- Opowiadanie: akant - Wpadki i przypadki smokoludka Szałławiłły

Wpadki i przypadki smokoludka Szałławiłły

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

PsychoFish

Oceny

Wpadki i przypadki smokoludka Szałławiłły

WPADKI I PRZYPADKI SMOKOLUDKA SZAŁŁAWIŁŁY

Za Górami Cynamonowymi, Radosną Doliną, w Słowikowym Lesie żył sobie smokoludek Szałławiłła, herbu Hałłaburda. Szałławiłła mieszkał w przytulnej Jamce na Południowym Pagórku. To właśnie od Szałławiłłów rozpoczyna się historia szlachetnego i zacnego, acz wielce psotnego rodu Smokoludków.

Smokoludków pewnie w ogóle by nie było, gdyby nie Matylda, wróżka, która zamiast kapelusza, głowę zdobi łąką umajoną, a jako różdżki używa Czterolistnej Fujarki. Któregoś dnia wyczarowywała Krainę Pięknych Bajek. Już miała wypowiedzieć ostatnie zaklęcie. Patrzy i aż się różdżką w czoło plasnęła.  

– Ale ze mnie gapa!  Bajka bez smoka? To być nie może! –  tupnęła atłasowym bucikiem – Smok, musi być, bez dwóch zdań.

Spojrzała, a w Koszyku Czarów prześwieca dno, z Fujarki ledwie sączy się melodyjka.

– Tylko, z czego ja go wyczaruję – zmartwiła się – Może przynajmniej na krasnoludkowego smoka wystarczy.

Zamieszała w Koszyku, z rzęs strzepnęła parę ostatnich skierek, dmuchnęła w Fujarkę. Smok się wyczarował, tyle, że nawet jak na krasnoludkowego smoka wyszedł taki więcej kieszonkowy.  

– Na większego nie starczyło – usprawiedliwiała się Matylda – Zresztą, czy każdy smok musi być wielki jak dwie góry?

Szałławiłła, bo tak Matylda nazwała smoka, skórę miał koloru soczystej zieleni, upstrzonej srebrnymi łuskami. Ogon zwieńczały mu perły, rubiny, ametysty i szafiry. Kiedy Szałławiłła w słońcu kręcił młynka ogonem, stubarwna tęcza nad nim się rozpościerała. Mimo mikrego wzrostu, byłby z Szałławiłły smok jak malowanie, gdyby nie głowa. Matylda musiała być już zmęczona wyczarowywaniem Krainy Bajek, lub też jak to się jej czasami zdarzało w roztargnieniu pomyliła zaklęcia, bo Szałławiłła posiadał nie smoczą, lecz łosiową głowę, z nieodłącznym łosiom, wyrazem filozoficznej poczciwości i zadumy.  Oczy Szałławiłła miał również łosiowe – koliste, wilgotne, okolone długimi, jedwabistymi rzęsami. Kiedy tylko Szałławiłła coś spsocił-shałłaburdził – a to przytrafiało się mu nader często – mrugał nimi przepraszająco-prosząco i już się nie dało na niego gniewać. Na głowie Szałławiłła nosił słomkowy kapelutek z zatkniętym piórem rajskiego ptaka. Wychodząc z domu zawiązywał pod szyją wielką muchę w kolorowe grochy, wdziewał przykrótkie śliwkowe spodnie, spod których wystawały amarantowe skarpety. Ubioru Szałławiłły dopełniała kamizelka koloru starego złota z kieszonką, w której trzymał cebulasty zegarek. Wydzwaniane przez zegarek, co kwadrans kuranty, przypominały Szałławille, że już jest głodny, więc należałoby coś przekąsić. Szałławiłla bojąc się, że zegarek może się popsuć, albo spóźniać, pomiędzy jednym, a drugim kwadransem, co rusz sięgał do kieszonki. Na kopercie zegarka wygrawerowane były splecione cztery „Ł”. Szałławiłła był niesłychanie dumny i przywiązany do swojego podwójnego „ŁŁ”. Gdy tylko ktoś za mało starannie, bez akcentowania „ŁŁ” wymawiał jego nazwisko, zaraz się naburmuszał:

– Przez „ŁŁ”, przez dwa „Ł” proszę!

Znajomi Szałławiłły, dla uniknięcia takich napomnień, wołali nań Ciasteczkowy, lub Owsiany. A to z tej racji, że Szałławiłła był smakoszem owsianych ciasteczek. Zanim jednakże, stał się Ciasteczkowym nosił przydomek Orzechowy. Nie było, bowiem większego nad Szałławiłłę orzechowego łasucha. A już na pewno, jeżeli chodzi o orzechy z Wysp Orzechowych z Kolorowego Morza. Gdyby to tylko było możliwe żywiłby się wyłącznie tymi orzechami. Przez to nieposkromione orzechowe łakomstwo Szałławiłła popadł w straszne tarapaty.  

W oczekiwaniu na kolejny transport orzechów Szałławiłła przesiadywał na skale, niecierpliwie wypatrując statku. Kiedy go tylko zoczył na horyzoncie, ile sił pędził do portu. Nie czekając aż okręt zacumuje, wskakiwał na pokład i rzucał się na orzechy. Nie przestawał ich pożerać, dopóki ostatni orzech nie zniknął w jego przepastnym brzuchu. Orzechy z Wysp oprócz tego, że są najsmaczniejsze ze wszystkich, mają jeszcze jedną cechę – skorupkę twardszą od kamienia. Nawet Żelazny Wilk z Ciemnego Lasu musi się mocno nazgrzytać zębiskami nim skruszy skorupę.

– To już wolę obiadki u Babci i Czerwonego Kapturka. Na deser zawsze podają jagodowe babeczki. Mówię ci Smokusiu, pychota, nad pychotami – oblizywał się Wilk – A ty nic tylko orzechy i orzechy. Pamiętaj, że jesteś z Krainy Pięknych Bajek, a nie Bajki o Dziadku do Orzechów. Uważaj, bo się doigrasz.

Szałławiłła przestrogi Wilka puszczał mimo uszu. Dalej zachłannie, bez opamiętania obżerał się orzechami. Wrzucał do swojego łosiowego pyska po kilka naraz. Chrup, chrup, trzask, trzask zębami! Aż iskry leciały z pyska.

I stało się jak Wilk przepowiedział.

Pewnego razu Szałławiłła wepchał do pyska pełną garść orzechów.  Trzask, prask, chrup i…po zębie.  

– Co tam jeden ząb. Mam ich jeszcze cały rząd – zrymowało się Szałławille.

Za chwilę trzasnął drugi ząb. Jednak Szałławiłła za bardzo lubił orzechy, aby martwić się jednym czy drugim zębem. Trzeci również nie pohamował jego orzechowego łakomstwa. I tak Szałławille chrupał ząb po zębie. Ale z orzechów nie zrezygnował.  W końcu zostały mu tylko trzy zęby – dwa na dole i jeden na górze.

– Co ja teraz biedny pocznę? – dopiero teraz zmartwił się Szałławiłła – Tak kocham pogryzać orzechy. Nic, tylko przyjdzie przymierać mi głodem.

Włócząc się po dolinie smutny, z burczącymi i pustym już brzuchem, zaszedł na pole orzeszków ziemnych Świstaka

– To nie orzechy z Wysp, ale dobre i takie – Szałławiłła oblizywał się łakomie – I skorupkę mają kruchutką. W sam raz na moje przetrzebione uzębienie…Wiem, nie wolno podjadać z czyjegoś pola…Ale jak zjem jednego, dwa…no może trzy, Świstak nie zbiednieje.

Szałławiłła wydłubał z ziemi orzeszka, otrzepał, rozgniótł skorupkę, wyłuskał ziarnko i położył na języku. Błogość spłynęła mu prosto do żołądka, stamtąd do serca i głowy. Zjadł drugiego. Potem czwartego, piątego… dwudziestego i dalej już bez opamiętania buszował po polu. Rozorywał ziemię ogonem i pazurami, rwał krzaki jeden po drugim, aż grudy fruwały w powietrzu. Pole było małe – w sam raz na świstakową miarę – zeszło czasu mało wiele i nie ocalał choćby najmniejszy krzaczek. Kiedy nadbiegł Świstak, zobaczył już tylko do cna spustoszone pole.

– I z czego ja teraz zrobię zimowe zapasy? – załamał łapki Świstak – W stodole mam jedynie worek prosa. Ale nie wiem czy dam radę wymłócić go przed zimą.

– Narobiłem, co nieco szkód, pomogę przy młocce. Nic się bardziej do młócenia nie daje jak smoczy ogon – wykrzyknął Szałławiłła.

Nie czekając na Świstaka, popędził do stodoły. Truchtający powolutku Świstak słyszał łomot jakby w stodole młockę robił nie jeden niewielki smokoludek, ale harcowała cała wataha smoków. Szałławiłła tłukł ogonem z takim zapałem, że w drzazgi rozwalił pół ściany. Kiedy Świstak w końcu doczłapał do stodoły, zaniemówił ze zgrozy. W powietrzu fruwały plewy, ziarno, strzępy słomy. Część ziarna i słomy wbite było w klepisko, wyglądające jakby przeorał je buldożer.

– Widzisz i po młocce. Zostało ci tylko zebrać ziarno – wykrzyknął Szałławiłła. Widząc zrozpaczoną minę Świstaka szybko dodał – Trochę przy tej okazji nahałłaburdziłem. Ale chyba z naprawą ściany sobie poradzisz. Ja już sobie pójdę. Straszny tu kurz, a ja mam alergię. Poza tym mój zegarek dzwoni na drugie podśniadanko.

Szałławiłła dystyngowanie, szarmancko zamiótł ogonem i piórkiem kapelutka, obrócił się na pięcie i tyle go Świstak widział.

Szałławiłła przechodząc koło domku Pani Borsukowej, zobaczył przez uchylone okno, że ta szykuje na zimę nową puchową pierzynkę. Całe lato Pani Borsukowa mozolnie zbierała ptasie pióra, cierpliwie wyskubywała najdelikatniejszy puch. Teraz postawiła na stole kosz z puchem i właśnie miała napełniać nim powłoczkę. Z natury ciekawski i wścibski Szałławiłła, postanowił podpatrzeć jak się robi pierzynę.  Wetknął głowę przez okno. W tym momencie w nosie załaskotał go zawieruszony pyłek ze świstakowej stodoły. Szałławiłła potężnie kichnął i pierze rozfrunęło się po kuchni. Jedno piórko osiadło na szałławiłłowym nosie. Smok bojąc się ponownie kichnąć i narobić jeszcze większych szkód, wstrzymał oddech. Powietrze gromadziło się w nim, nadymało go jak balon. Z zielonego stał się purpurowy, potem granatowy. W końcu nie zdzierżył i fuknął potężnie. I jeszcze drugi i trzeci raz. Żadne tornado nie narobiłoby większych szkód. Z pieca pospadały garnki, odpadły drzwiczki kredensu, z hukiem zatrzasnęły drzwi, sadze wystrzeliły z komina. Borsukowa stała na środku kuchni oblepiona białym puchem, upudrowana sadzami.

– Ty łapserdaku! Niech ja cię dorwę – ryknęła groźniej niż setka furii.

Szałławiłła wystraszył się nie na żarty.

– Ja już sobie lepiej pójdę. Bardzo spieszę się na obiad – mruknął. Widząc, że Borsukowa sięga po miotłę, pośpieszne wziął nogi za pas.

Kiszki ostro mu już grały marsza, gdy przechodził koło piekarni. Akurat Misio Piekarczyk skończywszy przygotowywać ciasto na bułeczki wylizywał misę z resztek miodu i kręconych żółtek. W powietrzu unosił się zapach powideł śliwkowych, maku, wanilii i cynamonu. Szałławiłła poczuł się głodny, że już bardziej głodnym być nie można.

Od wizyty na Świstakowym polu upłynęło już ponad pół godziny – przypomniawszy sobie świstakowe orzeszki, zrobił żałosną minę, a w brzuchu zagrała mu jeszcze większa orkiestra.  

Misio Piekarczyk mozolił się z rozpalaniem podmokłego drewna. Dmuchał, chuchał, a ognia skrzesać nie mógł.

– Misiu, ja zrobię to raz dwa. Nikt lepiej nie roznieca ognia niż my smoki.

Misio Piekarczyk chciał coś powiedzieć, ale Szałławiłła stanowczym gestem odsunął go na bok. Smok nabrał powietrza, chuchnął, dmuchnął ile sił w płucach. Błysnęło, strzelił ogień, zaskwierczało. Piekarnię zasnuł dym, rozszedł się swąd spalenizny. Kiedy dym opadł Piekarczyk zobaczył, że z jego ciasteczek i drożdżówek zostały jedynie czarne węgle. Z roznieconej przez smoka pożogi nie ocalała również półka z upieczonymi wczoraj piernikowymi serduszkami z orzechowym nadzieniem.

– Pierniczki były na twoje jutrzejsze urodziny. Co teraz podasz gościom? – mruczał zły Misio.

Szaławiła zrobił zakłopotaną minę, poprawił muszkę pod szyją i machając bursztynową laseczką, czym prędzej przezornie się oddalił.

– Chęci miałem dobre. Widocznie to jeden z tych dni, kiedy, za co bym się nie wziął, to shałłaburdzę, że gorzej już nie można. Najrozsądniej będzie, jeżeli szybko powrócę do Jamki.

Ale i tam nie danę mu było zaznać spokoju.  Już z daleka zobaczył, że Jamka dosłownie drży w posadach, jakby za chwilę miała się rozpaść lub unieść w powietrze. Z wnętrza dochodził niewyobrażalny harmider.

– A taka to była spokojna Jamka…dopóki nie wprowadził się Leon.

Szałławiłła dzielił Jamkę z jamnikiem Maciejem i kotką Kasią Kasią. Zwierzaki najczęściej wylegiwały się w przed kominkiem, dotykając się nosami. Choć to pies i kot, zgodnie jadły z jednej miski. Taki błogostan trwałby do dziś, gdyby nie to, że w pewien słotny dzień Szałławiłła znalazł zmokniętego, ze zwichniętym skrzydłem, ledwo dychającego gwarka. Zabrał biedaka do Jamki i troskliwie się nim zaopiekował. Leon – bo tak kazał wołać na siebie gwarek – szybko odzyskał zdrowie, a przede wszystkim wigor. Pełno go było w całej Jamce, we wszystko wtykał dziób. A do tego gadał, gadał i gadał, od świtu do nocy, od nocy do rana. Nawet śpiąc coś mamrotał pod dziobem. Leon był wyjątkowo dokuczliwego charakteru. Czekał aż Maciej i Kasia Kasia przysną przed kominkiem. Podlatywał wówczas do jamnika i wprost do jego ucha wydawał najgłośniejsze, najmiałlkiwsze miau–miau-miau, a nad głową Kasi Kasi robił jazgotliwe hau hau hau. Jamnik niczym rażony gromem zrywał się, wyprężał na swoich przykrótkich odnóżkach, ogonek skręcał w spiralkę, wydawał ostrzegawczy warkot. Kasia Kasia wystrzeliwała w górę, z postawioną na jeża sierścią, syczała niczym kobra, drapała podłogę ostrymi jak igły pazurkami. Jeszcze chwila, jamnik i kotka skoczą na siebie, skłębią w walce. Z żyrandola rozlegał się triumfalny chichot Leona. Maciej i Kasia Kasia, w momencie pogodzeni zaczynali szczekać i miauczeć na gwarka. Kasia Kasia skacząc z szafy próbowała dosięgnąć ptaka na żyrandolu. Maciej szczekaniem usiłując jej w tym pomóc, biegał, a raczej turlał się, po Jamce, zarzucając przydługim tułowiem, trącając stołki, kwietniki. Kasia Kasia przy każdym nieudanym skoku coś strącała. Leon zaś fruwając z kąta w kąt, szyderczo naśmiewał się ze swoich prześladowców

Takie dantejskie sceny rozgrywały się ilekroć tylko Szałławiłła opuszczał Jamkę.

Ale jak mówi przysłowie drażnił gwarek razy kilka…

Za którymś razem Maciejowi i Kasi Kasi, udało się zapędzić Leona w kąt i miał on nikłe szanse, aby tym razem bez szwanku wyjść z opresji. Kasia Kasia niczym wystrzelona z procy skoczyła w górę. Leon jakimś cudem jeszcze zdołał wyrwać się z kocich pazurów. Stracił jedynie parę piór z ogona. Kasia Kasia z rozpędu strąciła torbę mąki, która spadała wprost na Macieja. Tym razem Leon nie zachichotał się, bo z zakamarka, w którym się schronił, ucieczki nie było. Maciej otrząsając się z mąki, triumfalnym szczęknięciem obwieścił zwycięstwo nad ptasim przecherą. Kasia Kasia frunęła w stronę Leona z rozcapierzonymi pazurami. Już go miała pochwycić…

W tym momencie do Jamki wrócił ze swojego przehałaburdzonego spaceru Szałławiłła. Wchodząc, szeroko otworzył drzwi. Leon skorzystał z tak szczęśliwie uchylonej pułapki. Desperackim machnięciem skrzydeł rzucił się przez drzwi i wrzaskliwie kracząc wyfrunął na zewnątrz. Kasia Kasia, która zamiast gwarka w łapy chwyciła powietrze, na ułamek sekundy zawisła pod sufitem, a potem spadała wprost na Szałławiłłę.

– Leć i nie wracaj, dopóki nie zmądrzejesz – krzyknął za Leonem Szałławiłła. Do Kasi Kasi zaś burknął:

– Racz uwolnić mnie od swoich pazurków. Nie życzę sobie więcej takich harców w Jamce.

Szałławiłła widząc zdemolowaną Jamkę zirytował się jeszcze mocniej. A miał ku temu jak najsłuszniejsze powody. Nic nie było na swoim miejscu. Na zepchniętym pod ścianę stołem stał Maciej, strzepując mąkę z sierści, wzniecając białe kłęby.

– Róbcie tak dalej , a kupię sobie akwarium z welonkami – widząc, że kotka łakomie się oblizuje, szybko dodał – ale wcześniej śladem Leona wyprowadzicie się.

Kasia Kasia coś tam zamruczawszy, zakręciła focha ogonem i obrażona pomaszerowała na dywanik przed kominkiem. Maciej jako to on, z miną „a co ja tu jestem winny?”, podreptał za kotką, leniwie wyciągnął się na całą swoją długość, ziewnął, zwinął w rogala i głośno zachrapał.

W tym momencie w drzwiach pojawiła się Wróżka Matylda

– Dzień dobry drogi jubilacie – powiedziała

Szałławiłła minę miał jeszcze bardziej zaskoczoną, niż kiedy Kasia Kasia lądowała na jego nosie.

– Urodziny, jutro urodziny zapominasiu! – szczebiotała Wróżka, ciekawie rozglądając się po Jamce pogrążonej w totalnym rozgardiaszu.

– Misio Piekarz o nich mi przypomniał. Ale, nie wyobrażasz, jaki miałem straszny dzień. Z tego wszystkiego o urodzinach zapomniałem. Przepraszam, ale nawet nie mam, czym cię ugościć. Samemu mi z głodu skwierczy w brzuchu. Widzisz, co tu zastałem.

– Z życzeniami przyszłam dzisiaj, bo jutro z pierwszym brzaskiem odlatuję za Kolorowe Morze szukać słoneczniejszych krain. Nastaje, bowiem czas Wróżki Smętnej Pani, o włosach malowanych jesiennymi pluchami, siwym szronem. Jej powiew zniszczyłby mój piękny kapelusz.  Dlatego już dzisiaj, w prezencie przyjmij ode mnie starą kucharską księgę. Jestem pewna, że znajdziesz tam przepis na przysmaki na jutrzejsze przyjęcie. Tym bardziej, więc żałuję, że nie będę obecna – powiedziała Magda wręczając smokowi oprawny w atłas foliał ze złoconym tytułem „Potrawy czarowne i zwykłe na okazje różne”.

– To nie jest zwykła kucharska książka. Niezbędne jest jeszcze zwierciadło z polerowanego srebra. Bez niego jest bezużyteczna. Dlaczego? Taka zagadeczka, której rozwiązanie zaostrzy ci apetyt. Myślę, że jako mądry smok łatwo się z nią uporasz. Masz jeszcze ode mnie puzderko z przyprawami i wonnościami. Bierz z niego z rozwagą i po szczypcie, a nigdy nie opustoszeje.

Mówiąc to podała smokowi inkrustowane pudełeczko

– Teraz żegnam. Spotkamy się wiosną – dygnęła, zagrała trzy nutki na Fujarce. Błysnęło, sypnęło gwiezdnym pyłem i Wróżka Matylda rozpłynęła się w powietrzu. O tym, że przed chwilą jeszcze tu była świadczył unoszący się po Jamce zapach maków, rumianków, chabrów.

Szałławiłłę kosztowało sporo czasu i trudu, nim uporządkował Jamkę. W końcu mógł zasiąść w bujanym fotelu przed kominkiem. Brzuch ze zdwojonym burczeniem przypomniał mu jak bardzo jest głodny.

– Od świstakowych fistaszków nic nie miałem w pysku. Może księga Wróżki wyczaruje coś smacznego i pożywnego.

Przewrócił parę kart…i przykre rozczarowanie. Księga była pusta – nie było w niej ani jednego przepisu, ba literki.

– W zamieszaniu przy przygotowaniach do odlotu, Magdzie musiały pomylić się książki – Szałławiłła ze wszystkich stron oglądnął księgę, sprawdził, czy aby nie są sklejone strony.

– Księga piękna, czerpany papier. Podobno niektóre smoki jadają papier. Ale papier stanowczo nie jest w moim guście. Nawet, jeżeli jestem głodny jak sto smoków.

Zawiedziony Szałławiłła rzucił książkę tak, że otwarta upadła blisko stosu polan, na kominku.

W brzuch burczało mu coraz głośniej. Szałławiłła przymknął oczy i zaczął wyobrażać sobie, że siedzi pod palmą na Orzechowej Wyspie, popija kokosowe mleczko. Już, już go morzył sen, kiedy spod przymrużonych powiek, spojrzał na prezent Wróżki.

Aż podskoczył.

Na karcie dojrzał parę liter. Wyłaniały się kolejne.

– To taka zagadka! Litery pojawiają się pod wpływem ciepła – krzyknął uradowany Szałławiłła – Tylko ostrożnie, aby papier nie zajął się ogniem.

Nie upłynął kwadrans i inkunabuł zapełnił się pismem. Ale na Szałławiłłę czekała kolejna przeszkoda

Niby kształty liter znane, ale jakieś odmienne, pochylone w inną stronę niż normalnie biegnie pismo…poodwracane. Aby je odczytać Szałławiłła musiał przechylać i skręcać głowę.

– Ależ tak! – Szałławiłła trzasnął się łapą w czoło – Kubuś Puchatek jest większego rozumka. Ja mam go wielkości makowego ziarenka. Gdzie jest zwierciadełko? Gdzież go mogłem położyć?

Kilka minut nerwowych przeszukiwań Jamki. Wreszcie jest – leżało na stole. Szaławiła przykłada zwierciadełko do kartki. Widziane w lustrzanym odbiciu pismo było dziecinnie łatwe do czytania.

– Zaraz znajdziemy prościuchny przepis na coś smakowitego. Tylko, po co te wszystkie komplikacje, zagadki? Ja bez nich i tak mam zaostrzony apetyt – marudził Szałławiłła przewracając karta za kartą aż natrafił na „Czekoladowe owsiane ciasteczka:

Weź paczkę górskich płatków owsianych zalej gorącym mlekiem. Dodaj do smaku cukru. Dolej kropli parę olejku o zapachu, który lubisz (np. migdałowy, arakowy)  Dosyp łyżek parę kakao i czekolady pokruszonej, Miodu lipowego, albo wielokwiatowego nie żałuj. Kiedy płatki dobrze zmiękną dokładnie wymieszaj składniki. Ale nie za mocno – ot tyle, żeby uformowane ciasteczka nie rozpadały się (ewentualnie można dodać jedno jajko) Ciasteczka ułóż na blasze.  Włóż do dobrze nagrzanego piekarnika Po kwadransie wyjmij. Nie pożeraj natychmiast, odczekaj aż ostygną.  Smacznego!

– Owsianych płatków, miodu, mleka w Jamce nie brakuje.  Kasia Kasia, co rano musi mieć słodką owsiankę. Przy niej i Maciej, choć prycha mlekiem, też pojada owsiankę. Reszta składników…?

– Od czego mam puzderko Matyldy? Receptura nic nie wspomina o orzechach. Ale kto mi zabroni dosypać garść mielonych orzeszków? Do dzieła panie smokoludku. Do urodzinowego przyjęcia czasu mało – Szałławiłła zatarł ręce, zakasał rękawy. Z emocji jeszcze bardziej pozieleniał.

Całą noc w Jamce wrzała ciasteczkowa praca. Świtało już, kiedy Szałławiłła wyjął z pieca ostatnią blaszkę ciasteczek. Jamkę wypełniał błogi zapach. Nawet Maciej, niegustujący w słodkościach, łakomie się oblizywał. Kasia Kasia łasiła się koło nóg Szałławiłły, zerkając w kierunku stołu i przemyśliwując jak się dobrać do ciasteczek.

– Goście mogą przychodzić choćby zaraz  – Szałławiłłę rozpierała duma – Mam nadzieję moi mali przyjaciele, że nim zapuka pierwszy gość, sami zdążymy pokosztować delicji. Siadajmy do stołu. Niech ten urwipołeć Leon – chyba obraził się na dłużej – żałuje, że go w tej chwili nie ma – rzekł Szałławiłła kładąc na trzy talerzyki kakaowe owsiaki.

Faktycznie, ciasteczka były pychowate. Szałławiłła kilka razy dokładał sobie owsianych delicji. W końcu stanowczo oznajmił:

– Dość! Reszta dla gości.

Kasia Kasia żałośnie miauknęła i przejedzona ciasteczkami, ociężale pomaszerowała wylegiwać się przed kominkiem. Maciej podyrdał jej śladem.

Szałławiłła założył odświętną srebrną kamizelkę, beżowy surdut, tabaczkowe spodnie

Niecierpliwie wypatrywał gości, zerkając przez okno.

– Ciekawy, kto przyjdzie pierwszy? Pewnie Misio Piekarczyk z pierniczkami.

Minęło południe, a Misio się nie pojawił. Ani nikt inny.

– Na pewno przyjdą po obiedzie – wytłumaczył sobie Szałławiłła.

Kiedy na zegarze wybiła szesnasta i w dalszym ciągu nie było choćby jednego gościa, mocno się zaniepokoił.

– W Dolinie musiało stać się coś bardziej niż ważnego. Tylko, dlaczego ja nic nie wiem? Gdyby był Leon, dawno by wszystko wykrakał. Gdzież on przepadł?

Po tym jak słońce zaszło za wzgórze, smok stracił nadzieję.

– Widocznie nie mam przyjaciół. Fakt ostatnio sporo nahałaburdziłem. Ale żeby zaraz wszyscy się poobrażali? – z tą smutną myślą zasnął w fotelu.

Kiedy obudził się, za oknem było już ranek.

– Nie mam na Polance nawet jednego przyjaciela? Może w świecie znajdę przyjaźń. Wyruszam natychmiast.

Do plecaka wrzucił trochę owsianych ciasteczek, książkę kucharską Matyldę, zapasowe buty, na wypadek gdyby miał wędrować dalej niż na koniec świata.  

– Pilnujecie Jamki – żegnał Kasię Kasię i Macieja – Zostawiam wam zapas owsianych ciasteczek. Gdy wróci Leon nie żałujcie mu ich. Psotnik, ale przecież należy do naszej rodziny

Zarzucił plecak na ramiona

– Na mnie pora

Ruszył wcale nie dziarskim krokiem. Co uszedł parę kroków, to odwracał się i popatrywał w stronę Jamki. Aż wreszcie pagórek całkowicie przesłonił Jamkę.

Szałławiłła szedł lasem, pagórkami, dolinami i znowu lasem. Porę do wędrowania miał piękną. Drzewa, łąki, mieniły się jesiennymi kolorami złota, purpury i bursztynu, pająki plotły nitki babiego lata, na których bujały się migotliwe krople rosy.

Trzeciego dnia tak gęsta mgła spadła na las, że Szałławiłła nie mógł dojrzeć czubków swoich butów. Zdawało się mu, że brodzi w gęstej wacie.  Długo szedł brzegiem rozległej polany. Zmęczony chwilę przysiadł na sągu brzeziny. Odpocząwszy ruszył przed siebie. Polana zdawała się nie mieć końca.

– Odpocznę nieco na tych kłodach.

Owsiane ciasteczko pozwoliło mu odzyskać siły i ruszyć dalej. Przy kolejnym brzezinowym sągu znowu odpoczął. W trawie dostrzegł okruchy owsianego ciasteczka. Pniaki od razu stały mu się znajome.

– W tej mgle chodzę dookoła polany. Jestem tu już po raz trzeci. Muszę coś wymyślić, inaczej będę maszerował wokół własnego ogona tak długo aż zjem ostatnie ciasteczko. Wtedy już nigdy nie wyjdę z tego mgielnego lasu.

 W tej chwili uśmiechnął się do niego Dobry Los. Raźniej powiał wiatr, ostrzej przyświeciło słoneczko i mgła rozpłynęła się. Szałławiłła zobaczył, ze stoi przed niewysoką skałą. Wspiął się na jej szczyt. W południowej stronie dojrzał lśniący w słońcu zamek.

Czym prędzej ruszył w tamtym kierunku.

Pół dnia przedzierał się przez gęsty las, zjadł ostatnie ciasteczko, siły go opuszczały.

– Pewnie pobłądziłem i nigdy nie dotrę do zamku, nie wyjdę z tego strasznego lasu.

Kiedy tak użalał się nad sobą, skręcił z przesieki w, na wpół zarośnięty dukt. Daleko, w prześwicie ukazał się zamek i miasteczko.

Szałławiłła popędził tam na ile tylko pozwalały mu schodzone nogi. Pierwsze, co zrobił, to w miasteczku wstąpił do gospody i zamówił solidną porcję orzechowo-makowego tortu, oraz garniec lipowego miodu. Posilając się nasłuchiwał, o czym pogadują goście przy sąsiednich stołach. Stąd dowiedział się, że na Zamku panuje wielki smutek z powodu Królewny, która straciła apetyt i przestała jeść. Z każdym dniem stawała się chudsza i bledsza. Była już półprzezroczysta, niczym mgielna poświata. Król z obawy, że córka przestanie być widzialna, nakazał obwiesić ją dzwoneczkami. Na cztery strony świata rozesłał heroldów z obwieszczeniem, że kto przywróci Królewnie apetyt, będzie mógł ją pojąć za żonę.

Na Zamek z całego świata zajeżdżali książęta ze swoimi osobistymi kucharzami, lub też sami najwięksi mistrzowie kuchni. Jednak finał ich starań zawsze był taki sam. Królewna ledwo spojrzawszy na wiktuały, nie skosztowawszy ich choćby koniuszkiem języka, odwracała się z niesmakiem, a król wtrącał niedoszłego zięcia, na tydzień do lochu, o czerstwym chlebie i wodzie.

Tego samego dnia, co Szałławiłła na Zamek wybrał się Allufii, bajecznie bogaty nabab z arabskich, czy też indyjskich krain. Jego orszak był takie wielki, że kiedy pierwsze wielbłądy i słonie objuczone smakołykami dla Królewny, wjeżdżały na Zamek, koniec karawany, ciągle jeszcze wił się daleko na horyzoncie

– Czym moje owsiane ciasteczka mogą być gorsze od łakoci egzotycznego cudzoziemca? Zajadała się nimi Kasia Kasia, to nie będą smakować Królewnie? Najwyżej król wrzuci mnie do lochu – powiedział do siebie Szałławiłła, zlizując z talerzyka tortowe okruchy. Akurat heroldowie odtrąbili zaproszenie na następny dzień do Zamku dla tych, którzy znają sposób jak ratować Królewnę.

Szałławiłła uprosił właściciela gospody, aby ten użyczył mu swojej kuchni i produktów potrzebnych do upieczenia ciasteczek Wróżki Matyldy. Gospodarz usłyszawszy, że Szałławiłła zamierza zdobyć rękę królewny owsianymi plackami dostał ataku śmiechu, aż zataczał się od ściany do ściany. Dostawszy jednak dwa rubiny z ogona smoka odstąpił mu kuchnię.

– A piecz sobie, co chcesz. Setnie się ubawię widząc jak wylatujesz z zamku na butach królewskich halabardników.

Następnego dnia przed Królem stanęli Alluffii i Szałławiłła. Nabab porozkładał niezliczoną ilość owoców, słodyczy, których nazwy ledwo dało się wymówić. Komnatę wypełniła feeria, zniewalających zapachów, kolorów, kształtów, smaków.

– Wszystko to dzieło moich kucharzy i cukierników. Nigdzie nie spotkasz bieglejszych w tym kunszcie niż na moim dworze – pysznił się Alluffii

– Spróbuj córuchno delicji – zachęcał Król. Królewna, czy raczej jej cień. obojętnie przesunęła się pomiędzy łakociami. Wróciła na swoje miejsce, nie sięgnąwszy nawet po okruszynę czegokolwiek.  Alluffi widząc, że Królewna wzgardziła jego delikatesami pokraśniał na policzkach, a uszy mu spurpurowiały z powodu dyshonoru. W tej irytacji ani spostrzegł, że na znak króla, pałacowe sługi ciągną go do lochu.

– A ty jakież delicje przygotowałeś dla mej córki, dziwny, zielony przybyszu. Nie wiem smoku czy łosiu? – zwrócił się Król do Szałławiłły.

Smok wyjął z plecaka pudełeczko.

– Owsiane ciasteczka z miodem i kakao – odrzekł.

– Żarty sobie stroisz? Nie ujdzie ci to bezkarnie. Zaraz każę cię wrzucić do najgłębszego lochu – zagrzmiał rozsierdzony król.

– To są ciasteczka owsiane pieczone według receptury Wróżki Matyldy.

– Wróżka Matylda? Pierwsze słyszę – krzyczał władca, mocno już poirytowany bezczelnością zielonego przybysza z dziwną głową – Czy wiesz, jakimi smakami wzgardziła moja córeczka? A ty, chcesz ją skusić owsem, niczym konia? Twoją pychę spotka stosowna, wielce sroga kara.

Szałławiłła, czym prędzej otworzył pudełko i podszedł do Królewny.

– Proszę, się poczęstować Królewno – powiedział podając jej ciasteczko.

Cienista ręka z wahaniem sięgnęła po ciasteczko. Nastała długa chwila niepewności. Przerwał ją głos Królewny:

– Szlachetny smoku, czy mógłbyś mnie poczęstować jeszcze jednym, albo jeszcze lepiej dwoma ciasteczkami.

Król i cały dwór zastygli w zdumieniu.

– Ależ oczywiście!. Jeśli łaska, weź całe pudełko. Niech ci służą na zdrowie.

Królewna pochłaniała ciasteczko za ciasteczkiem

– Chyba byłam bardzo głodna. Jeszcze nigdy nie jadłam takich pysznościowych ciasteczek – świergoliła wesoło. Pierwszy raz od miesięcy zaróżowiły się jej policzki

– Szlachetny młodzieńcze dokonałeś cudu. Nagroda, czyli ręka księżniczki jest twoja – król promieniał radością.

Jeszcze tego wieczora na zamku odbył się bal. Z wielkiej radości Król na prośbę Szaławiły, wypuścił z lochu Alluffiego i zaprosił na bal. Nabab nie okazał jednak za to wdzięczności. Naburmuszony, mierzył Szałławiłłę jadowitym wzrokiem. Tym bardziej, więc wszyscy ucieszyli się, kiedy bez pożegnania odjechał do swoich krain.

Zamek był wygodny, ogromny (w jednej komnacie zmieściłoby się kilka Jamek) i ludny. Co chwilę Szałławiłła z kimś się zderzał, gubił w labiryntach korytarzy. Upłynął tydzień i zatęsknił do swojej przytulnej Jamki. Zaczął opowiadać Królewnie o Polance, Słowikowym Lesie, Cynamonowych Górach i Jamce.

– Tam musi być cudnie – wykrzyknęła Królewna – Moja matka pochodziła z leśnych elfów. Kiedy byłam jeszcze w kołysce, wypełniając wyroki Przepowiedni musiała z innymi elfami i nimfami odejść do Szarego Lasu. Została mi po niej miłość i tęsknota do Lasu. Mury zamku mnie przytłaczają. Jeżeli ojciec pozwoli pojadę z tobą na Polankę.

Usłyszawszy prośbę córki król zasmucił się. Jeszcze nie zdążył nacieszyć się cudownie uzdrowioną i odzyskaną córką, a już miała go opuścić?

– Po wielokroć widziałem blask w twoich oczach, ilekroć z wieży patrzyłaś na Las. Teraz, gdy mówisz o Polance, w twoich głosie słyszę radość. Jedź, niech się raduję twoje serce – oznajmił Król

Podarował im poszóstny powóz. Miejsce woźnicy zajął Szałławiłła, obok zasiadła Królewna. Za ich plecami piętrzyła się niezliczona ilość pakunków, tobołków, kuferków. Szałławiłła ujął lejce i konie ruszyły z kopyta.

Królewna i Szałławiłła pędzili już parę godzin. Dojeżdżali właśnie do rozstaju, kiedy Królewna dostrzegła skulonego pod drzewem ptaka.

– Zabierzmy biedactwo, bo zamarznie – powiedziała.

W tym momencie Szałławiłła w ptaku rozpoznał Leona. Obaj byli ogromnie zaskoczeni tym niespodzianym spotkaniem. Okazało się, że Leon nie jest sam – pod skrzydłem tulił chuchrowatego szczygła.

– Sądziłem, że już dawno powróciłeś do Jamki – rzekł smok

– Nie śmiałem – mówił drżącym głosem gwarek – Było mi wstyd…Przeze mnie nikt nie przyszedł na twoje urodzinowe przyjęcie. Kiedy uciekłem z Jamki, byłem strasznie zły na ciebie, kotkę, jamnika. Fruwając od chatki do chatki, naśladując twój głos mówiłem „odwołuję urodzinowe przyjęcie”. Zbyt było mi wstyd, abym śmiał wrócić do Jamki. Błąkałem się bez celu, aż spotkałem szczygła, uwięzionego w pułapce. Od tej pory razem włóczymy się nikomu niepotrzebni – opowiadał gwarek.

– Było mi przykro, że nikt nie przyszedł na urodziny. Myślałem, że nie mam ani jednego przyjaciela – odrzekł Szałławiłła – Ale już się nie gniewam. Dzięki temu, że wyruszyłem w świat, spotkałem Królewnę. Wędrując w poszukiwaniu przyjaciela, zrozumiałem, że najprawdziwszych przyjaciół mam w Jamce i na Polance. W tym i ciebie.

– Już nigdy nie zaszczekam, ani nie zamiauczę. Będę wam, co rano śpiewał najpiękniejsze arie, głosami najwspanialszych śpiewaków świata.

Tak pogadując dojechali do Polanki. Szałławiłła zatrzymał powóz przed domkiem Borsukowej. Wzięli z królewną dwa duże pakunki i weszli do domku. Borsukowa siedziała przy piecu trzęsąc się z zimna.

– To zaczarowany kubrak i czapka z wełny owiec wypasanych przez elfy w dalekich górach. Nawet w srogi mróz będzie ci w nich ciepło. A to kołderka z ptasiego puchu. Wystarczy, że się nią przykryjesz, a zacznie grzać niczym piec – oznajmiła Królewna.

– A w prezencie ode mnie gorące przeprosiny, za tamten puch – dodał speszony Szałławiłła.

– Już myślałam, że przyjdzie mi uświerknąć tej zimy. Dziękuję wam przyjaciele. Rozwianego puchu, Szałławiłło już ci nie pamiętam. Dobry z ciebie smokoludek – Borsukowa otarła łzę z oka.

– Wkrótce zaprosimy cię na moje spóźnione urodziny – rzekł na pożegnanie Szałławiłła.

Ujechali kawałek i zatrzymali się przed domkiem Świstaka. Szałławiłła zarzucił sobie na plecy na dwa ciężkie worki, a Królewna pomogła mu otworzyć drzwi. Świstak miał zapadnięte policzki, siedział przy stole dumając, czy te parę krup, które jeszcze mu zostały zjeść na obiad, czy zaczekać do jutrzejszego śniadania.

– Witam, witam gości – ukłonił się w pas Świstak– Jeżeli nie pogardzicie tymi paroma krupami, chętnie się z wami podzielę.

– To my zapraszamy ciebie na urodzinowe przyjęcie. Ale wcześniej przyjmij od nas po worku fistaszków i prosa. Będziesz miał, co jeść całą zimę. Przed następną zimą worki same się napełnią – oznajmili Szałławiłła i Królewna

W końcu dotarli do piekarni Misia Piekarczyka. Szałławiłła wyjął z plecaka kucharską księgę Matyldy

– Obiecuję, że już nigdy nie spalę żadnych ciasteczek. A na przeprosiny, przyjmij tą oto kucharską księgę. Z pewnością tobie mistrzu bardziej się przyda niż mnie.

– O, Kuchnia Wróżki Matyldy – wykrzyknął Misio Piekarczyk – Słyszałem o jej istnieniu, ale sądziłem, że to legenda, lub że bezpowrotnie zaginęła. A tu, proszę, proszę…Przepraszam, ale zaraz muszę wziąć się za jej studiowaniem…taki skarb.

I całkowicie pogrążył się w lekturze. Szałławiłła i Królewna nie chcąc mu przeszkadzać wycofali się cichutko na palcach.

Dojeżdżając do Jamki Szaławiła już z daleka zobaczył siedzących w oknie Kasię Kasię i Macieja. Powitalnym okrzykom, uciskom, opowiadaniom, nie było końca przez kolejne dni.

Od powrotu Szałławiłły w Jamce ruch i ścisk panował niczym w przysłowiowym ulu. Stanowczo zrobiło się ciasnawo. Przybyła Królewna. Saczygieł, niby ptaszek niewielki, ale też swojego miejsca potrzebował. Tym bardziej, że obaj z gwarkiem czynili największy rejwach. A tu jeszcze przez posłańca o swoim przyjeździe w gościnę powiadamiał Król.

– Ne wypada, aby Król nocował w karocy. I gdzie urządzić przyjęcie? Goście w Jamce się nie pomieszczą. Na przyjęcie w ogrodzie za zimno – zmartwił się Szałławiłła.

Aż tu wpadają do Jamki gwarek ze szczygłem, nawzajem się przekrzykując:

– Piernikowa Chatka Baby Jagi stoi pusta. Po tym jak Jaś i Małgosia podstępem zapakowali Babę Jagę do pieca, ta wystraszyła się i wyfrunęła przez komin na miotle. Jak opowiadają bracia ptaszkowie jeszcze dotąd nie przestała lecieć. Zaś Jaś i Małgosia, swoim zwyczajem trzymając się za ręce znowu powędrowali w Las.

Jeszcze tego samego dnia odbyła się przeprowadzka, następnego zaś dnia spóźnione urodzinowe przyjęcie Szałławiłły

W roli mistrzów kuchni wystąpili Szałławiłła ze swoimi owsianymi ciasteczkami, oraz Misio Piekarczyk z wiktuałami wyczarowanymi z księgi Wróżki Matyldy. Goście nie mogli się nachwalić wspaniałych smaków. Nawet król, który jak twierdził, jadł wszystkie potrawy świata, oblizywał się z ukontentowaniem.

To przyjęcie jeszcze długo wspominano.

Płynął czas i Piernikowa Chatka stawała się coraz ciaśniejsza – każdej, bowiem wiosny Szałławille i Królewnie przybywało nowe dzieciątko – jak dziewczynka to nimfa, a gdy trafił się chłopczyk to smokoludek.

Ale to już historia, na całkiem inną Bajkę

Koniec

Komentarze

Opowiadanie dodane na konkurs “Dragoneza” nie może być opublikowane anonimowo.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Może mu się pomyliło. A co do samej bajki… Nie znam się na bajkach zupełnie, ale bardzo mi się podobała, pomysł ciekawy i konsekwentny, klimat “bajkowości” wyraźny i niemal namacalny. Parę literówek się wkradło, ale to żaden problem – po prostuj przeczytaj to jeszcze raz uważnie, tekst jest długi i ich wszystkich nie wyłapię. Przyznam, że momentami zaczynała mnie nudzić, lecz biorę poprawkę na to, że z takich form wyrosłem :) Chętnie przeczytałbym ją swoim dzieciom, 5/6. Pozdrawiam!

Najlepiej pisałoby się wczoraj, a i to tylko dlatego, że jutra może nie być.

  1. Jeżeli chodzi o zastrzeżenie “Anonimowości” to uzupełniam opowiadanie-bajkę podpisem “akant“.
  2. Nigdzie w regulaminie nie jest napisane, że nie może być to forma bajki. Warunek był jeden – bohaterem musiał być smok. I jest smok. A, że taki fikuśny i bajkowy. Czy wszystkie opowiadania fantasy muszą być horrorowate, wręcz napompowane różnymi “mądrymi przesłaniami“. Mój pomysł był trochę przewrotny, jakby w kontrze do powyższych “zasad“ fantasy Młodszym czytelnikom też coś się należy. A wiadomo jak mały Jaś zasmakuje w czytaniu, to i jako Jan będzie czytał

Akancie, wejdź w edycję opowiadania i zmień opcję publikacji na nieanonimową, jeżeli chcesz, by tekst brał udział w konursie :-) O to się rozchodzi Berylowi.

 

Eeee… Kto twierdzi, że nie może być bajką?

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Sympatyczna bajeczka, ale trochę zbyt dziecinna. To znaczy, już z takich opowiastek wyrosłam.

Szczygieł nagle zmienił się w szpaka.

Jeśli chodzi o język, chyba zasadniczo wiesz, jak to powinno wyglądać, ale momentami nie dopatrzyłeś: literówki, błędy w zapisie dialogów, czasami brakuje przecinków albo kropek, raz przepadło całe słowo…

Babska logika rządzi!

Zmieniłem opcję na nieanonimową już kilka dni temu.

Dziękuję, za zwrócenie uwagi na literówki i tym podobne błędy. Okazuje się, że można czytać tekst parę raz, a i tak zawsze się coś wkradnie.

W jednym przypadku pogubiłeś drugie “ł” w Szałławille.

Wróżkę przerobiłeś na “zwykłą” Magdę.

Wyrosłem, słowo daję, wyrosłem z takich bajek, ale… ale miło się czytało tę “opozycję wobec typowej smokofantasy”.

Rzeczywiście, to ci bajka najprawdziwsza. I to bardzo udana. Odnoszę wrażenie, że przeczytana dzieciom, sprawdziłaby się świetnie.

Mi trochę ta naiwność zdarzeń przeszkadzała, ale taki gatunek, więc za wadę tego nie poczytuję.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Przezacna bajka. Jak mi trochę berbeć podrośnie, to wypróbuję… Na razie muszą być obrazki.

Sympatyczna, pogodna i ze szczęśliwym zakonczeniem – czegóż chcieć więcej od bajki? ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Prawdziwa baja nad bajami. Cieszę się, że skorzystałam z polecanki Ryby. Bardzo miła lektura na wieczór.

Po poprawkach literówek i przecinków posłałabym na Twoim miejscu do jakiegoś wydawnictwa dla dzieci. A jeszcze jakby Ci ktoś utalentowany ilustracje zrobił…

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Rzeczywiście, sympatyczna bajka. Mnie jednak też miejscami nieco nudziła, pewnie dlatego, żem już za stara. Ale to nie wina bajki, tylko moja.

Nowa Fantastyka