- Opowiadanie: Mały Słowik - Genethliakon

Genethliakon

Gatunek zdaje mi się krzyżówką, hybrydą jakąś pokraczną. “Inne” powinno pasować. Miłego czytania.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Nazgul

Oceny

Genethliakon

Przeniosłem telewizor do łazienki, żeby stworzyć mały raj. Dwie godziny w niebiesiech, nim dzieciaki wrócą z wycieczki, a żona z pracy. Jest duszno, skóra paruje mi powlekając mgłą kafelki i lustro. Mam nadzieję, że nie pójdą iskry, a powietrze nie przewodzi jeszcze prądu. Rozłożone na podłodze ręczniki są moją opoką, ufam im.

Pilot ślizga się w dłoni jak mydło. Na wszelki wypadek trzymam go poza wanną – nie jestem samobójcą, tylko człowiekiem zmęczonym. Włączam Jezioro Łabędzie na jakimś podrzędnym kanale. Nie dlatego, że lubię, a dlatego, że mogę. Mogę zerknąć w oczy oplecionemu rajtuzami facetowi i popatrzeć na zgrabne ruchy tancerek bez zażenowanego spojrzenia żony. Mogę sprawić, że moje palce wskazujące zamienią się w batuty i nie utonę w śmiechu własnych dzieci. Mogę poprowadzić koncert, stworzyć coś samemu, bez czujnego oka szefostwa nad ramieniem. Mogę…

 

Dzwoni telefon. Teraz, kiedy wchodzi bardziej dynamiczna partia, a ja tańczę rozchlapując pianę na wszystkie strony. W pierwszym, przyjemnie irracjonalnym odruchu chciałem zanurzyć się pod wodę, żeby nie słyszeć, jak robiła to kochana córeczka.

Zamiast tego, czekałem odstukując kolejne sekundy. Więcej jak dziesięć oznacza, że sprawa jest poważna. Na moją komórkę częściej niż rodzina dzwoni tylko szefostwo i nie jestem do końca pewien, kogo z tej dwójki chciałbym usłyszeć po drugiej stronie. Miałem wolne, zasłużony oskarową symulacją wypoczynek od papierkowej roboty.

Andrzej, co ty wyprawiasz? – przeszło przez pogrążone w cieple myśli.

Jest mi tak dobrze – prawie zacząłem się kłócić. Tego mi brakowało, żeby pobić samego siebie, w łazience.

 

Masochistyczny instynkt zwyciężył. Wychodzę owinięty ręcznikiem, a mgła sunie za mną, bierze we władanie przedpokój, na najbliższych kilka chwil zamieniając go w królestwo wyobraźni, pełne cieni i szmerów.

Uderzyło mnie nagłe przeczucie, coś jak ukłucie zimna, od środka, pod rozgrzaną skórą. Nie potrafiłem stwierdzić czy to wciąż wrzątek perli mi się na plecach, czy to może wina dreszczy. Komórka leżała na szafce, obok stacjonarnego, żebym nie musiał zastanawiać się, gdzie mogę je znaleźć. Ten z kulą u nogi nie miał szans uciec, a wolny telefon jak człowiek; lubi plątać się w czyjeś łańcuchy.

Przez chwilę wydawało mi się, że po drugiej stronie korytarza widzę zarys postaci. Pomyślałem, że może dzieciaki wróciły wcześniej i przez cały czas naśmiewały z ojca w niebiesiech. Stałem tak, w rosnącej na panelach kałuży, wpatrzony w przymrużone, błękitne oczka, oczekując kolejnej z nieustannych kaskad śmiechu.

Po dłuższej chwili ciszy, z nową siłą uderzyło przeczucie, ale nim zdążyłem złapać je za ogon, wszystko znikło, jak cień dziecka rozproszony przez rzednącą już mgłę. Uśmiechnąłem się na myśl o tym co potrafi zrobić z człowiekiem gorąca para i chwila samotności.

 

W nieodebranych połączeniach figurował mocno zakurzony numer, nieużywany od kilku dobrych lat. Tkwił w pamięci, bo o kumplach się nie zapomina, nawet po ich towarzyskiej śmierci. Gotowy oddzwonić, zdjąłem pajęczyny okalające każdą pojedynczą cyfrę, kiedy komórka zawibrowała.

Dzwonił ponownie. Nie zmienił się, zawsze wyznawał zasadę, że do trzech razy sztuka. Czy chodziło o zaliczenie egzaminu, czy poderwanie dziewczyny, zawsze liczył do trzech, zakochany w liczbie wariat. Powinienem oddzwonić po ostatnim sygnale, niech wie, że jestem obrażony. Właśnie oglądałem Jezioro Łabędzie, więc i rzucić fochem mam prawo. Z drugiej strony, skoro zdecydował się na taki krok, to rzeczywiście musiało być coś bardzo ważnego.

Odebrałem z nieco głuchym „halo”. W drzwiach do rozmowy przepuściłem go pierwszego, w końcu to nie ja miałem sprawę. Chwilę dyszał w słuchawkę, widocznie nie będąc pewnym popełnionego kroku. Możliwe, że tłukł się z własną dumą.

– Mogłeś poczekać do trzeciego razu – odpowiedział wreszcie. Zabrzmiało to niezręcznie, jakby nie do końca rozplanował tok rozmowy. Może nawet nie próbował, a teraz czeka mnie nieprzyjemny spontan z jego strony. – Teraz nie wiem, czy jesteś wściekły, czy nie.

– Zawsze mogę odłożyć słuchawkę i spróbujemy jeszcze raz.

– Nie, miło cię słyszeć, Kawka.

Odrzuciło mnie ze wstrętem to coś w jego głosie. Facet brzmiał jakby wepchnięto człowieka do studni zalanej jego własnymi smutkami. To była barwa whisky zakrapianej colą, z tym, że odkąd znam Adama, był abstynentem.

Mogło też chodzić o przezwisko, którego nie słyszałem od ostatniego dnia studiów. Z tamtych lat pozostało mi przede wszystkim dzikie pożądanie kofeiny.

– Żona poluzowała smycz, czy może coś się stało?

– Qianru nie żyje.

Teraz ja milczałem do słuchawki, nie do końca wiedząc, co się właśnie wydarzyło. Rzuciłem w otchłanie pamięci psy gończe, mające wytropić znajomo brzmiące imię. Wszystko rozbijało się o obcość, obcość i uśmiech, naprawdę piękny, pełny…

– Asia? Asia nie żyje?

 

Cisza mówiła wszystko. Moja wina, zapomniałem, że nie lubił, kiedy ją tak nazywaliśmy.

– Przepraszam.

– Nie szkodzi, musimy porozmawiać.

– Przez telefon?

– Wiesz, że nie. Tak się nie da. To jest jak lizanie…

– …cukierka przez szybkę. Wiem. Nie mam twojego adresu, chyba że się nie przeprowadzałeś.

– Przeprowadzałem. Mieszkam na obrzeżach. Ładnie tu, las jest blisko, rankiem słychać ptaki.

– Adres – przypomniałem. W jego głosie nie było nostalgii, raczej rozkojarzenie.

 

Kiedy notes wzbogacił się o kilka dodatkowych linijek, spojrzałem na zegar kołyszący językiem w rytm dziwnej melodii. Cichy, puszczony w tle głos, uwodzący dziesiątkami instrumentów rozpiętych na strunach głosowych. Fragmentami podobny do mozartowskiego Requiem, złudnie, bo jakby na odwrót, z przetrąconymi nutami i delikatniej. Pomimo siły skojarzenia, byłem pewien, że ktokolwiek inny usłyszałby to inaczej, zinterpretował podług własnej rzeczywistości. W gruncie rzeczy nie wiedziałem, czy dźwięk dochodził z pokoju gościnnego, czy telefonu.

– Przepraszam, że zadzwoniłem tak późno – przerwał mój trans. Dwudziesta pierwsza na tarczy zegara.

– Tak, o jakieś kilka lat za późno.

– Nie o to mi chodziło.

– Wiem. Pogadamy jak dojadę. Trzymaj się.

 

Melodia cichnie, kiedy odkładam telefon.

 

***

 

Choćby mu tajfun wszystko zabrał siedem lat temu, nie było innego powodu zerwania kontaktów, jak Asia.

Zaczęła się praca, rozwinęło hobby każdego z osobna, weszliśmy w życie pełną mordą, oderwani od studenckiego korytka. Zniknęły wszystkie obniżki, talony ma kawę i śmierdzącą bułkę. Wizja była bardziej klarowna niż kiedykolwiek, ścieżka zwarła brzegi i schowała odnogi, ale to Asia była winna. Nazywaliśmy ją tak, bo nie chciała powiedzieć skąd pochodzi. Mogła skłamać, chociażby dla świętego spokoju. Nie zrobiła tego, może nie musiała, może prawdą było kiedy mówiła, że jest obieżyświatem. Nie dociekaliśmy, nie grzebaliśmy w dokumentach, nawet kiedy snuła opowieści o Chinach, Indiach, czy Grecji. Została przybyszem z Azji, dziewczyną dwóch imion.

Kochaliśmy ją wszyscy, zupełnie szczerze. Ona sama pokochała Adama, z szaleńczą wręcz wzajemnością. Wszystko pogięło się jak miękka stal. Kontakt wyparował niedługo po tym, jak tylko zdobył dobrą pracę w biurze architektonicznym, a ja sam trafiłem na nieco mniej wygodne krzesło. Przez kilka pierwszych miesięcy spotykaliśmy się w gronie znajomych całkiem często, ale widziałem, że facet zanika. Słyszałem w jego własnych słowach Asię, w wymówkach jej urocze spojrzenie. Owładnęła go jak narkotyk, a ja się nie dziwiłem. Każdy oddałby jej serce – każdemu by to serce zabrała.

 

Teraz nie żyła – Qianru, dziewczyna błękitnych oczu i złotego uśmiechu.

 

Jadąc samochodem zastanawiałem się o co naprawdę mogło chodzić. W jakiś sposób upajała mnie strona szachownicy, po której zostałem posadzony. Czułem pod dłonią czubki czarnych figurek, możliwość wyczekania następnego ruchu. Barwa smakowała gorzko. Nie będzie to bitwa, bo facet zdawał się być już zniszczonym. Najpierw zabrała wszystko, potem, najwyraźniej samą siebie.

Wycieraczki pracowały pod ciężkim ostrzałem, kiedy gęsty deszcz przygniatał drzewa do ziemi. Popada kilka dni więcej, a rzeki znowu wyleją. Podkręcam radio żeby przytłumić ciężkie, rozbijane o szyby krople. Posejdon wstał z morza i ruszył w głąb Europy.

W późnowieczornym dzienniku informują, że wybiła dwudziesta druga. Trochę mi zeszło, nim z ręcznika wskoczyłem do auta. Trzeba było posprzątać łazienkę i pogadać z żoną. Dawno już minęły pięciominutowe zrywy ku przygodzie. Człowiek albo jest odpowiedzialny, albo nie tworzy rodziny.

Chwytam kubek ciepłej jeszcze kawy, odrobinę raju, którą zabrałem ze sobą. Jest ślisko i ciemno, ale nie jadę szybko. W takich chwilach albo pomyślisz, albo jesteś martwy. W lokalnej stacji informują o fali zaginięć, że trzeba pilnować się na ulicach, że policja jest bezradna. Ostatnio rzeczywiście mniej widać meneli, ale też pora roku nieprzyjemna. Zdarza się, nic nie poradzę, torsu nie opina mi obcisły kostium, skryty pod szarym swetrem.

 

Stał z parasolką, przed domem o ciemnobrunatnych dachówkach i błękitnych jak oczy Qianru cegłach. Niepoprawny romantyk i architekt w jednym ciele zaowocował drobnym dziełem sztuki, gdzieś między bezkresem sosen i dębów. Wiedziałem, że przyłożył własną dłoń do całego krużganka i każdej pojedynczej barierki, do przedniej blachy garażu i tylnej werandy, do wszystkiego. Zawsze tego chciał, często wspominał.

Podjechałem pod niski płot z białego drewna, symboliczny raczej, bo chyba tylko dziecko by go nie przeskoczyło. Otworzył furtkę, zapraszając do środka. Wymieniliśmy uścisk dłoni, pod parasolem, nie uchylając wzajemnego spojrzenia. Poza bujniejszym zarostem, niewiele się zmienił i tylko z tęczówek znikło wszystko, za co można poczuć do człowieka sympatię. Gdyby spotkał teraz kogoś obcego, zapewne ich kolor zapamiętano by jako zupełnie szary, a przecież stał tutaj, z jadowitą zielenią pod powiekami.

– Dobrze cię widzieć, Kawka.

Mówił szczerze, a ja poczułem, że może wraca na ziemię, że może da radę uratować go przed czekającym na strychu sznurem i pisaniem pożegnalnej kartki, której nie odczyta nikt.

– To może wejdźmy do środka, zanim wgniecie ci parasolkę?

 

Pachniało miętą tanich gum i oliwkami.

 

Przywitał mnie korytarz pozamykanych drzwi, które minęliśmy po drodze do głównego pokoju. Skarpetkami dotknąłem miękkiego, bordowego dywanu rozciągniętego pod pufami i sofą. Skromnego wystroju dopełniał barek w narożniku oraz niewielki kominek z rozpalonym ogniem. Okna zaparowały od panującego wewnątrz gorąca.

– Rozgość się – powiedział zabierając płaszcz z moich dłoni. Uśmiechnął się ciepło, chociaż przykro jakoś i niechętnie. – Od lat zapominam wstawić wieszak.

– Ładny dom.

– Jest ładniejszy, kiedy nie pada.

Usiadłem na miękkim pufie obitym ciemnopomarańczowym materiałem. Każdy mebel miał odrobinę inny kolor, jeden przyjemniejszy od drugiego. Nie była to jednak ani tęcza ani kościelny witraż, współgrały ze sobą, ze śniadymi ścianami i bordowym dywanem. Asia zaklęła siebie w tym miejscu, wplotła trochę dekoratorskiej magii między belki mieszkania.

– Herbaty? – zapytał. Serwowaliśmy sobie wstępniaki jak ludzie, którzy dopiero co się poznali. Trzeba przez to przebrnąć, trzeba poczekać na ruch białych figurek.

– Odmówię. Dopiero co wchłonąłem anormalną dawkę kawy.

– Znaczy się, po staremu i bez zmian.

Przysiadł na sofie, naprzeciwko mnie. Chciałem przyspieszyć bieg wydarzeń nim zwariuję w ciszy.

– Miałeś jakąś sprawę.

– Chciałem pogadać.

– Tak po prostu?

– Wiesz, że nie. Kawka, ty w ogóle sporo wiesz, a urządzasz jakieś podchody. Rozluźnij się.

Zawsze psuł zabawę w taki sposób. Najpierw zrujnował Jezioro Łabędzie, teraz moją małą gierkę. Muszę odstawić planszę na bok, sprzątnąć figurki ze stołu, jeszcze nim którakolwiek wykonała ruch. Jak go nie lubić?

– Kiedy to się stało?

– Masz na myśli Qianru?

– A kogo innego? Jasne, że tak. Zakładam, że inaczej w ogóle by mnie tu nie było. Zawsze chodziło o złotoustą Qianru.

– Zmarła sześć lat temu.

 

W myślach zawibrowała mi łacina. Może jednak figurki wciąż stoją na stole, tylko nie ma już pól i kolorów, wszystkie chwyty dozwolone. Najpierw mnie uspokoił, a potem złamał jednym zdaniem, tak że teraz musiałem pytać długo i gęsto. Mogłem jedynie zachować pozory opanowania, zdradzane przez drżące powieki i splecione mocno dłonie.

– W jaki sposób?

– Przy porodzie. Były komplikacje, chciała ratować dziecko, poświęciła się. Lekarze nazwali ją bohaterką, mnie pocieszali.

On już sobie z tym poradził, teraz nadeszła moja kolej. Ludzi takich jak Qianru nie przestaje się kochać. Czułem jakby ktoś przełączył wajchę w odpowiedzialnej za emocje pompowni. W długim korytarzu dostrzegłem ruch, przypadkowy chyba cień, niepokojąco znajomy. Płomienie kominka płatały figle. Wtedy dotarło do mnie.

– Dziecko?

– Ma się dobrze, śpi w pokoju obok.

 

Mówił jakby wszystko to było zupełnie normalne i prawdopodobne. Mogło zresztą być, gdybym to nie ja siedział w tym miejscu, na tym pufie, przed kominkiem, obok, w tym życiu, w tym domu. Jeszcze raz zerknąłem w głąb korytarza. Drzwi pozamykane, cienie nie zdradzają niczego. Przeczucie znowu kłuło pod skórą.

– Więc ma już sześć lat?

– Tak. Piękna dziewczyna, ma oczy po matce.

– No widzisz, a nie wydajesz się szczęśliwy. Masz ładny dom, córkę, świetną robotę. To jest jakaś depresja, mocna jak espresso bez dodatków.

Przemilczał tę część rozmowy, powiedziawszy w ten sposób więcej niż potrzebowałem. Podszedłem do barku. Kilka nietkniętych butelek wina, zakładam, że kupionych sześć lat temu. Tak jakbym mógł spodziewać się czegoś innego. Wyciągnąłem jedną, z dwoma kieliszkami. Spojrzał na mnie z wyrzutem.

– Nie będzie żadnych ale. Gdybyś zadzwonił od razu, chlalibyśmy cały dzień, zostawiwszy małą przy mojej żonie.

– Nie tego potrzebuję – przyjął kieliszek bez sprzeciwów, wiedząc że nie poskutkują. Zamiast tego postawił go przed sobą, nie popełniwszy nawet łyku. Mój organizm domagał się zdecydowanie więcej niż jednej kolejki. Wino smakowało idealnie.

– Przydałoby się trochę muzyki, najlepiej głośnej jak stary Grucha od kresek. Tak, żebym musiał krzyczeć zanim mnie usłyszysz – wskazałem na leżący pod barkiem odtwarzacz.

– W tym domu gra już tylko jedna muzyka.

 

Poza słowami gryzło mnie coś więcej, myśli nie pozwalały oderwać wzroku od korytarza, zerkałem tam co chwilę, w panice. Musiał to zauważyć, ale nie powiedział nic, jakby uznał za naturalne, tak jak wszystko co się właśnie działo. Nie bałem się niczego poza tym niezrozumiałym spokojem, podszytym smutkiem, którego nie chciał utopić, który być może pielęgnował.

– Jak ma na imię?

– Ma dwa, jak miała mama. Ode mnie dostała Agnieszkę, ale reaguje tylko na Liuling. Nie mogłem nic na to poradzić, wiedziałem, że Qianru chciałaby tego.

– Zawsze dostawała to, czego chciała, widocznie nawet po śmierci.

– Nie ruszaj więcej wina.

– To nie wino. Ja ci chłopie próbuję coś uświadomić. Musisz się ogarnąć.

Alkohol buzuje mi pod czaszką, w ten delikatny sposób, jaki zaproponować może wyłącznie kilka drobnych kieliszków. Krew wrze od chęci działania, a świadomość hamuje napięte mięśnie. Bardziej niż przemówić do jego przyćpanego rozsądku, chcę dać nogę, prysnąć jak najdalej od odpowiedzialności wziętej na barki. O czym ja myślałem? Zachciało mi się przez chwilę poczuć lateks na torsie?

– Po co właściwie zadzwoniłeś, czego chcesz?

– Miałeś kiedyś problem – zaczął nieprzyjemnym tonem, jakby zaraz miało coś na mnie gruchnąć – problem, że budzisz się wieczorem ze świadomością, że nie masz czym nakarmić dziecka?

– O czym ty mówisz? Masz ledwie kilka kilometrów do marketu! Wychowujesz ją samotnie już szmat czasu i nie wiesz? Możesz nawet, do cholery, zadzwonić po pizzę, jak nie dasz rady wyjść. Nie wiem! Nie znam się.

– Kawka, ciszej, bo ją obudzisz – powiedział z błyskiem w oczach, jak gdyby ostatnia propozycja wyjątkowo mu się spodobała. – Ona jest inna.

– Inna?

– Jest chora. Nie mogę pójść do spożywczaka, to tak nie działa.

– I ty może myślisz, że ja coś z tego rozumiem?

– Zrobiłbyś wszystko prawda? Wszystko, dla swoich dzieci.

– Jasne – prychnąłem bez zastanowienia. Odpowiedź automat, nad którą ani nie można, ani nie należy się namyślać, inaczej na wierzch wypływa niechciane.

– Nie może wychodzić na zewnątrz – pierwszy raz tego wieczoru mówił bardziej ożywiony. Drżenie dłoni maskował zaciskaniem palców na blacie stołu. – Nie może normalnie jeść, nie mogę zabrać jej do ludzi, rozumiesz? Nikt nie może jej zobaczyć.

– Gadasz jakbyś opisywał potwora! O co ci do cholery chodzi, co jej jest?

 

Usłyszałem melodię, zdegenerowane Requiem uniosło się w powietrzu, szargało resztki moich nerwów. Stała tam, w korytarzu, z misiem w dłoniach przyglądała się pięknymi, błękitnymi oczyma, zupełnie normalna, z czarnymi włosami opadającymi na ramiączka dziecięcej sukienki. Wyglądała jak Qianru, w spojrzeniu, w drobnym nosku, we wszystkim poza uśmiechem. Była smutna i blada, z jakiegoś powodu straszna.

Podszedł do niej i przytulił. Uspokajał, uciszał, kiedy nic nie mówiła. Ruszyłem w kierunku wyjścia, poirytowany scenką, którą odstawił. Skończony idiota. Miałem już wychodzić, kiedy zapytałem.

– Słyszysz muzykę?

– Tak, to interpretacja suity Szostakowicza – odpowiedział ze łzami w oczach.

 

– Nieprawda – jęknąłem już na deszczu.

 

***

 

Następnego popołudnia żona zasnęła z głową na moich kolanach. Oglądaliśmy głupi serial, który sam już nie pamiętał, co chciał sobą reprezentować. Ściany wydawały mi się bardziej szare niż zwykle, a świat wrzucony do pralki z wyblakłymi ciuchami. Wciąż padało. Rzeki ponownie wyleją.

Trzymałem w dłoni pomarańczę. Nie miałem na nią ochoty, chodziło o zapach, odurzająco wyrazisty, tego mi było potrzeba po przegranej bitwie. Mój król leżał z twarzą w ziemi, nie wiedziałem nawet, jakiej był barwy. Adam zabawił się moim kosztem, zaszokował, oplótł kłamstwami i tylko tych ostatnich łez nie rozumiałem. Może miał to być końcowy akcent? Mocne uderzenie? Może miałem o tym myśleć.

Zadzwonił telefon. Delikatnym ruchem podmieniłem się na poduszkę, nie budząc żony. Zamruczała kocio, aż westchnąłem. Standardowo, moja komórka drżała obok stacjonarnego, jak ludzie w nie swoich łańcuchach. Dreszcze. Adamowi nie było dość, może chciał się upewnić o mojej ostatecznej porażce, może właśnie miałem nie odebrać.

Po drugiej stronie przywitała mnie znajoma melodia, brzmiąca jak obrzydliwa profanacja. Poza nią nic, żadnego zrozumiałego słowa. Zdegenerowane Requiem, potwór wszyty w ścięgna pianina i kości skrzypiec. Zachciało mi się płakać, wiedziałem dlaczego płakał on.

Melodia towarzyszyła mi przez drogę pustymi ulicami. Nie zagłuszały jej ani rozbijane o szyby krople deszczu, ani zapach pomarańczy leżącej na siedzeniu obok. Drobny talizman zawodził, przestał działać.

 

Żałowałem, że ulewa cały czas przysłania mi dom, nie pozwala spojrzeć tak, jak dzieło na to zasługuje. Furtka i drzwi wejściowe były uchylone. Pobiegłem przez korytarz z otwartymi na oścież pokojami. W przebłyskach widziałem kołyskę, widziałem biblioteczki i zupełnie puste pomieszczenia, które dotknęły mnie najbardziej.

Siedziała w pokoju gościnnym, na pufie. Zerknęła w moją stronę, nieco nieśmiało, tak jak zrobiłaby to Qianru, nieco przymrużonymi, błękitnymi oczami, w których były całe Chiny, Indie i Grecja, wszystkie stepy Azji i chmury Europy. Tak, jak zrobiłby to obieżyświat.

Nie wiedziałem co powiedzieć. Przykucnąłem naprzeciwko, żeby znaleźć się na linii oczu. Coś powoli paraliżowało mnie, a melodia stawała się coraz głośniejsza.

– Agnie… Liuling – wydusiłem ze słabnącą siłą. – Nic ci nie jest?

– Teraz już nie – odpowiedział Adam, zza moich pleców.

Stał w przejściu, oparty o framugę drzwi, ze skórą twarzy naciągniętą na policzki jak zbyt krótkie płótno. Sińce pod oczami zdawały się ciągnąć głęboko w czaszkę, która mogłaby w każdej chwili pęknąć. Zaczął mówić, z chrypką, jakby łzy grzęzły mu w gardle.

– Wiesz, że każdy słyszy Wierzbowy Dzwonek inaczej? Prawda Liuling? – spojrzał na dziewczynkę i uśmiechnął gorzko. – Nie rozumiałem co działo się po śmierci Qianru. Nie rozumiałem czemu stale słyszę muzykę, a mała nie chce jeść; czemu inne dzieci wariowały, a przedszkolanki prosiły o wcześniejsze urlopy; czemu bałem się własnej, niemej córki.

Usiadł obok i pomógł mi oprzeć się o sofę. Chciałem coś powiedzieć, ale poczułem, że nie mam ust, a rana po nich spazmatycznie piecze. Krzyczałem bezgłośnie, a oni słyszeli, jak tracę siły.

– Nie wiedziałem co robić, dalej nie wiem. Chciałem, żebyś pomógł, może wsparł. Też kochałeś Qianru, wszyscy kochaliśmy, ale ona nie powiedziała nic. Wiedziała co się stanie, widziałem to wioząc ją tamtej nocy, do szpitala. Nie powiedziała nic.

 

Płakał razem ze mną.

– Chciała urodzić Wierzbowy Dzwonek, a ja to zaakceptowałem, tak jak Szostakowicza, którego utwór nuciłem, mimo że nigdy wcześniej nie usłyszałem.

 

Przestał mówić, trzymał mnie za rękę, ona za drugą.

Tak jak kochałem Qianru, tak pokochałem Liuling, Wierzbowy Dzwonek.

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Cholernie dobry tekst! Napisany świetnym stylem!

 

Od­po­wiedź au­to­mat, nad którą ani nie można, ani nie na­le­ży się na­my­ślać, ina­czej na wierzch wy­pły­wa nie­chcia­ne.

Masa naprawdę świetnych spostrzeżeń, z których nie zdajemy, lub nie chcemy zdawać sobie sprawy.

 

Finał znakomity! Naprawdę mnie poruszył ( a to nie łatwe! ).

 

Dawno nie czytałem tak dobrego tekstu.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Z powiększonym o kilka linijek notesem

Zawartością notesu jak już.

Poleje kilka dni więcej, a rzeki znowu wyleją.

Powtórzenie.

Oprócz tego parę mniejszych błędów, ale nie umiem ich odkopać. 

Hmm tekst byłby świetny (może pokusiłbym się o 6) ale główny bohater do mnie nie przemawia. Od początku tekstu go nie lubiłem, czasem tak po prostu mam. Nie był ani specjalnie wyrazisty, ani… no właśnie był nijaki. Moim zdaniem. I jeszcze troszkę zakończenie mnie gryzie, gdybyś dosłownie odrobinkę je przedłużył – byłoby super. Ale nie przejmuj się, bo tekst jak wspomniał Nazgul – świetny. Pozdrawiam!

Najlepiej pisałoby się wczoraj, a i to tylko dlatego, że jutra może nie być.

Językowo reprezentujesz naprawdę bardzo wysoki poziom i za to należy ci się pochwała. Koncept, na którym oparłeś opowiadanie, jest oryginalny i ciekawy, jednakże jak dla mnie jest zaprezentowany w zbyt subtelny sposób, co sprawia, że opowiadanie bardziej przypomina scenkę z życia codziennego niż fantastykę. Dobrze budujesz napięcie, chociaż jak na mój gust tempo jest nieco zbyt wolne.

Skasuj entery między akapitami, są niepotrzebne.

Nieprawda – jęknąłem już na deszczu.

W tym miejscu zabrakło ci myślnika.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Dziękuję Wam za komentarze. Poprawki będę wprowadzał na bieżąco, chyba że nie powinienem?

 

Wicked G

Jak wspomniałem na początku, jest to dziwna mieszanka z nierównomiernie dobranymi składnikami. Zapewne można było zrobić to lepiej, zapewne szczypta ostrzejszej przyprawy mogłaby wiele zmienić, ale daleko mi jeszcze do mistrza kuchni. Kiedyś, mam nadzieję, dam radę w pełni poczuć zapach potrawy, jeszcze zanim ją ugotuję.

Jeśli rzeczywiście zaburzają płynność czytania – usunąłem entery. Nie wszystkie, spora część ma odpowiedni wydźwięk, albo znaczenie.

 

Jeszcze raz, dzięki wszystkim.

 

 

Niestety, nie mogę podzielić zdania wcześniej komentujących, bo mnie opowiadanie nie zachwyciło. Być może coś mi umknęło, ale prawdę powiedziawszy, nie bardzo wiem o co tu chodzi. Rozumiem, że żałoba po żonie może trwać bardzo długo, ale po co smutny wdowiec nagle, po sześciu latach, dzwoni do kumpla, zaprasza go do domu i opowiada o córce? Nie pojęłam też, co było nie tak z dziewczynką. Pewnie dlatego zupełnie nie dostrzegłam fantastyki. :-(

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia – kulejąca interpunkcja i sporo usterek skutecznie utrudniały lekturę. Mam też obawy, że niektóre zdania odczytałam w sposób niezgodny z intencjami Autora.

Może kolejne opowiadanie będzie bardziej satysfakcjonujące. ;-)

 

Jest dusz­no, skóra pa­ru­je mi po­wle­ka­jąc mgłą ka­fel­ki i lu­stro. – Czy istotnie ściany i lustro powlekają się mgłą dzięki parującej skórze, czy raczej z powodu gorącej, parującej wody? ;-)

 

Mam na­dzie­ję, że nie pójdą iskry, a po­wie­trze nie prze­wo­dzi jesz­cze prądu. – Zrozumiałam, że kąpiący się ma obawy, że z parującej skóry mogą pójść iskry. ;-)

 

Mogę zer­k­nąć w oczy ople­cio­ne­mu raj­tu­za­mi fa­ce­to­wi… – Widziałam Jezioro Łabędzie, a także inne balety, ale wśród tancerzy nigdy nie dostrzegłam faceta oplecionego rajtuzami. ;-)

Może wystarczy: Mogę zer­k­nąć w oczy ubra­ne­mu w raj­tu­zy fa­ce­to­wi

 

Nie po­tra­fi­łem stwier­dzić czy to wciąż wrzą­tek perli mi się na ple­cach… – Wydaje mi się, że wrzątek nie perliłby się na plecach, wrzątek spłynąłby z pleców, razem ze skórą. ;-)

 

Ko­mór­ka le­ża­ła na szaf­ce, obok sta­cjo­nar­ne­go, żebym nie mu­siał za­sta­na­wiać się, gdzie któ­ryś z nich leży. – Powtórzenie.

 

Od­rzu­ci­ło mnie ze wstrę­tem to coś w jego gło­sie. Facet brzmiał jakby wrzu­co­no czło­wie­ka… – Powtórzenie.

 

To była barwa Whi­sky za­kra­pia­nej Colą… – To była barwa whi­sky za­kra­pia­nej colą

Nazwy napojów piszemy małymi literami.

 

po­zo­sta­ło mi przede wszyst­kim dzi­kie po­żą­da­nie wobec ko­fe­iny. – …po­zo­sta­ło mi przede wszyst­kim dzi­kie po­żą­da­nie ko­fe­iny.

Pożądamy czegoś, nie wobec czegoś.

 

Prze­pra­szam, że za­dzwo­ni­łem tak późno – prze­rwał mój trans. – Czy osobisty trans bohatera przerwał mu kontemplację zegara? ;-)

 

Za­czę­ła się praca, roz­wi­nę­ło hobby każ­de­go z osob­na… – Wolałabym: Za­czę­ła się praca, roz­wi­nę­ło hobby każ­de­go z nas

 

we­szli­śmy w życie pełną mordą… – Jak wchodzi się w życie pełną mordą?

 

Owład­nę­ła go jak nar­ko­tyk, a ja się nie dzi­wi­łem.Zawładnęła nim jak nar­ko­tyk, a ja się nie dzi­wi­łem.

 

Teraz nie żyła – Qian­ru, dziew­czy­na błę­kit­nych oczu i zło­te­go uśmie­chu.– Wolałabym: Qian­ru, dziew­czy­na o błę­kit­nych oczach i zło­tym uśmie­chu.

 

Nie bę­dzie to bitwa, bo facet zda­wał się być już znisz­czo­nym.Nie bę­dzie to bitwa, bo facet zda­wał się być już znisz­czo­ny.

 

gęsty deszcz giął drze­wa ku ziemi. – Deszcz, nawet najbardziej ulewny i gęsty, nie przygnie drzew; może je przygiąć wiatr.

 

Pod­krę­cam radio żeby przy­tłu­mić cięż­kie, roz­bi­ja­ne o szyby kro­ple. – Kropli, nawet ciężkich, stłumić się nie da.

Proponuję: Pod­krę­cam radio żeby przy­tłu­mić łomot cięż­kich kro­pli, rozbijających się o szybę.

 

Chwy­tam za kubek cie­płej jesz­cze kawy… – Chwy­tam kubek cie­płej jesz­cze kawy

Nie można chwycić za kubek, natomiast można chwycić kubek za ucho.

 

Jest śli­sko i ciem­no, ale nie jadę szyb­ko. – Czyżby śliska nawierzchnia i ciemność były okolicznościami pozwalającymi na szybką jazdę? ;-)

Wolałabym: Jest śli­sko i ciem­no, więc nie jadę szyb­ko.  

 

Gdyby spo­tkał teraz kogoś ob­ce­go, za­pew­ne ich kolor za­pa­mię­ta­no by jako zu­peł­nie szary… – Wolałabym: Gdyby zobaczył je teraz ktoś ob­cy, za­pew­ne ich kolor za­pa­mię­tałby jako zu­peł­nie szary

 

Przy­wi­tał mnie ko­ry­tarz po­za­my­ka­nych drzwi… – Drzwi chyba nie tworzą korytarza.

 

Skrom­ne­go wy­stro­ju do­peł­niał barek w na­roż­ni­ku… – Czy może raczej: Skrom­ne­go wy­stro­ju do­peł­niał barek w kącie/ w jednym z kątów

 

Usia­dłem na mięk­kiej pufie obi­tej ciem­no­po­ma­rań­czo­wym ma­te­ria­łem. Usia­dłem na miękkim pufie, obi­tym ciem­no­po­ma­rań­czo­wym ma­te­ria­łem.

Puf jest rodzaju męskiego.

 

Mogło zre­szą być, gdy­bym to nie ja sie­dział w tym miej­scu, na tej pufie… – Mogło zre­sztą być, gdy­bym to nie ja sie­dział w tym miej­scu, na tym pufie

 

Prze­mil­czał część roz­mo­wy… – Prze­mil­czał część roz­mo­wy

 

Za­miast tego po­ło­żył go przed sobą, nie po­peł­niw­szy nawet łyku. – Gdyby położył kieliszek, wylałaby się cała zawartość. ;-)

Proponuję: Za­miast tego postawił go przed sobą, nie upiwszy nawet łyku.

 

W tym domu gra już tylko jedna mu­zy­ka. – Muzyka nie gra, gra muzyk na instrumencie.

Proponuję: W tym domu słychać już tylko jedną mu­zy­kę.

 

Ode mnie do­sta­ła Agniesz­kę… – Ode mnie do­sta­ła Agniesz­ka

 

chcę dać nogi, pry­snąć jak naj­da­lej… – …chcę dać nogę, pry­snąć jak naj­da­lej

 

Usły­sza­łem me­lo­dię, zde­ge­ne­ro­wa­ne Re­qu­iem unio­sło się w po­wie­trzu, szar­ga­ło reszt­ka­mi moich ner­wów. – …szar­ga­ło reszt­ki moich ner­wów.

Można szargać coś, nie czymś.

 

Ru­szy­łem w kie­run­ku wyj­ścia, po­iry­to­wa­ny scen­ką, jaką od­sta­wił. – …po­iry­to­wa­ny scen­ką, którą od­sta­wił.

 

Ścia­ny wy­da­wa­ły mi się szar­sze niż zwy­kle… – Ścia­ny wy­da­wa­ły mi się bardziej szare niż zwy­kle

 

De­li­kat­nym ru­chem pod­mie­ni­łem się na po­dusz­kę, nie bu­dząc żony. – Wolałabym: De­li­kat­nym ru­chem, nie budząc żony, wsunąłem poduszkę pod jej głowę.

 

jak lu­dzie w nie­swo­ich łań­cu­chach. – …jak lu­dzie w nie­ swo­ich łań­cu­chach.

 

Furt­ka była uchy­lo­na, a drzwi wej­ścio­we otwar­te. Po­bie­głem przez ko­ry­tarz z otwar­ty­mi na oścież drzwia­mi. – Czy to celowe powtórzenie?

 

Usiadł obok i po­mógł oprzeć o sofę. – Co pomógł oprzeć o sofę?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm. Mam podobnie jak Regulatorzy, ale przynajmniej fantastykę znalazłam. Tylko wolałabym, żeby Autor wyraźniej przedstawił swoją koncepcję, bo mam wątpliwości, jak interpretować końcówkę. Dziecko było wampirem psychicznym? Sukkubem? Reinkarnacją matki? Ale co ma do tego muzyka? A co utrata głosu?

Naprawdę facet w domku miał krużganek? I to widoczny już z drogi?

Ciekawy język, podobały mi się metafory.

Babska logika rządzi!

regulatorzy

Dziękuję. Porządnie poszatkowana sałatka. Smakuje strasznie gorzko, ale w tym rzecz, że tak trzeba, żeby później było lepiej. Niezrozumiana fabuła, mam nadzieję, wynika z percepcji. Możliwe, że to zadziałało jak realizm magiczny, tak że można odczytać na różne sposoby. Albo poprowadziłem wątek zbyt subtelnie. Albo nieumiejętnie. Tyle możliwych powodów!

 

W życiu bym nie przypuszczał, że puf jest rodzaju męskiego, a to i tak najmniejsza z głupot jakie poczyniłem. Polskiego nie znam, a na piąty język obcy szarżuję. Już poprawiłem.

 

Ale będę oponował! Nie wszędzie, a i tam gdzie uważam, że powinienem – okoniem nie stanę, bo słaby ze mnie zawodnik. Na pewno część wskazówek wynika z gustu – to czuję i sama zwróciłaś uwagę. Czasem coś jest ostro wyrwane z kontekstu, jak prąd we “skórnej mgle” (która swoją drogą stanowi główny zaczep pierwszego akapitu i jako metafora bardzo mi się podoba – ale może brzmieć jak błąd, czy nawet takowym być), czy też “trans”. Część wynika z samego bohatera i narracji 1-os. – znaczy się “opleciony rajtuzami facet”, czy “chwytanie za kubek“. Może moje spojrzenie jest dziwne, ale drzewa, nawet gdy deszcz nie zacina, zdają mi się słaniać pod ciężarem wody na liściach. Obserwacja poczyniona w trakcie wczesnoporannych biegów. Wejście pełną mordą może być regionalizmem, zasłyszałem nie raz i to jedyna, zapewne słaba wymówka. Nie bronię tekstu, bo to jego robota. Chcę tylko wiedzieć czy nie myślę źle.

 

Dziękuję pięknie za sałatkę.

 

Finkla

Oczywiście znam odpowiedzi. Ale żadna z nich nie będzie dobra, bo wykastruje tekst. Tytuł może powiedzieć coś więcej. Albo nic.

 

Dziękuję za komentarz.

Mały Słowiku, wybacz gorycz sałatki, ale bardzo lubię cykorię, stąd może ten posmak. Postaram się, by następna była smaczniejsza. ;-)

 

W pierwszym zdaniu opowiadania napisałeś, że bohater wniósł do łazienki telewizor i rozumiem, że ten fakt budzi niepokój o ewentualne iskry. Tylko że między telewizorem a wyrażeniem obawy mamy przypuszczenie o dwóch godzinach pobytu w raju, wzmiankę o nieobecnych dzieciach i żonie, a później jeszcze spostrzeżenie o skórze i mgle. O telewizorze już nie pamiętam. Ten podmiot zaginął. Mam prawo skojarzyć obawę przed iskrami z dusznością i parująca skórą.

 

Podobnie jest z transem. Od ostatniego zdania rozmowy telefonicznej dzieli mnie fragment, w którym bohater zdążył poczynić zapiski w notesie, popatrzeć na zegar i zagłębić się w rozważaniach nad dźwiękami przypominającymi Requiem, nawet pokusił się o przypuszczenie, że inni słyszeliby je inaczej, po czym zastanowił się skąd dochodzi owo brzmienie. Byłam przekonana, że rozmowa jest dawno skończona. Może gdyby zdanie brzmiało: – Przepraszam, że zadzwoniłem tak późno – Adam wyrwał mnie z transu. – nie przyszłoby mi do głowy, że pytanie zadaje trans bohatera.

 

Raczej nie dam się przekonać, że o tancerzu w trykotach można powiedzieć, że jest opleciony rajtuzami. Natomiast potocyzm chwytanie za kubek, jest wyrażeniem niepoprawnym.

 

Może moje spojrzenie jest dziwne, ale drzewa, nawet gdy deszcz nie zacina, zdają mi się słaniać pod ciężarem wody na liściach. – Słanianie się gałęzi w czasie deszczu nie jest tożsame z gięciem się/ pochylaniem się drzew ku ziemi. Poza tym deszcz nie obciąża liści, woda nie gromadzi się na liściach, spływa z nich.

 

Wejście pełną mordą jest zapewne regionalizmem i być może zastępuje frazeologizm pełną gębą, jednak dla mnie jest to zwrot nieczytelny.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O to, żeby następna sałatka była smaczniejsza, to muszę zadbać sam. Przysiądę przy tekście i nie pozwolę kubkom smakowym poczuć więcej cykorii. Wtedy może znajdę jakieś słodkie jabłuszko między zielonymi listkami. Taki jest plan.

 

“Opleciony rajtuzami facet” było moją pierwszą reakcją na owy widok. Taka myśl-migawka. Strzeliłem wtedy w pamięci fotkę, którą teraz wkleiłem w usta bohatera. Możliwe, że nie uzasadnia to istnienia tegoż wyrażenia w tekście docelowo literackim. Ale ja wiem, czy zawsze trzeba tak sztywno.

 

Co do kubka – takiego bez uszek, papierowego, jakie serwują na stacjach paliw, albo z automatów, też nie można chwycić? A nie, już wiem! Chodzi o to, żeby “chwycić kubek” – nie “za kubek”. Boże mój, do mnie to jednak trzeba prosto z mostu, bo się zamęczę. Wybacz.

 

“Przygniatał” drzewa do ziemi będzie już wyrażeniem poprawnym? Bo jednak obstaję, że wyglądają wyjątkowo przykro, takie trochę przygarbione, zwłaszcza po deszczu, kiedy promienie opalizują na mokrych liściach. Na pewno zdają się być niższymi, niż zazwyczaj. Cała woda nie spłynie po liściach ani gałęziach, których faktura jej na to nie pozwoli.

 

Dziękuję za tłumaczenie głupiemu. Po łapkach trzeba takie niesforne dzieci.

 

 

Mały Słowiku, skoro opleciony rajtuzami uważasz za najlepsze określenie, nie zmieniaj niczego. To Twoje opowiadanie i wyłącznie od Ciebie zależy jakich określeń użyjesz.

Moje uwagi traktuj z dystansem, nie jestem wyrocznią. Mogę się upierać przy poprawieniu ewidentnych błędów, ale nie mogę mówić autorowi, jak powinien formułować myśli.

 

W zasadzie nie mam zwyczaju poprawiać błędów w komentarzach, ale chyba mi wybaczysz, że zwrócę Twoją  uwagę na zdanie: “Opleciony rajtuzami facet” było moją pierwszą reakcją na owy widok. – Winno być …na ów widok.

 

Nie zrobiłeś na mnie wrażenie głupiego, niesfornego dziecka, wręcz przeciwnie. A przemocy nie zwykłam używać. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Piołunem prosto w twarz. Zapamiętam owo (owe? huh) ów.

Umówmy się, że ów piołun jeno stosownej goryczki nadał kieliszkowi zacnego wermutu. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardziej podobała mi się pierwsza część opowiadania. Udało Ci się nastrojowe wprowadzenie tego dawnego znajomego i wątku kobiety. Potem natomiast, jak dla mnie, brakuje rozwinięcia opowieści. Finał jest nawet fajny, ale przychodzi zbyt szybko – przydałoby się powiedzieć coś jeszcze o głównym bohaterze, pokazać więcej scen z przeszłości. Chodzi o to, że wstęp – telewizory, telefony i tak dalej – zajmują sporo objętości, podczas gdy właściwa i w sumie najciekawsza sprawa, czyli ta dziewczynka, zdaje się być zbyt pobieżnie potraktowana.

Sposób narracji i stylistyka ładnie grają z tematem opowiadania i współbudują wspomniany nastrój. 

I po co to było?

Nowa Fantastyka