- Opowiadanie: Idaho_Iowa - Texas '35

Texas '35

Tak więc, Idaho strzelił focha bo nikt nie czyta jego nudnych, długich opowiadań. Pewnie dlatego, że są długie, nudne i źle napisane. Dlatego też w ramach protestu wstawiam popełnione wykroczenie, które udostępniłem jakieś kilka dni temu, a zostało ono przeczytane tylko przez jedną osobę, która to przyczyniła się do przeredagowania całości i w sumie zmienienia kilku małych szczegółów, począwszy od tytułu. 

Mam nadzieję, że tym razem jest ono napisane na tyle dobrze, by nie zrażać potencjalnego czytelnika ;)

Oceny

Texas '35

Pustkowia Redwater, Texas…

 

Żółte słońce, górując w zenicie, grzało mocno na tle niebieskiego, bezchmurnego nieba. Dlatego też ludzie, wchodzący w skład wędrownego obozu, odetchnęli z ulgą, ujrzawszy kilka wolno rosnących drzew rzucających na tyle szeroki cień, by móc się pod nimi skryć i ochłonąć w trakcie postoju.

Powietrze było suche, zresztą podobnie jak w całym Teksasie. Tony, młody chłopak mający nie więcej niż dwadzieścia lat, znalazł sobie wygodne miejsce pod drzewem, na którym rosły dojrzałe, pomarańczowe persymony. Miejsce to było wygodne z jeszcze jednego powodu, a mianowicie wiatru, który wiejąc z zachodu przyjemnie muskał twarz chłopaka.

– Przeklęty! – ryknął mężczyzna w podeszłym już wieku, poirytowany faktem, iż to już drugi nieplanowany postój tego dnia. – Zostawię tutaj ten złom, niech rdzewieje skoro nie chce dalej jechać! – wrzasnął ponownie, kopnąwszy w koło wóz, który odmówił posłuszeństwa.

Tony zamknął oczy i starał się zignorować kolejne przekleństwa kierowane w stronę pojazdu. Było to trudne zadanie, gdyż mężczyzna, mimo chuderlawej aparycji, miał głos potężny niczym niedźwiedzi ryk.

– Gdzie podział się ten przeklęty Damon? Miał przecież tutaj być! Pete, zawołałeś go w końcu czy nie? Pete?! Gdzie, do chuja, jest ten mały szczur!? Gdzie jesteś ty mały chujku, gdy cię potrzebuję! A Ty?! – Mężczyzna zwrócił się w stronę Tony’ ego, rozkładając ręce. – Czemu tak siedzisz?! Zamiast rozkraczać się jak dziwka przed robotą, wstań i zrób w końcu coś pożytecznego! – Skończywszy, mężczyzna pogładził się po szarych wąsach i długiej brodzie tego samego koloru.

– Spokojnie, nie denerwuj się tak – zaczął chłopak. – Strasznie nerwowy jesteś w ostatnim czasie, w twoim wieku to nie jest najmądrzejsze. Powinieneś nieco ochłonąć, nacieszyć się pięknym widokiem, spójrz sam. W końcu opuściliśmy te przeklęte pustynie i zamiast piasków i skał możemy raczyć się widokiem zielonych pięknych drzew. – Tony wyrwał kępkę trawy i uniósł rękę w kierunku swego rozmówcy.

– Popierdoliło cię do reszty? Gadasz jak jebany hipis! Lepiej podnieś z ziemi tę kościstą dupę i zrób w końcu coś pożytecznego, inaczej będziesz mógł cieszyć się widokiem trawy, oglądając ją od spodu!

– Ale jest tak gorąco! Znajdź sobie innego pachołka.

– Jeszcze jedno słowo… Drugi raz nie powtórzę. – Mężczyzna położył dłoń na rewolwerze wiszącym u jego boku. – Przejdź się po okolicy i rozejrzyj za jakimś gospodarstwem. Zresztą możesz nawet iść poszukać tego przeklętego Maud, do którego zmierzamy. Powinno być niedaleko stąd.

– No dobrze już, spokojnie. Wstaję, widzisz? – Tony podniósł się ostrożnie, wiedząc iż w tym momencie najlepszym i jedynym rozwiązaniem jest oddalenie się, by wykonać prośbę swego przywódcy. – Mogę wziąć ze sobą Pete’a i Kevina? – zapytał niepewnie.

– Bierz kogo chcesz tylko idź już w cholerę, bo nie mogę na ciebie dłużej patrzeć! – powiedział niedbale mężczyzna, oddalając się ku stojącej, przy drugim z wozów, grupce ludzi. – Ej, wy! Gdzie się podział Damon!?

Tony wiedział, iż w momencie, gdy przywódca przestaje kląć, lepiej jest się jak najszybciej oddalić, by nie posmakować kulki z jego rewolweru. Minąwszy zepsuty pojazd uświadomił sobie, iż powinien nacieszyć się widokiem traw i drzew, póki ma okazję. Gdy dotrą do Nowego Meksyku, znowu będzie skazany przez długi czas oglądać piasek, skały i, przy odrobinie szczęścia, urozmaicające ten pustynny krajobraz kaktusy.

– Pete. – Tony chwycił za ramię, niższego niemal o głowę, towarzysza. Chłopak był w jego wieku, może rok starszy. Pociągła, ziemistoblada twarz, blisko osadzone oczy i długi, zadarty nos sprawiały, iż faktycznie przywodziła ona na myśl szczurzą mordkę. Czasami patrząc na niego, Tony, dziękował Bogu, za to, że wygląda jak wygląda, a nie tak jak mógłby wyglądać. Właściwie był on, w odróżnieniu od Pete’ a, uznawany za przystojnego, mimo iż sam sobie wmawiał zupełnie coś innego, skarżąc się na to, że skrzywiony, dawno temu złamany, nos go oszpeca. – Zawijamy ze sobą Kevina i ruszamy przyjrzeć się temu twojemu Maud.

– A pozostali?

– Stary nie zostawi pojazdu. Będą tutaj gnić, dopóki Damon go nie naprawi. Zresztą… to staruszek powiedział mi, byśmy udali się na rekonesans.

– W takim razie ruszajmy! – Pete wyszczerzył krzywe zęby w uśmiechu na myśl o powrocie do domu.

 

 

Maud, Texas… 

 

Dallon, knajpka dla szumowin, pomyślał Bram Wilson. Przekroczywszy próg obskurnej, niemal skąpanej w ciemnościach sali, od razu wyczuł unoszący się w powietrzu śmierdzący zapach potu, dymu tytoniowego i taniego alkoholu, zapewne rozlanego wystarczająco wiele razy na deski podłogi, by te zdążyły już nim przesiąknąć. Dwa lata, tyle czasu minęło, od momentu, kiedy był tutaj ostatnim razem. Wszystko pozostało bez zmian, spostrzegł Bram rozglądając się po wnętrzu. W dalszym ciągu stały tutaj te same stare, poniszczone już, meble. Jedyną różnicą był tynk na ścianach, który zaczął już powoli opadać. Nikomu jednak te warunki nie przeszkadzały, dopóki na półkach stał alkohol, a w tle ze starej szafy, głośno grała muzyka.

– Więcej światła? – rzucił w końcu lekceważąco, w stronę palącego przy oknie, z całą pewnością niezadowolonego z rozwoju wydarzeń, właściciela lokalu.

– Niestety. Jaśniej już się nie da. – Pokręcił głową, skwaszony Dallon White, którego skóra wcale nie była taka biała, jakby sugerowało to nazwisko. – Tutaj, za stołem. – Wskazał kiwnięciem głowy, przewrócony mebel, następnie zgasił peta o parapet.

Bram ruszył wolno, wiedząc czego ma się spodziewać za prowizorycznym, przypadkowo powstałym w chaosie, parawanem, zza którego wystawały jedynie nogi. Pewnie skórzane, pomyślał widząc brązowe buty.

– Skóra – odezwał się Dallon, niczym medium czytający w myślach. – Chłopaki chcieli mu je zabrać, ale zabroniłem.

Bram nic nie odpowiedział. Nie odczuwał nawet najmniejszej potrzeby nawiązania z White’ m jakiegokolwiek, chociażby krótkiego dialogu, gdyż zbędna, nic nie wnosząca dyskusja była ostatnią z rzeczy, na które w tym momencie miał ochotę Bram. Zresztą podczas rozmów, z takimi osobami jak Dallon White, szybko ogarniała go frustracja. Dlatego też przesłuchiwanie świadków i wszelkie inne formalności, do których Bram nie miał cierpliwości, pozostawiał swemu  zastępcy, James’ owi Bell’ owi. Przybył on tutaj wcześniej i przeprowadził oględziny. Wilson natomiast musiał jedynie przyjść, potwierdzić zgon i podpisać przygotowane wcześniej, przez Jamesa, dokumenty. Tego w dzisiejszych czasach wymagała od niego wyższa władza – formalności. Jeden papierek, pomyślał widząc zwłoki młodego chłopaka. Tyle znaczy dla nich ludzkie życie, niezależnie od tego do kogo należało. Mieszkańcy natomiast żądali sprawiedliwości, i tym Bram zamierzał zająć się osobiście, gdyż leżące przed nimi zwłoki były jedynie przystawką przed, czekającym na niego gdzieś tutaj, daniem głównym.

– Został zastrzelony – odezwał się Dallon, przerywając dręczącą go ciszę. – Nie było wyjścia.

– Doprawdy? – rzucił Bram, ponownie lekceważąco, nie odrywając wzroku od trupa, którego prawa strona głowy była niemal w całości odstrzelona, zmieniając się w bordowo – różową, mięsną papkę. – Prowadź do następnego – dodał po chwili, jak zawsze cichym, jakoby pozbawiony wszelkich emocji, głosem.

White ruszył bez słowa w stronę drzwi znajdujących się za ladą baru. Szeryf podążył za nim. Dallon, knajpka dla szumowin. Takich jak ja.

 

$$

 

Mężczyźni weszli do pomieszczenia, które służyło Dallonowi jednocześnie za gabinet i magazyn do składowania alkoholu. Otwarte okno, zabezpieczone grubą metalową kratą, sprawiało, że powietrze tutaj było znacznie mniej uciążliwe niż w sali obok. Poza półkami, wypełnionymi szkłem i różnego rodzaju trunkami, znajdował się również stolik, na którym leżał stos porozrzucanych w nieładzie papierów, i krzesło, obecnie zajęte przez nieprzytomnego, ciężko oddychającego, obitego do granic przyzwoitości, młodego chłopaka. Przynajmniej jest jasno, pomyślał Bram.

– Poturbowany, ale żywy – powiedział z dumą Dallon. – Złapaliśmy go rychło w czas, nim gnój za broń chwycił. Trzeci czmychnął, gdy tylko wszystko się zaczęło. Stary Joe z kilkoma chłopakami pobiegli za nim, ale czmychnął. Podobno spierdalał, aż miło – zarechotał.  

Wilson w dalszym ciągu, nie odczuwając potrzeby nawiązania dialogu, ignorował słowa Dallona.

Szturchnął chłopaka delikatnie po głowie, lecz ten nie zareagował. Powtórzył czynność, tym razem uderzając nieco mocniej  w opuchnięty policzek. Zakładnik w odpowiedzi wypluł sporą ilość krwi i kawałek zęba, wprost na swoją koszulę. Najszybszym znieczuleniem w tej sytuacji byłaby śmierć, pomyślał Bram. Może i nie był lekarzem, ale przez wiele lat zdążył nauczyć się oceniać tego typu przypadki.

– To ścierwo miało szczęście, że twój zastępca się pojawił. W innym przypadku nie wiem czy udałoby mi się samemu powstrzymać pozostałych. – Dallon pokręcił głową i zmrużył oczy.

– Pete? Słyszysz mnie? – zwrócił się do więźnia Bram, nie przestając ignorować White’ a.

– Ten śmieć nie zasługuje na to, by mówić do niego po imieniu. Wart tyle samo co jego ojciec.

– Po… pożałujecie tego – wycedził  więzień, wypluwszy sobie na brodę kolejną porcję krwi zmieszanej ze śliną.

– Hmm. – Zamyślił się przez moment Bram, następnie zaczął spokojnie: – Jestem niemal pewny, iż nie jesteś jednym z Wysokich… A może od kiedy nas opuściłeś udało ci się w jakiś magiczny sposób do nich przystać? Kumulujesz w tym momencie siły, by się oswobodzić i dokonać zemsty, gniewnym spojrzeniem nas zabijając? – Zadając to absurdalne pytanie, brzmiał całkowicie poważnie. Odczekał moment, by więzień mógł odpowiedzieć. – Nie? W takim razie nie sądzę byś, w tej niekorzystnej dla ciebie, sytuacji powinien mi grozić. Skoro jednak zacząłeś mówić i wiemy, że żyjesz to chciałbym usłyszeć odpowiedzi na kilka pytań, dobrze? Przede wszystkim zastanawiam się, kto zrobił ci ten ładny tatuaż? Pewnie tego nie wiesz, ale zawsze byłem fanem tatuowania… Niestety boję się igieł. Chociaż, po zastanowieniu, ten tutaj wcale nie jest taki duży, i chyba jest modny… Ten sam ma twój kolega z odstrzeloną głową. Pomyślałem, a co mi tam. Na starość mogę zaszaleć i też sobie taki zrobić. Tylko musisz mi powiedzieć, gdzie?

– Gówno się ode mnie dowiesz Wilson! – ryknął resztkami sił więzień.

– Powieśmy gnoja! Jeszcze dziś! Natychmiast!

– Ani śladu po trzecim – odezwał się głos zza ich pleców, sprawiając iż Dallon instynktownie się odwrócił w jego kierunku. – Trop się urywa kawałek za miastem.

– Trudno, James. Pete nam wystarczy.

 

$$

 

Biuro szeryfa mieściło się w południowej części Maud. Był to stary budynek złożony z dwóch części – głównej,  w której przyjmowani byli interesanci i, oddzielonej grubą ścianą, więziennej, zajmowanej w tej chwili jedynie przez Pete’ a.  

Bram siedział przy biurku, złożywszy dłonie w piramidkę, spoglądał w stronę nerwowo krążącego po pomieszczeniu James’ a, mającego najwidoczniej problem ze znalezieniem sobie wygodnego miejsca, pomimo, iż trzy krzesła stały wolne. Bell był jedną z nielicznych osób, z którymi Wilson lubił rozmawiać. Z tego też powodu, pomimo znacznej różnicy wieku pomiędzy nimi, Bram wybrał go na swego zastępcę.

– Powiedz to w końcu. – Stary szeryf, przerwał trwającą niespełna pięć minut ciszę.

– Ale co? – James się zdziwił i przystanął, opierając ręce na najbliżej stojącym krześle.

– Przecież widzę, że chcesz coś powiedzieć – ciągnął dalej, starszy z mężczyzn.

– W tej chwili to nieistotne. – James machnął ręką.

– Możesz iść – powiedział Bram. – Co się tak gapisz? Przecież pamiętam o twojej prośbie. Masz dzisiaj rocznicę. Idź, Susie na pewno bardzo się starała.

– I zostawiła Nicka u Debry – dodał James. – Ale w tej sytuacji… sam słyszałeś. Pete powiedział, że przyjdą po niego. W razie czego musimy być gotowi.

– Gadanie przestraszonego gnojka, gdybyś był na jego miejscu też byś zgrywał chojraka z nadzieją, że ci to pomoże. A teraz już idź i mnie nie denerwuj. Maud się nie zawali, jeżeli zastępca szeryfa James Bell weźmie sobie wolny wieczór. A poza tym nie jestem jeszcze taki stary, by sobie nie poradzić w razie, jak to powiedziałeś, czego.

– Na pewno? Nie chciałbym, żebyś się zapomniał i wypuścił Pete’ a na wolność – zażartował James.

– Idź – warknął Bram.

– Dzięki. 

Miasteczko Maud, Texas…

 

Wilson został w pomieszczeniu sam. Milion, walczących ze sobą i krążących wokół jednego tematu, myśli kłębiło się w jego głowie. W co ty się wpakowałeś Pete? Zadawał sobie pytanie, przeglądając zebraną dotychczas dokumentację. Ku swemu zdziwieniu żałował chłopaka, lecz w tej sytuacji nie mógł mu w żaden sposób pomóc.

– Zapomniałeś czegoś? – zapytał, nie odrywając wzroku od trzymanych w ręku papierów, gdy drzwi wejściowe się otworzyły.

– Tak. – Usłyszał w odpowiedzi. Był to głęboki, gniewny głos. – Zapomniałam jakim prostakiem jesteś.

– Annie – rzekł Bram, unosząc wzrok w stronę, zdawałoby się, niespodziewanego gościa. To było do przewidzenia. Powinienem się domyślić, że tutaj przyjdzie, pomyślał i przełknął ślinę.

– Szeryfie Wilson – odpowiedziała, nieświadomie wprawiając Brama w stan onieśmielenia.

– Pani Hardfinger – wyksztusił, chcąc się poprawić, i skinąwszy głową przywitał gościa. Nie to chciałem powiedzieć.

Przez moment patrzyli na siebie w niezręcznej dla Brama ciszy. Widział w jej wzroku narastającą pogardę. Pogrążasz się stary głupcze, zachowaj zimną krew!

– Pozwolisz, że przerwę tę zabawę – rzekła karcąco i ruszyła gniewnie w jego kierunku. – Wiesz w jakim celu tutaj przyszłam.

Zatrzymała się naprzeciwko niego. Ignorując stojące obok wolne krzesło, oparła ręce na biodrach oczekując odpowiedzi. Dzieliła ich jedynie szerokość biurka pomiędzy nimi, lecz przy panującym półmroku kobieta zdawała się wyglądać przynajmniej dziesięć lat młodziej. Niebieski to zawsze był jej kolor, pomyślał Bram, gdy ta wpatrywała się w niego swoimi brązowymi oczyma.

– Tak – odpowiedział, po chwili namysłu, na niewymówioną głośno prośbę. W dalszym ciągu walczył ze sobą, by zachować kamienną twarz i pozory opanowania.

– Więc? Zaprowadzisz mnie do niego?

– Wiesz gdzie trzymamy więźniów – odpowiedział. – Do celi cię nie wpuszczę.  

Kobieta skinęła głową i poprawiła kosmyk czarnych włosów, który opadłszy przysłonił jej oko. Chwilę później zniknęła za drzwiami prowadzącymi do cel. Bram odetchnął z niemałą ulgą, lecz z drugiej strony zaczął zastanawiać się, czy postąpił słusznie pozwalając kobiecie na wizytę bez nadzoru. Jego myśli zaczęły krążyć wokół wspomnień. Przestań, zajmij się obecnymi problemamiTo nie czas i miejsce, by rozpamiętywać przeszłość. Spojrzał na trzymane w ręku papiery, lecz przejrzał je pobieżnie, nie mogąc się skoncentrować. To już chyba setny raz, stary głupcze! Nic nowego tutaj nie znajdziesz, musisz przycisnąć Pete’a. Uświadomiwszy sobie, iż w ten sposób do niczego więcej nie dojdzie odłożył odręcznie sporządzone notatki i sięgnął do szafki, z której wyciągnął wypełnioną do połowy karafkę z burbonem. Mimowolnie zerknął kątem oka na wiszący portret Terrence’a Nickopoldy’ego. Napełnił szklankę w jednej trzeciej jej objętości i ponownie spojrzał na łagodną twarz, dumnie patrzącą przed siebie, z obrazu. Wypił całość haustem i polał sobie następną kolejkę w oczekiwaniu na powrót Annie. Nie powinna tak długo tam przebywać, z drugiej strony… Bram postanowił odczekać jeszcze chwilę, nim każe jej opuścić biuro. Po piętnastu dłużących się minutach Annie stanęła w drzwiach skupiając na sobie wzrok szeryfa. Bez słowa udała się w jego kierunku, tym razem zajmując krzesło. Jej twarz, podobnie jak twarz Brama, nie zdradzała żadnych emocji. Stary wiedział, że są to jedynie pozory. Zaczerwienione oczy, zanotował w myślach, lecz nie ośmielił się powiedzieć tego na głos. Światło lampy stojącej na blacie rozświetlało twarz kobiety, odbijając się w jej ciemnych źrenicach. Jest tak samo piękna jak dwadzieścia lat temu, pomyślał.

– Co mu grozi? – odezwała się w końcu, stonowanym głosem.

– Współudział. W najlepszym przypadku.

– Sprawca nie żyje, a Pete jedynie tam stał…

– To właśnie nazywa się współudział – wtrącił. – Są świadkowie, a jeżeli nie daj Boże okaże się, że Pete wmieszany jest w coś więcej, będzie to wystarczający powód, by posadzić go na kilka dobrych lat.

Bram sceptycznie podchodził do pojęcia boskości, lecz w tym przypadku z premedytacją odniósł się do najwyższej z możliwych władz, by jego słowa jeszcze bardziej przybrały na sile. To jednak, jak mógł się spodziewać, nie zrobiło większego wrażenia na kobiecie, która w dalszym ciągu nie chciała ustąpić.

– Co mogę zrobić w takim razie, by go uwolnić?

– Nic. Władz została poinformowana. Teraz wszystko zależy od tego, co dostaniemy w odpowiedzi.

– Ty tutaj jesteś władzą! – Oburzyła się kobieta, zaciskając pięści na sukience.

– Jest władza wyższa ode mnie, której podlegam! Istnieją procedury, których muszę przestrzegać w takich sytuacjach, to nie jest proste! – Bram również podniósł głos chcąc w ten sposób uświadomić rozmówczyni, iż jej nie ulegnie.

– Naprawdę? – Skrzywiła się. – Twoje poczucie sprawiedliwości jest doprawdy wręcz zajmujące! By nie powiedzieć kwestionowane! Ludzie napiętnowali Pete’a, tak samo jak napiętnowali przed laty jego ojca! I dobrze o tym wiesz!

– Kobieto! – wkurwił się Bram. – Ludzie domagają się sprawiedliwości! Twój mąż nie był świętym, twój syn również nim nie jest, przejrzyj to wreszcie na oczy! Chciałbym pomóc Pete’owi, ale on sam sobie nie chce pomóc! A teraz wynocha! To nie jest targ, a ja nie mam czasu, by się przekrzykiwać! – Na koniec wskazał placem drzwi wyjściowe.

– Zabiłeś mi męża, a teraz chcesz to samo uczynić z synem! Bądź przeklęty Abrahamie Wilson! Obyś zginął!

Gdy kobieta zamknęła za sobą drzwi, Bram w przypływie gniewu chwycił za butelkę i ciągnął z gwintu, dopóki nie ujrzał dna. Nawet się nie skrzywił. Taki był zły.

 

$$

 

Niepotrzebnie się uniosłem, Terrence nigdy by tak nie postąpił, skarcił się Bram, gdy już nerwy mu opadły. Jakby tego było mało Pete nieustannie, przez resztę wieczoru, w subtelny sposób dawał mu do zrozumienia, iż słyszał całą kłótnię, a to był dodatkowy cios w ego szeryfa.

 – Mówię ci staruszku, nie pogrzmocisz! – krzyknął lekceważąco zza ściany.

Kolejna wypowiedziana w niewybredny sposób uwaga została zignorowana przez Brama, który nie zamierzał dać się sprowokować chłopakowi. Chcąc jednak w jak najbardziej naturalny sposób przerwać dalsze drwiny postanowił jeszcze raz przemówić Pete’owi do rozumu.

– Ludzie chcą byś zawisnął – powiedział, wchodząc do celi. – Tak też się stanie, jeżeli nie będziesz ze mną współpracował. Stryczek to nic miłego.

– Pstryczek? – Pete udał zdziwionego.

– Nie próbuj być przy mnie dowcipny – skarcił go Bram. Następnie usiadł na pryczy naprzeciwko. – Pamiętasz Terrence’a? Ile miałeś lat, gdy zginął?

– Dziesięć. – Zamyślił się i dodał po chwili: – Terrence był frajerem i zdechł jak frajer – stwierdził, na co w odpowiedzi Bram wymierzył mu potężny cios w szczękę. Chłopak splunął czerwoną śliną i kontynuował: – Przeklęty głupcze! Myślisz, że nie wiem jaka jest prawda? Wszyscy wiedzą, że podoba ci się moja matka! Nie możesz pogodzić się z myślą, że wolała ojca, więc teraz się mścisz. Pręt cię świerzbi i tyle, ale nie pogrzmocisz, o nie! Tym bardziej, gdy mnie już powiesisz. Będziesz musiał walić do obrazka. Chyba, że staniesz za swoim koniem przy wodopójce.

– Matka ucieszyłaby się z tego porównania – skwitował krótko, nie chcąc wdawać się w słowne przepychanki. W tej chwili Bram miał ochotę, by użyć najstarszej z możliwych technik zmiękczania krnąbrnych więźniów, lecz biorąc pod uwagę, prawdopodobnie, rychłą śmierć chłopaka powstrzymał się przed zadaniem mu dodatkowego bólu. Przynajmniej na razie. Patrzył przez moment na szpetną, zadziorną twarz więźnia. Sam jej wyraz wzbudzał w Bramie gniew i chęć sięgnięcia po rewolwer. Obrona konieczna, tak mogę później się wybronić. Odpędził jednak kuszącą myśl i postanowił mówić dalej:

– Terrence zginął dlatego, że był dobrym, ufnym i wierzącym człowiekiem. Wierzył w sprawiedliwość. Ufał ludziom, wierząc w to, że mogą się zmienić… ile razy przymykał oczy na twoje kradzieże? No właśnie. Twój ojciec wykorzystał jego ślepą wiarę w ideały.

– Sam widzisz! Dobroć prowadzi do śmierci. – Pete uśmiechnął się szyderczo, obnażając krzywe, pożółkłe zęby. – Jeżeli jesteś mądrym to potrafisz się zaadaptować do panujących warunków.

– Tak mówił twój ojciec, a mimo to, on też gryzie piach.

– Bo go zabiłeś.

– Zasłużył na śmierć. Był złym człowiekiem. Jesteś niemal taki jak on, ale masz jeszcze szansę na przeżycie. Pomyśl o swojej matce.

– Wystarczy, że ty o niej myślisz całymi dniami trzymając korzeń w ręku. A właśnie, skoro już gadamy o mamusiach, jak tam twoja? – Zarechotał Pete, czym zasłużył sobie na kolejny cios wymierzony tym razem w przeponę.

– Nie jesteś tak mądry jak twój ojciec, więc nawet nie próbuj. – Wstał i ruszył w stronę wyjścia. – Przez te wszystkie lata nauczyłem się jednego. Niezależnie od tego czy jesteś dobrym, czy też złym człowiekiem w końcu umrzesz. Jeżeli jednak potrafisz samodzielnie myśleć, możesz odwlec dzień swojej śmierci. Niestety… ty jutro o tej porze będziesz już martwy.

– Jedyna osoba, która jutro o tej porze będzie martwa stoi przede mną! Nic mi nie zrobisz, mam przyjaciół! Pomogą mi! Pamiętaj historia lubi się powtarzać szeryfie!

– Jesteś pewny? W twojej sytuacji nie stawiałbym na szali swego życia. Tym bardziej wiedząc jak skończył ten z odstrzelonym łbem – rzucił Bram, zamykając celę. – Więc nie groź mi, bo nie jesteś swoim ojcem, a ja nie jestem Terrence’m.

– Pierdol się!

Bram wyszedł, a Pete pozostał sam w ciemnościach, walcząc z wątpliwościami, które zasiał w jego umyśle szeryf.

 

$$

 

– Nareszcie. – Dallon White odetchnął z ulgą, spoglądając na posprzątaną salę. Zrobiło mu się przyjemnie na myśl, iż już za moment wróci do domu, gdzie kładąc się do miękkiego łóżka będzie mógł wyprostować obolałe nogi. Przywrócenie stanu używalności lokalu zajęło mu znacznie więcej czasu, aniżeli początkowo przypuszczał. Krew i resztki odstrzelonej głowy, wcale tak łatwo nie chciały zejść z podłogi. Podobnie jak zapach gówna unoszący się w powietrzu, który pomimo wietrzenia w dalszym ciągu był wyczuwalny. Akurat musiał się zesrać… a może tylko mi się tak wydaje? Pomyślał niuchając. Trudno, zobaczymy jutro. W końcu mógł udać się na upragniony, ba zasłużony, odpoczynek. Przekręcił kluczyk w zamku i szarpnął mocno, dwa razy, za klamkę, by upewnić się, aby na pewno zamknął drzwi. Taki miał zwyczaj. Gdyby nie wypełnił rytuału szarpnięcia, nie mógł by zasnąć przez resztę nocy. Spojrzał ku granatowemu, bezgwiezdnemu niebu, gdzie księżyc świecił w pełni. Ruszył do domu, lecz nie przeszedłszy nawet dziesięciu metrów, wzdrygnął się, odczuwając niepokój i dziwne, nie fizyczne uczucie ciążenia na barkach.  

– To całkiem normalne. Po dzisiejszych wydarzeniach każdy byłby nie spokojny, uspokój się Dallon. Jesteś gość, nikt nie odważy się ciebie ruszyć. Znają cię i szanują. Jesteś Dallon White. Gość – powtarzał cicho pod nosem, starając się uspokoić.

Przyśpieszywszy kroku, szedł nerwowo. Kusiło go, by obejrzeć się za siebie, lecz głos rozsądku podpowiadał mu, aby tego nie czynić. Szedł więc dalej, powstrzymując się od zerknięcia w tył, czując coraz większy ciężar na barkach. Z każdym kolejnym krokiem niepokój w nim narastał. Jesteś już w centrum, jeszcze tylko kilka metrów, uspokój się. W końcu jesteś gość i nikt cię nie ruszy.

– No kurwa, odwróć żeś się w końcu!

Dallon stanął jak wryty, gdy usłyszał zza pleców ochrypły głos. No to mam przejebane, pomyślał przełknąwszy ślinę.

– Czekaj, czekaj. Bez gwałtownych ruchów, spokojnie, stój w miejscu – poinstruował go łagodniejszy głos, gdy ten chciał się odwrócić, by negocjować cenę za swoje życie. – A ty następnym razem się nie odzywaj – skarcił towarzysza i ponownie zwrócił się do White’a: – Mamy do ciebie kilka prostych pytań, na które chcielibyśmy uzyskać odpowiedzi.

– Chodzi o tego chłopaka? – Przerwał Dallon, łamiącym się głosem.

– Tak, ale uwaga na przyszłość. To my zadajemy pytania.

– Rozumiem, przepraszam.

– Brawo. W kwestiach organizacyjnych. Dla nas i dla ciebie najlepszym rozwiązaniem będzie jeżeli się nie odwrócisz. Nie chcemy byś widział nasze twarze, ty sam tego też nie chcesz. Pozostaniemy anonimowi, rozumiesz? Zadam ci teraz kilka pytań, na które chcielibyśmy usłyszeć odpowiedzi. Po wszystkim obiecasz nam, że pójdziesz prosto do domu i zapomnisz o tej całej sytuacji, ok? Teraz możesz odpowiedzieć, byśmy mieli pewność, że akceptujesz nasze warunki.

– Tak, proszę pana. Rozumiem i akceptuję.

– Zuch. – Mężczyzna pochwalił Dallona. – Jak już mówiłem, bądź grzeczny a opuścisz to miejsce bezboleśnie. Nie trzęś się tak, naprawdę nie masz powodów do strachu. Jeżeli mi nie wierzysz to mogę ci się przedstawić, ok? Mam na imię Damon.  

– Skończ tyle pierdolić. – Zniecierpliwił się ochrypnięty towarzysz.

 

$$C.D.N.$$

Koniec

Komentarze

Bardzo ładne opowiadanie,  oczywiście jest kilka błędów, ale można przymknąć na nie oko, biorąc pod uwagę treść, która wzbudza zainteresowanie ;D 

Iowa! Żeby zwrócić Ci uwagę na wszystkie błędy, nie starczyłoby mi ani sił, ani czasu. Jeśli zechcesz, możesz zastanowić się nad kilkoma sugestiami poprawek poniżej – nie wszystkie dotyczą błędnej pisowni, czasem inne słowo bardziej pasowało mi w danym kontekście, i uznałam, że Cię o tym poinformuję :) Wszystkie uwagi odnoszą się do pierwszego fragmentu.

A teraz sobie spokojnie doczytam, bez zawieszania się na niedoróbkach, i, za jakiś czas, pewnie napiszę Ci komentarz ogólniejszej natury :)

 

"…odetchnęli z ulgą, widząc kilka wolno stojących drzew…" -> zmieniłabym na „zobaczywszy”, „ujrzawszy”, „dostrzegłszy”, albo „dojrzawszy”, albo ewentualnie zamieniła miejscami: „…widząc kilka wolno stojących drzew, odetchnęli z ulgą…” [choć tak, jak jest, nie jest wcale fatalnie, ale ponieważ czepialstwo tu w dobrym tonie… :)]

 

"Tony, zamknął oczy…" -> przecinek niepotrzebny

 

„Pete zawołałeś go w końcu…” -> a tu, po „Pete”, powinien być przecinek

 

"… zaczął chłopak – strasznie nerwowy…” -> po „chłopak” postawiłabym kropkę, no i „strasznie" wtedy wielką literą

 

„…widokiem trawy oglądając ją od dołu!” -> „od spodu”; i po „trawy” przecinek

 

„Pete’ a” -> zbędna spacja przed „a”

 

„…urozmaicające ten pustynny widok kaktusy.” -> zmieniłabym na „krajobraz”

 

„blado-ziarnista twarz” -> może chciałeś napisać „ziemistoblada”?

Мама, я знаю, мы все сошли с ума...

Dobra, zebrałam się :)

 

Co mi się podobało?

Piszesz ciekawie, umiesz zaintrygować (obyś tylko tej intrygi za chwilę nie spalił), przeklinać też (ja akurat lubię, kiedy ktoś dobrze przeklina), masz fajne poczucie humoru, potrafisz stworzyć atmosferę, starasz się kreować bohaterów o różnych charakterach i naprawdę lubisz western!

 

A jakie są minusy?

Chyba sam wiesz – robisz baaardzo dużo błędów, wszelkiego rodzaju, ale na szczęście to jeszcze nie jest dramat. Można się nauczyć pisać poprawnie. Dramat jest dopiero wtedy, kiedy z gramatyką wszystko w porządku, ale brak pomysłów, słów, oryginalności, zapału, no i tzw. talentu. To na szczęście nie jest Twój przypadek :)

 

Taka tam refleksja

Na Twoim miejscu skleciłabym z tych fragmentów jakieś nie za krótkie opowiadanie albo nie za długą powieść, zapłaciła poloniście, żeby zrobił porządną korektę, i popróbowała szczęścia w konkursach i wydawnictwach. Oczywiście nie jest to literatura najwyższych lotów, ale moim zdaniem masz potencjał, żeby napisać przyzwoite, lekkie westernowe czytadło. A na takie zawsze się znajdą amatorzy :) [Choć niekoniecznie na fantastycznym portalu, po co Ty tu, do cholery, wrzucasz takie teksty?]

Мама, я знаю, мы все сошли с ума...

O jaka fachowa recenzja, niczym z magazynu :))

 Co do błędów, to spowodowane są przede wszystkim czystym lenistwem, bo gdybym się uparł to i mniej ich było, a wstyd się przyznać, ale nie chce mi się ;P Zresztą nie mam takiej potrzeby, bo sobie hobbistycznie skrobie ;P <Chociaż nie chwaląc się przez krótki czas prowadziłem bloga, który miał niewielką rzeszę fanów, ale…. lenistwo :)>

 

Co do fabuły, mam nadzieje, że dalej nie popsuje mi się ona,  tak jak w przypadku wcześniejszego opowiadania, gdzie w sumie z 5 części jedynie pierwsza była “atrakcyjna”. 

 

Co do refleksji… raczej to nie dla mnie ;) co innego jest upubliczniać bazgroły anonimowo na portalu dla przysłowiowej zabawy, a co innego chcieć zaprezentować “talent” szerszej widowni ;P

 

A czemu tutaj wrzucam? W sumie całkiem fajny jest to portal, a ja lubię fantastykę ;P  Zresztą, jeżeli nie boisz się błędów i masz chwilę czasu… 

http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/11575

 

Dzięki, za opinię/recenzję. Takie, w których jest napisane coś więcej niż “dobre/złe” aż miło się czyta niezależnie od tego czy jest przychylna czy też nie :) 

 

Idaho…

Musiałeś w czwartek? Niby fragmentów nie muszę, ale…

 

Od wielu, wielu miesięcy robisz te same błędy. Kiedy porządnie cokolwiek poprawisz, zanim tu wrzucisz? Każdy potrzebuje glaskania i poklepywania po ramieniu, ale chyba masz świadomość, że sam zraziłeś czytelników do siebie, uparcie psując dobry pomysł, z każdym tekstem coraz bardziej? 

Popraw ten fragment, bo aż smutno się czyta. Dostajemy zawiązanie akcji dla większej historii, zaciekawia. Z technikaliów: używają mniej imion w narracji, czytelnik się gubi. Zamień je na coś charakterystycznego.

I popraw, a potem betuj, zanim opublikujesz ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Psycho, to specjalnie dla Ciebie w czwartek zawsze udostępniam swoje najlepsze dzieła! 

 

A co do zrażania, opuszczę ten portal tak jak wcześniej czy później większość użytkowników i loża sama sobie będzie nawzajem udostępniać, poprawiać i komentować swoje opowiadania , a ja przerzucę się na mniej wymagający portal, gdzie nikt nie tratuje udostępnianych opowiadań jak walki o życie, czy też konkurs ;P 

 

Poza tym moja ekipa korekcyjna jest na wakacjach, od kiedy przestałem im płacić…  

W takim razie bądź mężczyzną i to co robisz – zrób porządnie. Nikt tu nie traktuje publikacji opowiadań jak walki o życie, ale już tyle razy podpowiadano ci, czego spróbować, żeby tekst był lepszy, że odnoszę wrażenie, że głęboko w czterech literach masz cudzy wysiłek.

 

Boli tym bardziej, że nadal uważam, że masz tam, w tej leniwej łepetynie, świetny materiał na western, który krzywdzisz realizacją. ;-) 

 

Edit: Dlaczego nie prosisz o betę i nie uwzgledniasz części otrzymanych wtedy uwag? Ten portal to dobre miejsce, by taką pomoc otrzymać.

 

Prezentujesz powyżej fragment, w którym pojawia się kilku, wyraźnie zarysowanych bohaterów i klasyczny problem więźnia, szeryfa i małego miasteczka, oczekujących na ewentualnych kompanów osadzonego. Wszystko zależy od tego, jak to rozegrasz.

I jakiej jakości będzie tekst ;-)

 

Praktycznie większość użytkowników tutaj traktuje pisanie jako hobby. I w ramach tego hobby poprawia własny warsztat, uczy się i publikuje co nieco, albo żeby zebrać trochę głasków (bo to ważne, usłyszeć dobre rzeczy, daje motywację), albo, by zrozumieć, ci jest nie tak z tekstem, który gdzieś się nie przebił, albo, żeby powalczyć o owo pióro (gamification of a product, szansa na konsultację z _MC_). Ty chcesz głasków, ale nie słuchasz życzliwej krytyki i nie eliminujesz błędów – to jak te głaski mają przyjść?

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Iowa, nie zamierzam oceniać tego, że Ci się nie chce, bo mi się też wielu rzeczy nie chce i się do nich nie zmuszam. Uważam jednak, że jeśli nie planujesz się nauczyć poprawnie pisać, powinieneś, za każdym razem, zanim udostępnisz swój tekst (nawet na portalu internetowym, takim jak ten) płacić za korektę specjaliście. No bo jeśli, na przykład, nie umiesz szyć, to nie pokazałbyś się  nigdzie w przerobionej przez siebie marynarce, zaniósłbyś do krawca albo kupił nową, nie? Dla mnie wstawianie takiego pokaleczonego tekstu jest większym obciachem, niż chodzenie w źle uszytym ubraniu.

To porównanie to chyba stąd, że niedawno mi się rzuciła w oczy reklama: „Mały koszt – duży efekt. Poprawki korektorskie.” Sorki, chyba jednak było „krawieckie” :)

Żebyś mnie dobrze zrozumiał – nie chodzi o to, żeby było idealnie, tylko żeby był zachowany pewien poziom.

A do tamtego opowiadania, które pewnie bardzo lubisz, skoro zapraszasz, niedługo zajrzę. Zapisałam sobie w tzw. kolejce :)

Мама, я знаю, мы все сошли с ума...

Nowa Fantastyka