- Opowiadanie: Wicked G - Ziemia zakazana

Ziemia zakazana

Wrzucam ręcznie, bo coś się zepsuło i opowiadanie przy przenoszeniu z betalisty do poczekalni jest niewidoczne, mimo iż ma przydzielonych dyżurnych.

Ogromne podziękowania dla wszystkich betujących: AlexFagus, ambroziaka i Lycoris.Caldwelli. Dzięki Waszej pomocy ten tekst ma ręce i nogi ;)

Słowem wstępu: zaczyna się, że tak powiem, klasycznie. Bomba jest później :)

 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

ambroziak, Użytkownicy V

Oceny

Ziemia zakazana

Synkopowany rytm, wystukiwany na glinianych bębnach, wprawiał w ruch ciała tancerzy. Stłoczeni na placu oświetlonym blaskiem płomieni, rozcierali stopami cienką warstwę kurzu spowijającą wydeptany kawałek ziemi. Jednolita masa szybko bijących serc i wyginających się kończyn przez chaotyczne ruchy wyrażała swoją wdzięczność bogom za obfite plony.

Retekapp siedział na świerkowej kłodzie, przykryty kocem, i obserwował tłum. Stłuczona kostka wykluczyła go z udziału w rytualnej zabawie. Nie żałował. Uważał, że dzikie podskoki urągają Stwórczyniom, które przecież nie po to obdarzyły ich rozumem, żeby zachowywali się jak nieokrzesańcy. Nie było to jednak nic innego jak naiwne tłumaczenie niechęci do tańca.

Księżyc zawisł nad pokrytą iglastym lasem Węglową Górą, najwyższym spośród szczytów okalających kotlinę będącą domem dla Retekappa i jego pobratymców. Domem i więzieniem jednocześnie. W ciągu dwudziestu dwóch lat życia zdążył zbadać już niemal każdą piędź kwadratową terenu Tayapeyi. Powoli zaczynał się tu dusić.

Pętla wypiętrzonych skał nigdy się nie poluźni. Zaciskali ją sami bogowie, których panteon nie ograniczał się wyłącznie do Pramatek. Ich włości znajdowały się po drugiej stronie grzbietów, gdzie nie miały prawa postanąć łapy Landaganów.

Lud szanował stojące ponad naturą prawa i grzecznie pozostawał przy ziemi danej im przez Stwórczynie. Każdej przełęczy, którą można było przedostać się do innego świata, bronili strażnicy. Byli gotowi zabić kogokolwiek, kto ośmieliłby się zbrukać święte niwy, sprowadzając tym samym zarazę na cały naród.

Retekapp uważał to za wierutne kłamstwa. Brednie, które wciskają kapłanki, wierne skostniałej tradycji. Naród się mnoży. Wkrótce populacja będzie za duża i zaczną zabijać się nawzajem, walcząc o przestrzeń do życia. Panie nie chciałyby tego. Przecież kochają własne dzieci. Stworzyły ich na swoje podobieństwo.

 Tak strasznie to dręczy, że nie może powiedzieć wszystkim, co myśli. Przeklęliby go. Ukatrupili.

Zaraz. Czy nie można tego po prostu udowodnić? Pójść tam i zaświadczyć, że nie ma się czego bać?

Zrobi to. Choćby rzeczywiście sprowadził pomór na kraj. Dłużej już tu nie wytrzyma.

To nic takiego. Góry da się przekroczyć. A wartowników ominąć. Ale nie samemu. Ktoś musi z nim iść, żeby było mu łatwiej.

Na pewno Sadhat. Pracował razem z nim przy wydobyciu rudy kolutu, niezwykle wytrzymałego metalu, z którego wytwarzano ozdoby i ekwipunek wojenny. Zasoby znajdowały się na tyle płytko, by móc je wydobywać metodą odkrywkową. Było to niezmiernie nużące zajęcie, aczkolwiek dobrze płatne. Retekapp oddał mu niemałą przysługę, nakłaniając władczynię wioski do przydzielenia Sadhata do tej roboty. Nie był to pierwszy raz, kiedy pomógł swojemu fajtłapowatemu kumplowi, więc z pewnością będzie chciał spłacić dług wdzięczności.

 Dwóch to za mało. Potrzeba co najmniej drugie tyle. Najlepiej kogoś nielubianego,  trzymającego się na uboczu. Verru ma już rodzinę, nie będzie chciał jej zostawić. Manar zbyt sztywno trzyma się reguł.

 Jego uwagę przykuł jeden z bębniarzy. Z racji młodego wieku był odrobinę niższy od pozostałych. Wyróżniał się również nieprzeciętnie długim pyskiem i ciemniejszym futrem. Przy urodzeniu dano mu na imię Layfan, lecz wołali na niego Cichy. Gdy już raczył się odezwać, a trzeba zaznaczyć, iż zdarzało się to niezmiernie rzadko, mówił zdawkowymi zdaniami, z których nie można było wyczytać żadnych emocji. Miał dwie lewe ręce do wszystkiego za wyjątkiem muzyki, przez co stał się obiektem licznych kpin. Kapłanki, które postanowiły wykorzystać jego talent do uświetnienia religijnych uroczystości, pomiatały nim niczym zabawką. Doskonale się nada…

 Gdy po skończonych podrygiwaniach wszyscy zaczęli się rozchodzić do domów, Retekapp zgarnął Sadhata na bok i opowiedział mu o swoich planach. Spotkały się one z niemalże natychmiastową i bezwarunkową akceptacją. Razem podeszli do Cichego, który zdawał się nie przejmować tym, że na placu nie ma już nikogo poza nim i dwójką górników, i nadal uderzał w koźlą skórę palcami zakończonymi czarnymi pazurami, dopóki nie został lekko szturchnięty.

– Hej, Layfan! – odezwał się do niego Retekapp. – Możesz na chwilę przestać grać? Chcemy pogadać.

Muzyk wzdrygnął się i wstał, podnosząc swój bęben, jakby szykował się do odejścia.

– Spokojnie – kontynuował Retekapp, strzygąc szpiczastymi uszami. – Nic ci nie zrobimy. Mamy dla ciebie propozycję. Podobno Boża Służba cię gnębi. To prawda?

Jego rozmówca dalej milczał. Wpatrywał w bliżej nieokreślony punkt, a oczy lśniły mu niczym dwa ogniki. Sadhat stał z założonymi rękami, wspierając je na otłuszczonym brzuchu. Najchętniej poszedłby już do domu i położyłby się spać, jednak wierność zmuszała go do dotrzymywania towarzystwa koledze z pracy.

– Nie lubią mnie – wypalił nagle Cichy. – Każą mi grać wolno. Ja chcę szybciej.

– Jeśli nam pomożesz, ani ty, ani nikt inny nie będzie musiał ich słuchać. To łgarze. Pokażemy wszystkim, że kłamią. Idziemy na wyprawę za góry.

– Ale bogowie…

- Bogowie nic nam nie zrobią. Jesteśmy ich dziećmi. Zobacz, jak mało tutaj miejsca. Czterdzieści staj wszerz i wzdłuż. Wkrótce zabraknie nam ziemi do siania zbóż i stawiania domów. Pomyśl tylko, tam będziesz mógł bębnić jak tylko zechcesz…

- Zgoda – Layfan odpowiedział po chwili zastanowienia.

– Świetnie. Wyruszamy za trzy dni. Bądź półtorej klepsydry po zmierzchu przy starym młynie. Weź ze sobą prowiant. Tylko nikomu o tym nie mów i dopilnuj, żeby cię nie zauważono.

Młodzik skinął głową, obrócił się na pięcie i poszedł do chaty. Retekapp również pokuśtykał do swojego schronienia, wspierany przez przyjaciela, który mieszkał tuż obok niego. Podniecony wizjami przyszłości Landagan z trudem zasnął tej nocy, nie mogąc doczekać się realizacji szalonych planów.

 

***

Trzy doby później czwórka Tayapeiańczyków stała pod walącą się, drewnianą konstrukcją za wioską. Retekappowi udało się jeszcze zwerbować daleką krewną Ymlę, nieco starszą od niego i brzydką jak noc. Daleko jej było do szczupłej sylwetki, końcówką ogona nieomal szurała po ziemi z racji niskiego wzrostu, jedno oko miało inny kolor niż drugie, a na kufie widniała biała cętka o nieregularnych kształtach. Zdecydowano się ją zabrać z dwóch powodów. Po pierwsze, z oczywistych względów nikt zbytnio się nią nie interesował, więc przypuszczalnie jej zniknięcie pozostanie niezauważone przez pewien czas. Po drugie, była kobietą, a płeć piękna generalnie cieszyła się większym poważaniem wśród Landaganów. To samicom zazwyczaj powierzano zarządzanie osadami oraz pośredniczenie pomiędzy ludem a bóstwami, z których najważniejsze były właśnie kobietami, co miało niebagatelny wpływ na stosunki społeczne. Sama Ymla liczyła zaś na to, że okryta chwałą odkrywcy wreszcie znajdzie sobie partnera.

 Każdy dźwigał tobołek z ekwipunkiem. Jedzenie po kryjomu zwędzili ze spiżarni rodzinnych domów, nikt bowiem z nich nie miał jeszcze własnej chaty. Sadhat wziął ze sobą siekierę, Retekapp niósł długi nóż i dwa krzemienie służące do rozpalania ogniska, a Layfan przywiązał do plecaka bęben. Aby nie wzbudzać podejrzeń, górnicy nie wrócili do siebie po szychcie, lecz od razu dotarli do umówionego miejsca. Ymla wyszła po południu, powiadamiając innych, że idzie pozbierać jagody na kolację, a muzyk po prostu przylazł tu jak gdyby nigdy nic. Nikogo to zbytnio nie dziwiło, w końcu często znikał gdzieś, żeby wyżywać się w samotności na hałaśliwym instrumencie.

 Ruszyli. Retekapp na czele, za nim kuzynka i bębniarz. Pochód zamykał Sadhat. Mrok panujący w lesie nie sprawiał Landaganom żadnych problemów. Stworzycielki obdarzyły ich równie dobrym wzrokiem co ich czworonożnych Przodków. Głuchą ciszę zaburzało trzaskanie przydeptywanych gałęzi i stukanie koralików przywiązanych do przepasek biodrowych.

Bór, przez który wędrowali, był położony na południe od wioski i otaczał kopalnię kolutu. Plan zakładał przejście po zboczach gór za wyrobiskiem, a następnie przedostanie się przez zagłębienie terenu na zachód od niewielkiego pagórka leżącego u wlotu przełęczy. Dzięki temu manewrowi powinno udać im się ominąć wartowników pilnujących przejścia. Strażnica znajdowała się około stai za miejscem wydobywania rudy i prowadziła do niej ta sama droga biegnąca wzdłuż przeciwległej krawędzi odkrywki, jeżeli przyjąć punkt widzenia podróżników.

Rodzinna Scurala leżała na obrzeżach kotliny, więc opuszczenie Tayapei z pewnością nie zajmie im dużo czasu. Zanim na dobre zaczną ich szukać, oni będą już na terenach bogów, na które nikt nie odważy się wkroczyć. Tam rozbiją obóz, aby zregenerować siły, i o świcie wyruszą w dalszą drogę. 

Po około klepsydrze marszu dotarli do skrótu. Retekapp gnał naprzód, popędzany ciekawością i podnieceniem. Śmiał się w duchu, wyobrażając sobie rozpacz pobratymców, która z pewnością nastanie, kiedy domyślą się, że czwórka zaginionych wstąpiła na Święte Ziemie. Już wkrótce nic nie będzie w stanie im zagrozić. Oszacowali, że przy oszczędnym gospodarowaniu zapasy żywności wystarczą im na około trzy dni. W tym czasie powinni odkryć coś, co pozwoli udowodnić innym, że ich przekonania są błędne. Może znajdą cenny skarb? Albo spotkają bogów? Zresztą, sam fakt, że nie będzie żadnej zarazy, powinien wystarczyć…

Ciąg optymistycznych myśli przerwał mu świst oszczepu, który wbił się w ziemię tuż przed nim.

– Więcej ostrzeżeń nie będzie! – Stanowczy ton nie pozostawiał żadnych złudzeń. – Dokąd to się wybieracie?

Wszyscy odwrócili głowy w lewo. Strażnik. Przywódca grupy chciał sięgnąć po zaostrzony drąg, lecz powstrzymał się, zauważając sztylet błyszczący w poświacie srebrnego globu. Tym razem broń niechybnie utkwiłaby w jego sercu, a nie w glebie.

– My, my… – wydukał Retekapp – zgubiliśmy się.

– Tak, jasne – zakpił z niego wartownik. – Wybraliście się na grzyby, po zmroku? Czy może raczej chcieliście przejść za góry? Głupcy! Sprowadzilibyście na nas zgubę! Całe szczęście, że poruszacie się z gracją niedźwiedzia… Słychać was na staje stąd. –  Odpiął przytroczony do kamizelki róg i zadął w niego. – Za moment przybędzie tu moja towarzyszka i razem upewnimy się, czy na pewno podążacie właściwą drogą… Prosto do kapłanek.

Młody górnik czuł, jak powoli ulatuje z niego cały zapał. Pragnął protestować, buntować się, wymyślić jakąś wymówkę, jednak wiedział, że to nic nie da. Spojrzał w kierunku pozostałych. Sadhat stał ze spuszczonym pyskiem, a oczy Ymli, zarówno to niebieskie, jak i brązowe, świdrowały go nienawiścią i poczuciem żalu. Layfan zdawał się nie przejmować całą sytuacją i stał niemalże na baczność, gapiąc się w niszczyciela ich marzeń.

 Chwilę później przybiegła strażniczka. Zatrzymała się tuż przy swoim kompanie i omiotła wzrokiem klikę, po czym zwróciła się do nich:

– Wybieraliście się na Ziemie Bogów…

Nagle złapała wartownika za nadgarstek, wbijając mu pazury w skórę, co sprawiło, że rozluźnił chwyt, wypuszczając sztylet. Wykręciła mu rękę i przystawiła mu nóż do gardła.

– Wypaplaj to komuś, Getan, to o spłodzeniu potomstwa będziesz mógł zapomnieć – szepnęła do niego, a potem znowu odezwała się do wędrowców: – Niczego tam nie ma. Zwykły las.

– Skąd to wiesz? – zapytał niepewnie tłuścioch.

– Powiedzmy, że tam zaglądałam.

– Jak daleko zapuściłaś się poza granicę? – Chciał się dowiedzieć Retekapp, którego serce waliło jak młot, ożywione płomykiem nadziei.

– Nie więcej niż dwie staje. Obchody nie trwają długo. Starałam się nie wzbudzać podejrzeń.

– Dlaczego więc sądzisz, że nie mamy tam czego szukać? – ciągnął dalej lider grupy. – Może tuż za tym lasem znajduje się coś niezwykłego?

– Tak czy inaczej nie powinno was to interesować. Dobrze wiecie, co o tym sądzi Boża Służba.

– Czy Boża Służba da jeść, gdy ziemie w kotlinie nie będą już w stanie karmić, bo będzie nas za dużo? Czy raczej rozkażą zabijać tych zbędnych? Ufam rozumowi, prawdziwemu darowi Stworzycielek, a nie wymyślonym gusłom. Kapłanki chcą, żebyśmy się bali, gdyż wtedy łatwiej rządzić.

– Może i masz rację. Ale tego nie da się zmienić.

– Nigdy tego nie zrobimy, jeżeli będziemy siedzieć bezczynnie. Musimy spróbować. Pójdziemy tam, a potem wrócimy i wszystko im opowiemy. Nie będzie pomoru. Jeżeli to byłaby prawda, już dawno powinny pożreć nas robale. Przecież sama tam byłaś.

Strażniczka na chwilę zamilkła, ani na moment nie rozluźniając chwytu, którym oplatała Getana, po czym rzekła:

– W porządku. Wybierzecie się tam, ale ze mną. Ty też –  zwróciła się do swojego partnera. – I guzik mnie to obchodzi, czy ci się to podoba, czy nie.

– Nigdy! Świętokradcy, bluźniercy!

– Niewielu Landaganów boi się bogów bardziej od kolutu – powiedziała, przyciskając mocniej nóż do gardła. – Wątpię, abyś do nich należał.

Wartownik trząsł się i głośno sapał. Na jego twarzy malował się grymas przerażenia. Groźba śmierci była jak najbardziej poważna.

– Dobrze. Pójdę – zgodził się drżącym głosem.

– Na wszelki wypadek zwiążę ci ręce, żebyś nie wpadł na jakiś głupi pomysł. Spróbuj uciec, to skończysz z dziurą w plecach.

Kobieta spełniła swój zamiar za pomocą kawałka konopnego sznura, który nosiła zawsze przy sobie.

– Wstąpimy jeszcze po drodze do strażnicy. Zabierzemy stamtąd kilka potrzebnych rzeczy. Aha, przez to całe zamieszanie zapomniałam się przedstawić.  Nazywam się Hiala i pochodzę z Osady Drwali na północy. Ten łepek to Getan, niedawno przydzielili go do pilnowania tego przejścia. Przepraszam za niego, jest jeszcze młody i zbyt głupi, żeby wszystko zrozumieć…

– To nic. Najważniejsze, że się nam udało. Jestem Retekapp, to moja kuzynka Ymla, ten chudy to Layfan, no i jest z nami jeszcze Sadhat.  Dzięki, że nam pomagasz.

– Nie ma sprawy. Chodźmy już. Nie ma czasu do stracenia.

 

***

 

 Kiedy znaleźli się już spory kawałek za słupem granicznym, Hiala, ostatecznie upewniwszy się o zasadności tego czynu, oswobodziła Getana. Strażnik czuł się już nieco pewniej, gdyż jego skóra mimo wszystko nie zaczęła gnić po tym, jak postawił swoją łapę na Świętych Ziemiach. Obawiał się jednak, że kara może nadejść z opóźnieniem. W myślach odmawiał modlitwy pokutne, przepraszając bogów za swą niewierność i obiecując zadośćuczynienie. Po powrocie do domu, oczywiście.

 Ymla, podobnie jak Sadhat, powoli zaczynała odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia. Wyuczono ją na szwaczkę, większość dnia spędzała więc w pozycji siedzącej. Nietrudno się domyślić, iż nie sprzyjało to rozwojowi tężyzny fizycznej.

– Dlaczego wciąż zmierzamy na południe? – spytała zaintrygowana swoimi wrażeniami, cały czas czując północ za plecami. Jak każdy Landagan posiadała niezwykły zmysł pozwalający na doskonałą orientację w przestrzeni.

– Nie mamy żadnego punktu odniesienia. Jeżeli będziemy nieustannie szli w jednym kierunku, w którymś momencie wyjdziemy z tego lasu – wyjaśniła jej wartowniczka.

– Szkoda, że nie wspięliśmy się na jedną z gór. Moglibyśmy stamtąd wszystko zobaczyć.

– To zajęłoby strasznie dużo czasu – stwierdziła Hiala. –  Zbocza są bardzo strome, a nie ma tam żadnych ścieżek. Szczyty też należą do bogów.

– A gdyby tak wdrapać się na drzewo? – proponowała dalej Ymla. – Teren zaczyna się obniżać, z wierzchołka byłoby coś widać. Retekapp, ty masz silne ręce…

– Nie ma mowy – odburknął górnik. – Pokłułbym się igłami, zresztą gałęzie są za wysoko, a ja nie dam rady wdrapać się po pniu. ‘

– Bolą mnie nogi – wydyszał nagle Sadhat. – Zróbmy krótką przerwę.

– Dobry pomysł – zgodziła się Ymla. – Strasznie chce mi się spać.

 Retekappowi nie spodobał się pomysł jego przyjaciela. Pragnął wciąż w szaleńczym tempie maszerować naprzód, aby jak najprędzej odkryć coś ciekawego.

– Jeszcze kawałek, no chodźcie… – starał się zachęcić swoich towarzyszy.

– Nie musimy się nigdzie spieszyć – powiedziała strażniczka. – Mamy łuk, a wierzcie mi, ja potrafię strzelać, toteż o jedzenie nie musimy się martwić. Też jestem zmęczona, to była moja czwarta wachta z rzędu. O, tam możemy rozpalić ognisko i ułożyć się do snu – Wskazała na skrawek płaskiej ziemi pomiędzy dwoma potężnymi świerkami.

Mimo niezadowolenia organizatora wyprawy, jej uczestnicy udali się w wyznaczone miejsce, zdjęli plecaki i rozścielili koce. Sadhat znalazł w pobliżu trochę połamanych przez wiatr konarów i zebrał je na opał. Po chwili większość drużyny drzemała ogrzewana przez żółtopomarańczowe płomienie. Choć futro chroniło ich przed chłodem i nie musieli nosić ubrań innych niż wstęga materiału owinięta wokół pasa dla przyzwoitości, milej było zasypiać przy cieple ognia. Jawy nie opuścili jedynie Retekapp, który podjął się podtrzymywania ognia, oraz Layfan, niepocieszony kategorycznym zakazem wydobywania jakichkolwiek dźwięków ze swojego instrumentu.

– Na co się tak gapisz? – zapytał górnik, reagując na penetrujące spojrzenie bębniarza.

– Mówiłeś, że będę mógł grać.

– Och, daj spokój. Nie widzisz, że musimy odpocząć? – wyrzucił mu Retekapp. – Jutro sobie pobrzędkolisz.

– Jesteś niespokojny – zauważył Layfan. – Chcesz wszystko tak… szybko.

– Posłuchaj, minął już szmat czasu, odkąd zacząłem podejrzewać, że jesteśmy oszukiwani. Teraz, gdy dostałem szansę odkrycia prawdy i ukazania jej innym, zależy mi, żeby doszło do tego jak najszybciej. Jutro wyruszamy z samego rana. Lepiej się już połóż. Do pilnowania ogniska wystarczy jedna osoba.

Muzyk przytaknął i opuścił tors na podłoże. Gdy zamknął oczy, w głowie zaczęły mu się samoistnie układać nowe wzory rytmów. Dudniące kompozycje wypełniały jego myśli, wprowadzając go w stan nieświadomości. Coś sprawiało, że czuł się tu wyjątkowo. Tu jest tak łagodnie, cicho, bez tych wszystkich Landaganów i ich krzyków, płaczu, narzekań, pretensji… Tylko on. I sen.

 

***

 

 Słońce minęło zenit. Gromada, najedzona owocowymi konfiturami zwiniętymi z domu przez Ymlę, maszerowała ochoczo naprzód. Podczas posiłku Layfan dał wreszcie upust swojej mocy twórczej i walił w bęben, aż dookoła trzęsła się ziemia. Energiczny akompaniament wprowadził ich w radosny nastrój, może za wyjątkiem Getana, który wciąż starał się przekonać pozostałych, że ta puszcza ciągnie się w nieskończoność i, zamiast wciąż bezsensownie brnąć dalej, lepiej wrócić do domu. Próby te były zazwyczaj ukrócane przez opryskliwe reprymendy przełożonej.

 Grupa zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że lider zostawia ją z tyłu. Zdziwili się, gdy nagle zatrzymał się i krzyknął coś niezrozumiałego, po czym puścił się pędem przed siebie.

– Retekapp! – zawołała go Ymla. – Dokąd biegniesz?!

Górnik nie zwrócił nawet na to uwagi i po chwili zniknął za wzniesieniem.

– Musimy go dogonić! – rzuciła strażniczka.

Ruszyli za nim. Wkrótce okazało się, co było powodem jego euforii. Jakieś osiemset łokci przed nimi linia drzew urywała się. Udało im się opuścić las. Wartownicy jeszcze przyspieszyli, chcąc jak najprędzej dopaść do Retekappa, który znów się zatrzymał.

– Droga! – wrzeszczał do nich. – Droga z kamienia!

W mgnieniu oka wszyscy znaleźli się na wybrukowanym szlaku. Sadhat i Layfan dotarli jako ostatni z racji tego, że ograniczały ich nadmierna tusza bądź też spory instrument majtający za plecami. Gładkie, równo ułożone bloki były zupełnie nowym doznaniem dla poduszeczek łap, zazwyczaj stąpających po żwirze, ściółce lub ubitej ziemi.

– Niesamowite… – zachwyciła się Ymla. – Jak oni to zrobili?

– W końcu są bogami – zauważył Getan.

– Przypuszczam, że i nam udałoby się zrobić coś takiego… Tylko pochłonęłoby to strasznie dużo pracy – podzielił się swoimi przemyśleniami Retekapp.

– W którą stronę idziemy? – spytał go kolega po fachu.

– W lewo – odparł Retekapp.

– Nie, lepiej będzie w prawo – sprzeciwiła się Hiala.

– Na “kamień, pergamin, nożyce” – zaproponował górnik.

– Dobra.

Po trzech rundach ostatecznie padło na lewo.

– Pozwoliłam ci wygrać, tylko dlatego, że jesteś mężczyzną – stwierdziła strażniczka.

– Tak, jasne. To w tej grze da się specjalnie przegrywać?

Podróżnicy huknęli gromkim śmiechem. Nie rozbawiło to jedynie bębniarza, który wpatrywał się bez celu w chmury sunące po niebie.

– Ruszajmy – zaordynował Retekapp.

Reszta podążyła za nim. Getan na wszelki wypadek podbiegł jeszcze do lasu i przyniósł spróchniały konar, który położył na ścieżce, aby później łatwiej było odnaleźć zakręt, pomstując przy tym na bezmyślność swoich towarzyszy.

Trakt wiódł wzdłuż brzegu świerkowego boru. Poniżej niego leżały łąki pokryte soczyście zieloną trawą, upstrzone kąkolami i makami. Rejon, po którym się przemieszczali, był mocno pagórkowaty, a najwyższe wzniesienia znajdowały się daleko, zatem wciąż nie mogli dobrze zorientować się w terenie.

Po około dwóch klepsydrach wędrówki droga odkleiła się od puszczy i zaczęła meandrować pomiędzy wzgórzami niczym rzeka, w której zamiast wody płynęły szare, obrobione bryłki skał. Wraz z płomienną tarczą powoli opadająca za horyzont z podróżników stopniowo uciekał zapał rozbudzony przez niezwykłe odkrycie. Jedynie Retekapp wciąż gnał do przodu, cały czas gapiąc się przed siebie. Umknął mu przez to pewien dosyć istotny szczegół.

– Patrzcie – zawołał Layfan. – Jakie to wysokie!

Bębniarz wskazywał palcem potężną, kamienną konstrukcję wyłaniającą się zza pagórka. Przypominała pień drzewa zwieńczony czymś na kształt korony. Landaganowie nie potrafili znaleźć w swoim języku odpowiedniego słowa, którym można by było określić ten obiekt.

Hiala poleciała po lidera grupy, który dalej szedł sobie jak gdyby nigdy nic. Jeśli nie przeoczyłby ogromnego gmachu, z pewnością mieliby problem z utrzymaniem go w zasięgu wzroku. Opowiedziała Retekappowi o ich odkryciu, asekuracyjnie złapawszy go za rękę, aby nie próbował nawet myśleć o odłączeniu się. Tym razem nie musieli długo czekać na pozostałych, gdyż sami narzucili sobie niebywałe tempo, najprawdopodobniej gnani przez palącą ciekawość. Wkrótce pędzili wspólnie po drodze, aż pazury zaczęły stukać o podłoże. Kolejne wiraże ukazywały coraz więcej budynków. Szybkim tempem zbliżali się do roju dachów pokrytych dziwnym, zielonym materiałem. Jeszcze pięćset sążni, jeszcze kilka zakrętów… Wstąpili do najpiękniejszej i najpotężniejszej osady, jaką mieli okazje widzieć w swoim życiu. Podróżnicy natychmiast zyskali przekonanie, że tu mieszkali bogowie. 

Było w niej jednak coś niepokojącego. Piękne, kilkupiętrowe domy o kolorowych fasadach, które znajdowały się po obu stronach drogi, wyglądały na mocno zaniedbane. Miały powybijane szyby, a ich ścian odpadały płaty wapna. Retekapp miał odwagę zaglądnąć do jednego domostwa przez okno. W środku zobaczył jedynie kilka zbutwiałych i poprzewracanych mebli. Czyżby opuścili to miejsce i przenieśli się gdzie indziej?

Nagle w powietrzu rozniósł się wrzask Ymli, która zajrzała za róg jednej z kamienic. Wszyscy pobiegli zobaczyć, co się stało. Kobietę przeraził widok ułożonego w pozycji siedzącej szkieletu. Był podobny do tych, jakie posiadali Landaganowie. Łapy zakończone piętami, prosty kręgosłup, pięciopalczaste dłonie. Wyróżniał się jednak czaszką, która z tyłu była mocno zaokrąglona, zaś kości twarzy miała płaskie. Taki kształt głowy mogli ujrzeć do tej pory jedynie na ilustracjach w świętych księgach przedstawiających Stworzycielki.

Łzy płynęły po nasadzie pyska trzęsącej się ze strachu szwaczki. Górnicy spojrzeli po sobie, nie odzywając się ani słowem, podobnie jak Hiala. Layfan zdawał się nie przejmować całym zajściem. Ciszę przerwał dopiero Getan.

– To niemożliwe… – wyraził swoje niedowierzanie łapiąc się za głowę. – Ale jak? Przecież oni są wieczni. Opiekują się duszami zmarłych, które przybywają tu po śmierci. Gdzie jest Ogród Hgatekk, dokąd udają się ci, którzy odeszli? Gdzie są bogowie?! To na pewno tylko zły sen. Ja… Ja muszę się obudzić…

Wypowiedziawszy te słowa, rozpłakał się, po czym zaczął wbijać sobie pazury w dłonie i okładać się po głowie.

– Uspokój się! – wrzasnęła na niego strażniczka, chwytając go za nadgarstki i przyciągając do siebie. – To o niczym nie świadczy. Może ktoś po prostu to z czegoś zrobił, tak samo jak dzieciom robi się lalki z gałganków.

Hiala zdawała sobie sprawę, że nie było to zbyt przekonujące wyjaśnienie, jednak towarzysz z warty po chwili się opanował.

– Idziemy dalej – zarządził Retekapp. – Jeśli rozejrzymy się po okolicy, to niechybnie dowiemy się czegoś więcej.

Wrócili na główną ulicę i skierowali się w głąb gąszczu kamiennych konstrukcji. Budowle stawały się coraz wyższe i bardziej majestatyczne, lecz wciąż wyglądały na opuszczone. Mijali przewrócone karety, roztrzaskane stragany. I kolejne trupy. Leżące na środku drogi, przewieszone przez poręcze balkonów, oparte o framugi drzwi. Tłumaczenia Hiali całkowicie straciły na wiarygodności.

– Jurdyhara… – Ymla wymamrotała imię jednej z Matek Stworzycielek.

– Nie wzywaj jej – zrugał ją Retekapp. – Jej już nie ma.

– Jak śmiesz tak mówić?! – wyrzucił mu Getan.

– Mówię o tym, co widzę – odwarknął. – Ich w ogóle już nie ma. Przestali istnieć. Bogowie umarli.

Strażnik nie był w stanie wymyślić jakiejkolwiek sensownej odpowiedzi. Wykrzywił swoją kufę w grymas emanujący przerażeniem i niedowierzaniem.

– Co zrobimy teraz? – zapytała wartowniczka.

– Nie ma sensu dłużej tu siedzieć, musimy ściągnąć więcej osób – stwierdził przywódca. – Weźmiemy ze sobą coś, co posłuży jako dowód naszego odkrycia, i wrócimy do Tayapeyi. Widzicie tę wielką chatę, o tam? W niej z pewnością znajdziemy ciekawe fanty.

Przeszli trzy czwarte stai w wyznaczonym przez lidera grupy kierunku i znaleźli się na ogromnym placu w kształcie koła, od którego odchodziły liczne aleje. Na samym jego środku stał pomnik pokryty zielonkawym nalotem. Uwieczniono na nim boga płci męskiej, ubranego w zwiewne szaty. Ymla, Layfan i Sadhat zatrzymali się, żeby podziwiać doskonałe odwzorowanie szczegółów świadczące o kunszcie artysty. Zachwycanie się pięknem sztuki przerwał im Retekapp, który zwrócił uwagę na to, że nie mają zbyt wiele czasu, bo za chwilę zrobi się ciemno.

Budynek, do którego zmierzali, miał regularne kształty i mocno spadzisty dach. Poza bryłę wystawała wysoka wieża, na szczycie której znajdowała się biała, okrągła tarcza z dziwnymi oznaczeniami na obrzeżu, nieco przypominającymi landagański sposób zapisu liczb. Do jej centralnego punktu były przymocowane dwie podłużne szable. Retekapp zachodził w głowę, do czego mógł służyć ten dziwny element konstrukcji.

Sporych rozmiarów dębowe podwoje były szeroko otwarte, jak gdyby zapraszały podróżników do wejścia. Wsunęli się do środka. Hiala poleciła, aby nikt się nie odłączał od pozostałych. Zakurzony hall miał dobre sto łokci długości, zaś strop był tak wysoko, że mogły się pod nim zmieścić najstarsze okazy drzew. Na jego przeciwległym końcu znajdowały się schody, zaś po bokach – niezliczone drzwi. Pomysłodawca wyprawy wybrał losowo jedne z nich i szarpnął za klamkę. Zamknięte. Kolejne też. I następne. Zdenerwowany wziął siekierę od Sadhata i rozwalił wrota. Wleźli do dosyć sporego pomieszczenia. Po prawej biurko zawalone pergaminami i przystawione do niego krzesło, po lewej – szezlong i spoczywający na nim szkielet. Oprócz tego gigantyczny regał z książkami. Landaganowie w życiu nie widzieli takich mebli.

Retekapp podszedł do biurka i zaczął oglądać leżące na nim rzeczy. Wziął do ręki dwa pręciki połączone ze sobą. Jeden z nich był ostro zakończony, zaś z drugiego wystawał kawałek srebrzystego metalu, który po przejechaniu po pergaminie, lżejszym i wyglądającym zupełnie inaczej niż te używane w kotlinie, zostawiał wyraźny ślad. Górnik wpadł na pewien pomysł. Wbił delikatnie szpikulec w arkusz i zaczął obracać przyrządem. Otrzymał idealny okrąg. Oczarowany powtórzył tę czynność kilkukrotnie i pochwalił się swoim towarzyszom. Przedmiot, nazwany kręgorysem, po chwili wylądował w jego plecaku, stając się zdobycznym łupem. Podobny los spotkał miniaturową wersję dziwnego układu, który widzieli na wieży. Gdy obróciło się parę razy metalowy bolec wystający z obudowy, niby-szable zaczynały się kręcić. Strażniczka zdjęła też ze ściany długi, nieco pordzewiały rapier z rękojeścią ozdobioną krwiście czerwonymi kryształami. Wszystkie te rzeczy miały w sobie coś niezwykłego, coś, co sprawiało, że wszyscy chcieli je podziwiać i badać. Można było wręcz stwierdzić, że emanowały jakąś tajemną, potężną siłą.

Ymla zdjęła z półki opasły tom oprawiony w brązową skórę. Przekartkowała go i zauważyła, że alfabet występujący w księdze, jest bardzo podobny do landagańskiego. Nie było w sumie w tym nic dziwnego, w końcu to boginie matki nauczyły ich pisać. Zatrzymała się na pewnej stronie i zaczęła składać sylaby: “Podług spisu powszechnego, miasto Huntyala w roku tysiąc dwieście pięćdziesiątym trzecim liczyło trzysta dwadzieścia tysięcy…

– Zabierajmy się stąd – zaproponowała Hiala, przerywając szwaczce czytanie. – Wolę spać pod gołym niebem niż wśród nieboszczyków.

– Jeszcze jedno – powiedział Retekapp, podchodząc do szezlągu.

– Co robisz? – spytał Sadhat.

– Zabieram ostateczny dowód – odrzekł Retekapp i położył dłonie na głowie trupa.

– Nie możesz tego zrobić! – wyrwał się Getan.

– Kto mi tego zabroni? Bogowie nagle powstaną z martwych?

– Zbezcześcisz jego ciało!

– To tylko kości. Nic nie znaczące resztki. Naprawdę nie rozumiecie, że ich już nie ma?! – Górnik podniósł nagle głos. –  Przez stulecia dusiliśmy się w malutkiej kotlinie tylko dlatego, że baliśmy się wyjść poza góry! To miejsce leży dwa dni drogi od domu, a nie odkryliśmy go wyłącznie przez strach! Nie możemy się więcej lękać. Na pewno nie głupiego szkieletu, który nie jest w stanie nam nic zrobić.

Getan chciał podejść do Retekappa, lecz Hiala zmierzyła go groźnym wzrokiem i uczyniła wyraźny ruch ręki w kierunku przytroczonego do pasa sztyletu, co wystarczyło, aby powstrzymać wartownika. Przywódca oderwał czaszkę od kręgosłupa i umieścił ją w swoim tobołku.

– Idziemy – zarządził i skierował kroki w kierunku wyjścia.

 

***

 

Obóz rozbili na kilka staj w głębi lasu. Usiedli wokół ogniska i zajadali się suszonymi owocami, które wziął ze sobą z domu Sadhat.

– Ciekawe, co się będzie działo, kiedy wrócimy już do kotliny – zastanawiała się Ymla.

– Opowiemy naszym braciom i siostrom o wszystkim. Potem zorganizujemy kolejne wyprawy i zaczniemy wznosić nowe wioski na tych ziemiach. Albo nawet wprowadzimy się do tej osady z kamienia… – wysnuł swoją wizję Retekapp.

– A jeśli nam nie uwierzą? – zmartwiła się jego kuzynka.

– To, co ze sobą zabraliśmy na pewno ich przekona.

– O ile zechcą wysłuchiwać jakichkolwiek wyjaśnień zanim złożą nas w ofierze przebłagalnej – wtrąciła się Hiala. – Musimy być przygotowani na ucieczkę. W razie czego możemy znowu przedostać się tutaj i odczekać pewien czas, żeby zorientowali się, że zaraza to bujda.

– Tak czy inaczej nie musimy się niczego obawiać – stwierdził przywódca. – Prawda jest po naszej stronie.

Getan nie pokładał ufności w słowa górnika. Bogowie są, jeśli nie tu, to gdzieś indziej. A on im bluźni. Wartownik żałował, że nie dał się wtedy zabić. Zachowanie życia nie było warte narażania swojej duszy na gniew Najwyższych. Z drugiej strony, skoro do tej pory nic się nie stało… Nie! Nie wolno mu tak myśleć. Kara nadejdzie prędzej czy później. Można jedynie spróbować naprawić swoje błędy, aby załagodzić jej wymiar…

 

***

 

Promienie wschodzącego słońca, przebijające się przez gałęzie drzew, obudziły Sadhata. Podniósł plecy z ziemi i przeciągnął się. Powietrze było rześkie i chłodne. Brzuch domagał się śniadania. Layfan ma w plecaku soloną wieprzowinę. Nada się w sam raz na zaspokojenie porannego głodu.

Plecaka nie ma. Bębniarza też nie. Pewnie poszedł załatwić potrzebę. Zaraz, przecież nie brałby ze sobą wszystkich maneli!

– Layfan! – zawołał go, budząc przy okazji resztę ekipy. – Gdzie jesteś?!

– Co się stało? – zapytał rozespany Retekapp.

– Cichy zniknął.

– Jak to “zniknął”?

– Nie wiem. Pewnie dokądś sobie poszedł. Sam wstałem dopiero przed chwilą i już go nie było.

– Musimy go poszukać – postanowiła Ymla.

– Chyba oszalałaś – zadrwił z niej krewny. – Jeżeli się rozproszymy, ponowne zebranie się zajmie wieki. Nie znamy terenu. Nie możemy ryzykować.

– Przecież nie zostawimy go samego na Ziemi Bogów – zaoponował Getan, kładąc nacisk na dwa ostanie słowa.

– Mam go w nosie. Nie raczył nas o niczym powiadomić, niech więc teraz radzi sobie sam. Przecież czuje północ, prawda? Jak będzie chciał, to wróci do domu. Ja nie mam zamiaru na niego czekać.

– Ja też nie – poparła go Hiala.

– Ty go namówiłeś, żeby z nami poszedł – wyrzucił mu Sadhat. – Nie interesuje cię to, co się może z nim stać?

– Taki jesteś odważny, to idź za nim. Ale na mnie nie licz.

Upokorzony przez przyjaciela, Sadhat zamilkł. Na wyraźny rozkaz przywódcy wszyscy zaczęli zbierać swoje rzeczy i szykować się do dalszej drogi.

 

***

 

Teren powoli się wznosił. Jak wszystko dobrze pójdzie, wieczorem powinni dotrzeć do przełęczy. Ymla obawiała się powrotu do Tayapeyi.  Z zachowania jej kuzyna może wyniknąć coś niedobrego. Jest zbyt porywczy. Zbyt butny. A wobec Layfana postąpił po prostu podle. Gdy dostał to, co chciał, muzyk przestał być już mu potrzebny. To samo pewnie dotyczy się i jej. Jeśli zrobi coś nie po jego myśli, odwróci się od niej…

 Miała sobie za złe, że dała się namówić na wyprawę. Nie była aż tak wierząca jak Getan, toteż zdążyła się pogodzić już z faktem, że to, co wmawiano im od dziecka, było kłamstwem. Nie o to jednak chodziło. Retekapp obiecał, że dzięki tej podróży wszystko się zmieni. I to okazało się oszustwem. Wszystko będzie takie samo. Może i nie będzie trzeba więcej słuchać się kapłanek. Może Landaganowie zyskają nowe tereny do życia. Ale ona wciąż będzie stała gdzieś z boku, nie potrafiąc postawić na swoim. Równie brzydka, równie odrzucona, równie samotna.

 W zamyśleniu wodząc wzrokiem po okolicy, natrafiła na sporych rozmiarów obiekt. Był porośnięty mchem, lecz poza tym nic nie wskazywało na jego naturalne pochodzenie.

– Spójrzcie tam! – krzyknęła do reszty. –  To chyba znowu jakaś budowla.

 Wszyscy podbiegli do konstrukcji, zastanawiając się, w jakim celu postawiono ją w takiej głuszy. Wieża była wykonana z kamienia, miała około dwadzieścia łokci średnicy i trzydzieści wysokości, a wejście stanowiły półokrągłe u góry drzwi.

 Wstąpili do środka. Na parterze było jedno ogromne pomieszczenie, w którego centrum stało coś w rodzaju ołtarza. Znajdował się na nim złoty posąg przedstawiający Boga, jednak znacznie różniącego się od reszty. Jego twarz była pozbawiona oczu, ust i nosa. Wąskie schody tuż przy ścianie wiodły do wyższych kondygnacji budynku. Retekapp zabrał ze sobą Sadhata i zaoferował się sprawdzić, co kryje się na kolejnych piętrach, polecając innym, aby pozostali na dole. Chwilę później wrócili, a Retekapp trzymał w ręce książkę.

– Wygląda na to, że ktoś tu mieszkał. Na górze są sypialnie i coś, co przypomina kuchnię – poinformował przywódca. – Nie znaleźliśmy żadnych kości, ale mamy to. – Przekazał Ymli zbiór kartek oprawiony w drewno. – Przeczytaj nam.

Szwaczka otworzyła na pierwszej stronie, dumna z umiejętności, którą nie mógł pochwalić się żaden inny uczestnik wyprawy. Mężczyznom, tradycyjnie wykonującym prace fizyczne, nie było potrzebne wykształcenie, podobnie jak Hiali, która od dziecka interesowała się wyłącznie polowaniami i bijatyką. Znaki, jakimi zapisano księgę, były niemal identyczne z tymi, które zostały użyte w dziwnym tomiku zabranym z wielkiej osady.

“Spisane przez Pugharlę Kiuyi”

W tym momencie zrobiła krótką pauzę i spojrzała na innych. To imię nosiła jedna z Bogiń Matek.

“Te notatki są być może ostatnimi w historii ludzkości.  Zaraza zmogła całą krainę, od Juhyat po twierdzę Thoron. Przeżyłyśmy tylko my, strażniczki świątyni Gyunmona oraz dwie kobiety, których cudem nie dotknęła choroba. Przybyły z położonego nieopodal miasta Huntyala. Na własne oczy widziały, jak pomór pochłania kobiety i mężczyzn, dzieci i starców. Wszyscy pokryli się wrzodami, i zaczęli pluć krwią, by po najwyżej dwóch dniach wyzionąć ducha. Doprawdy wielki jest gniew Najwyższych.

Oszczędzonych zostało w sumie szesnaście niewiast. I ani jednego męża, by móc przedłużyć ludzki ród. Przez siedem dni i nocy błagałyśmy Gyunmona, by się nad nami zlitował i przybył do nas. Wreszcie ukazał się najstarszej z nas, Jurdyharze. Obwieścił nam, że bogowie znienawidzili lud człowieczy i zapragnęli zmieść nas z powierzchni ziemi. Szlachetny Pan Gyunmon wstawił się jednak za nami i za owymi kobietami z Huntyali, jako iż przez całe swoje życie byłyśmy mu wierne. Jurdyhara prosiła go, abyśmy mogły powić dzieci i dać początek nowym pokoleniom. On rzekł, że jest w stanie sprawić, że powijemy potomków, nie będą one jednak ludźmi. Zrozpaczona wizją samotnej śmierci, przystała na tę propozycję. Gyunmon obiecał, że jutro przyśle ojców.

Następnego dnia przybyły wilki. To one miały spłodzić naszych synów i córki. Bałyśmy się. Czułyśmy wstręt. Ale nie było innej drogi. Chciałyśmy, żeby pozostała po nas choćby najmniejsza cząstka, nawet ukryta w mieszańcach, i uczyniłyśmy to.

Dziesięć z nas jest już brzemiennych.  Wybieramy się do niezamieszkałej do tej pory kotliny Tayapeya, gdzie Szlachetny Pan wyznaczył dla nas nowy dom. Powiedział nam też, że bestie nam będą towarzyszyły, dopóki nie urodzimy wystarczająco dużo dzieci. Za trzy dni wyruszamy w drogę.

 Nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek jeszcze przeczyta nasze świadectwo. Może na innych kontynentach są ludy, które przeżyły…”

 – Łżesz! Bluźnisz! – wrzasnął Getan i rzucił się na Ymlę, przewracając ją na podłogę.

Zaczął okładać ją pięściami i obrzucać najgorszymi obelgami. Szwaczka wyła, błagając, żeby przestał. Hiala podbiegła do strażnika, złapała go za ręce, podniosła z ziemi i odciągnęła do tyłu. Ten jednak wyszarpał się i znowu zmierzał w kierunku leżącej kobiety, trzęsąc się ze wściekłości.

 Nie udało mu się dotrzeć do swojej ofiary. Nie wymierzył jej sprawiedliwości. W jego plecach utkwił klin siekiery. Czerwień trysnęła na wszystkie strony. Wartownik krzyknął z bólu i padł.

– Więcej nam nie przeszkodzisz – powiedział Retekapp i wyrwał broń z ciała Getana.

Nikt więcej się nie odezwał. Wstrząśnięci wpatrywali się uwalanego krwią w trupa.

Ymla otrząsnęła się z szoku i podpełza do wartownika. Z niedowierzaniem nim potrząsnęła. Był martwy. To nie ulegało żadnej wątpliwości.

– Retekapp… – załkała – ty go zabiłeś…

– Może miałem czekać, aż najpierw zatłucze ciebie?

– Ale on nie chciał… Nie wiedział, co robi… Mogliście go tylko uspokoić…

– Był niespełna rozumu. Nie zawahałby się zamordować. Tak czy inaczej, pozbyliśmy się utrapienia.

– Ty, ty… – wydukała – jesteś szalony! Nienawidzisz nas!

Szwaczka wstała i wybiegła ze świątyni, nie zabierając ze sobą niczego. Sadhat chciał ją zatrzymać, lecz nie zdołał pochwycić. Spojrzał na swojego przyjaciela. W ręku dzierżył narzędzie zbrodni, a z jego oczu biła opętańcza wściekłość. Przeraził się go. Po raz pierwszy ujrzał, jaki jest naprawdę. Nie chciał już mieć z nim nic wspólnego. Bez chwili zastanowienia poleciał za Ymlą.

– I co teraz? – spytała kompletnie zaskoczona Hiala.

– Do diaska z nimi – splunął przywódca. – Nie mam zamiaru się tym przejmować. Wrócimy we dwójkę. Od nas zależy przyszłość Landaganów. To nie moja wina, że nie potrafią tego zrozumieć.

 

***

 

Jak tu pięknie. Nie ma nikogo. Tylko on i śpiewające ptaki. Przechodząc pomiędzy drzewami, palcami smagał chropowatą korę. Jego stopy delikatnie szurały po mchu. Powietrze miało przyjemny, żywiczny zapach. Oddychał głęboko. Napawał się spokojem.

– Tacy żałośni. Obrzydliwi. – Nagle za swoimi plecami usłyszał kobiecy głos.

Miała włosy koloru miodu, a jej oczy były zielone niczym szmaragd. Naga. Bosa.

– O kim mówisz? – chciał się dowiedzieć Layfan.

– O was. Bękarty.

– Dlaczego mnie nie lubisz?

– Jesteś jednym z nich. Potomkiem ludzi.

– Ludzi?

– Nazywacie ich bogami, choć nimi nie są.

– Oni umarli. Tak mówi Retekapp.

– Prawdziwi Panowie są nieśmiertelni. A te pomioty obrócono w proch za zło, jakie sprowadzili swoimi czynami na ten świat. To ścierwa. Gdyby ich nie wytępiono, rozleźliby się po całym świecie i wszystko zniszczyli. Nie mieli żadnego szacunku do pozostałego stworzenia. Dbali tylko o siebie. Bóg Gyunmon oszczędził kilka niewiast. Upadły tak nisko, że zgodziły się współżyć ze zwierzętami, byleby tylko przedłużyć swój parszywy ród. Pozostawiły po sobie brudne, śmierdzące ślady. Was i swoje domy z kamienia.

– Ty też jesteś boginią, tą prawdziwą? Ładnie wyglądasz.

– Jestem nimfą. Duchem natury.

– Zabijesz mnie?

– Nie, ale tylko jeśli mi pomożesz.

– Co mam zrobić?

– Potrzebuje twojego ciała. Zabierzesz mnie ze sobą. Podejdź do mnie.

Layfan uczynił, jak mu kazała. Gdy stał tuż przy niej, poczuł, jak wnika w niego.  Serce Landagana napełniła się ciepłem, a umysł rozjaśnił się. Był teraz razem z nią. Znał jej myśli i zamiary.

Chodźmy.

 

***

 

Górnik starał się ze wszystkich sił, aby dopędzić Ymlę. Odbijał się coraz mocniej, sadził susy tak długie, jak tylko potrafił. Wołał ją, lecz zdawała się być głucha na wszelkie prośby o zatrzymanie się. Dystans pomiędzy nimi się zmniejszył, jeśli wykrzesa z siebie choć odrobinę więcej, uda mu się…

– Stój! – krzyknął, łapiąc ją za rękę.

– Nie! – odwarknęła. – Nie wrócę do tego mordercy!

– Ja też nie mam takiego zamiaru. Chciałem tylko, żebyś na mnie zaczekała.

Szwaczka przestała opierać się chwytowi. Po futrze na jej pysku spływały krople słonej wody. Sadhat również zaczął ronić łzy.

– On go zabił – szepnęła. – Tak po prostu go zabił.

Zdruzgotana oklapła na ziemię, ciężko dysząc. On przysiadł tuż przy niej, wciąż trzymając dłoń kobiety.

– Nie mamy dokąd pójść – stwierdziła z przestrachem. – Nie ma już dla nas miejsca w Tayapeyi. Jeśli im uwierzą, to oni będą rządzić. I usuwać z drogich wszystkich, którzy ośmielą się sprzeciwić. Jeśli ich zabiją, nas spotka taki sam los.

– Musimy ich powstrzymać. Opowiemy Landaganom o tym, co zrobił Retekapp.

– To nic nie da. Oni mają czaszkę. Kręgorys. Dotrą tam pierwsi. To ich będą słuchać.

– Zostańmy więc tutaj. Możemy schronić się w osadzie bogów.

– Nie przetrwamy zimy. Umrzemy z głodu. Nie umiemy polować. Zresztą, gdy im się uda, wrócą tam z innymi Landaganami.

– Najgorsze, co możemy w tej chwili zrobić, to się poddać. Wstawaj. Idziemy. Albo nie. Odpocznijmy jeszcze chwilę. Zmęczyłaś mnie tym pościgiem…

Oboje roześmiali się serdecznie.

 

***

 

 Powoli zbliżali się do siodła przełęczy. Ostatni skrawek słońca wystawał jeszcze zza gór, oświetlając połacie terenu czerwonym blaskiem sączącym się pomiędzy drzewami.

– Powinniśmy spodziewać się strażników – Hiala ostrzegła swojego towarzysza. – Trzymaj broń w pogotowiu.

– Co racja to racja – odparł Retekapp. – Mimo wszystko myślę, że unikniemy konfrontacji. Prościej będzie ich przekonać, niż zabić. O ile nie są obłąkani jak Getan.

Zatrzymał się i zdjął plecak. Jego serce dudniło, każde uderzenie brzmiało niczym grzmot. Odpiął klapę i ostrożnie wyciągnął czaszkę, pieczołowicie zawiniętą w koc. Ściągnął okrycie i schował do torby, po czym z powrotem zarzucił ją na siebie. Ruszyli dalej. Krok za krokiem, coraz bliżej celu. Słup graniczny. Dym z ogniska. Dach strażnicy.

Wartownicy zerwali się na równe nogi, widząc nadchodzących przybyszów. Chwycili w dłonie oszczepy i stanęli im na drodze.

– Bądźcie przeklęci, wiarołomcy! – obarczył ich winą jeden ze zbrojnych. – Sprowadziliście na nas gniew bogów!

– Oto wasi bogowie –  odkrzyknął Retekapp, wyciągając rękę, w której dzierżył czaszkę. –  A raczej to, co z nich zostało. Już nie musisz się ich lękać, bracie. Oni przeminęli. Teraz jest nasz czas.

Biel szczątków uderzała po oczach strażników. Hipnotyzowała swoją nierzeczywistością. Oczodoły ziały pustką. Rząd równych zębów szczerzył się do nich.

Nieruchoma. Martwa. Wyzwoleni.

Zaostrzone drągi opadły z łoskotem na ziemię.

 

***

 Tuż przed skrajem lasu dopadł ich zmrok. Mimo usilnych prób nie udało się rozpalić ognia.

 Leżeli wtuleni w siebie na posłaniu z mchu i modrzewiowych gałązek. Ymla nie mogła zamknąć oczu. Za każdym razem, gdy zwierała powieki, zdawało się jej, że widzi białą plamę. Początkowo bezkształtną, z każdym opuszczeniem fałd skóry nabierająca formy. Błękitny i brązowy pierścień świeciły w blasku księżyca, podobnie jak bursztynowe ślepia górnika.

– Boję się zasnąć – rzekła szwaczka. – Widzę coś, gdy mam zamknięte oczy…

– Ja też – odparł Sadhat, nerwowo przełykając ślinę.

Nasze dzieci… Dwunaste pokolenie.

Gwałtownie szarpnęli ciałami, przechodząc do siadu i rozglądając się na wszystkie strony.

– Słyszałaś to?! – wydyszał przestraszony górnik.

Tak mnie nie ujrzycie…

Mimowolnie zacisnęli powieki i przed nimi pojawiła się wyraźnie zarysowana, świetlista sylwetka pośród mroku, ubrana w srebrzysty płaszcz z kapturem. Jej twarz była jasna i gładka.

– Kim jesteś? – zapytała nieśmiało Ymla, po chwili zdając sobie sprawę, że słowa te wybrzmiały jedynie w jej myślach.

Waszą pramatką. Na imię mi Pugharla. Dotknęliście mojej duszy, czytając księgę. Zapisując swoje myśli, przenosimy na papier część naszej jaźni. I ta właśnie cząstka zostaje w świecie żywych.

– Dlaczego nas okłamałyście? – rzuciła oskarżającym tonem szwaczka, dając upust niepewności i zagubieniu.

Bałyśmy się, że pozwolicie sobie na zbyt dużo. Że bogowie zetrą Landaganów z powierzchni ziemi tak jak ludzi. Bałyśmy się was. Łatwiej było wymyślić, że stworzyłyśmy istoty z niczego, niż przyznać się do prawdy przed samym sobą. Owoce naszych łon to bestie.

– Po co więc w ogóle dałyście nam życie? – zdziwił się Sadhat.

 Wilki nie były tym, czego oczekiwałyśmy. W trudnych chwilach człowiek jest w stanie przyjąć wszystko. Nie mogłyśmy pogodzić się z tym, że po nas nie będzie już nikogo.

– Więc jesteśmy tylko waszymi przetrwalnikami. Ostatnim dziełem powstałym w wyniku lęku przed zniknięciem – zauważyła z goryczą Ymla.

 Kochamy was. Jesteście naszymi dziećmi.

– Oszukałyście nas. Uwięziłyście w wiecznym lęku – ponowił oskarżenie Sadhat.

 Chciałyśmy was ochronić przed gniewem bogów.

– Za co nas nienawidzą? Za co was wytępili? – Szwaczka zażądała wyjaśnień.

 Za pychę. Za pragnienie wielkości. Za nienasycone żądze. Za tereny zrównane pod miasta. Wieże sięgające nieba. Krew rozlaną w imię złota i sławy.

– To nie ma sensu. Nie mogłyście po prostu nas przed tym ostrzec? – buntowała się dalej Ymla.

 Nie posłuchalibyście. Rozpierzchlibyście się na cztery strony świata i zapomnieli o wszystkim. Ciągle parlibyście do przodu, próbując cierpliwość Stwórców jak my. Musiałyśmy wyznaczyć granicę. Widoczną, namacalną.

– I tak skończyło się na tym samym. Landaganowie dowiedzą się o prawdzie.

 Jeszcze nie wszystko stracone. Możecie ich ostrzec.

– To nic nie da. Nic ich nie powstrzyma, jeśli będą świadomi, jakie skarby znajdują się za górami. Poza tym, nie mam pojęcia, w jaki sposób bylibyśmy w stanie ich przekonać.

 Masz brzemienną siostrę, Ymlo. Jutro, tuż przed zmierzchem, powije dziecko. Córkę pobłogosławioną przez samego Opiekuna Ludzkości, Gyunmona.  Przy narodzinach będą dziać się cuda. Ona nauczy was, jak żyć w zgodzie z bożym prawem. Przygotujcie ich na jej przyjście.

– Ale jak?

 Dowiecie się wkrótce…

– Jej sylwetka powoli zaczęła się rozpływać, aż w końcu oglądali jedynie ciemność zamkniętych powiek. Otworzyli oczy i spojrzeli po sobie.

– Musimy wrócić do Tayapeyi – rzekł z emfazą Sadhat.

– Nie uda nam się – stwierdziła Ymla. – Zbytnio się oddaliliśmy.

– Jeśli wyruszymy teraz, zdążymy.

– Jestem zbyt zmęczona, by iść.

– Dasz radę. Podtrzymam cię.

Wziął ją pod rękę i skierowali się powolnym krokiem na północ.

 

***

 

Słońce wznosiło się nad dziedziców człowieczeństwa po raz pierwszy w nowej epoce. Pochód, uformowany w momencie, gdy dwaj strażnicy dołączyli do Retekappa i Hiali, mimo początkowych oporów porwał za sobą lud i zaniósł dobrą nowinę do wszystkich zakątków kotliny. Noc upłynęła pod znakiem blasku pochodni oraz rozbryzgującej się na wszystkie strony krwi ciemiężycieli i opornych na prawdę. Świt przywitały okaleczone ciała kapłanek zwisające z gałęzi drzew niczym zwierzęce tusze.

Landaganowie potrzebowali jedynie iskry, która wznieci w nich pożar. Wybudzi z letargu. Tym impulsem okazał się być właśnie Retekapp. Wielbili go. Chcieli, aby został przywódcą. Lecz on nie pragnął władzy. Jego marzeniem było wyzwolenie. I choć realizacja pochłonęła wiele ofiar, niczego nie żałował. W głowie wciąż tkwiły mu przykre obrazy z dzieciństwa. Ponure twarze i złowrogie słowa. Bądźcie posłuszni albo przeklęci. Musicie dochowywać wierności StwórczyniomTradycja stanowi o naszym przetrwaniu. Uciemiężenie i strach czające się w każdym zdaniu. Śmierć, choć bolesna, była nieadekwatną karą za lata zastoju. Boża Służba mogła nie znać prawdy, lecz to nie zwalniało z odpowiedzialności.

Mieszkańcy Tayapei nie dowiedzieli się o zapiskach Pugharli. Ta historyjka, najprawdopodobniej zmyślona jak wcześniejsze bajki o bogach, wzbudziłaby tylko niepotrzebny ferment. Retekappa nie interesowało, skąd pochodzi jego rasa. Może i byli potomkami ludzi i wilków. Wiedział za to, że nie stoją za tym żadne nadnaturalne istoty. W życiu zbyt wiele rzeczy zależało od przypadku, żeby wiara w bóstwa miała jakiekolwiek uzasadnienie.

Zarządczyni wioski zezwoliła – czy może raczej nie ośmieliła się sprzeciwić – na zorganizowanie kolejnej wyprawy, tym razem zakrojonej na szerszą skalę. Podobnych ekspedycji mieli dokonać mieszkańcy innych osad. Wszystko po to, by odkrywać nieznane i znaleźć nowe miejsca do życia.

Górnik i Hiala stali na placu, oczekując przybycia ochotników. Zgromadziło się ich już całkiem sporo, młodych i starych, kobiet i mężczyzn. Szmery i szepty roznosiły się dookoła.

Wkrótce jednak, oprócz ekstatycznych pomruków, do uszu zebranych docierał też inny dźwięk. Walenie w bęben. Początkowo ledwie słyszalne, z czasem jednak przybierające na sile.

– To chyba Layfan – szepnęła Hiala do swojego kompana.

– Pal go sześć – burknął Retekapp. – Trzeba tylko przypilnować, żeby nie wypaplał, co naprawdę stało się z pozostałymi.

Tłumek rozglądał się na wszystkie strony, starając się zlokalizować źródło hałasu.

– Spokojnie, moje siostry i bracia. Bębniarz miał do nas dołączyć, jak tylko reszta drużyny upewni się, że zdrowiu Sadhata nic nie zagraża.

 Retekapp rozpoczął swoją przemowę, lecz po chwili był zmuszony przestać. Rytm wystukiwany z niebotyczną szybkością stał się na tyle głośny, że odkrywcy nie były w stanie zrozumieć nawet osoby stojącej kilka łokci dalej. Zerwał się też silny wiatr zginający wierzchołki drzew.

Du, dum, dum dum dum, du, dum, dum dum dum, du, dum, dum dum dum. Wibracje wrzynające się coraz mocniej w głowy ludzi. Niektórzy nie wytrzymywali nawet przy zatkanych uszach i uciekli do domów. Została tylko nieliczna garstka, w tym dwójka odkrywców.

Wyłonił się zza zakrętu. Biła od niego dziwna, bladoniebieska poświata. Do faktu, iż moment później Retekapp został sam na placu, przyczyniło się też to, że Cichy wygrywał takt za pomocą dwóch rąk, jednocześnie poruszając się do przodu. Jego instrument lewitował tuż przed nim.

Górnik miał wrażenie, że zaraz ogłuchnie. Z trudem opierał się lękowi. Nawet Hiala go opuściła…

– Czego chcesz?! – wrzasnął z całej siły do Layfana.

Muzyk nagle przestał maltretować membranę opiętą na glinianym naczyniu.

– Zostaniecie ukarani – odkrzyknął mu bębniarz – za przewinienia przeszłe i przyszłe, których nie będzie. Nie wyrżniecie żadnego lasu pod wasze miasta. Nie zatrujecie żadnego strumienia waszymi nieczystościami.  Nie zabijecie żadnego stworzenia z powodu innego niż głód.

Wypowiedziawszy te słowa, ponownie zaczął uderzać w instrument, wprawiając podłoże w dygot. Wiatr zerwał się ponownie, tym razem z kilkukrotnie większą siłą, porywając płoty i więźby dachowe. Podmuchy powietrza stopniowo dokonywały unicestwienia wioski przy akompaniamencie niskich tonów.

Retekapp padł na ziemię, aby nie zostać uniesionym. Drewniana belka lecąca w jego kierunku. Strach. Uderzenie. Połamane kości. Ból. Żal. Pomylił się. Jak bardzo on się pomylił. Wydyszana z ledwością ostatnia prośba o przebaczenie. Śmierć.

 

***

 

 Spóźnili się. Przybyli do Tayapeyi tuż za Layfanem. Usłyszeli bębny głośniejsze od grzmotów, gdy zbliżali się do granicy. Ponagleni przez ciekawość, popędzili do Scurali tylko po to, by ujrzeć, jak demolują ją huraganowe wichry przywołane przez Cichego.

 Nie mieli pojęcia, dlaczego to robił. Czy wymierzał sprawiedliwość w imię bogów? Czy miało to jakikolwiek związek z jego zniknięciem? Niepewności nie mogły zostać wyjaśnione. Wszelkie nawoływania Ymli i Sadhata zagłuszały wściekłe szarpnięcia wiatru. Z trudem czołgając się, rozpaczliwie starali się zmniejszyć dystans pomiędzy nimi a muzykiem. Fragmenty chat fruwały nad ich głowami, przerzucane z miejsca na miejsce.

 Brakowało im sił. Po całonocnym marszu nogi odpadały im ze zmęczenia. Lecz brnęli dalej, łokieć za łokciem. Pogrążony w transie Layfan zdawał się nie zwracać na nich uwagi. Ymla modliła się, żeby tylko udało im się doczłapać do niego i wyrwać go ze szponów opętania. Wzywała boginie matki, choć wiedziała, że nie są w stanie pomóc. Wzywała Gnuymona, którego nawet nie znała.

 Wichura dogniatała do podłoża, a wibrujące basy miażdżyły bębenki. Jeszcze tylko kilkanaście stóp. Z coraz większym wysiłkiem odrywali kończyny od gleby. Lecz nagle okazało się, że najbliższe otoczenie bębniarza jest wolne od podmuchów powietrza. Szwaczka, która dotarła tam pierwsza, z ledwością wstała, podeszła do Layfana i złapała go za nadgarstki. Wiatr ucichł i wszystko opadło na ziemię, a grajek odzyskał trzeźwość umysłu.

– Layfan! – załkała Ymla. – Co się z tobą stało?! Dlaczego niszczysz wioskę?!

Cichy spojrzał jej prosto w ślepia nienawistnym wzrokiem.

– Muszę powstrzymać was przed unicestwieniem świata. Tak samo, jak zostali powstrzymani ludzie.

– To szaleństwo! Skąd możemy wiedzieć, co stanie się w przyszłości?

– Jesteśmy tacy sami, jak oni. Potrafimy tylko wielbić samych siebie i nienawidzić innych.

– Layfan, nie! To nieprawda!

Protest Ymli nie spotkał się z żadną odpowiedzią.

– Dla kogo będziesz grał, jeśli wszystkich zabijesz?

– Dla Niej.

Muzyk uwolnił się z jej chwytu i podniósł dłoń, by ponownie uderzyć w instrument. Nie opadła jedna na koźlą skórę, lecz na ziemię, razem z całym ciałem, które zostało odepchnięte na bok i kilkukrotnie rażone kolutowym ostrzem. Gliniany instrument roztrzaskał się z hukiem, a dusza jego właściciela scalona z nimfą uniosła się w górę, by po chwili rozpłynąć się w powietrzu.

– Na co się tak gapisz?! – krzyknęła do szwaczki wściekła Hiala, dzierżąca w dłoni zakrwawiony sztylet. – Może powinnam, jak ty, grzecznie go prosić, żeby przestał? Dobrze chociaż, że przerwałaś to przeklęte dudnienie.

– Ale…

– Żadnych “ale”! Z wariatami się nie dyskutuje. Wariatów się pozbywa, żeby nie przeszkadzali innym. Powinniście być mi wdzięczni, że uratowałam wam dupska.

– I tak tylko odroczyłaś moment śmierci – zauważył Sadhat. – Widziałaś, co on robił? Musiały działać przez niego jakieś nadnaturalne siły, jeśli nie sami bogowie.

– Pluję na bogów! – wściekła się strażniczka. – Jak chcą pozbawić mnie życia, to muszą znaleźć na to lepszy sposób. Łatwo się nie poddam.

Ymla wpatrywała się zaszklonymi oczami w martwego Layfana. Lubiła go. Tak pięknie grał. Nie doszłoby do tego, gdyby tak nim nie gardzono. Gdyby ktoś próbował się z nim zaprzyjaźnić. Może wtedy nie uciekłby od nich. Ile osób będzie musiało jeszcze odejść?

 Nuyfa. I jej córka. Szwaczka zerwała się i podbiegła w kierunku swojej chaty, nie odzywając się do nikogo. Sadhat natychmiast ruszył za nią.

Wielu konstrukcjom nie udało się przetrwać wichury. Wszędzie leżały porozrzucane sztachety, krokwie, meble. Gdzieniegdzie także trupy. Z gruzów wyłonił się Verru, kurczowo obejmujący swoją żonę i ich maleńkiego bobasa. Zawołał Ymlę, lecz nie odpowiedziała mu, wciąż gnając do domu.

 Wkroczyła w stertę połamanego drzewa i zaczęła odrzucać rozłupane deski, które jeszcze niedawno tworzyły ścianę. Jej twarz zastygła w bezruchu. Przed oczami miała okrągły brzuch zmiażdżony przez belkę ze stropu.

 Wybuchła rzewnym płaczem i przytuliła się do swojej martwej siostry. Dlaczego akurat ona? Przecież miała urodzić dziecko pobłogosławione przez boga. Zbawiciela.

 Nagle oślepił ją silny blask. Podniosła głowę i ujrzała zarys postaci stojącej w złocistej poświacie.

 Boli mnie serce, gdy muszę na to patrzeć.

Nieznajomy wystąpił ze światła, ukazując swoje oblicze. Zdobiły go purpurowe szaty, a twarz stanowiła idealnie płaską powierzchnię pozbawioną narządów. Wyglądał zupełnie jak posąg, który stał w świątyni.

– Dlaczego… – zaszlochała Ymla – Dlaczego to się dzieje?

 Zrobiłbym wszystko, byście nie musieli cierpieć, lecz nie mogę. Choć jestem najpotężniejszy ze wszystkich bogów, sam nie dam rady przeciwstawić się pozostałym. Dla innych jesteście najpodlejszym ze stworzeń. Piątym kołem u wozu, którego oglądanie napawa obrzydzeniem. Ja was kocham. To ja dałem wam życie. Nie jesteście idealni, tak samo jak nie jestem i ja. Istnieje jedna rzecz, dla której warto,  abyście trwali. Możecie czynić dobro.

– I cóż z tego, skoro wciąż karzecie nas za zło?

 Od teraz już nie. Będziecie musieli sami siebie sądzić. Bogowie opuszczają ten świat, a duchy, takie jak ten, który złączył się z Layfanem, zostaną wypędzone. Uznałem, że tak będzie najlepiej, i zdołałem przekonać resztę. Nikt już was nie napiętnuje. Nikt też wam nie pomoże. Będziecie zdani na własne ręce i prawa natury. Ofiarujemy wam swobodę. Jej cenę poznacie wkrótce.

Szwaczka spojrzała na ciało Nuyfy.

– Co się z nią z stało? Co z jej dzieckiem?

Nie martw się. Są teraz ze mną. Layfan, Retekapp i Getan też. Nie obwiniaj się za ich śmierć. To nie ty przelałaś ich krew. Muszę już odejść. Spotkamy się, gdy minie twój czas.

– Jak powiemy o tym innym? Nie uwierzą nam.

Oni już o tym wiedzą. Każdy Landagan usłyszał tę rozmowę. Do zobaczenia.

Gnuymon wstąpił do aury, która po chwili zgasła. Sadhat podbiegł do Ymli i przytulił ją. Przez chwilę byli w stanie wydobyć z siebie jedynie zawodzenie i płacz.

– Co zrobimy teraz? – zapytał przez łzy górnik.

– Wykorzystamy to, co nam dano – odpowiedziała Ymla. – Przeżyjemy swoje życie najlepiej, jak tylko potrafimy. Musimy poszukać innych, którzy przetrwali kataklizm.

– Racja. Nie ma czasu do stracenia.

Wygrzebali się z gruzów i zaczęli kroczyć ulicą, nawołując swoich pobratymców i trzymając się za ręce.

Koniec

Komentarze

Historia, choć prosta i po części przewidywalna, wciągnęła mnie. Motyw z przedłużeniem gatunku i genealogią mieszkańców kotliny ciekawy, twist z siostrzenicą Ymli dobrze rozwiązany (nie chcę spojlerować za dużo;)). Przeszkadzały mi te ciągłe zbiegi okoliczności (Hiala dołącza do grupy, odnalezienie rękopisu, faktyczny deus ex machina), bóstwa i duchy nie dające bohaterom chwili spokoju. Postaci nieskomplikowane i dosyć sztampowe (wannabe Geronimo, GI Jane, muzyk-odszczepieniec, dobra brzydula i ciapa, ale ze złotym sercem), choć widzę próby nadania im indywidualnych cech. Zastanowiła mnie budowa hybryd: mają łapy z tyłu, ale dłonie z pazurami, pyski, ogony (po co im te ogony?), futro, postawę wyprostowaną… Szwaczka była potrzebnym zawodem, bo szyła… przepaski biodrowe (dobra, może koce)? Choć raz mignęły mi spodnie u Retekappa. Wydaje mi się, że po dwunastu pokoleniach (przyjmując, że jedno pokolenie to ok. 30 lat, daje nam to min. 360 lat) ludzkie szkielety rozsypałyby się w proch, szczególnie te na świeżym powietrzu…

Sporo niezręczności językowych, dla przykładu:

Wszelkie nawoływania Ymli i Sadhata zwiewały wściekłe szarpnięcia wiatru. → nawoływania to nie liście, wiatr je raczej zagłuszał, a nie zwiewał

Równie brzydka, równie zanegowana, równie samotna. → zanegować «nie uznać prawdziwości, słuszności lub przydatności czegoś», o osobie raczej tak się nie mówi…

I mimo że tyle ponarzekałam, to przeczytałam z przyjemnością, bo Twoi bohaterowie dają się lubić.

Wielkie dzięki, rooms! Cieszę się, że fajnie ci się czytało ;) Postacie są celowo mocno zantropomorfizowane – taki obraz utkwił mi w głowie. Przez to chciałem również podkreślić symboliczny wymiar opowiadania. Z tymi spodniami to wtopa, uciekły przed zmianą na przepaski :D Szwaczka mogła szyć/wyszywać koce, narzuty, obrusy, płótna z wizerunkami bogiń itp. Jeżeli chodzi o szkielety, to zaraza mogła wnikać w kości ludzi, czego efektem ubocznych była ich konserwacja (wiem, trochę to naciągane, ale zaraza została wezwana przez bogów, a oni mogą wiele :) Zanegowana to nieudana kalka z angielskiego "neglected", zmienię na coś innego jak wrocę do domu z wyjazdu ;)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Skoro neglected miałeś na myśli, to pasowałoby mi w tym kontekście wzgardzona / odrzucona / odtrącona itp…

Okej, poprawiłem błędy wskazane przez rooms i wprowadziłem kilka poprawek od użytkowniczki z forum nf ;)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Rooms, Wicked, ze szkieletami jest OK. Kilkaset lat nie zrobi im dużej krzywdy.

 

Moją opinię wyrażałem już przy betowaniu, teraz więc tylko dopowiem, że – pomimo drobnych usterek i wszechobecnego ducha dopiero kształtującego się stylu – opowiadanie zasługuje na bibliotekę.

Dziękuję za bibliotekę, Ambroziaku :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Ciekawa historia, ale gliniane nogi tego kolosa mi się nie podobały. No, po prostu nie mogłam uwierzyć w tak samowystarczalną, zamkniętą (niespecjalnie szczelnie pod względem geograficznym), malutką osadę. Na niewielkiej powierzchni mają rolnictwo (a pola się nie wyjałowiły przez kilkanaście pokoleń?), górnictwo, świątynie, przemysł (szwaczka, garncarstwo, broń, pergamin), uprawiają konopie (sznur), owoce i coś na cukier (konfitury), hodują kozy i świnie… No jakim cudem? W to, że mieszkańcy nie przestrzegali zakazu też mi się nie chce wierzyć. Żadne ciekawskie dzieci nigdy nie przechytrzyły strażników?

I chów wsobny im nie zaszkodził?

I prowodyr ruszający w góry tak pod wpływem impulsu, z rozwaloną nogą? Nieeee…

Przecież kochają własne dzieci. Stworzyły ich na swoje podobieństwo.

Jeśli dzieci, to “je”, a nie “ich”.

Mała, zamknięta społeczność i potrzebuje pieniędzy?

Hiala, ostatecznie upewniwszy się o zasadności tego czynu, oswobodziła Getana. Strażnik czuł się już nieco pewniej,

Powtórzenie.

– Potrzebuje twojego ciała.

Literówka.

I usuwać z drogich wszystkich,

Tu też.

Babska logika rządzi!

Dzięki za przeczytanie, Finklo!

Zobaczmy, co mogę obronić :)

Nie zgodzę się co do małej powierzchni – pisząc o “stajach”, miałem na myśli nowopolską, czyli ok. 1 km. Mogłem o tym wspomnieć, mój bład. 160km2 to dosyć spory obszar, tyle samo ma Liechtenstein. Pola nie musiały się wyjałowić, Landaganowie mogli znać trójpolówkę od ludzi.

Co do przestrzegania zakazu – wiem, trochę to naciągnięte, że ktoś odważył się go złamać dopiero po kilkuset latach – ale bardziej chodziło mi tu o symbolikę, przedstawienie jednostki, która nie obawia się przekraczać granice, aby  odnaleźć prawdę, rozwijać się i osiągać swoje cele.

Chów wsobny nie miał miejsca, ród został założony przez 16 samic +  teoretycznie nieograniczoną liczbę samców, więc przy umiejętnym dobieraniu par Osoby spokrewnione ze sobą (i tak wyłącznie przez praprababki) spotkałyby się dopiero w czwartym pokoleniu. W Matrixie Zion założyło bodajże 23 samic i trochę mniej samców, więc bohaterki też powinny dać radę :)

Retekapp i reszta wyruszyli dopiero po trzech dniach, a kostkę miał tylko stłuczoną. Poza tym zwierzęta regenerują się szybciej niż ludzie, a przecież był pół-wilkiem.

Dzięki za wskazanie literówek i powtórzeń, poprawię jak wejdę na laptopa :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Choć podpisuję się pod zastrzeżeniami zgłoszonymi przez Rooms i Finklę, a od siebie dodam, że  nową społeczność spłodzoną przez kobiety i basiory przyjmuję do wiadomości tylko z tej racji, że napisałeś rodzaj baśni, to musze wyznać, że baśń ową przeczytałam z pewnym zainteresowaniem i sporą ciekawością. A choć ona dość długa, poświęconego czasu nie uważam za stracony.

 

po lewej sze­zląg i spo­czy­wa­ją­cy na nim szkie­let. –> …po lewej sze­zlong i spo­czy­wa­ją­cy na nim szkie­let.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za przeczytanie i komentarz, Reg. Błąd poprawiłem.

Cieszę się, że lektura nie okazała się być złą :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Miło mi, Wickedzie, że sprawiłam Ci nieco radości. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mnie się podobało.

Owszem, przyznaję, że momentami miałam wrażenie, że niektóre rzeczy dzieją się zbyt łatwo (przyłączenie się strażników, błyskawiczne odnalezienie wyjaśnienia pochodzenia), ale ponieważ to było w środku opowiadania, ładnie to zakryłeś początkiem i końcem ;)

Dobrze mi się czytało, wciągnęło mnie.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

@Anet

Dzięki za przeczytanie :) To stary tekst, więc od czasu jego opublikowania sporo podciągnąłem warsztat, ale nadal mam do niego sentyment, bo to było jedno z pierwszych dłuższych opowiadań, które napisałem, więc cieszę się, że tu wpadłaś :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Nowa Fantastyka