły się eksperymenty nad bronią, która mogłaby kontrolować całe społeczeństwo, poprzez jedno kliknięcie na klawiaturze. 

– Czy nie potrafią tego za pomocą czipów? – zauważyła Jolka.

– Czip musi zostać zaaplikowany danemu osobnikowi podskórnie, a to wymaga kontaktu z każdym z osobna i nadal istnieje ryzyko, że kogoś pominą. Ich broń potrafiłaby kontrolować nasze mysły zdalnie – wszystkich naraz, bez potrzeby przebywania w pobliżu.

W ciągu sześciu lat opracowali sposób, który pozwala przejąć panowanie nad mniejszymi zwierzętami, ale lada dzień uda się to na większych, a następnie na ludziach.

– Dlatego chciecie, żeby koty zniknęły – podsumowałem.

– Tak. – Waldemar westchnął cicho. – Nie mogą zabrać naszych myśli, uczuć i wspomnień. 

– Przecież ty jesteś bezpieczny – zauważyłem.

– Do czasu, mój drogi – odrzekł. – Pewnie się domyślacie, kto był pomysłodawcą, a teraz zaopatruje koty w niewolników do testów?

– Richard.. – wymamrotałem.

– Zabijemy go – zapewniła Jolka stanowczym tonem. Ja wysiliłem się tylko na cichy pomruk czując jak wszystko mi się przewraca w żołądku.

– Dzisiaj Richard spędza samotnie popołudnie, wpatrując się w las. Od siedemnastej do dwudziestej ogląda telewizję, a potem zasypia. Telewizor jest włączony, więc nie musicie obawiać się, że narobicie hałasu – przypomniał nam Waldemar po czym podał Jolce małą buteleczkę. – Około dwudziestej drugiej budzi się, żeby skorzystać z toalety, potem pije szklankę wody, która stoi na szafce przy jego łóżku. Musicie dodać 3 krople.

– Co, jeśli wlejemy więcej? – zapytałem.

– Woda zmieni kolor, Richard czegoś się domyśli, znajdzie was i zabije.

– Aha – podsumowałem siadając na kanapie.

– Poradzicie sobie – podniósł nas na duchu Waldemar. – Pięć minut od wypicia trucizny i starego nie będzie. Wysyłacie nam sygnał latarką, a my ruszamy na miasto. Jak się przyjrzycie, to zobaczycie, że w lesie są już gotowe oddziały. Przekażemy sygnał do innych miejscowości i..

– ..rozpocznie się rewolucja – dokończyła podekscytowana Jolka. Skąd ona brała tyle odwagi? Ja najchętniej bym uciekł gdzie pieprz rośnie.

– Idźcie odpocząć. Długa noc przed wami – zaproponował Waldemar, pożegnał się i wyszedł.

– Jeśli nie masz nic przeciwko, pójdę się zdrzemnąć – rzuciła Jolka. Mieliśmy tylko jedną sypialnię, więc to chyba była aluzja, żebym został na kanapie.

– Zgoda – przytaknąłem, ale nie mogłem zrozumieć, jak ona może spać. Moje nogi i ręce trzęsły się niesamowicie, pociłem się okropnie, a w dodatku ciągle chciało mi się pić, a co za tym następuje, sikać.

Kilka razy sprawdziłem co Richard robi, ale siedział na swoim fotelu nie ruszając się. Miałem nadzieję, że umarł i skończą się nasze problemy, ale potem wstał i tak jak zapowiedział Waldemar – poszedł oglądać telewizję w swojej sypialni.

– Zjesz coś? – podskoczyłem na dźwięk jej głosu.

– Coś ty, Jolka – odpowiedziałem. – Jak ty możesz w ogóle coś przełknąć?

– Wolność sprawia, że robię się głodna – wzruszyła ramionami, a ja wypiłem jeszcze dwie szklanki wody.

 

*

 

Po dwudziestej dostaliśmy sygnał od Waldemara, że możemy wkraczać do akcji. Musieliśmy wejść na górę schodami przeciwpożarowymi, gdzie wyłączono kamery na czas awarii, którą wywołały zwierzęta. Już na dziesiątym piętrze dostałem niezłej zadyszki, a w dodatku zachciało mi się siku. Nie śmiałem jednak wyrazić na głos moich potrzeb, gdyż mina Jolki była zdeterminowana. Kucnęliśmy na samej górze, żeby chwilę odpocząć odczekaliśmy kilka minut asekuracyjnie i ruszyliśmy w stronę mieszkania numer 523. Waldemar nie tylko wyłączył kamery, ale rónież elektroniczny alarm i zamek w mieszkaniu myśliwego. Byłem pod wrażeniem jego umiejętności, dopóki sobie nie przypomniałem, że jakoś nie udało mu się dokonać żadnych zmian technicznych w windzie.

Weszliśmy po cichu do mieszkania i uderzył nas odór  zgnilizny i futer. Kiedy usłyszeliśmy ciche chrapanie, z ulgą wsadziłem pistolet za pasek spodni i poczułem mój rozciągnięty do granic możliwości pęcherz. Wstrzymałem oddech, ale ruszyłem za Jolką do sypialni. Wlała dokładnie trzy krople trucizny do stojącej na szafce szklanki i wymknęła się z pokoju. Kiedy znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości zapytałem ją szeptem:

– Myślisz, że mogę skorzystać z jego łazienki?

– Skoro musisz.. tylko bądź cicho.

Na palcach zakradłem się do toalety. Była czysta, a ściany pokrywała tapeta z dziwnymi niedźwiedziami-klaunami. Rozważałem przez moment czy powinienem usiąść, tak aby nie narobić hałasu, postanowiłem jednak zachować odrobinę męskości w momencie, kiedy dokonywałem zabójstwa i odlałem się na stojąco. Kiedy skończyłem uświadomiłem sobie, że panuje dziwna cisza. Zapiąłem rozporek i nagle zamarłem. Chrapanie ustało. I wtedy to usłyszałem – przeraźliwy krzyk Jolki.

Wbiegłem do salonu cały spocony. Przecz oczami miałem mroczki. Trzęsącą się ręką uniosłem pistolet. Richard stał z nożem przyłożonym do gardła dziewczyny.

– Niezłe dzisiaj miałem łowy – powiedział ukazując swoje brudne, żółte zęby. – Myśleliście, że mnie oszukacie? Że dwójka małolatów zabije najlepszego myśliwego wszechczasów?

– Zostaw ją – powiedziałem celując prosto w nich.

Richard zaśmiał się, oblizując swoje wargi.

– Odłóż broń, albo ją zabiję.

– Nie! – krzyknęła Jolka – Strzelaj!

– Ciiii – powiedział jej na ucho Richard, zostawiając głośny pocałunek na jej policzku. Wtulił nos w jej włosy i przejechał dłonią wzdłuż kosci policzkowej, a wtedy Jolka z całej siły go ugryzła. Z jego nadgarstka popłynęła krew, a dziewczyna odskoczyła i odbiła się od ściany, chwytając strzelbę. Zanim zdążyłem nacisnąć spust, poczułem ogromny ból z prawej strony klatki piersiowej. Pistolet wyleciał mi z rąk kiedy ujrzałem nóż, wbity z precyzją myśliwego kilka centymetrów od mojego serca.

Staruszek zaśmiał się i zanurkował po moją broń. W tym czasie Jolka zaczęła do niego strzelać ze starej broni myśliwskiej. Spudłowała kilkakrotnie, on jednak trafił od razu. Tylko jeden strzał – prosto w czoło.

Kiedy jej ciało opadało na posadzkę, zaśmiał się tak potwornie, że brzmiało to dla mnie jak wybuch. Wyciągnąłem nóż i na czworakach ruszyłem do przodu. Starzec leżał, Jolka chyba trafiła go w nogę, chwyciłem jego głowę z siłą o jaką siebie nie podejrzewałem i poderżnąłem mu gardło. Krew chlusnęła mi na twarz, obryzgując wszystko dookoła. Odrzuciłem jego ciało i ruszyłem w stronę Jolki. Ból był potworny i ledwo mogłem złapać oddech. Chwyciłem jej twarz w dłonie i zapłakałem. Jej piękne, niebieskie oczy były szeroko otwarte, kosmyk blond włosów opadał delikatnie na policzek.

– Udało się – szepnąłem, chociaż wiedziałem, że nie może mnie słyszeć. Wtedy zrozumiałem, że była moją jedyną przyjaciółką. Chyba jej nie kochałem, ale sam już nie wiem, co to jest miłość. Zamknąłem te piękne, martwe oczy i poczułem ogarniający mnie wszędzie ból. Umierałem. Musiałem dać im znać, inaczej nasza śmierć pójdzie na marne. Czołgałem się w stronę okna i w końcu udało mi się je otworzyć. Czułem, że cały jestem we krwi. Znak. Ledwo wyciągałem latarkę i wycelowałem w czarne niebo. Nie było gwiazd, ani księżyca. Widziałem tylko czerń. Ostatni widok w moim życiu. A potem rozświetlił ją złocisty blask drzewa kasztanowego – nasz znak rewolucji, który uwalniał od lęków i dodawał odwagi.

 

*

 

Ciężko było mi oddychać. Czułem opór, tak jakby wielki słoń usiadł mi na klatce piersiowej. Powoli zaczynało do mnie docierać co się wydarzyło. Otworzyłem oczy i ujrzałem uśmiechniętą twarz lekarza. Człowieka lekarza.

– Miał pan dużo szczęścia, panie Mikołaju– zwrócił się do mnie. Nie odpowiedziałem. – Rana okazała się nie być głęboka. Nóż uszkodził prawe płuco, ale udało nam się je zrekonstruować – kontynuował. – Jest wiele spraw, które trzeba panu wyjaśnić, ale jest tutaj ktoś, kto zrobi to lepiej.

Jolka. Skoro ja przeżyłam to ona też. Musieli ją uratować, mają przecież te nowoczesne maszyny, na pewno potrafili to zrobić.

W drzwiach jednak stanął Waldemar. Nie miał mechanicznego oka ani ręki. Nie byłem pewny, czy potrafi mówić, po chwili jednak usłyszałem jego piszczący głos i odetchnąłem z ulgą.

– Jak tylko zobaczyłem, że ten drań wyszedł z pokoju ruszyłem z Rafałem – psem gończym – żeby wam pomóc. Kiedy dotarliśmy, dla Jolki było już za późno – głos mu lekko zadrżał, po chwili jednak kontynuował. – Wielu moich przyjaciół zginęło. Ale udało nam się. Ludzie przyłączyli się do nas, kiedy tylko zobaczyli co się dzieje. Obsadziliśmy w rządzie przedstawicieli różnych gatunków zwierząt i teraz każdy ma prawo walczyć o swoje prawa. Świat wrócił do nowego, lepszego porządku.

– Ile spałem? – zapytałem, a mój głos brzmiał dziwnie ciężko i ochryple.

– Dwa miesiące. Złożenie broni nastąpiło trzy tygodnie temu.

– Rodzice?

– Żyją, mają nawet pracę. – Popatrzyłem na niego zdziwiony. – Ty teraz pójdziesz do szkoły. Jeśli zechcesz oczywiście.

Zobaczyłem naprzeciwko siebie olbrzymie lustro, więc uniosłem się nieco na łokciach. Ujrzałem bladego dzieciaka, z rozczochranymi, brązowymi włosami i czarnymi oczami. Był chudy i miał wielki nos, a jego brzuch pokrywała zielona folia, do rąk poprzyczepiano mu rurki. To byłem ja. Poczułem się strasznie zmęczony natłokiem informacji. Waldemar to wyczuł, bo powiedział:

– Wpadnę do ciebie jutro, pogramy w szachy.

– Zgoda – odpowiedziałem i osunąłem się z powrotem na poduszkę.

Nie wiedziałem jaki będzie ten nowy świat, ale miałem złe przeczucie, że tylko na chwilę jest dobrze. Utknęliśmy w pętli czasowej, gdzie ciągle popełniamy te same błędy, dekada po dekadzie, będą wybuchać wojny i rewolucje. Zmienią się tylko daty.

Ujrzałem przez okno ostatnie promienie zachodzącego słońca. Było niezwykle piękne – pomarańczowe z nutką czerwieni. Jego blask otoczył naszą planetę niczym cichy obrońca. Teraz ziemia ma trochę spokoju, więc i ja mogę odpocząć.

Po minucie znowu zasnąłem.

 

 

Koniec

Komentarze

Kufa, sześć minet, tfu, minut przed północą… Nic to, trzeba wciągnąć ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Wpierw kilka losowo wybranych potknięć/spraw wymagających wyjaśnienia:

 

Obliczał coś właśnie na swoim komputerze, gdzie ogromne cyfry wyskakiwały jedna po drugiej, zamieniając się w nieznane mi liczby.

Ogromne cyfry – znaczy wyświetlane na wielkim monitorze? Pisane przy użyciu dużej czcionki? Czy jak?

 

Rozejrzałem się dookoła, a on dalej ciągnął opowieść.

Pleonazm.

 

 

Toczono jednak wojny, a ludzie średniowiecza nie byli już tacy sami. Zabrali im mechaniczne ręce, oczy oraz detektory mowy i spalili wszystko na olbrzymim stosie, wierząc, że to dzieło szatana. Garstka kotów przetrwała w domach u bardziej przychylnych ludzi, ale nie wiedzieć czemu, nadal polowano na wszystkie czarne kociska.

Wiem, że to miało być fajne nawiązanie do różnych mitów o kotach, ale podczas lektury facepalm był i tak. Zbyt prosto i banalnie skwitowałaś tysiąc lat historii. Jak w czytance dla dzieci. Już lepiej było w ogóle to pominąć.

 

Zwierzęta wolały, żeby ludzie objęli z powrotem władzę nad ziemię, pod warunkiem, że on zginie.

Facepalm nr 2, a poza tym literówka i – skoro mówimy o Ziemi jako planecie – to nie powinno być dużą?

 

 

Zjeżdżałem windą na dół, rozluźniając krawat.

Jesteś pewna, że nie próbował zjeżdżać w górę? Pleonazm.

 

 

Słuchała w milczeniu i nie odezwała się, dopóki nie skończyłem.

– Będzie ciężko, ale damy radę – rzekła jakby chodziło o upieczenie chleba. – Mogę rzucić okiem na te plany? Spróbuję nad nimi trochę popracować. Oczywiście – zawahała się – wchodzę w to. Od dawna na to czekałam.

– I tak po prostu mi wierzysz? – zapytałem nieprzekonany.

– Chcę ci wierzyć, bo mam dosyć życia w tym gównie.

Przy powyższym fragmencie poddałem się.

Słuchaj, czytelnik może naprawdę dużo pomysłów autora kupić, ale pomysły, nawet te najbardziej odjechane, oderwane od rzeczywistości, dziwaczne trzeba przemyśleć. W tym tekście – odnoszę wrażenie – zaserwowałaś koncepcję świata i historię, której nie przemyślałaś i próbujesz sprzedać ją przy pomocy banalnych wytłumaczeń. OK, rozumiem, że są koty z kosmosu, które przejęły kontrolę nad planetą. Nie ma problemu, to fantastyka, więc wszystko może się zdarzyć. Niemniej, jeśli próbujesz przedstawić genezę takiego stanu rzeczy, nie poświęcaj na nią jedynie trzech łopatologicznych zdań, bo jedyne co w ten sposób tworzysz – to dziury logiczne. Ów krótki rys historyczny zrodził więcej pytań i wątpliwości, niż dostarczył ewentualnych odpowiedzi.

Staraj się w przyszłości nie stosować tanich chwytów, jak ten ze łzawym umieraniem dziadka; to nie działa, uwierz.

Kolejna sprawa – wiarygodność postaci. Nie kupuję nagłej zmiany decyzji bohatera. Dlaczego się zgodził tak łatwo, gdy tylko rudy kotek się do niego odezwał? Poza tym rozmowa z Jolką i jej reakcja (szybka zgoda) – były zbyt wzniosłe. W zamierzeniu miało zapewne być mocno i dramatycznie (”mam dosyć życia w tym gównie”), a wyszło banalnie i schematycznie.

 

Ze spraw technicznych: zdarzają się powtórzenia , niekiedy brak przecinków.

 

Podobała mi się za to historia siostry i to, jak bohater dowiedział się o prawdziwej przyczynie jej egzekucji.

 

Aha, przy kolejnym opowiadaniu nie bój się zapraszać do betowania, już się z tekstami na Dragonezę dawno uporałem.

Hej-ho! 

Sorry, taki mamy klimat.

Hej-ho !

Dziękuję za podpowiedzi, wiem, że jeszcze duuuuuuuuuuuuuuużo pracy przede mną, ale damy radę.

 

:D 

 

wiadomo, że przed północą, że niby tak tajemniczo… 

 

animorf

Zacznijmy od drobnego czepialstwa, żeby mieć to z głowy: zaschnięta krew nie jest szkarłatna, ani w jakikolwiek inny sposób czerwona – przybiera kolory od brązowego do nawet czarnego.

Prawdziwe oko przebiło mi się do mózgu, podczas gdy mechaniczne wirowało dookoła

 Z tym zdanie trzeba coś zrobić. Inaczej sformułować, bo na razie brzmi jakby główny bohater został zabity wyskakującymi gałkami ocznymi.

chrapowatym językiem

Chropowatym.

i ślinił się tak bardzo, że cały był mokry

Zakładam, że to przenośnia, ale i tak jest do zmiany. Chyba, że chodziło ci o to, że cały pokój jest nią zalany i ślina sięga do sufitu.

Luźna uwaga na gorąco: Wojtek – osoba, której najwyraźniej wszyscy się boją i wszyscy go nienawidzą. To jakoś nie przeszkadza mówić do niego zdrobniale. Czemu nie Wojciech. Ani nawet Pan Wojciech? Czemu nie po nazwisku?

szeptała mnie

Rusycyzm. Dopuszczalny w narracji pierwszoosobowej, ale wciąż jest to błąd. Nie wiem na ile świadomy. Powinno być “szeptała mi”.

Zabili ją w tak okrutny sposób, że nie mogła to być zwykła niesubordynacja. Ona była rewolucjonistką. Dlaczego nikt mi nigdy nie powiedział?

Wtedy raczej ogłosiliby całemu światu kim ona naprawdę jest i zabili ją dla przykładu. Tak, żeby inni wiedzieli, że nie warto się buntować.

z środka

Ze środka

Detektor, który skonstruował Waldemar, potrafi przetworzyć emitowany sygnał w taki sposób, że poszczególne dźwięku układają się w sylaby, a następnie w słowa.

Chwila, chwila… czyli to są zwykłe zwierzęta? Bo rozumiem, że są koty z kosmosu, ludzie – ich niewolnicy, oraz – co właściwie? Ruch oporu zwykłych zwierząt? To pomysły, który zawstydziłby nawet mistrzów kampu. Może trzeba by pójść właśnie w tę stronę?

Muszę na razie kończyć. Ogólnie, to nie jest to takie złe (mimo, że to totalnie nie moje klimaty).  Obiema rękami podpisuję się też pod zarzutami z komentarzy powyżej.

Jak dwiema to to tym bardziej dziękuję za poświęcony mi czas.

Nad błędami pracuję, mam nadzieję że następne opowiadanie będzie duuuuuuuuużo lepsze :D 

 

animorf

Animorf,

 

Nie gniewaj się, ale do finału doczytałem wyłącznie z poczucia obowiązku. Chciałem się poddać już po tekście o kotach z kosmosu, którym w średniowieczu spalono zabawki – jak, skoro były (koty) daleko bardziej zaawansowane technologicznie? Uchhh…

 

Największą wadą tego tekstu jest brak wiarygodności. Od niedbale skonstruowanego tła, podawanego w łopatologicznych infodumpach narracyjnych lub dialogowych – okropnie zwalniają tempo – przez postaci, powiedzmy sobie szczerze, złożone z kilku maźnięć w ramach schematu zamiast kogoś, w kogo czytelnik uwierzy aż po standardowy quest: save the world, mister no one!  I jeszcze to nachalne przesłanie anty-myśliwskie… Uch.

 

Pomysł, w którym koty przejmują władzę, jest kopalnią albo gagów, albo mrocznych, poważnych tematów. Tylko pozornie gagi są łatwiejsze – łatwo popaść w przesadyzm. Mam wrażenie, że chciałaś pójść ścieżką “na powaznie” – ciekawy wybór, kiepskie wykonanie (nie w sensie poprawności językowej, ale wymienionych przeze mnie braków). Moim zdaniem, warto ten pomysł rozpracować jeszcze raz i zastanowić się nad napisaniem opowiadania od początku, ponownie.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dziękuje za wszystkie uwagi, sama teraz widzę wady tego tekstu ( trochę czasu minęło od kiedy go napisałam :D ), a za każdą pomoc dziękuję, przy następnym opowiadaniu, które opublikuje mam nadzieję, że będzie lepiej :D

 

peace&love

animorf

Nowa Fantastyka