- Opowiadanie: uradowanczyk - Prezent dla jutrzenki

Prezent dla jutrzenki

Tym razem zainspirowałem się tekstem, który czytałem lat temu 15 we Francji  Jak ktoś się zainteresuje, to ponowię research, bo jak do tej pory nie dał rezultatów

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Finkla, regulatorzy

Oceny

Prezent dla jutrzenki

Lucyna Spóźniałek dreptała niespiesznie w kierunku placu zabaw. Przewietrzała właśnie psa, pinczerka o imieniu Heros. Tym razem mimo późnej pory towarzyszyła jej wnuczka Marysia. Mała domagała się spaceru z innych powodów niż czworonóg – uważała wieczorną aktywność za wielce pożądany przywilej dorosłości. Z drugiej strony, babcia nie zostawiłaby przecież jej samej w mieszkaniu.

Nagle wszyscy troje usłyszeli trzask. Powietrze zapachniało ozonem. Coś zgrzytnęło, zachrzęściło, zadrżała ziemia. Heros zjeżył się i wydał astmatyczny charkot o porażającej sile czterdziestu decybeli. Solidnie wystraszona Lucyna trąciła wnuczkę w ramię.

– Wracamy do domu – zarządziła.

– Babciu, babciu! – zawołała Marysia, celując palcem przed siebie – Zobacz, coś tam się pokazało za drzewami.

Starsza pani mimo mroku i nie najlepszego wzroku również dostrzegła zarys obłego obiektu, majaczący na skwerku pośrodku placu zabaw. Nie była pewna, jak zareagować na zjawisko. Decyzję podjął za nią Heros: szarpnął energicznie smycz, wyrywając się w kierunku nieznanego. Oznaczało to, że instynkt walki wziął w nim górę nad odruchem ucieczki. Ośmielona odwagą psa i entuzjazmem wnuczki, Lucyna podążyła ku wyzwaniu.

W istocie, całkiem nowy obiekt pojawił się na placu zabaw. Wcisnął się zgrabnie między huśtawkę, trampolinę i piaskownicę. Głaskany blaskiem księżyca i światłem pobliskich latarni, wyglądał nad wyraz tajemniczo. Pani Lucyna – wytrawna znawczyni roślin ozdobnych – natychmiast porównała go do ogromnego kwiatu hiacynta. Mierzył jakieś cztery do pięciu metrów wysokości. U góry miał formę klosza, który rozcapierzał się na sześć płatków, delikatnie zadartych ku górze przy samej ziemi.

– Ciekawe, co to może być – pomyślała Lucyna na głos.

– Jak to co, nowa zjeżdżalnia! – zadecydowała natychmiast Marysia i okrążyła konstrukcję raz i drugi. – Dziwne tylko, że nie ma żadnej drabinki – dodała lekko skonsternowana. – Ale i tak dam radę się wspiąć.

Jak powiedziała, tak i zrobiła. Chwytając się czego popadło, z małpią zręcznością wdrapała się na szczyt. Przyjęła tam strategiczną pozycję, złączyła nogi i…

– Juhuuu! – zakrzyknęła, zjeżdżając. – Ale bajer!

– Nie szalej tak, bo się spocisz – ostrzegła babcia.

Gdy wnuczka szalała, pocąc się intensywnie, starsza kobieta kontynuowała oględziny nowej atrakcji. Przykucnęła, wyciągnęła chusteczkę higieniczną, potarła energicznie metal i przyjrzała się rezultatowi zabiegu w świetle latarki. Na białym tle pojawiła się brunatnozielona smuga.

– Wnusiu, to jest jakieś brudne. Pewnie zdążyłaś się już wyświechtać. Zejdź mi tu zaraz.

Pani Lucyna już układała sobie w głowie, jak to strasznie zmyje głowę siostrzeńcowi z zarządu spółdzielni za to, że pozwolił zainstalować sprzęt bez konsultacji z mieszkańcami, konstrukcyjnie wątpliwy i w dodatku pokryty paskudnym nalotem.

W międzyczasie spuszczony ze smyczy Heros pracowicie obwąchiwał metalowe cudo, powarkując i obsikując je od czasu do czasu.

– Marysiu, idziemy – powtórzyła Babcia. – Tata z mamą zaraz przyjdą i będą się złościć, że jeszcze nie śpisz.

Z wyraźnym żalem dziewczynka oddaliła się od zjeżdżalni.

– Ale przyjdziemy tu jutro, prawda babciu?

– Jutro to idziesz do szkoły – zażartowała starsza pani.

– Przecież są wakacje! – zaprotestowała oburzona Marysia, wykazując absolutny brak poczucia humoru w tej wrażliwej materii.

***

Gdy nazajutrz rano babcia z wnuczką wyszły na świeże powietrze, przywitał je wielopokoleniowy, deliberujący zawzięcie tłumek. Zaaferowani ludzie omawiali wątpliwości związane z nowym instrumentem dziecięcej rekreacji.

Tymczasem dostępu do placu zabaw broniła żółto-czarna taśma. A poza tym na przeszkodzie stał siostrzeniec pani Lucyny, kilku innych członków władz spółdzielni, straż miejska oraz ubrani w pomarańczowe kamizelki inspektorzy nadzoru budowlanego. Należy też wspomnieć o redaktorach lokalnej rozgłośni i kamerzystach, którzy nagabywali gapiów, prosząc o komentarze.

O dziwo mieszkańcy osiedla nie mieli wątpliwości, co do przeznaczenia strzępiastego dzwonu i gremialnie domagali się jego udostępnienia milusińskim. Dzień później dowiedzieli się, że odwiecznym zwyczajem urzędnicy zamierzają odgrodzić, zakazać, zdemontować, a przynajmniej odwlec aż do rozpatrzenia. Jednakże ku niepomiernemu zdumieniu biurokratów wspólnota mieszkaniowa nie zmierzała odpuścić. Wskutek ciągłych telefonów, wizyt, emaili, słowem zmasowanego, bezprecedensowego nacisku biurokracja zmuszona była podjąć konstruktywne decyzje. W celu sprostania standardom bezpieczeństwa wycięto otwór na górze, zainstalowano wewnątrz metalową drabinkę, okolice zjeżdżalni wyłożono tartanem, a w strategicznych punktach wysypano piaskiem. Specjalistka z sanepidu pobrała próbkę nalotu i poddała analizie. Ekspertyza wykazała, że jest on produktem oksydacji i nie stanowi zagrożenia dla zdrowia.

Po zakończeniu trwających tydzień prac i procedur wszystko było gotowe do odbioru technicznego i oddano oficjalnie obiekt do użytku. Z racji olbrzymiego zainteresowania maluchów komitet rodzicielski ustanowił społeczne dyżury –  dzieci dostały karnet na dziesięć zjazdów dziennie. Rodzic dyżurny pilnował kolejki i odrywał kupony, regulując przy okazji natężenie użytkowania.

Tymczasem reporterzy wszczęli dziennikarskie śledztwo, próbując dowiedzieć się, kto lokatorom spółdzielni Jutrzenka zrobił tak sympatyczny, choć – nie ukrywajmy – trochę niedopracowany prezent. Owszem, zgłosiło się kilku samozwańczych donatorów, ale żaden nie przeszedł próby weryfikacji.

Gdy zjeżdżalnia trochę spowszedniała, zaczęło się dziać coś niezwykłego. Po pierwsze, wskutek intensywnego polerownia setkami par spodni zniknął zielonkawy nalot, ukazując gładką, srebrnoszarą tkankę metalu. Po drugie, metal zaczął opalizować. Wyglądało to z grubsza tak, jakby dzieci ślizgały się po powierzchni mydlanej bańki.

Oczywiście świetlny fenomen zwabił naukowców. Pobrali oni próbki i stwierdzili, że magiczne efekty możliwe są dzięki polikrystalicznej strukturze stopu. Kryształy miały dokładnie szesnaście i sześćdziesiąt pięć setnych mikrometra średnicy. Obliczono, że najmniejsza dyslokacja warstw atomów skutkowałaby utratą niesamowitych optycznych właściwości.

Wszystko ładnie-pięknie, tylko że po dwóch miesiącach zjeżdżalnia zniknęła.

***

Xulux Na-Hmonk wysunął szczękoczułek, zaopatrzony w precyzyjny chwytak i wyciągnął wisiorek z urządzenia. Był zachwycony. Okropna, zielona śniedź zniknęła, ukazując pierwotny efekt słonecznych refleksów. Żyjątka spisały się znakomicie, zaoszczędziły mu mnóstwa pracy. Ręczne usuwanie patyny było zabiegiem nie tylko czasochłonnym, ale też ryzykownym. Zbyt silny nacisk wacika usuwał co prawda nieczystości, ale jednocześnie naruszał wewnętrzną strukturę materii, przez co precjozum traciło walory estetyczne i dziewięćdziesiąt procent wartości. A tu proszę, insekty zaledwie w dobę wyrobiły się z zadaniem, które jemu zajęłoby tydzień.

Xulux spojrzał z czułością na pożyczony od przyjaciela aparat. Jak go Vromar nazwał? Dekompresor spacjalno-temporalny, czy jakoś tak. Vromar usiłował nawet wyjaśnić jego działanie, tłumaczył coś o szóstym wymiarze, zakrzywieniu czasoprzestrzeni i teorii strun, ale widząc niezrozumienie w fotoreceptorach Xuluxa, sapnął z rezygnacją i wypalił:

– Słuchaj, wytłumaczę ci to jak trzyletniej larwie. Na dole tej tuby żyją uczynne, zręczne stworki. Kiedyś były tak uprzejme, że oczyściły mi czterdziestoosiową kość pamięci, którą niechcący upuściłem byłem do kadzi z płynnym betonem. Może i tobie pomogą wyrobić się ze zleceniami od tego namolnego babska.

Ledwo Xulux zdążył przylutować trzymadełko do wisiorka, gdy do butiku wgramoliła się Bromba Ga-Gbuur, klientka, o której wspominał przyjaciel.

– Czy deprofanacja się udała, mistrzu Na-Hmonk? – wyskrzeczała z progu.

W odpowiedzi Xulux sprezentował powierzony do wyczyszczenia drobiażdżek.

– Doprawdy, Na-Hmonku, kunszt twój nie ma sobie równych – pochwaliła Bromba i przypięła drogocenne cacuszko do fałdy usznej. Następnie wyciągnęła szypułkę, rozwarła umieszczony na końcu mieszek i wytrząsnęła zeń pieniądze.

– Płacę tyle, ile ustalaliśmy – objaśniła. – I dorzucam sowity naddatek. Gdyby nie ty, Na-Hmonku, musiałbym dać wisior do przetopienia, a to przecież rodzinna pamiątka po prababce.

To powiedziawszy, Bromba wycofała się i zniknęła.

Wielce z siebie zadowolony ekspert metaloplastyki sięgnął po kolejny artefakt do wyczyszczenia. Tym razem była to kulka. Jak poprzednio, Xulux zamierzał spryskać ją wabikiem, ale w ostatniej chwili zadrżało mu odnóże. Odstawił pojemnik z pachnidłem i sięgnął po wyjątkowo cuchnącą wydzielinę squnxa.

– Jeśli dobrze rozumuję, robaczki wyczyszczą kulkę, by nie cierpieć od smrodu – pomyślał.

I poświstując radośnie, wstawił preparat do dekompresora.

 

Koniec

Komentarze

To się zdziwi:) Sympatyczny tekst.

literówka: sięgnął po wyjątkową cuchnącą wydzieliną squnxa.

Sympatyczny tekst, powtórzę. Szybko się czyta. (:

nienajlepszego

nie najlepszego

 

Heros zjeżył się i wydał astmatyczny charkot o porażającej sile czterdziestu decybeli.

A ten fragment jest po prostu świetny. <:

,,Człowiek traci grunt pod nogami, kiedy traci ochotę do śmiechu." ~ Ken Kesey

No tak, nie ma to jak aromat squnxa :)

Ubawiłam się, czytając.

wyjątkową cuchnącą wydzielinę

Czy przypadkiem przed cuchnącą nie powinno być przecinka?

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

A może chodziło o “wyjątkowo cuchnącą wydzielinę”? Jeśli nie, to Śniąca ma rację.

Racja, racja, Drogie Czytelniczki, jużem poprawił. Dzięki za trzymanie ręki na pulsie :)

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Hm. Robaczkami jesteśmy dla kogoś tam… Nie, nie chcę tak. :-)

Tekścik niezły.

Sympatyczny tekścik. :-)

Ale psy nie powinny biegać po placach zabaw!

brak poczucia humoru w tej wrażliwej materii.

Materia na pewno miała być wrażliwa?

Adamie, ktoś Ci każe bawić się na zjeżdżalni? ;-)

Babska logika rządzi!

:-) Nikt mi nie każe, sam bym chciał, ale już za duży jestem… :-)

Zabawny pomysł z tymi pożytecznymi stworkami ;-)

Podobało się. 

Sympatyczny tekt. To się dopiero nazywa nowoczesna metoda czyszczenia biżuterii. Trochę nie pasuje mi tu forma oksydacji, ale nie będę się czepiać. Bardzo przyjmnie się czytało. :)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Dobre opowiadanie. Krótkie, zwięzłe i do celu. Ładnie wyszła atmosfera tajemnicy dookoła przedmiotu, no i dobrze udało się ją później wykorzystać w nietypowym i niebanalnym finale. Gratulacje. 

I po co to było?

Szalenie sympatyczny szorcik. A i ludzie przedstawieni został w niebanalny sposób – okazali się pracowici, uczynni i pożyteczni. ;D

 

Xulux Na-Hmonk wy­su­nął szczę­ko­czuł­kę… – …Xulux Na-Hmonk wy­su­nął szczę­ko­czuł­ek

Czułki/ szczękoczułki są rodzaju męskiego.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka