- Opowiadanie: uradowanczyk - Wycieczka po złote runo

Wycieczka po złote runo

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Cień Burzy, Finkla, regulatorzy

Oceny

Wycieczka po złote runo

Zapowiadał się słoneczny dzień. Konceptor Jonatan Morwin zamierzał go spędzić w cieniu starej lipy, sącząc chłodny poncz. Już o wpół do dziewiątej ułożył się na hamaku i zagapił w białe obłoki, przezierające wśród liści. Nie dane mu było jednak nacieszyć się dolce far niente, gdyż koło dziewiątej nawiedził go królewicz Leopold.

– Drogi mój konceptorze, nie mam pieniędzy – oświadczył gość, sadzając sempiternę na dębowej ławce, do połowy zanurzonej w cieniu drzewa. Jonatan już nabrał powietrza, by wyrazić ubolewanie, ale królewicz nie pozwolił mu na werbalną ekspresję.

– To niestety tylko jedna strona medalu – ciągnął. – Druga jest taka, że pieniędzy bardzo potrzebuję.

Konceptor jęknął przeciągle. Bardzo nie chciało mu się wstawać i dał temu wyraz, poprawiając poduszkę pod karkiem. Na szczęście Leopold nie poczytał tego za afront. Tak bardzo potrzebował Morwinowej interwencji, że konwenanse odsunął na drugi plan.

– Wyobraź sobie, że poprosiłem ministra policji, Bęckiego, by pożyczył mi hufiec żandarmów koronnych. Posłałem ich na skraj moich odległych posiadłości, nękanych przez zbójców, by rzeczonym zbójom dali nauczkę. Żandarmi wywiązali się z misji wzorowo, ale zażądali zwrotu kosztów podróży, deputatu mundurowego oraz dodatku za rozłąkę. Wyszło tego trzy tysiące talarów. Szanowny Bęcki był łaskaw uregulować z kasy ministerium, ale przychodzi czas rozliczeń i bilans musi się zgadzać. Dlatego prośbą i groźbą nakłania mnie do załatania dziury budżetowej, bo inaczej skarbnik mu głowę urwie. Co robić? Jak żyć? – zakończył Leopold egzystencjalnym akcentem.

– Oczywiście nie rozważyłeś zawczasu finansowego aspektu operacji – zauważył konceptor ciut zgryźliwie.

– Noo, sądziłem, że siły porządkowe zaspokoją się łupami skonfiskowanymi u bandziorów. Dałem żandarmom do zrozumienia, że mają wolną rękę. Tymczasem rozbójnicy okazali się jakoby niewypłacalni.

– To w takim razie…

– Zanim zaczniesz zadawać nietrafione pytania i udzielać wątpliwych rad, dodam tylko, że środki z czynszów spłyną dopiero jesienią, gdy włościanie sprzedadzą plony. Bankierzy wpisali mnie na listę niesolidnych dłużników, lichwiarze zamykają okiennice na mój widok, a Żydzi uciekają kuchennymi drzwiami.

Jonatan pożałował przez chwilę, że nie ma kuchennych drzwi w pobliżu. Miotnął w myślach niecenzuralną wiązkę, zwlókł się z hamaka i usiadł na ławie obok Leopolda, podkładając jednak pod siedzenie poduchę wypchaną gryczanymi łupinami.

– Wiesz dobrze, drogi następco tronu Kołłodziejowego, że nie mam gotówki. Wszystko, co zarabiam, przeznaczam na wyposażenie pracowni. Oraz na zakup niewielkich ilości alkoholu i innych wiktuałów. Dzięki tej zapobiegliwości mam czym poczęstować niespodziewanych wizytatorów.

Tu Morwin znacząco spojrzał na wazę wypełnioną alkoholizowanym napojem, po czym nalał gościowi ponczu do kielicha. Królewicz ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Czyli mi nie pomożesz? – westchnął ponuro.

Morwin podrapał się w czubek głowy.

– Pójdźmy do pracowni – zaproponował. – Może coś inspirującego tam znajdziemy.

***

Przekroczywszy progi Morwinowych pomieszczeń, królewicz upewnił się po raz enty, że nie zasługiwały one na szlachetne miano pracowni i że termin graciarnia był tu bardziej adekwatny. Na półkach zalegały retorty, puszki, zwinięte w rulon mapy i rękopisy, zakurzone mechanizmy, części zamienne, słoje, tuby i masa innego rupiecia.

Morwin podreptał dziarsko, lawirując pomiędzy regałami. Przyhamowywał jednak, gdy jakiś obiekt przykuł jego uwagę.

– Wiesz już, czego szukasz? – spytał Leopold, krocząc śladem wynalazcy.

– Owszem – potwierdził gospodarz. – Gdzieś tu wsadziłem oprzyrządowanie do spektromatu.

Zatrzymał się w końcu przed piramidą zbudowaną z różnorakich prostopadłościanów. Z niejakim trudem wyszarpnął z niej neseser obity cielęca skórą.

– O, jest tutaj. A teraz jeśli pozwolisz, zajmę się jego zawartością.

Morwin usiadł na zydelku i uniósł wieko.

– Aparat ów miałem zamiar zmontować w wolnej chwili – wyjaśnił. – Mam już zgromadzonych większość akcesoriów. Niestety, czas wypełnia mi praca lub odpoczynek, więc naprawdę nie mam kiedy.

– A do czego spektromat będzie służyć?

– Do diagnozowania. Dzięki niemu ocenię stan fizyczny i psychiczny pacjenta przez pomiar spektrum, czyli pola energetycznego.

Wnętrze walizki podzielone było na kilkadziesiąt podłużnych przegródek. W każdej znajdował się jedno akcesorium. Wynalazca wyciągał je po kolei i analizował instrukcje, nadziubdziane drobnym maczkiem na doczepionych do szkieł etykietach. Elementy optyczne wydawały się kawałkami pospolitego szkła, choć zdarzały się też wielofasetowe kryształy, kaboszony i inne zeszlifowane na podobieństwo dysku szlachetne kamienie.

– Nie, nie to – pomrukiwał z cicha Morwin. – Ten się nie przyda, ten zmatowiały, ten na nic – burczał pod nosem z narastającym zniechęceniem. – Tu cię mam, bratku – obwieścił wreszcie na tyle głośno i entuzjastycznie, że królewicz wyciągnął ciekawsko szyję nad jego ramieniem.

Między kciukiem a palcem środkowym Jonatan trzymał monokl w misternie inkrustowanej, mosiężnej oprawce. Oglądał go z każdej strony, drapiąc się jednocześnie po podbródku.

– Już prawie wiem, co z tobą zrobimy, maleńki – wymamrotał. – Loteria? Bingo? E, fałszywy trop. Może poker? Bakarat? Nie, karciane gry też odpadają. W takim razie kości? Albo… albo… – powtórzył w tonacji wznoszącej i z nutą niejakiej ekscytacji. – No przecież ruletka! Jak mogłem o niej zapomnieć.

Spodziewając się wyjaśnień, Leopold zawisł nad konceptorem jak gradowa chmura. Ten jednakowoż nie zwracał jednak uwagi na pryncypała. Znudziło się w końcu królewiczowi bezowocne oczekiwanie, wobec czego zaczął się rozglądać po otoczeniu. Jego uwagę zwróciła lakowana skrzyneczka, kryjąca się skromnie między okazałą hubą i porzuconym gniazdem szerszeni. Królewicz otworzył ją i wyjął połyskujący różowo kamień.

– Co to jest?

Jonatan podniósł głowę i zmrużył oczy.

– To? A, kamień filozoficzny. Zamienia rtęć w złoto.

– W złoto, powiadasz – rozmarzył się Leopold. – To by nas urządzało.

– Co masz na myśli, królewiczu?

– No, żebyśmy go użyli. W końcu rtęć jest tańsza od złota. Jej transformacja zapewni nam godziwą wartość dodaną, mierzalną w grosiwie, którego tak mi brakuje.

– Rtęć jest śmiertelnie trująca, zwłaszcza jej opary – zauważył konceptor. – A nie da się jej przekształcić bez podgrzania. Nie wiem, jak dla ciebie, ale dla mnie zdrowie droższe pieniędzy.

– No, chyba że tak – odpowiedział następca tronu z zawodem i odłożył na półkę skrzyneczkę wraz z zawartością.

Tymczasem konceptor powkładał wszystkie przybory na miejsce, zamknął neseser, wziął go pod pachę i w miarę uprzejmym gestem wyprosił królewicza z pracowni. Sam podążył za nim drobnym kroczkiem. Gdy byli już na zewnątrz, poprowadził gościa z powrotem w cień lipy.

– Może się wreszcie dowiem, jak zamierzasz mi pomóc – ponaglił Leopold.

– Za chwilę wszystko wytłumaczę, nadziejo królestwa – obiecał Jonatan, przyszpilony świdrującym spojrzeniem pryncypała. – Muszę tylko zebrać myśli. Usiądźmy i się napijmy.

Gdy już usiedli i się napili, Morwin podrapał się po nosie, skubnął podbródek kilka razy, wywrócił oczami, aż w końcu przemówił.

– Otóż jak już mówiłem, mam tu przyrządy, mierzące spektrum człowieka, które jest kompilacją różnych parametrów, między innymi temperatury ciała, elektrycznej aktywności mózgu, ciśnienia krwi i pozostałych. Dzięki analizie tego pola można się wiele dowiedzieć o dyspozycjach tudzież niedyspozycjach badanego indywiduum. Weź na przykład niniejsze szkiełko, spójrz na mnie i powiedz, co widzisz.

Morwin podał królewiczowi zawieszoną na sznurku lupę. Leopold spojrzał na wskroś i odnotował, że ciało nadwornego wynalazcy otoczone jest delikatną, mleczną poświatą. Tylko w okolicach dolnej części brzucha przybrała ona czerwonawe odcienie.

– Miałeś ostatnio kłopoty z kiszkami – domyślił się królewicz.

– Tak jest. Ledwo przedwczoraj się wygrzebałem się z grypy jelitówki.

– Czyli co? Będziemy zarabiać jako obwoźni uzdrowiciele? – zaniepokoił się Leopold.

– Ależ skąd. To, co ci do tej pory powiedziałem, było zaledwie wstępem. Otóż moje przyrządy interpretują nie tylko stan ciała, ale też ducha. Mam w zestawie detektory entuzjazmu, natchnienia czy wyrzutów sumienia. A najważniejsza wśród nich jest soczewka, będąca wykrywaczem farta.

– Czego?

– Noo, uśmiechu losu, szczęśliwego przypadku, pozytywnej aberracji rachunku prawdopodobieństwa, łaski Bożej. Jak zwał, tak zwał.

To rzekłszy, Jonatan jeszcze raz sprezentował monokl, nad którym już wcześniej medytował był przez długie minuty.

– Dzięki temu bibelotowi namierzymy ludzi, którym sprzyja fortuna. I to w momencie, gdy pupilkowie opatrzności będą szczególnie dopieszczani.

– O, doprawdy?

– Właśnie tak. Wyzwanie polega na tym, by te chwile wychwycić i wykorzystać. Niewiele jest miejsc, gdzie istnieje taka możliwość. Na pewno jest to kasyno, a mianowicie sala do gry w ruletkę.

– Hmm, mógłbyś rozwinąć zagadnienie?

– Otóż gracz, któremu się szczęści, otoczony jest aureolą. Ma ona kolor płomienia miedzianej monety, zanurzonej uprzednio w kwasie octowym, a umieszczonej nad palnikiem. Czyli z grubsza zielony.

– A jak skłonimy gracza, żeby się podzielił wygraną.

– Nie będziemy nikogo skłaniać – żachnął się Morwin. – Nie ma takiej konieczności. Zwróć uwagę, łaskawco, na pewien niuans. Grając w blackjacka z krupierem, nie dostaniemy kart równie dobrych, co farciarz obok, a nawet wręcz przeciwnie. Co innego, jeśli wybierzemy ruletkę. Kto nam zabroni obstawiać te same liczby, co inni?

– Niby racja – chrząknął Leopold. – Kasyna w Lwimpolu są jednak dość obskurne, a lokalni hazardziści mają skłonność do skrajności. Grają o grosze, a potem się pojedynkują.

– Dlatego pojedziemy do Krakogrodu.

***

Nazajutrz, czyli w sobotę rano, przyjaciele spotkali się u wrót powozowni, by obstalować środek transportu. Leopold wybrał ociekającą złotem karetę, napomykając o równie reprezentacyjnej eskorcie. Morwin zaoponował gwałtownie. Ze swojej strony stanowczo zalecił intymność, poufność i dyskrecję.

Leopold niby ustąpił, ale wciąż miał anse.

– Jeśli nasza operacja się uda, będziemy mieli przy sobie sporo gotówki, której trzeba będzie pilnować. Eskorta przyda się na pewno.

– Ależ jesteś staroświecki, drogi następco. Teraz przecież robi się przelewy. Zwrócimy się do banku. Włożymy pieniądze w oddziale kragrodzkim, a potem – zabierając odpowiedni dokument – udamy się po wypłatę do filii w Lwimpolu, gdzie zwykle rezydujesz.

Zbity z pantałyku Leopold ustąpił także w tej kwestii. Przyjaciele wybrali w końcu klasyczny, dwuosobowy roadster z pokaźnym kufrem z tyłu. Wehikuł lekki, a jednocześnie elegancki, pozwalający pasażerowi pełnić funkcję woźnicy bez ujmy na honorze i uszczerbku dla majestatu. W dodatku do uciągnięcia przez jedno zwierzę. Również ze względu na piękną pogodę tak przewiewny powóz wydawał się jak znalazł. Last but not least, przewidziano w nim poręczne schowki, gdzie można było ukryć pistolety i inne samopały.

Posługacze zapakowali do kufra bagaż i sakwę z obrokiem, a stajenny zaprzągł konia, czyli wykastrowanego, srokatego perszerona. Gdy wszystko było gotowe, kompani zasiedli na zadaszonej kanapie, obitej safianem. Jonatan chwycił lejce i cmoknął soczyście.

Planowali rozłożyć trasę na dwa dni, zatrzymując się na popas w Twierdzy Przemyślidów. Na drodze roiło się od podróżnych, więc dość często Leopold zmuszony był pozdrowić jakąś osobistość lub odpowiedzieć na pozdrowienie. Czasem nawet kmiecie czapkowali mu uniżenie, o ile udało im się rozpoznać oblicze przedstawiciela dynastii, częściowo ukryte za fularem.

Nie minęła i godzina, gdy Leopold zainteresował się leżącą u jego stóp walizeczką, zawierającą optyczne utensylia. Otworzył ją, wybrał na chybił trafił filigranowy lorgnon i spojrzał przezeń na wałacha. Zobaczył aurę monochromatyczną, bladą i rozedrganą.

– To na nic – oznajmił Morwin. – Szkła nie są skalibrowane do oglądania zwierząt. Nic sensownego nie wywnioskujesz z takich obserwacji.

Niezrażony Leopold postanowił przyglądać się innym użytkownikom drogi, zmieniając przyrząd co jakiś czas. Akurat napatoczyła się kawalkada dżentelmenów, podążających na festyn hippiczny w Lwimpolu. Królewicz wypatrzył także liczne damy. Niektóre z nich wedle nowej mody siedziały okrakiem, co obserwator przyjął z dyzgustem.

– Kasztelanka Łękicka ma migrenę – wydedukował Leopold, manipulując niebieskim szkłem przy prawym oku. – Słyszałem, że masaż zadka ruchem końskich mięśni wybitnie łagodzi tę dolegliwość. Jest i doktór Milczur – dorzucił chwilę potem. – Musiał być u spowiedzi, skoro czuje niezwykłą lekkość bytu. O, cóż za niespodzianka, starostowa Dudulska jest w stanie błogosławionym. Ciekawe czy mąż jest ojcem. Za to Gierałt z Rewii ma niski poziom mocy. A ten tam jeździec w oddali jest na pewno szpiegiem, bo wlecze za sobą brunatną poświatę. Patrz no ty się, jeszcze jeden tajny agent. I jakiś złoczyńca zaraz za nim.

Koło południa podróżni zatrzymali się na piknik i sjestę na obrzeżu świetlistej polany. Pojedli, zdrzemnęli się, aż w końcu, trzasnąwszy rozprostowywanymi członkami, ruszyli w drogę.

Im bardziej słońce zbliżało się do linii horyzontu, tym więcej podejrzanych typów pojawiało się na gościńcu. Ponurzy jeźdźcy posyłali podróżnym mroczne spojrzenia, a czasem wręcz wstrzymywali wierzchowce, jakby zastanawiając się, czy warto ryzykować napad. Wtedy Jonatan wyciągał dwururkę i jakby od niechcenia klepał nią o kolano.

Tymczasem najosobliwszego zakapiora mieli dopiero spotkać. Okazał się nim piechur, którego kontur stopniowo wynurzał się zza wierzchołka wzgórza. Mimo że srokacz wlókł się, jakby wciąż nie czuł stajni, podróżni z wolna doganiali tajemniczą postać. Pieszy odziany był w czarny, zwieńczony kapturem płaszcz, o przydługich rękawach. W prawym ręku trzymał kosę. Dziwne – pomyślał królewicz. Sianokosy już się skończyły, a na żniwa za wcześnie. Zwracając uwagę na wąskie ramiona i płynno-posuwisty krok, Leopold doszedł do wniosku, że kosiarz niekoniecznie jest mężczyzną. By rozświetlić tę enigmę, sięgnął po lunetę, która z dużą dokładnością interpretowała cechy płciowe. Tymczasem przyrząd nie dał najsłabszego nawet odczytu.

Królewicz podzielił się spostrzeżeniami z sąsiadem.

– Może delikwent ma pełen zestaw – zasugerował Morwin. – Czyli cycki, kuciapkę i żenidło. Zdarzają się takie przypadki, a wtedy całe instrumentarium wariuje.

Mijając niedookreślonego osobnika, ujrzeli pod kapturem plamę doskonałej czerni.

– Oj nieciekawie robi się na świecie – zawyrokował królewicz. – Dobrze że nocleg blisko.

***

Mimo złowróżbnych znaków do Grodu Kraka podróżni dotarli bez perturbacji. Zakwaterowali się w najtańszych pokojach kompleksu Casino Grand Superior, przebrali w stroje wieczorowe i jeszcze tego samego wieczora przekroczyli podwoje salonu ruletki.

Było tłoczno i gwarno. Roiło się od kupców, oficerów, dyplomatów oraz arystokratów wszelkiej maści i proweniencji.

Partnerzy ustalili, że Jonatan wskaże dobrze rokującego gracza, a Leopold będzie imitować jego obstawienia, zajmując miejsce obok. Konceptor ocenił, że selekcja będzie dość trudna, bo prawie całe towarzystwo prezentowało wyraźne emanacje. Nic dziwnego, byli to w końcu ludzie w czepku urodzeni, zamożni albo wręcz bogaci. A pieniądze wbrew ludowym mądrościom idą ze szczęściem w parze nader często.

Spacerując niespiesznie, wynalazca dokonał gruntownej inspekcji i wskazał na matronę, która z powodu tuszy i nieregulaminowej kreacji zajmowała co najmniej dwie miejscówki przy stole.

– Baronowa Jutta von Hesse – objaśnił Leopold. – Przedstawiono nas sobie, gdy byłem w Wiennie. Złośliwa sekutnica.

– Radzę się koło niej zakręcić. Wytwarza zielone otoki nad ciemieniem, co znaczy, że przez najbliższy kwadrans będzie zgarniać pulę.

– Ruszam zatem – zdecydował Leopold i podążył ku przeznaczeniu.

Baronowa bez pudła zidentyfikowała nowego uczestnika zabawy.

– O, jak się ma królewicz Leopold i jego kieszonkowe królestwo? – zagadnęła, witając współgracza.

Leopold wydukał niewyraźne przywitanie. Po prawdzie to dał się zaskoczyć zdaniem wypowiedzianym w jego ojczystym języku. A chwilę potem ucieszył na myśl, że nie będzie musiał składać pokracznych fraz ze strzępów niemczyzny.

– Ha, zdziwiony, że znam wasz gallicyjski dialekt? Otóż moja piastunka pochodziła z Gallicji. Guwernantka zresztą też. A w ogóle to nianie, mamki i opiekunki to u was najlepszy towar eksportowy. Dzięki nim wasz język zyskał rozprzestrzenienie niewspółmierne do znaczenia kraju.

Leopold odparł, że ku utrapieniu miejscowych absztyfikantów, młode dziewoje są masowo eksportowane za granicę jako przyszłe towarzyszki życia. Przykładem służył zresztą miłościwie panujący Tymon. Tenże umiejętnie powydawał za mąż siostry i córki, dzięki czemu utworzył sojusze i wpływowe koterie na sąsiednich dworach.

I wokół takich to życiowych lub politycznych tematów rozwinęła się rozmowa. Co się tyczy samej gry, baronowa regularnie obstawiała nieparzyste, królewicz konsekwentnie szedł za jej przykładem, a krupier raz za razem podsuwał obojgu kupki żetonów dalekosiężnym pogrzebaczem. W pewnym momencie Jonatan delikatnie trącił pryncypała w ramię.

– Uwaga, jej czas się kończy – ostrzegł szeptem. – Musimy zmienić azymut.

Leopold postanowił ciągnąć pogawędkę, natomiast zrezygnował z małpowania sąsiadki. Tymczasem korpulentna Jutta z niezadowoleniem obserwowała schyłek swej dobrej passy i fukała co chwila na krupiera, dając wyraz irytacji. Czując narastające napięcie, królewicz pożegnał się grzecznie i zgarnąwszy trzy stosiki żetonów udał się wraz z konceptorem w powolny slalom między stołami do ruletki. Tu i ówdzie obstawili, wygrali i szli dalej, odprowadzani spojrzeniami pełnymi podziwu lub zawiści.

Leopold miał nadzieję kontynuować dotychczasową taktykę, ale konceptor wymigał się od dalszej współpracy.

– W twoje ręce powierzam. – rzekł i wyjął monokl z wnęki ocznej, podając go kooperantowi. – Wiesz już jak przyrząd działa, nie jestem ci więcej potrzebny. Wypatruj bywalców, którzy mają zielono wokół głowy. Im intensywniejszy odcień, tym trafniejsze będą ich typy. Pamiętaj, by unikać impulsywnych graczy. Oni zawsze dorzucają sztony w ostatnim momencie. Jeśli zrobisz to samo, wyda się to podejrzane i nieeleganckie. Nie zwracaj na siebie zbytniej uwagi. Ja tymczasem pójdę coś przetrącić, bo mnie zasysa w żołądku. Wrócę za trzy kwadranse. No, może trzynaście.

I zniknął, zanim królewicz zdążył go powstrzymać.

Leopold zastosował się do wskazówek przyjaciela, z rewelacyjnym skutkiem zresztą. Pobudzony adrenaliną, nie czując głodu ni zmęczenia, zgarniał łupy gdziekolwiek się pojawił i radował się narastającym ciężarem w kieszeniach.

Koło trzeciej nad ranem zaczęło się przerzedzać. Na sali pozostali zatwardziali hazardziści tudzież hulacy, zataczający się i bełkocący od nasączenia alkoholem.

W pewnym momencie Leopolda zaczepił kniaź Drongula z Besarabii, gadatliwy dryblas, promujący za granicą wina z własnych winnic. Mocno już wstawiony, szarpnął królewicza za rękaw.

– Podejdź pan, sprzedam waści najnowszy transylwański dowcip. Jak się zabawia wampir sodomita? Wsadza sobie w dupę osinowy kołek, hehehe…

Kniaź huknął śmiechem, setnie ubawiony, ale pacnąwszy zagadniętego w kark, nie dał mu szansy na podobną reakcję. Cios był wyrazem jowialnej natury gawędziarza, niestety efekt był taki, że Leopoldowi wypadł z oczodołu magiczny monokl. Zdążył trącić krawędź krzesła, potoczył się po parkiecie i klapnął z cichym stuknięciem. Królewicz natychmiast podniósł zgubę – okazało się, że szkło uległo nadkruszeniu. Przyłożył je do oka i, rozglądając się, ze zgrozą skonstatował zanik walorów użytkowych.  

– O, najmocniej przepraszam! – wypalił Drongula. – Ileś pan dał za ten odpustowy artefakt? Zresztą nieważne.

Kniaź sięgnął do kieszeni i wyjął z niej garść żetonów zmieszanych z bilonem, pestkami dyni i zatyczkami do uszu. Chwycił rękę zrozpaczonego Leopolda i wcisnął zawartość w jego rozwartą dłoń.

– To powinno zrekompensować z nawiązką – zapewnił, odwrócił się na pięcie i pomachał ręką jakiemuś znajomkowi, którego wypatrzył był w kącie sali. Oddalił się śpiesznie od pokrzywdzonego, tracąc dlań jakiekolwiek zainteresowanie.

Wtedy dopiero pojawił się Morwin; zaspany, potargany i nieświeży.

– O-ho, przeczuwam komplikacje – stęknął, widząc minę partnera.

– Patrz, co mi zrobił ten brutal – poskarżył się królewicz, wskazując głową zwalistą sylwetkę besarabskiego winiarza. Jednocześnie rozwarł pięść, w której dzierżył monokl oszpecony siatką pęknięć. – Nie masz czasem kopii zapasowej?

– Nie mam – odparł Morwin lapidarnie. – Zresztą czas zakończyć imprezę, bo jeszcze wpadniesz w szpony hazardu.

Królewicz potrzebował dobrej minuty, by otrząsnąć się z szoku. Zrobił kilka głębokich wdechów, po czym wskazał na zegar ścienny.

– Jest poniedziałek, ósma rano. Mój plan jest taki: wykąpiemy się, przebierzemy i pójdziemy do banku. Następnie zjemy śniadanie, a potem się zobaczy. Zbiórka na dole o dziewiątej.

– Przyklepane – zgodził się Morwin.

 

***

 

O umówionej godzinie przyjaciele spotkali się w głównym lobby hotelu Grand Superior.

Poszli najpierw do kasy głównej kasyna, gdzie miła pańcia przeliczyła żetony, pogratulowała imponującej wygranej i wydała plik banknotów. Były nominowane w markach, emitowanych przez bank Brunhilda Semper.

Leopold przyjrzał im się podejrzliwie.

– Papierowa waluta jest w obiegu już ze dwa wieki, a ja wciąż nie mam do niej zaufania. Ciekawe ile to warte w przeliczeniu na talary.

– Przelicznik jest wydrukowany drobnym szlaczkiem na dole. – zauważył Jonatan.

– A, faktycznie, tu jest napisane : w zamian za niniejszy banknot Brunhilda Semper wypłaci jedną uncję złota. Skoro banknot opiewa na dziesięć marek, to znaczy…

– …że jedna marka to jedna dziesiąta uncji, czyli jeden talar. Jasne i proste.

– Dobra, chodźmy zatem. O ile pamiętam, mają siedzibę dosłownie po drugiej stronie ulicy.

W minutę potem stanęli przed granitową kolumnadą, ocieniającą wejście do monumentalnej budowli. Na tympanonie dominował symbol banku: w środku profil świętej Brunhildy, patronki instytucji, pod spodem napis wyciosany kanciastym, gotyckim krojem, a na górze dwa gołąbki, stykające się dzióbkami, które miały zapewne zneutralizować skojarzenia z teutońską butą.

– No proszę – zadumał się Morwin. – Jeszcze ćwierć wieku temu siermiężna samopomoc chłopska, a teraz filar potężnego konsorcjum. Kmieć potęgą jest i basta.

– Wejdźmy wreszcie – zniecierpliwił się Leopold.

W przestronnej hali nie było klientów, za to kręciło się kilku uzbrojonych strażników. Za marmurowym kontuarem czuwał pracownik ubrany w kamizelkę i czarną muchę. Z dumą eksponował plakietkę z wygrawerowanym imieniem Oberkasjer Frank.

Interesanci przywitali się, przedstawili sprawę i wyłożyli gotówkę na kontuar. Upchali w portfelach szczodre kieszonkowe, a pozostałe banknoty przeliczyli i posegregowali. Było tego równo trzy tysiące marek.

– Jeśli obowiązuje parytet, to dostaniemy trzy tysiące talarów – zagadał Leopold do urzędnika.

– Tak jest – przytaknął młody człowiek. – Z tym zastrzeżeniem, że uiszczą panowie dwadzieścia marek prowizji. Potrącić na miejscu?

– A potrąć se – zezwolił Leopold łaskawie.

Oberkasjer ponownie przeliczył pieniądze, schował ją do sejfu i wziął się za wypisywanie czeku, co potrwało dobre pięć minut.

– Gotowe – oświadczył, wręczając papierek.

Królewicz zabrał czek i obejrzał go pod światło. Wyglądał bardzo profesjonalnie. Coś mu się jednak w nim nie spodobało.

– Nie zapytałeś mnie o imię – zaniepokoił się następca gallicyjskiego tronu. – Ani tym bardziej imienia nie wpisałeś.

– Nie, bo to jest czek na okaziciela. Z całym szacunkiem dla szanownych reflektantów, personalia nie są konieczne.

– Zaraz, zaraz – drążył królewicz. – Jeśli napadną mnie chuligani, jeśli obrabują mnie na tyle sprawnie, że nie zdążę czeku podrzeć i połknąć, to będą mogli sobie pojechać do dowolnej filii waszego banku i pieniądze wypłacić, tak?

– Noo, teoretycznie tak – przyznał niechętnie Frank.

– Zamienił stryjek siekierkę na kijek – skwitował królewicz aforystycznie. – A czasy mamy niespokojne. Słyszałem o łotrach tak rozwydrzonych, że nawet niewiastom każą się rozbierać do naga w poszukiwaniu kosztowności. Myślałem, że to wiesz i weźmiesz pod uwagę.

Urzędnik zamyślił się.

– Wobec tego zaproponuję inne rozwiązanie. Zechce reflektant zwrócić czek, wypisać na blankiecie swe dane jako depozytariusza i poczekać. Odpowiedni dokument przygotujemy w biurze na zapleczu.

Zgodnie z poleceniem, Leopold starannie wyszczególnił swe imiona, funkcje i tytuły. Zaintrygowany oberkasjer chwycił formularz, przyjrzał mu się, unosząc brwi, obrócił się na pięcie i zniknął za przepierzeniem. Po piętnastu minutach pojawił się znowu. Wydawał się nawet bardziej oficjalny niż kwadrans wcześniej. Sztywnym ruchem położył na blacie metalową rurkę na łańcuszku, a obok kartkę papieru, zapisaną odręcznym pismem.

– Yhym. To jest certyfikat depozytowy, który wasza dostojność zechce przedstawić w lwipolskiej placówce naszego banku, gdzie otrzyma natychmiast ekwiwalent w wybranej kruszcowej monecie. Papier należy przechowywać w załączonym etui, a na miejscu dać do rozpieczętowania uprawnionemu rachmistrzowi.

Leopold przyjrzał się listowi.

Przepis babuni na ciasto drożdżowe – przeczytał na głos nagłówek dokumentu. – To żart zapewne.

– Ależ broń Boże – zaprotestował kasjer Frank. – Standardowe środki ostrożności. Podanie przepisu kulinarnego służy dezinformacji. To na wypadek, gdyby certyfikat dostał się w niepowołane ręce. Właściwą treść umieściliśmy na odwrocie. Użyliśmy niewidzialnego atramentu sympatycznego na bazie soku z cebuli. Podgrzewając papier, szyfrant wywabi ukrytą instrukcję oraz znak wodny. Wypłaci pieniądze tylko Leopoldowi z Kołłodziejów Pierwszemu, czyli waszej dostojności. Do rąk własnych.

– Ach tak – bąknął Leopold, pod wrażeniem przemyślności germańskich bankierów.

– Czy wasza dostojność jest ukontentowany takim rozwiązaniem?

– W ostateczności mnie to zadawala – przyznał Leopold powściągliwie.

Frank wsunął certyfikat do tulejki, zapieczętował i podał klientowi.

– I zakończywszy tą budującą puentą, chodźmy wreszcie coś zjeść – zaproponował Morwin.

Leopold wsunął głowę w pętlę łańcuszka i schował tulejkę pod połę surduta. Poruszył ramionami i poczuł, że krawędź etui nieprzyjemnie uwiera go w mostek. Postanowił więc, że chwilowo wsadzi je do zewnętrznej kieszeni. Zaplanował, że nazajutrz nałoży jedynie luźną koszulę, pod którą wsunie tubkę z certyfikatem.

Na ulicy kompanów powitał hałas i zamieszanie. Stali się świadkami osobliwego widowiska: Kilku wyrostków w ministranckich komżach biegło ulicą, prześlizgując się między zdumionymi przechodniami. Gonił ich zdyszany pleban. Wtem jeden z chłopaków odwrócił się tyłem ku prześladowcy, potknął się wpadł na Leopolda, niemal go przewracając.

– Stój nicponiu, stój, wracaj natychmiast! – zakrzyknął duchowny. – Chłopak ani myślał posłuchać. Gdy tylko odzyskał równowagę, pognał przed siebie jak struś pędziwiatr.

Leopold był całym zdarzeniem bardziej rozbawiony niż zirytowany. Obciągnął surdut i dystyngowanym krokiem wrócił wraz z towarzyszem do hotelu.

W sali restauracyjnej zjawiło się już sporo rezydentów. Dyżurny superwizor rozlokowywał ich według rangi, rezerwacji lub liczby osób w grupie. Przyjaciele dostali przydział w przytulnej alkowie z widokiem na różany ogród. Ledwo zdążyli zamówić jajka na bekonie, gdy wypatrzyła ich baronowa von Hesse i bezceremonialnie się do nich przysiadła.

– Jak się dziś miewa galicyjski sukcesor i jego wierny sługa – zagaiła rzeczowa Jutta.

Na zaczepkę mężczyźni odpowiedzieli zdawkowo. Zwłaszcza Morwin miał powód do oschłości. Obcesową hierarchizacją baronowa ostatecznie zraziła go do siebie. Bo wprawdzie konceptor zwracał się czasem do pryncypała słowami pełnymi respektu, ale nie z powodu stosunku podrzędności. Zazwyczaj chciał się w ten sposób podlizać lub ukryć przewinę.

– Ja łaknę towarzystwa – ciągnęła baronowa – a mój mąż wciąż śpi. To znaczy spał, dopóki rwetes na ulicy go nie zbudził.

Na takie dictum Leopold nieco się ożywił i opowiedział korpulentnej damie o incydencie, jaki go spotkał przy wyjściu z banku.

– Podobne cyrki wyprawiali u nas, w Saksonii – skomentowała Jutta. – Tylko że herszt przebierał się za Żyda.

– Jaki znów herszt? – zainteresował się Leopold.

– No przecież to kieszonkowcy. Złodziejaszki – przebierańcy. Przemieszczają się między bogatymi miastami, robią harmider. W sztucznym tłoku czują się jak ryba w wodzie, bo mogą niepostrzeżenie opróżnić kieszenie bogatych gamoni. Potem czmychają, rozpierzchają się i szukaj wiatru w polu.

Zaledwie saksońska arystokratka zakończyła wyjaśnienia, Leopold zerwał się na równe nogi. Najpierw obmacał kieszenie z zewnątrz, potem od środka, a na koniec z rosnącym niepokojem spenetrował pozostałe zakamarki ubioru, wykładając ich zawartość na stół. Znalazł co prawda portfel z banknotami, ale rurka z sekretnym pismem przepadła.

– Szlag by to trafił! – zaklął nieprzystojnie. – Zostałem okradziony. To ten śmierdzący gnojek, co… mniejsza o to. Konceptorze, idziemy.

– Ale jajecznica …– zaprotestował nieśmiało Jonatan.

– Potem! – uciął Leopold.

Morwin z ociąganiem oderwał się od wygodnego krzesła, dopił ostatni łyk kawy i podążył za pryncypałem wprost na ulicę. Przetruchtał dobre sto jardów, zanim uświadomił sobie, że nie wie, dokąd zmierza.

– Dokąd tak pędzimy na złamanie karku, nadziejo Galicji? – zawołał zdyszany.

– Jak to gdzie. Na policję.

– Ależ to jest niecelowe – oświadczył Morwin i zatrzymał się. – Nic nie zyskamy, a stracimy czas. Poza tym pomimo sprytu i bezczelności łobuzy nie są tak bystre, by ocenić znaczenie skradzionego fanta. Pogadajmy lepiej z tym… no, obermajstrem Frankiem, niech nam wystawi duplikat.

Leopold zwolnił tempo, aż w końcu się zatrzymał

– Może masz rację – przyznał królewicz wielkodusznie. Najpierw do banku, potem na policję.

Oberkasjer Frank nie był specjalnie zdziwiony ponowną wizytą trudnych petentów. Wysłuchał uważnie ich relacji, zafrasował się i poszedł skonsultować się z przełożonym. Wrócił w asyście brodatego jegomościa, wyposażony w wytyczne i arcypoważny wyraz twarzy.

– Nie ma obaw, że ktokolwiek zrobi użytek ze skradzionego certyfikatu – uspokoił kasjer na wstępie. – Choćby dlatego, że bo po otwarciu etui papier rozsypie się w strzępy w ciągu trzech godzin. Niestety, powtórne wystawienie tego samego dokumentu dla podjęcia depozytu jest sprzeczne z regulaminem. Możemy natomiast zaproponować środek ekstraordynaryjny.

– O! – podchwycił królewicz.

– Stosowany bardzo rzadko i tylko w ramach misji specjalnych. Zapewniający maksymalne bezpieczeństwo przy minimum ryzyka. Ściśle tajny przez poufny.

– Masz na myśli… ?

– Mam na myśli tatuaż.

– Tatuaż? – zdziwił się królewicz. – Dobrze słyszałem, prawda?

– Tak jest. Oczywiście wykonany specjalnym, bezbarwnym tuszem, więc niewidzialny dla postronnego podglądacza. Będzie przedstawiał logo firmy i zakodowaną informację dotyczącą depozytu. Zostanie odczytany w lwipolskiej filii banku, przez przeszkolonego szyfranta.

– A na jakiej części ciała ma być wykonany?

– Hmm. Oddam raczej głos specjaliście, doktorowi Zmorkowi.

– Najlepiej na pośladku – odezwał się brodaty jegomość, podczas gdy Frank usunął się dyskretnie za jego ramię.

– Na pośladku? – upewnił się Leopold.

– Tak – potwierdził Zmorek. – Pośladki są zwykle nieowłosione, bardziej od innych członków chronione przed światłem i mniej podatne na dekonspirację. Wszystko to ma znaczenie.

Doktor położył na kontuarze płaski pojemnik, który po otwarciu ukazał zestaw metalowych instrumentów. Jeden z nich miał na końcu przytwierdzoną igłę.

– Oto moje narzędzia. Zabieg jest bezbolesny, wykonamy go na miejscu, w specjalnie przystosowanej kabinie. Jedynym ryzykiem jest reakcja uczuleniowa na wywabiacz. Mogą się pojawić różowe plamki, ale znikną potraktowane roztworem wapnia. Podsumowując – po kilku godzinach od odczytania tatuaż sczeźnie bezpowrotnie.

– Jak wasza dostojność widzi, dokument ów można utracić tylko wraz z życiem – podkreślił Frank z ukrytą przyganą. – W wyniku wyjątkowego pecha lub niefrasobliwości, którym to okolicznościom nasz bank nie może zapobiec.

Leopold ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Jak długo będziesz mnie pan dziergał, doktorze?

– Pół godziny – odparł Zmorek.

– W przyszłości będziemy posyłać wiadomości telegrafem – dodał Frank tonem cokolwiek marzycielskim. – Niestety, technologia ta wciąż raczkuje. A poza tym, królestwo Gallicji podchodzi z olbrzymią rezerwą do nowinek technicznych, więc szczerze wątpię, by zostało okablowane w najbliższych dziesięcioleciach.

Tymczasem Morwin, uleciawszy gdzieś myślami, uśmiechnął się z głupia frant, chrząknął i zatarł ręce.

– To ty tu zostań, drogi królewiczu, poddaj się zabiegowi, a ja w te trzy czy cztery kwadranse dokończę śniadanie.

I zniknął za drzwiami, zanim pryncypał zdążył zareagować.

 

***

W Lwimpolu kompani pojawili się we wtorek wieczorem. Już w środę Leopold stawił się w filii banku Brunhilda Semper i wezwał szyfranta. Następnie poszedł z nim na zaplecze, spuścił gatki i pokazał tatuaż, który został bezproblemowo odcyfrowany, a następnie zdezynfekowany. Leopold zainkasował gotówkę, którą bez zbędnej zwłoki powierzył buchalterom ministra Bęckiego, ku ich nieskrywanej uldze i wdzięczności zresztą.

Jedyną przykrością wynikłą z niekonwencjonalnych procedur okazało się silne uczulenie na wywabiacz. Intensywną purpurą uwydatnił on teoretycznie tajną informację. Na szczęście kolor blakł szybko i w ciągu paru godzin przesunął się ku odcieniom różu.

Z tych wszystkich perypetii królewicz zdał sprawę wynalazcy, odwiedziwszy go wczesnym popołudniem. Nie zasiedział się tym razem, bo wzywały go obowiązki protokolarne.

I tak to wreszcie Morwin mógł porządnie wypocząć. Do zmierzchu popijał poncz pod lipą, a potem skorzystał z przywileju wstępu do ogrodu następcy tronu. Wybrał się na przechadzkę ścieżką wiodącą wśród azalii i rododendronów. Nagle dobiegło go stłumione echo podniesionych głosów, dobiegających zza szeroko otwartych okien pawilonu letniego. Morwin był wścibski z natury, więc i tym razem nie oparł się pokusie, by zidentyfikować źródło hałasu. Podszedł do budynku chyłkiem i przestawił uszy na tryb nasłuchu.

– Ach ty dziwkarzu, rozpustniku, łotrze…

Konceptor zbliżył się jeszcze bardziej, dzięki czemu dostrzegł rozmyte cienie, pląsające żwawo po ścianach pomieszczenia. Ostry, kobiecy głos wciąż obsypywał inwektywami wirtualnego winowajcę. Morwin rozpoznał skrzypiący falset Roksany, szanownej małżonki Leopolda. Podsunął się jeszcze bardziej i skrył za pniem przerośniętej magnolii.

– …przywozisz rozkoszny, różowiutki tatuażyk na słodziachnej pupci. Naprawdę myślałeś, że nie zauważę? Co to za wywłoka, ta Brunhilda?!

Nie wiadomo, czy w odpowiedzi Leopold wyjawił małżonce pochodzenie śladów w miejscu, gdzie plecy tracą swą szlachetna nazwę. Jeśli nawet tak było, to jego głos został zagłuszony serią krzyków i jęków.

– …a co, może nie zrobiłeś tego dla jakiejś kragrodzkiej zdziry? Czyja to gęba? A te dwa słodkie gołąbki, to co? A semper? Zapomniałeś dodać fidelis, zawsze wierny kochasiu!

Roksana uderzyła w szloch tak przejmujący, że zdołałby poruszyć kamień. Leopold wciąż nie podnosił głosu, więc konceptor nie był pewien jego reakcji.

– Jaki znów bank!? – darła się Roksana. – Czy ty sam siebie słyszysz? To nie jest bzdura nawet, to jest żenada! Że-na-da! Kiedyś pisałeś dla mnie poematy, teraz nawet skłamać porządnie ci się nie chce! Łaaaa…

Nagle okrągły obiekt wyleciał przez okno i rąbnął w pień drzewa, za którym ukrył się podsłuchiwacz. Zapewne było jakieś porcelanowe naczynie, bo rozprysło się na dziesiątki odłamków. Morwin ledwo zdołał odchylić ciekawską łepetynę – gdyby nie refleks, oberwałby niezawodnie. W każdym razie rozwój sytuacji wystraszył konceptora, wobec czego wycofał się on pośpiesznie ze strefy zagrożenia.

Wahał się przez chwilę, co dalej robić, aż w końcu, zwabiony rytmicznym kumkaniem, podążył ku sadzawce. Krzyki w oddali stopniowo milkły, a pierwsze skrzypce przejęły świerszcze, cykając uspokajająco.

Należy też zaznaczyć, że wieczór był ciepły i pełen aromatów.

 

Koniec

Komentarze

Kolejny odcinek przeczytałam z przyjemnością, jednak druga część podobała mi się najbardziej. Tym razem tekst wydaje mi się trochę przegadany, znużył mnie na etapie podróży i potem w banku. Doceniam igraszki z nazwiskami, w paru momentach się uśmiechnęłam.

Już o pół do dziewiątej ułożył się na hamaku i zagapił w białe obłoki

Już o wpół do dziewiątej

obkurzone mechanizmy

zakurzone?

– To? A, ka­mień fi­lo­zo­ficz­ny. Za­mie­nia rtęć złoto.

Zabrakło: w.

 

Choć­by dla­te­go, że bo po otwar­ciu etui pa­pier roz­sy­pie się w strzę­py w ciągu trzech go­dzin. 

Nadprogramowe: bo.

 

Znów ciekawy pomysł. Niestety odnoszę wrażenie, że potencjał został zmarnowany. O ile początek zaintrygował, tak im dalej w las, tym… nudniej. Niby Autor sili się ciągle na jakiś dowcip, ale z marnym skutkiem.

Za to napisane naprawdę porządnie. Lektury nie żałuję, ale lekkie rozczarowanie jest.

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Niestety muszę zgodzić się z Nazgulem. Taaaaaaki potencjał i tak zmarnowany ;(

Lubię tego Twojego księcia i jego Konceptora, więc – tak w sumie bez bólu – ale poprzednie były lepsze. Tu mi się zdarzyło przeskoczyć kilka zdań, a poprzednio chłonęłam każde z przyjemnością.

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Dzięki Wam  już wiem, co zrobiłem nie tak. Generalnie – za dużo nawsadzałem wątków, zamiast czepić się jednego. Pocieszenie jest takie , że już wpadłem na to , jak powinienem był sprawę rozegrać, ale mleko się raczej wylało.

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Spóźnione, ale szczere:

 

A mnie się bardzo podobało. Może to dlatego, że nie staram się na siłę doszukiwać błędów (jest kilka technicznych potknięć), ani “skaz” w fabule. Czytam i cieszę się treści każdym słowem. Nic tu nie jest nudne, czy przegadane. To jest świetna, wciągająca opowieść, napisana w przezajebisty, jak dla mnie, sposób; lekko, zabawnie, bardzo umiejętnie, stylistyka jest tak nienachalna, że prawie nie widoczna w tekście, a jednocześnie bardzo wyraźna w treści, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie męczy przy tym, bo – w przeciwieństwie do tekstów takiego Sapkowskiego – nie jest wszechobcna i zbyt przytłaczająca, i nie czyni tekstu niezrozumiałym.

No i Twój styl. Trafia do mnie bezbłędnie, czyniąc lektury kwintesencją przyjemności. Żal tylko, że nie jest tych przygód więcej i nie są na papierze. Rozważ Waść, czy nie naprawić tego błędu.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

dzięki, Cieniu Burzy – Akurat pomysłów mi nie brakuje. Tylko nie starcza samodyscypliny, by je wstukać w klawiaturę :)

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Mnie też się podobało. Sympatyczny tekst, może nie tak ożywczo fajny jak pierwszy, ale również niczego sobie. Sposób na wygrywanie w kasynie genialny. :-)

Ale wątku z kosiarzem chyba w końcu nie wykorzystałeś. Myślałam, że coś się komuś stanie.

jeśli obrabuję mnie na tyle sprawnie

Literówka.

Babska logika rządzi!

Przeczytałam z wielką przyjemnością.

Bardzo udany duet wymyśliłeś jakiś czas temu i mam nadzieję, że Wycieczka po złote runo, choć minęło już trochę czasu od jej opublikowania, nie jest ostatnią pozycją z tego cyklu. ;-)

 

W każ­dej znaj­do­wał się jedno ak­ce­so­rium. – Literówka.

 

Ten jed­na­ko­woż nie zwra­cał jed­nak uwagi na pryn­cy­pa­ła. – Dwa grzybki w barszczyku.

 

prze­bra­li w stro­je wie­czo­ro­we i jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ra… – Czy to celowe powtórzenie.

W twoje ręce po­wie­rzam. – rzekł i wyjął mo­nokl… – Raczej: – Tobie powierzam… Lub: W twoje ręce oddaję…

Powierzamy coś komuś, nie w coś. Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

– A, fak­tycz­nie, tu jest na­pi­sa­ne : w za­mian– Zbędna spacja przed dwukropkiem.

 

Le­opold wsu­nął głowę w pętlę łań­cusz­ka i scho­wał tu­lej­kę pod połę sur­du­ta. – Podejrzewam, że tak schowana tulejka obijałaby królewiczowi kolana i utrudniała chodzenie. ;-)

Pewnie miało być: …i scho­wał tu­lej­kę w zanadrze/ za pazuchę sur­du­ta.

Za SJP: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»

 

Kilku wy­rost­ków w mi­ni­stranc­kich kom­żach bie­gło ulicą, prze­śli­zgu­jąc się mię­dzy zdu­mio­ny­mi prze­chod­nia­mi. Gonił ich zdy­sza­ny ple­ban. Wtem jeden z chło­pa­ków od­wró­cił się tyłem ku prze­śla­dow­cy… – Wydaje mi się, że uciekający ministranci cały czas byli odwróceni plecami do goniącego ich plebana.

 

– Ale ja­jecz­ni­ca …– za­pro­te­sto­wał nie­śmia­ło Jo­na­tan. – Zbędna spacja przed wielokropkiem, brak spacji po wielokropku.

 

– Masz na myśli… ? – Zbędna spacja przed pytajnikiem.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka