- Opowiadanie: lolowiec65 - Pogoń za smokiem

Pogoń za smokiem

Mam na imię Mateusz. mam 15 lat. Pisze opowiadania i książkę od roku. Chciałem gdzieś udostępniać swoje treści i pomyślałem że wyślę pracę na ten konkurs. Mam nadzieje że się spodoba.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Pogoń za smokiem

Pogoń za smokiem

 

I

Oczywiste jest to że nie ma potężniejszego stworzenia na ziemi jakim jest ziejący ogniem smok – największy wróg rasy ludzkiej, odwieczny przeciwnik i tępiciel. Smoki dzielimy ze względu na ich barwy, zazwyczaj są: zielone, czerwone, czarne i białe, choć to już rzadkość. Wysokość takiej bestii ma koło 8 arszynów na 30 lub 40 długości wraz z ogonem. Zielone gadzie oczy, a w paszczy ma miecze ostre jak elfie sztylety. Na grzbiecie swoim skrzydła ogromne rozłożyste mają, do unoszenia się przestworzach zdatne. Smoki są całe pokryte łuskami a u niektórych można zauważyć kolce na niektórych częściach ciała. Szpony u stóp ma zakrzywione jak kosy, równie ostre jak zębiska. Jeśli ktoś potwora owego zobaczy, radzę mu uciekać jak najdalej i nawet się nie zatrzymywać. Chociaż zdarzały się przypadki zabicia takich bestii. Słabym punktem smoków jest podbrzusze i podgardle, to tam najlepiej ugodzić gada mieczem.

Alfred del Lauxiem „Smoki i inne potwory gadopodobne”

 

Przed nimi była wioska. Spalona wioska. W powietrzu czuć było zapach dymu i ognia. Wiatr szumiał niepewnie, budząc grozę. Po prawej stronie drogi wiodącej przez środek wsi, dopalały się jeszcze konstrukcje spopielonych chat. Zwęglone drzewa – przypominające pochodnie –  były już pozbawione liści, żarzyły się jeszcze na wietrze. Co jakiś czas odrywała się czarna gałąź. Targon zatrzymał swojego kasztanowego  konia, zsiadł, przykucnął nad dymiącym się ciałem. Nie był wstanie ocenić płci, ani wieku skremowanych  zwłok.

– Jednak to co mówił karczmarz w Ahergher było prawdą… – mruknął.

– Co tam szepczesz? – spytał Patrick zsiadając z białej klaczy.

– Smok był tu kilka godzin temu..

Patrick rozejrzał się po niemiłym terenie. Smarknął, poprawił kołnierzyk zielonego szlacheckiego kaftana.

– No.. no.. I co z tego? – zawahał się wciąż rozglądając dookoła.

– Jesteśmy na dobrym tropie.. – Targon wstał.

– Żartujesz sobie? Musimy się stąd wynosić, do licha! Po co my w ogóle jedziemy za tą gadziną?

– Chce go zobaczyć. Smoki znam jedynie z bajek.

– No tak, tu się puknij! Chyba Ci życie nie miłe! – nadąsał się Patrick.

– Pamiętasz tamtych ludzi z traktu?

– A jeśli tak to co?

– Nie widziałem na ich twarzach lęku. Dumnie maszerowali krzycząc że zabiją smoka.

– To eicrańscy najemnicy. Zwykłe zbiry! Prędzej im ten smok w zad ogniem nadmucha niż oni go ubiją, O! Zresztą nadałbyś się do nich

– Niby czemu?

– Spójrz tylko na siebie – machnął niedbale ręką Patrick.

Mężczyzna odruchowo spojrzał na siebie. Miał długie, lekko przekraczające ramiona, ciemnobrązowe włosy. Bystre piwne oczy i kilkudniowy zarost. Był dobrze zbudowany, ale też szczupły. Nosił skórzaną jasnobrązową, wzmacnianą na ramionach metalowymi ochronkami zbroje z byka, pokrytą małymi srebrnymi, luźno rozrzuconymi ćwiekami. Na plecach, w pochwie miał miecz. Spod pancerza wystawały mankiety białej koszuli, lecz nie dosięgały nawet nadgarstka. Ciemnobrązowe lniane spodnie, nogawkami wpuszczone w czarne kozaki, podtrzymywał skórzany pas, do którego przymocowany był sztylet i bukłak z winem.

– Bredzisz Patrick. Masz, napij się wina i wsiadaj na konia.

– Nie chce żadnego wina!

– To czego ty chcesz?

– Zawrócić.

– O nie, nie… Przejechaliśmy już kawałek, nie zawrócimy.

– To jedź sam!

– Skoro tak, to wracaj, do grodu trochę daleko, a ściemnia się. W lasach są wilki i inne straszydła. No ale twoja wola.

Targon wsiadł na konia, lekkim kłusem pojechał dalej w głąb spalonej wioski. Patrick stał jeszcze przez chwile, zastanawiał się. Nagle w powietrzu rozbrzmiało wycie wilka.

– Wilki przyszły się nażreć na trupach, żywym też nie pogardzą! – krzyknął już z pewnej odległości Targon.

– Dobra już dobra, jadę! – Patrick wsiadł na konia – Zaczekaj!

Pognał pędem za oddalającym się Targonem.

 

 

II

 

W oddali nad rzeką migotały jasne niewyraźne światełka obozu. Wędrowcy zjechali ze wzgórza, trzymając się niewielkiej wiejskiej drogi, na której mieściły się raptem dwa wozy obok siebie.

– Najemnicy – mruknął Targon.

– Jedziemy do nich?

Targon nie odpowiedział, pognał konia do przodu, zostawiając w tyle swojego kompana.

Droga wiodła wzdłuż rzeki. Przy niej rósł wrzos i zielone paprocie. W krystalicznie  czystej wodzie odbijały się srebrne gwiazdy na niebie. Księżyc był dziś w pełni. Biała kula lśniła na granatowym tle nieba. Targon zaczekał na Patricka, który bezskutecznie próbował pognać nieco konia. Klacz była jednak uparta, i nie chciała przyspieszyć, dreptała lekko z gracją po piaskowej drodze.

– Chodźże Patrick.

– Nie widzisz jaka ta kobyła jest uparta? 1000 koron eicrańskich na nią wydałem a to bydle nawet mnie nie słucha!

– Przesadzasz…

Najemnicy siedzieli wokół ogniska na drewnianych kłodach. Jedli pili i śmiali się. Mieli przy sobie broń, opartą o bele drewna.

– Coście za jedni? Podejdźcie bliżej ognia, twarzy nie widzę. – odezwał się najemnik w krótkich czarnych kręconych włosach. Nie był stary chodź zarost miał obwity. Nie miał około trzydziestu-pięciu lat. Odziany w skórzany kaftan z żelaznymi ochronami na ramionach i klatce piersiowej. Obok niego leżał oparty o kłodę ogromny dwuręczny topór wojenny – No, śmiało, śmiało! Siadajcie, ogrzejecie się trochę. Okolica zimna, przy górach, pewnie zmarzliście jadąc wieczorem. Odpocznijcie troszkę – odezwał się najemnik w krótkich czarnych kręconych włosach. Nie był stary chodź zarost miał obwity. Nie miał około trzydziestu-pięciu lat. Odziany w skórzany kaftan z żelaznymi ochronami na ramionach i klatce piersiowej. Obok niego leżał oparty o kłodę ogromny dwuręczny topór wojenny.

– Dziękuje, panie – skinął głową Targon.

– Pieczystego?

– Z czego? – spytał Patrick.

– Ważne że masz co jeść, bracie.

Patrick popatrzył na najemnika jakby domagał się odpowiedzi.

– Z sarny, dziś upolowanej. To co skosztujecie? No, bierzcie, na zdrowie. Jestem Skaren Derin – dowódca tej grupy najemników.

– Targon z Erdenburgu , a to mój druh…

– Sam się przedstawię – przerwał Patrick przeżuwając mięso – Jestem Patrick Filip del Falco – sługa królewski na dworze w Srebrnej Przystani. Potrafię grać na harfie i jestem wspaniałym mówcą.

– To co ty tu robisz? – spytał pogardliwie jeden z najemników.

– A no, podróżuję, z dworu mnie wygnali bo rzekomo kapłanka Ceres ogłosiła że mieliśmy romans. Ale to nie prawda! Wkopali mnie by przejąć moje ważne stanowisko. Cholera..

Kilku mężczyzn zaśmiało się pod nosem. Targon też nie ukrywał uśmiechu.

– Na kogo zlecenie działacie? – spytał – Kto wam dał rozkaz gada zabić?

– A no tak, działamy na zlecenia króla Hedemira Eicrańskiego. Na jego rozkaz mamy smoka ubić, a wszystko co przy nim dla nas ma być.

– Skarby oczywiście – podniecał się tęgi najemnik

– Skarby są tylko w bajkach dla dzieci – odezwał się piegowaty chudzielec – W rzeczywistości to smok niczego nie ma. No ale na jego łuskach kłach i językach można się trochę dorobić. No a za jego łeb, to już jest mała fortuna. Kilkaset flaszek dobrej gorzałki można by kupić.

– No ale zjawiło się też kilku takich, co mówią że bestie sami mogą ubić – objaśnił Skaren.

– A mianowicie?

– Pojawił się rycerz jeden, masywny, w zbroi na białym koniu i mówi do nas żebyśmy do domów wracali, bo on gada sam zarąbie. Wyśmialiśmy go jeno i odszedł.

– Dokąd?

– Tam jak pójdziesz za nasz obóz, w stronę gór i wąwozu, tam przy ognisku go znajdziesz. No i siedzi, czeka aż potwór sam się pojawi.

– A pojawi się?

– Wie już że tu jesteśmy, wtargnęliśmy na jego teren. Na pewno mu się to nie podoba.

– Dostanie toporem przez łeb i odleci – dodał ktoś z najemników.

Cała kompania wybuchła śmiechem.

– Mówię ci Targon – podrapał się po głowie Skaren Derin – Żaden osiłek, żaden mocarz tego świata, żaden waligóra, żaden mistrz miecza, nie pokona sam smoka. A to co baby pod płotem gadają że pojawia się rycerz w zbroi i złego gada ubija to najzwyczajniejsze brednie.

– Wiem o tym, ale jak widać odważnych nie brakuje.

– Raczej głupich

Milczeli przez chwile. Każdy dokańczał jeść. Na środek jeden z najemników wytoczył beczkę, ustawił pionowo, otworzył.

– Proszę, bierzcie kubeczki i napijcie się piwa. Schłodzone.

– Ktoś jeszcze przybył?

– Taakkk – zamyślił się Skaren – Czarodziej. Tylko jak on się nazywał… jakoś na N

– Nefarius – oznajmił najemnik w skórzanym czepku na głowie

– A, no tak rzeczywiście. Mag Nefarius. Nie wiem tylko gdzie nocuje, na pewno nie u nas w obozie.

– To wszyscy?

– Nie. Jesteście jeszcze wy. Nie wiem tylko czego tu szukacie? Zarobku? Przyłączcie się do nas a podzielimy się po równo. Pieniądze dostanie każdy kto będzie walczył.

– Jechałem z Erden do stolicy. W wiejskiej karczmie dowiedziałem się że smok ma leże w pobliżu. Wraz z moim kompanem, zboczyliśmy trochę z drogi i tak o to jesteśmy tu. Smoki to już rzadkość, a ja chciałem zobaczyć w życiu chodź jednego. Jakiego koloru jest gad?

– Kilku chłopów i kobita przeżyli atak na wioskę, mówią że bestia ma zielone łuski i wielkie czerwone ślepia.

– Zielony smok.. – mruknął Targon.

– Czerwony, zielony, czarny? Co to za różnica? Dla mnie może być nawet niebieski! Byle by na nim zarobić – dodał gruby najemnik.

Targon łyknął piwa. Było zimne i bardzo pieniste, nieczęsto trafiał mu się tak słodki napitek.

– Każdy smok ma inne zdolności – powiedział – Zielone są bardzo szybkie i zwinne, czerwone mają najwięcej ognia w sobie, czarne są prawie nie do zabicia.

– A białe? – odezwał się wreszcie Patrick.

– Nie ma białych smoków. Kiedyś żyły, w górach, dawno temu.

– Wymarły? – spytał z przejęciem Patrick.

– Wymarły – przytaknął Targon – Ludzie na nie polowali, to wymarły.

– Legendy mówią – wtrącił się najemnik w długich włosach czyszcząc swój miecz – że żyją białe smoki, daleko za górami, tam gdzie kończy się nasz świat, odleciały by nie zostać wytępione.

– To takie pieprzenie jak to że daleko za górami żyją ludzie, inni niż my, bardziej dzicy i niecywilizowani.

– Jest w tym trochę prawdy, jeśli spojrzy się w przeszłość to król Valestander III rzekomo był za górami, co prawda większość jego armii wymarła przechodząc przez góry, ale on, jak twierdzą jego zapiski był wśród dzikich ludzi. Napisane jest że chaty mieli z kości zwierząt, przykryte skórami i obwieszone magicznymi artefaktami, głównie kośćmi. Nie znają się na krawiectwie czy wyrobie dobrej broni, ale umieją przetrwać w srogim klimacie. Ponoć lato trwa tam czterdzieści osiem dni ,a potem przychodzą wieczne śniegi i długie noce. Są wrogo nastawieni dla obcych ale Valestandera przyjęli z gościną. Zginął w drodze powrotnej na przełęczy Nizzair. Jego notatki odnalazł później pasterz, który przekazał je dalej, tam gdzie trzeba.

– Skąd to wszystko wiesz, Targon?

– Mój pradziad był na tej wyprawie.

– Rozumiem. No panowie czas kłaść się spać, późna noc już, trzeba się wyspać. Gowell, zaprowadź naszych gości do namiotu.

– Tak, chodźcie za mną.

Wnętrze namiotu było skromne i prozaiczne. Dwa łóżka stojące równolegle do siebie po przeciwnych stronach, mała komoda z pękniętym lusterkiem i blaszana wanna.

– O, to tutaj, tu będziecie spali, myślę że się podoba? – młody jasnowłosy najemnik odsłonił wejście namiotu wpuszczając wędrowców.

Patrick był zły, choć udawał że do namiotu jak i jego wyposarzenia nie ma zastrzeżeń, w rzeczywistości mu się nie podobało.

– Jest w porządku – powiedział Targon, skinął głową, odprawił Gowella.

– Jest w porządku?

– Tak, o co ci znowu chodzi Patrick?

– Bo wcale nie jest w porządku

– Nie jesteś po prostu nauczony do prostych zakwaterowań. Mieszkałeś w pałacu pół życia.

– Może i masz racje, zmęczony jestem – Patrick zdjął kubrak, rzucił na wyłożone skórą łóżko

– Kładź się spać, odpocznij…

 

 

III

 

Rytmiczny śpiew ptaków stawał się coraz głośniejszy. Był już na tyle głodny, że wybudził Targona ze snu, usiadł na brzegu łóżka, otarł oczy, rozejrzał się. W namiocie nie było Patricka. Na komodzie dostrzegł srebrną metalową misę z wodą, podszedł, obmył twarz. Nagle ktoś odsłonił wejście namiotu.

– Dalej, ubieraj się – powiedział Patrick – śniadanie czeka, mamy ser i kozie mleko.

Targon widział że jego przyjaciel był dziś w dobrym humorze. Może towarzystwo najemników – zwykłych opryszków, przypadło mu do gustu.

Przy podłużnym prymitywnym, dopiero co zrobionym stole, na kłodach siedzieli najemnicy w towarzystwie Patricka. Zaczęli śniadanie zanim pojawił się Targon. Zajadali się owsianką na kozim mleku, serem a w małym wiklinowym koszyczku leżały jabłka.

– O patrzcie, śpiąca królewna idzie! – zaśmiał się Patrick że o mało co się nie zadławił.

– Nie śmiej się bo ci żarcie w gardle stanie.

– Siadaj Targon, tu koło mnie gdzie talerz z owsianką czeka – rzekł Skaren Derin odkładając łyżkę do pustego drewnianego naczynia – Jak tam bracie, wyspałeś się?

– Nie jest to najcieplejsza okolica, ale dobrze mi się spało.

Niespodziewanie do ich stołu przybiegł młody chłopak, miał co najmniej piętnaście lat. Był to jeden z najemników. Wyglądał na przerażonego, ledwo dyszał.

– Co się stało chłopcze? Wyglądasz jakbyś widmo zobaczył.

– Gorzej, panie! Smok, smok.. – dyszał ciężko

– Gdzie?

– W wąwozie…

– Słyszeliście panowie?! Do broni! I na bestie!

Po tych słowach wszyscy odeszli od stołu w stronę namiotów po broń

– Idę z wami – wstał Targon.

– Ja też! – dodał Patrick.

– Nie boisz się smoka? Lepiej zostań.

– Nie jestem małym dzieckiem, idę z wami, nigdy smoka na oczy nie widziałem a taka okazja może się już nigdy nie trafić!

– Dobra chodź, ale trzymasz się z tyłu.

Cała kompania ruszyła za prowadzącym ich chłopcem. Dotarli to wąskiego wąwozu dookoła otoczonego skałami. Targon, Patrick i Skaren Derin wdrapali się na skalną półkę wąwozu. Dostrzegli go, leżał na końcu kanionu. Był dość duży, wraz z ogonem miał może około trzydziestu arszynów długości. Wyglądał też na bardzo masywnego, jego łuski miały ciemnozieloną barwę. Widać było że miał bardzo potężne skrzydła. Dookoła siebie, owinął się swoim kolczastym ogonem.

– Jest piękny… – szepnął Patrick

– I na pewno zabójczy – dodał Skaren – Dobra, zejdźmy po resztę najemników.

Najemnicy czekali na dole, ukryci za skałą krętego wąwozu. Czekali na powrót dowódcy

– Patrzcie, wracają! – krzyknął ktoś z tłumu.

– I co, jak bestia wygląda? – spytał pryszczaty drągal.

– Jest duży, bardzo duży – odpowiedział Skaren Derin – Leży tam, na końcu wąwozu.

Ich rozmowę przerwało przybycie mężczyzny w posrebrzanej ciężkiej zbroi. Swojego białego konia nakrytego kropierzem, wzmocnionym przez żelazne ochronki, prowadził za uzdę. W drugiej ręce trzymał przyłbice z pospolicie nazywanym „psim pyskiem”. Rycerz miał bujne jasne włosy. Był całkowicie pozbawiony zarostu. W pasie miał schowany w pochwie miecz ze zdobną rękojeścią, przypominającą pędy winorośli. Na plecach nosił dużą, trójkątną tarcze z herbem Eicranii – białą panną otoczoną kwiatami róż. Stanął przed całą brygadą najemników, popatrzył na nich swoimi szmaragdowymi oczami. Na jego twarzy malowała się wyraźna kpina.

– Witajcie, mości panowie.

– Czego tutaj szukasz?! – na sam widok rycerza jeden z najemników wybuchł gniewem.

– Jestem Eris z Lekensbergu – rycerz, obrońca kobiet i dzieci, uczestnik bitwy pod Issis,  dwukrotnie odznaczony za męstwo w boju.

– Obrońca kobiet i dzieci?! Patrzcie go! Gdzie byłeś gdy smok spalił wieś, co?!

– Nie musze się tłumaczyć ze swych czynów. Odejdźcie, walka ze smokiem to zadanie dla prawdziwych rycerzy.

– A idź ty bęcwale, bo jak ci kosturem przez łeb prześwięcę to ci od razu rozum wróci. Nikt nie jest w stanie sam smoka zabić!

– Daj spokój Born, on nie zrozumie. Toż to rycerz, dzielny i waleczny – powiedział Skaren próbując uspokoić najemników – Chcesz to idź, tam za ścianą na końcu wąwozu bestia leży. Twoja wola.

– Dziękuje – Eris skinął głową w geście podziękowania, założył przyłbice, ale nie jeszcze nie zamknął jej, dosiadł konia, przejechał pomiędzy odsuwającymi się wojownikami.

Najemnicy ustawili się nieco dalej, obserwowali wszystko z daleka. Rycerz zatrzymał się przed leżącym smokiem, sięgnął po tarcze i miecz, wymierzył ostrze w kierunku bestii.

– Ja, Eris z Lekensburgu – rycerz, wyzywam ciebie smoku, bestio piekielna plująca płomieniami na pojedynek na śmierć i życie. Jeśli się zgadzasz i nie boisz się wystąpić przeciwko człowiekowi, podnieś swój zad i stawaj do walki!

Smok popatrzył chwile swoimi czerwonymi oczami na człowieka, rzucającego mu wyzwanie. Wstał, kłapnął paszczą, zaryczał donośnie, przerażająco. Echo jego ryku rozbrzmiało kilkakrotnie pomiędzy ścianami wąwozu. Eris zamknął przyłbice, pognał konia wprost na smoka.

– Już po nim– odezwał się jeden z najemników do Targona, który uważnie obserwował rozpoczynające się starcie.

Smok uniknął atakującego rycerza, ten obrócił konia, znowu zaszarżował, machnął mieczem, trafił gada w skrzydło. To rozzłościło bestie, jednym uderzeniem kolczastego ogona zabił konia rycerza. Eric spadł wypuszczając miecz. Szybko musiał zasłonić się tarczą by nie spaliło go zianie ognia smoka, który wcale nie miał zamiaru przestać palić. Tarcza zaczynała się nagrzewać a nawet topić. Rycerz był zmuszony wypuścić ją, podniósł leżący obok niego miecz, ruszył w kierunku bestii, uniknął uderzenia łapą, a następnie wbił ostrze w palec smoka. Ten zaryczał głośno z bólu i zionął ogniem wokół Erica, zatoczył wokół niego ognisty krąg. Ciężka zbroja rycerza pozwalała mu przejść przez płomienie. Wrócił do gry, lecz nie miał czym walczyć. Z cholewy przymocowanej do nakolannika dobył srebrnego sztyletu o złotej rękojeści. Smok parsknął jedynie jakby zakpił z przeciwnika. Ten jednak nie zamierzał się wycofać, ruszył w kierunku potwora. Gad odepchnął go jedynie łapą, odrzucając na kilka metrów, zaryczał głośno, jakby dawał jeszcze rywalowi szanse na wycofanie się. Ostrzeżenie, być może i ostatnie.

Kilku najemników parsknęło śmiechem na widok pobitego Erica.

Widząc to, rycerz zdeterminował się jeszcze bardziej, z małym ostrzem w ręku ponownie popędził zaatakować smoka. Omijając uderzenia łapami bestii, dotarł do jej podbrzusza, bez zastanowienia wbił sztylet. Nagle gad ryknął donośnie z bólu, cofnął się i chwycił go w zęby, do pasa. Smok dopiero teraz potraktował go poważnie, choć według komentujących najemników, mógł zabić go szybko. Paladyn, poprzez swoją ciężką zbroje nie zdążył uniknąć, wykonać żadnego ruchu przed morderczym kłapnięciem ostrych zębów potwora. W powietrzu rozbrzmiał głuchy  szczęk łamanego żelastwa, który rozbrzmiał w całym kanionie. Nogi rycerza wymachiwały jeszcze przez chwile, potem przestały.

Kilku najemników drgnęło z obrzydzenia, sam dźwięk pękającej zbroi a potem mlask mięsa, doprowadzał do dreszczy.

Smok zacisnął zębiska jeszcze bardziej. Odgryzł i połknął rycerza do połowy, a jego nogi rzucił o kamienną ścianę wąwozu.

– I tak o to zginął Eric z Lekensburgu. Niech bogowie mają go w opiece. No a teraz panowie do boju! – powiedział Skaren po czym wyciągnął zza pleców ogromny topór wojenny, ruszył na bestie jako pierwszy. Za nim popędziła cała horda uzbrojonych po zęby najemników. Z przodu biegli tarczownicy, którzy w miarę swoich możliwości mieli zasłaniać resztę grupy.

Na smoku, nie zrobiło to zbytnio większego wrażenia, złożył się do spalenia nadciągających wrogów.

– Będzie pluł ogniem, szybko kryć się za głazy!

Nie wszyscy zdążyli odpowiednio zareagować, ci co pobiegli dalej zostali przerobieni na popiół

– Cholera kryć się! – wrzeszczał Skaren Derin – teraz, póki nie zieje, do ataku!

Targon i Patrick stali z tyłu, ogień ich tutaj nie dosięgał, przyglądali się wszystkiemu z bezpiecznej odległości.

– Niech odpuszczą, ten smok ich wszystkich spali – powiedział frasując się Targon.

Patrick milczał.

Teraz dopiero rozpoczęła się konkretna walka. Smok deptał, uderzał ogonem i pożerał najemników, którzy próbowali go uderzyć. Nagle coś błysnęło w powietrzu. Jakiś promień energii trafił gada w bok, wystraszył się. Na kamiennej półce, Targon zauważył maga który rzucał zaklęcia. Bestia wystawiła skrzydła do lotu, wzniosła się w górę, zaczęła uciekać. Po chwili już jej nie było, zniknęła gdzieś za szczytami gór. W powietrzu było jeszcze słychać jej ryk, który rozbrzmiewał jeszcze przez chwile.

Mag zszedł na dół. Miał krótkie, siwe włosy i gładką, pozbawioną zarostu twarz. Ubrany był w ciemnoniebieską rozpiętą szatę, pod którą był zdobiony purpurowy kaftan. Na szyi, na mosiężnym łańcuszku miał zawieszony jakiś czerwony kamień szlachetny. Był to rubin, jak domyślił się Targon. Klejnot lśnił czerwonym blaskiem, pod wpływem padających promieni słonecznych. Szlachecki i bogaty kamień, wydobywany głęboko w górach i pod ziemią, w krasnoludzkich kopalniach, jeszcze przed drugą wojną z Orkami.

Mag zatrzymał się przed nimi, wodził ich twarze ciekawskim wzrokiem, podrapał się w podbródek.

– No i co żeś narobił?! – zdenerwował się Skaren – bestie przepłoszyłeś!

Czarodziej milczał.

– Nie słyszysz co się do ciebie mówi, cudaku jeden?!

– Bardzo dobrze cię słyszę panie, na starsze osoby się nie krzyczy, także zniż głos i uspokój się

– Smoka nam przepłoszyłeś – uspokoił się nieco Skaren – Skąd mamy wiedzieć gdzie poleciał?

– Smok i tak by was zabił, ocaliłem wam życie..

– Sami umiemy o siebie zadbać – przerwał Skaren – Nie potrzebujemy cebie.

Podszedł do nich ciemnowłosy najemnik w kolczudze

– Panie, siedmiu zabitych dwóch rannych

– Dziękuje – skinął głową mężczyzna – Przeżyją?

– Jeden ma tylko niewielkie draśnięcie na brzuchu, drugi natomiast… – zawahał się – ma wysokie oparzenia, jego skóra w niektórych miejscach jest zwęglona. Jego szanse na życie są nikłe.

– Zakopcie zabitych, a rannemu… – Skaren zniżył głos – skróćcie mu cierpienia.

– Nie, mogę mu pomóc – wtrącił się mag – Część jego komórek uległa zniszczeniu, ale też część można jeszcze uratować. Pod wpływem magii ma szanse na przeżycie..

– Rób jak uważasz magu – skinął głową dowódca najemników – Ale za godzinę wyruszamy..

Mężczyzna jeszcze żył, dyszał szybko ze strachu , że w każdej chwili jego serce może przestać bić. Prawą rękę miał zupełnie zwęgloną. Ciężko było rozróżnić czy odklejające się warstwy to skóra , czy ubranie. Niewielkie poparzenia miał tez na szyi, brodzie i prawej nodze.

– Szykuj miecz – powiedział mag wypowiadając pod nosem zaklęcie – wy dwaj przytrzymajcie go, Ty odetniesz mu rękę musimy mu ją amputować.

Po tych słowach ranny najemnik zaczął energicznie drgać, próbował wstać i uciec stamtąd, nie mógł wymówić żadnego słowa oprócz krzyków.

– Rzucę zaklęcie które go znieczuli.. Trzymajcie go psia mać!

– Targon, pomóż nam go utrzymać! – wołali najemnicy.

Mag wypowiedział zaklęcie. Tym razem nieco głośniej, znacznie głośniej.

– Teraz! Ucinaj! – krzyknął.

Najemnik, celujący w powietrzu mieczem na rękę swojego kolegi, zawahał się chwile, zamknął oczy, uderzył mieczem. W powietrzu rozbrzmiał trzask łamanej kości, po chwili zagłuszony krzykiem najemnika, który zemdlał chwile po cięciu.

– I już, po wszystkim, zaszyjcie mu to – rzekł mag spokojnie z całkowitym brakiem współczucia – Będzie żył, bez ręki co prawda, ale będzie mógł pić gorzałkę, lewą ręką…

– Chłopcy skończyli zakopywać ciała, a tu? Gotowi? Musimy wracać do obozu i zwijamy się stąd, bo bestia ucieknie za daleko – powiedział poddenerwowany Skaren.

– Ja dalej nie jadę , mam ważne sprawy do załatwienia. Powodzenia panowie – pożegnał się mag gestem ręki, odszedł..

 

 

IV

 

W południe wrócili do obozu, zebrali najpotrzebniejsze rzeczy i załadowali na wozy, odjechali..

Z zachodu nadciągały szare deszczowe chmury, zerwał się zimny jesienny wiatr, który zrywał trzymające się jeszcze kolorowe liście.

Patrick, nie przyzwyczajony do chłodnych wędrówek, siedział na wozie, owinięty wilczą skórą. Od czasu do czasu gdy wiatr zawiał nieco mocniej, wzdrygnął się i skulił się jeszcze bardziej.

– Ile jeszcze drogi? – wymamrotał cicho – Jak długo?

– Kilka godzin – odpowiedział mu natychmiast Targon – tak ci zimno? Siedzisz przecież w tych tobołkach, okryty skórą i zimno ci?

– Tak – Patrick przygryzł wargi – Marznę.

– Nie przesadzaj nie ma jeszcze zimy żeby były mrozy.

– Ale.. – jąkał się – Jest listopad. W listopadzie czasem spada pierwszy śnieg..

– Czasem – Targon zamilkł.

– Nie zaprzeczysz? – odezwał się po chwili Patrick – Czasem już w listopadzie jest biało..

– Nie zaprzeczę  – Targon pognał, zwalniającego konia.

Po lewej stronie drogi były mokradła, stała tam woda, z której wystawały bezlistne sosny. Powiało zapachem wody i zgnilizny. Niespodziewanie wozy się zatrzymały. Patrick wychylił, głowę by sprawdzić co się dzieje. Targon podjechał na przód kolumny.

– Co się dzieje? – spytał Skarena siedzącego na pierwszym wozie – Dlaczego nie jedziemy.

– Konie nie chcą dalej iść..

– Smok tu przelatywał – powiedział Nefarius, siedzący na siwym rumaku po prawej stronie wozu.

– Ruszamy – rzekł najemnik po chwili namysłu – Za gadem!

Na skraju drogi, w niewielkim dołku leżało truchło krowy. Z resztek mięsa i zgniłych wnętrzności wystawały sine, lekko pokryte krwią żebra zwierzęcia.

Wilki – pomyślał Targon – najadły się i zostawiły, ciekawe co stało się z właścicielem, pewnie udało mu się czmychnąć do grodu.

Cała okolica nie była przyjemna, wokół aby lasy i mokradła, w których polują głodne wilki. Ten kto nie jest szybki albo nie ma konia – zginie. To pewne. Jeszcze ten zimny wiatr, potęgujący niemiłość tego miejsca. Od spalonej wioski – która niegdyś nazywała się Zalesie -do Erdenburgu, było około piętnastu mil – cztery godziny drogi. Drogi w niemiłym miejscu i klimacie.

– Daleko jeszcze do Erden? – spytał Patrick pocierając zmarznięte ręce – Bo zatrzymujemy się w Erden?

– Tak zatrzymujemy się, jeszcze dwie godziny, musisz wytrzymać – Targon poprawił zarzucony płaszcz, założył kaptur.

– Tylko gdzie tylu ludzi się zatrzyma? Przecież Erdenburg do dużych metropolii nie należy. I z tego co wiem jest tam jedna karczma, która ma kilka łóżek, a nie kilkadziesiąt

– Czy ty zawsze musisz do przodu przeżywać i przewidywać co będzie? – zirytował się Targon – Nie martw się, jeśli będzie trzeba wynajmą nam siano w stodole, zanurzymy się , okryjemy skórami i w zad ci zimno nie będzie.

Patrick nie skomentował, odwrócił głowę, oburzył się.

 

 

V

 

 Piwo było pieniste, jego złocisty kolor mienił się w świetle kaganków. Mosiężny kufel był cały napełniony. Kilku najemników, w rogu gospody, grało w karty. Na pieniądze, oczywiście. Niedaleko nich, pod ścianą siedział mężczyzna w fikuśnym zielonym kapelusiku. Brzdąkał cicho na swojej niedużej, dębowej lutni. Za szynkwasem krzątał się karczmarz który przygotowywał jedzenie dla gości. Targon pociągnął z kufla.

– No i widzisz, Patrick. Znalazło się miejsce do spania dla tej licznej grupy.

– W stodole na sianie – burknął Patrick.

– Ciesz się że masz gdzie spać. I nie patrz tak w to piwo tylko je pij.

– Nie wiem w ogóle co ja robię.. Po co ja tu się za tobą wlekę. Ty jedziesz bo chcesz przeżyć przygodę, zobaczyć smoka, może coś zarobić. A ja?

– Daj spokój, będziesz miał co na dworze opowiadać.

– E tam, ten smok nas wszystkich pozabija – podniósł głos Patrick

Siedzący przy stoliku tajemniczy mężczyzna w kapturze wstał. Podszedł do nich, dosiadł się bez pytania. Milczał przez chwile.

– Wiem co ścigacie – mruknął – Wiem co wy i ta banda ludzi tutaj szuka, w Erdenburgu, w takim odległym miasteczku.

– Kim jesteś? – spytał poddenerwowany Patrick – No czego nie odpowiadasz? Nie masz imienia?

Nieznajomy zdjął z głowy kaptur. Miał lekko kręcone, jasnobrązowe włosy. Niemiły wyraz twarzy potęgowała jego szeroka blizna na prawym policzku. Jego zielone oczy budziły uczucie nieufności.

– Rengarad Loxan – hrabia Zalesia, wioski spalonej przez smoka. Nie było mnie gdy bestia zaatakowała wieśniaków. Robiłem interesy, tu w Erden.

– I zamierzasz się zemścić? – Targon łyknął piwa – Sam?

– Dobrze słyszałem o czym rozmawialiście, wiem też z kim tu jesteście i skąd przybywacie

– No i co? – zirytował się Patrick – Co z tego że wiesz?

– Ścigacie smoka – ciągnął rycerz – A ja wiem gdzie on jest, no ale jeśli tak stawiacie sprawę to żegnam.

Mężczyzna wstał od stołu.

– Zaczekaj – wtrącił się Skaren – Ja tu dowodzę, siadaj, dogadamy się

Rengarad Loxan usiadł znowu. Do stolika dosiadł się także Skaren.

– Wspominałeś coś o smoku..

– A no. Wiem gdzie gad się chowa. Jeżeli dostane w jego zgładzeniu jakiś udział, to wyjawię miejsce jego przesiadywania.

– A… – zamyślił się Skaren – tak stawiasz sprawę, materialnie..

– Z czegoś trzeba żyć – uśmiechnął się rycerz.

– Dobra coś tam dostaniesz, jutro z rana zaprowadzisz mnie i moją kompanie do smoka..

Rengarad spojrzał na niego, skinął lekko głową, zgodził się..

 

 

VI

 

Nazajutrz, obudzili się wcześnie. Wypoczynek w stodole na sianie w cale nie był aż taki zły, dało się wyspać. Tylko Patrickowi wciąż nic nie pasowało, pochodził przecież ze szlacheckiego rodu, królewski sługa, wysokie stanowisko na dworze, a tutaj był traktowany równo, jak wioskowy chłop. Nie dziwne że nie podobały mu się warunki noclegu. Miasteczko jeszcze spało, a jedynie kupcy i rymarze rozkładali swoje stragany. Było chłodno, jak na te strony było to całkiem normalne. Było szaro, słońce nie zdążyło jeszcze wstać zza gór. Za drewnianym murem miasta, na polach była jeszcze mgła, nieco dalej znajdowały się lasy i góry.

Cała kompania zatrzymała się przed gęstym lasem. Drzewa szumiały niepewnie jakby chciały ostrzec o niebezpieczeństwach kryjących się wewnątrz lasu.

– Gdzie my idziemy? – spytał Skaren, po czym smarknął obleśnie.

– Przez las, smok zatrzymał się w jaskini, w górach. Moi zwiadowcy go tam widzieli. Być może nadal tam jest.

– Być może? Musze wiedzieć na pewno bym nie prowadził czterdziestu ludzi na próżno.

Najemnicy z tyłu zaczęli szeptać.

– Zapewniam Cię Derin, że smok nadal tam jest – rzekł spokojnie Rengarad

– Obyś się nie mylił, Loxan. Musimy przejść przez las?

– Innej drogi nie ma. Uważajcie, tutaj aż roi się od potworów.

– Panowie ruszamy! – machnął ręką Skaren.

W lesie było jeszcze ciemniej niż poza nim. Zwierzęta nie obudziły się jeszcze, by było słychać śpiew ptaków, czy ryk jelenia. Było bardzo cicho. Podejrzanie cicho

– Miejcie oczy dookoła głowy – powiedział Skaren

Nagle w powietrzu rozbrzmiał pisk. Pisk ten przypominał odgłos orła, ale był o wiele głośniejszy. Coś zatrzepotało w koronach drzew. Jakaś latająca bestia mająca może piętnaście arszynów długości porwała dwójkę najemników, którzy nawet nie zdążyli się zorientować że to coś właśnie ich zabiera.  Nie minęło kilka sekund, gdy było już po wszystkim.

– Cholera to gryf! – krzyknął Rengarad – kryć się ! Do drzew, do drzew, będzie mu trudniej! Cisza! Może odleci..

– Może? Zabił moich dwóch ludzi! Powinniśmy z nim walczyć!

– Straciłbyś jeszcze pięć razy tyle!

Po chwili, znowu wszystko ucichło. Rycerz wychylił się lekko, niepewnie spojrzał w górę. Nie było nic poza bujającymi się jeszcze koronami drzew i szarym niebem. Gryf odfrunął. Zabrał ofiary, które starczą mu na jeden dzień, potem znowu poleci coś upolować.

– Idziemy dalej – rzekł.

Patrick rozglądał się wszędzie dookoła, był bardzo niespokojny. Szedł ze świadomością że w każdej chwili może mu się coś stać, jakiś potwór może go zaatakować. Najchętniej uciekł by stąd za mury grodu, ale przeszli już trochę i wiedział że lepiej zostać z kompanią.

Droga, coraz bardziej nie przypominała drogi. Wozy nie przejeżdżały tutaj tak często. Roślinność i korzenie drzew powoli zakrywały ubity szlak. Teren powoli zaczął się podwyższać, utrudniał marsz. Co chwile musieli omijać głazy i inne przeszkody.

– Na górze jest płaskowyż – powiedział Rengarad głośno oddychając – Musimy wejść na górę.

– Jak długo? – spytał Skaren denerwując się.

– Krótko, za koronami drzew. Tu to jeszcze nic, w górach idzie się gorzej. Żwawo!

Ruszyli dalej, po kamienistym, zarośniętym zboczu góry. Droga skręcała w lewo, dalej w głąb lasu i kierowała się w stronę Pakvean – małego miasteczka położonego czterdzieści mil na południowy – zachód od Erdenburgu.

– Targon ja nie dam rady – zatrzymał się Patrick, oparł ręką o wysoką sosnę – Idź, dogonię Cię.

– Nie dogonisz, znam Cię, oraz Twoje możliwości. Dalej, dasz rade, chodź, nie udawaj.. Idziemy. Masz napij się. Pij, na zdrowie chłopie. No nie patrz tak na mnie. Tak, to gorzałka. Nie przesadź aby, bo w ogóle nie pójdziesz. Starczy !

Wdrapali się na szczyt. Stąd było widać Erdenburg i otaczające go lasy. Po drugiej stronie horyzontu wzeszło już słońce, dając jasny blask na gród.

W górach, było jeszcze chłodniej niż na dole. Wiatr hulał między kamienistymi szczytami, pokrytymi lekkim nietrwałym śniegiem. Szli wąską szczeliną, w której mogły mieścić się dwie osoby obok siebie.

– Gdzie ty nas prowadzisz, rycerzu? – zapytał Skaren.

– Zaraz wyjdziemy ze szczeliny. Za nią będzie kotlina. Tu moi ludzie widzieli smoka.

Znajdowali się na płaskiej skale, od której odchodziła wąska kamienna ścieżka, biegnąca przy ścianie w dół zagłębienia.

– Spójrzcie tam coś leży! – krzyknął ktoś z najemników wskazując ręką – Tam, na dole!

– To smok! – dodał brodaty drągal w skórzanej czapce na głowie.

– Coś mały na smoka – powiedział Skaren, wytężył wzrok.

– Bo to nie jest smok – wtrącił się Targon .

– A zatem co? – sfrasował się brodacz.

– Zejdziemy to zobaczymy – mruknął Rengarad.

Cała kompania bacznie zeszła na dno dziury. Tam spało jakieś skurczone stworzenie. Jego ciało pokryte było ciemnopomarańczowymi łuskami.

– Patrzcie! On nawet skrzydeł nie ma – zaśmiał się jeden z najemników.

Nagle bestia obudziła się, wstała, wyciągnęła w górę długą szyje, popatrzyła na nich swoimi zielonymi gadzimi oczami.

– Co to jest, Targon? – zaniepokoił się Skaren.

– Przerośnięty jaszczur, ale nie wiem co on tu robi. Zwykle można takie spotkać blisko ludzi w kanałach na przykład.

Gad zasyczał, wystawiając wężowaty język, po czym szybko go cofnął. Otworzył paszcze, pokazał swoje małe ostre zęby, zaryczał piskliwie. Kłapnął gębą.

– Dalej chłopy, na niego! Nie będzie nam tu jaszczurka na nas parskać!

Cała grupa, rzuciła się na potwora, który próbował się bronić. Jednak nic z tego, ludzi było zwyczajnie za dużo. Targon przyglądał się, jak najemnicy rozprawiają się z jaszczurem, obsiedli go dookoła, nie dając możliwości ucieczki, czy jakiegokolwiek ruchu. Bestia skrzeczała jeszcze chwile, po czym przestała.

Nagle coś uderzyło, huk. Ziemia zadrżała. Z góry posypały się drobne kamienie, a za chwile ruszyła ogromna lawina głazów, jakby złamał się szczyt góry i chciał ich zabić. Ryk, przerażający głośny ryk rozbrzmiał między szczytami, między ścianami wgłębienia. Nikt nie zastanawiał się co mogło wydać ten dźwięk.

– Szybko! Do jaskini!

W ostatnim momencie zdążyli schować się doj jamy. Wejście –jak i zapewne cała kotlina – zostało zasypane głazami. Nie było szans na odkopanie się, nawet przy tak dużej ilości rąk do pracy. Ciemność. Słyszeli tylko własne głosy. Blask, światło, jasne światło, rozjaśnia się. Mag Nefarius wyczarował światło. Nad jego kosturem unosiła się mała pulsująca energia światła. Światło, tym razem bardziej złociste. To Skaren, który za pomocą siarki podpalił kawałek płótna ze swojej koszuli. Szybko musiał znaleźć coś co utrzyma ogień dużej. Dostrzegł żelazną rdzawą pochodnie, umocowaną do ściany. W niewielkim wgłębieniu wciśnięta była jeszcze bryłka węgla, niedopałek. Coś co mogło dać większy płomyk, więcej światła. Skaren bez wahania położył na węgielku palące się płótno. Rozkazał by każdy z jego ludzi oderwał mały skrawek koszuli. Trochę się tego uzbierało. Można było zrobić z tego kulkę i wrzucić do wgłębienia pochodni na rozpalającą się grudkę węgla i popiołu. Nagle rozjaśniło się jeszcze bardziej. Dopiero teraz zauważyli, że w głębi jaskini jest brama. Ogromna żelazna, zakurzona  brama. Z zaciekawieniem zbliżyli się do wrót. Nad nimi na skale wyryty był napis w nieznanym języku. Szybko można było odgadnąć, że jest to elficki, piękny poezyjny stary wymierający język, nieznany wśród młodych pokoleń.

– Ktoś wie co to znaczy? – spytał Skaren.

Nikt nie odpowiedział, nikt nie wiedział.

– Tak myślałem – dodał – Otwieramy wrota, może jest gdzieś drugie wyjście..

– A co jeśli tam nic nie ma? Co jeśli wszyscy tam pomrzemy? – sfrasował się któryś z najemników.

– Tutaj też zginiemy, nie odkopiemy się – dopowiedział drugi, stojący bliżej światła – Prowiantu starczy na dwa dni.

– No to otwieramy – wtrącił się Rengarad.

Wszyscy zbliżyli się do wrót, zaczęli naciskać, przepychać samych siebie w stronę bramy. Usłyszeli odgłos przesuwającego się żelaza po ziemi. Coś się ruszyło, nie mogli teraz odpuścić. Nagle pomiędzy ramionami wrót zrobiła się szczelina, była jednak za mała by mogli się sprawnie przedostać. Popchnęli jeszcze bardziej i otworzyli żelazną bramę, tak by cała gromada mogła dalej przejść.

Tutaj, po drugiej stronie tunel był o wiele większy a sufit znajdował się o kilkadziesiąt arszynów wyżej. Z ostrych stalaktytów kapała woda. Przy ścianach były belki które podpierały strop, a na nich żelazne pochodnie. Wokół wszędzie były worki rud i stosy kamieni.

Najemnicy rozpalili więcej pochodni, było widać o wiele wiele  więcej.

– Idziemy dalej – rzekł Skaren – Za mną!

Cała kompania ruszyła szerokim korytarzem, bacznie obserwując wszystko dookoła. Wiedzieli że jeśli to opuszczona kopalnia, to zapewne roi się tu od potworów z którymi lepiej nie wchodzić w kontakt samemu.

– Skaren, pochodnie słabo się palą a światło czarodzieja nie daje tak dużo blasku – powiedział brodaty dryblas dmuchając w dogasający się żar – Trzeba by oleju dolać.

– Olej… – zamyślił się kapitan – musi tu być gdzieś skład oleju, musieli czymś rozpalać te wszystkie pochodnie. Tylko rozejrzyjmy się.

Dotarli to skrzyżowania, nie mieli pomysłu w która stronę się kierować, gdzie kończą się tunele, gdzie jest wyjście z ciemnych podziemi. Rozdzielili się. Po chwili, jedna z grup znalazła skład oleju. Wzięli ze sobą trzy dzbany i wrócili na plac od którego odchodziło sześć dróg. Wybrali tą środkową. Korytarz zwęszył się, nie było tutaj już ostrych stalaktytów wiszących z sufitu.

Nie liczyli czasu, ale wiedzieli że idą już tak z pół dnia. Na ich twarzach malowało się wyraźne zmęczenie. Widząc to Skaren nakazał postój. Zjedli i napili się, ale oszczędnie, wiedzieli że tunel może nie mieć drugiego wyjścia i umrą tu. Na warcie pozostawili dwóch żołnierzy po przeciwnych końcach obozu. Tej nocy – o ile w ogóle była noc, bo tu pod ziemią i tak było ciemno – Patrick nie mógł spać, myślał, nie wiedział gdzie jest i co tu w ogóle robi, no i czy ma szanse przeżyć. Wiercił się, nie mogąc wygodnie się ułożyć. Ostry kamień wrzynał mu się w plecy, doprowadzając go do złości. Na dodatek te odgłosy. W ciszy można było usłyszeć skrzeki jakiś potworów. Bał się.

– Śpisz? – spytał cicho – Słyszysz to?

Leżący na boku kilka kroków obok niego, Targon otworzył oczy, rozejrzał się choć i tak nie widział nic po za migającym światłem pochodni strażnika, pilnującego obozu. Wiedział jednak, gdzie jest Patrick.

– Wiem że nie jesteśmy tu sami – mruknął – Gobliny, mają obozy w sąsiednich tunelach.

– Przyjdą tu? – sfrasował się Patrick – Nie przyjdą? Tak?

– Nie wiem – odpowiedział sucho Targon – śpij.

– Nie mogę, kamienie wbijają mi się w ciało

– No tak, zapomniałem że jako królewski sługa usypiasz tylko w wygodnym łożu pod pierzyną.

– Daruj sobie. Nie jestem taki ciamajdowaty na jakiego Ci się wydaje

– Ale jesteś marudny, bardzo marudny…

Patrick nie skomentował, zamknął oczy, spróbował zasnąć. Skrzek. Znowu usłyszał skrzek, tym razem głośniejszy i bliższy. Zaniepokoił się jeszcze bardziej.

– Ale co te gobliny tu robią? Jak tu się dostały? – powiedział po chwili ciszy

– Dobrze myślisz Patrick. Jest stąd wyjście, poza tamtą bramą.

– To znaczy że się…

– Jeśli znajdziemy to wyjście – przerwał mu Targon – i nie zginiemy do tego czasu to tak, wydostaniemy się stąd.

– Słyszałeś?

– Tak… są coraz bliżej

– Co robimy?

– Czekamy – odpowiedział Targon po chwili milczenia – wiedzą że tu jesteśmy, zbiorą się i przyjdą. Przyciągnie ich blask pochodni.

– Ale obronimy się? Tak?

– Zobaczymy ile ich będzie..

– A ile ich może być?

– Czy ty musisz zadawać tyle pytań, Patrick? Ile będzie to będzie. Przestań się bać, jesteś tu gdzie jesteś, pogódź się z tym. Jeżeli dojdzie do walki, będziesz walczył wraz z innymi. Jeśli zginiesz pochowamy Cię i świat o Tobie zapomni. A jeśli ja zginę, ty pochowasz mnie. Tak to już jest.

Patrick zamilkł, w głębi duszy czuł żal i złość w stosunku do tego co właśnie powiedział mu Targon. Jednak udawał że przyjął to do zrozumienia, odwrócił się na drugi bok. Nim zdążył przymknąć oczy, znowu usłyszał skrzeki goblinów. Jeszcze bardziej głośniejsze niż dotychczas. Kilku najemników przebudziło się, obudziły ich dzikie piski goblinów, nie dawały spać.

– Co jest do cholery? – zaklął jeden z najemników – Kto tu tak hałasuje?

– Gobliny – rzekł drugi, leżący obok niego.

– Wstawajcie, łapcie za broń, nadchodzą potwory – powiedział donośnie strażnik z pochodnią. Cała grupa podniosła się, dobyła broni. czekali niepewnie w ciemnościach na atak, Na mały szelest zbliżających się stworzeń, który da im do zrozumienia że czas atakować. Zwarli się, utworzyli koło. Nagle na głowę Patricka spadł niewielki kamyk.

– Dostałem z kamyka w głowę! – krzyknął.

– Cholera są na suficie! – wydarł się najemnik.

W tym samym momencie gobliny zaatakowały. Skoczyły z sufitu prosto na nich, wyszli zza ścian, otoczyli całą grupę, przystąpili do ataku. Rozpętała się walka, najemnicy rozwarli się i próbowali odgonić potwory. Było ciemno, nie zdążyli zapalić więcej pochodni, a dwie nie dawały za dużo światła. Pozostawał tylko blask z kostura Nefariusa, jednak gdy palił się pół dnia, teraz lśni już słabiej. Znacznie słabiej.

 Coś błysnęło, czy to goblin? Nie wiadomo. To mógł być człowiek. Było zresztą ciemno by odróżnić. Targon wytężył nieco wzrok, skupił i wsłuchał się. To nie był szelest kroków człowieka. To był potwór który właśnie chciał zajść go od prawej strony. Lecz człowiek wiedział kiedy uderzyć, kiedy wyprowadzić zabójczy cios. Jeszcze jeden krok. Świst ostrza a potem mlask krojonego mięsa. Goblin zapiszczał, było już po nim. Kolejny skoczył z sufitu prosto na głowę Targona. Zaczął się motać, Targać za włosy, próbował nawet gryźć. Mężczyzna chwycił go mocno za szyję i z całym impetem cisnął na podłogę. Potwór wykrzywił się jedynie, jakby połamał sobie wszystkie kości. Po chwili z jego ust wydobyło się dźwięk przypominający cichutki skrzek. Targon wbił miecz pomiędzy żebra goblina.

– Targon! – zawołał Patrick. Był przyciśnięty do ściany przez gobliny, otoczyły go i próbowali jakoś go zabić. Ten jednak kopał potwory gdy tylko się zbliżały. Niespodziewanie na pomoc rzucił się jeden z najemników z toporem w ręku. Odgonił kilku z nich, lecz reszta go dopadła. Broń wypadła mu z ręki, motał się. Na jego ciele siedziało może pięć goblinów które gryzły i drapały go gdzie popadnie, do krwi. W końcu mężczyzna padł, a jego ciało gobliny zaciągnęli ze sobą w ciemność. Targon właśnie dobijał kolejnego goblina, gdy usłyszał wołanie Patricka. Spojrzał. Jeden goblin rzucał się wściekle na królewskiego sługę. Mężczyzna bez zastanowienia rzucił mieczem w kierunku potwora. Ostrze zakręciło się kilkakrotnie w powietrzu i wbiło w plecy goblina, przebiło go na wylot i utkwiło wraz z nim w skalnej ścianie, tuż obok przerażonego Patricka, który zamarł w miejscu, z trudem przełknął ślinę.

Walka dobiegła końca, najemnicy odparli atak goblinów, lecz ponieśli niewielkie straty. Zginęło czterech wojowników.

– Mało co, a byś mnie trafił! – zdenerwował się Patrick

– Dobrze wiem w kogo celowałem – Targon wyciągnął ze ściany a potem z ciała goblina miecz, otarł go o porośnięty mchem kamień.

– A jakbyś trafił we mnie?

– Oj no przestań już, ciesz się że żyjesz. Ten goblin mógł wydłubać ci oczy, a ty mi będziesz wypominał że o mało co cię nie zabiłem. Daj spokój – mężczyzna schował miecz do pochwy.

– No ale..

– Następnym razem mogę nie zdążyć – przerwał mu Targon. Odczepił od pasa bukłaczek z winem, napił się – Chcesz?

– Daj, zaschło mi w gardle – chrząknął Patrick – Dobre wino, ale kończy się już.

– Dlatego musimy szybko znaleźć stąd wyjście.

Najemnicy wyrzucili truchła goblinów po za teren obozu, pochowali swoich przyjaciół w małych kamiennych kurhanach. Cała grupa położyła się dalej spać.

Po kilku przespanych godzinach wszyscy obudzili się. Jedzenia starczyło im by zjeść obwite śniadanie. Było mało picia. Wiedzieli że muszą prędko opuścić podziemia.

– Ruszamy – zawołał Skaren.

Nefarius wypowiedział pod nosem zaklęcie, po elficku. Nagle jego biały kryształ na końcu kostura, zaświecił się, rozbłysnął pulsującą energią. Cała grupa poszła dalej tunelem, który bardzo długo ciągnął się na przód.

– Targon?

– Tak?

– Czy wtedy, na zewnątrz…

– Mów Patrick.

– Ta góra, ona, sama się nie zawaliła, prawda?

– Prawda – odpowiedział Targon po chwili milczenia – To był smok.

– No właśnie, mieliśmy iść ubić gada a gubimy się w tunelach!

– Nikt Ci nie gwarantował że wrócisz tej wyprawy.

–  Na początku byłem sceptycznie nastawiony do tej podróży. Cieszę się, że udało mi się  zmienić moje życie, wyjść poza królewski dwór. Zobaczyć coś, przeżyć przygodę, dlatego zgodziłem się z Tobą jechać. I nie żałuje. Choć to pewnie moje ostatnie chwile życia, chce Ci powiedzieć że było warto. Pierwszy raz w życiu widziałem smoka, pierwszy raz w życiu spałem na sianie w stodole. Coś niesamowitego. Przepraszam, że tak marudziłem, ale teraz jestem szczęśliwy że udało mi się przeżyć aż do tego momentu.

– Nie umrzemy tu. Znajdziemy wyjście, ubijemy smoka i wrócimy do domu. Ty zaś, będziesz miał co na starość wnukom opowiadać. Powiesz im gdzie byłeś, co widziałeś. A widziałeś wiele, być może to jeden z ostatnich smoków latających nad tą ziemią.

Patrick nic nie dodał, uśmiechnął się jedynie w kierunku Targona.

Minęło kilka godzin wędrówki przez długi tunel, który coraz bardziej zwężał się, a w niektórych momentach było już tak że trzeba było iść pochylonym. Wiedzieli że albo idą dobrze, albo krasnoludzka kopalnia ma gdzieś tu wyjście. Korytarz wreszcie dobiegł końca, ale sprawa nie była korzystna bo reszta część tunelu była zawalona potężnymi ciężkimi głazami. Skaren Derin przerwał marsz, wszyscy naradzali co mają zrobić. Najemnicy sfrasowali się jeszcze bardziej. Wiedzieli, że powrót do skrzyżowania z innymi korytarzami zajmie zbyt długo czasu, prędzej połowa z nich padnie z głodu niż tam zajdzie.

– Cisza! – krzyknął kapitan najemników, nadstawił ucha – Magu, czy jest możliwość magicznie przesunąć te kamienie.

– Niestety nie, te kamienie są zbyt ciężkie bym mógł je unieść prostymi zaklęciami.

– Psiakrew..

Niedaleko nich było słychać szum wody, wydobywał się tuż zza skały. Na rozkaz Skarena kilku najemników rozsypało kruchą blokadę. Za zniszczoną ścianą rzeczywiście płynęło źródełko, które wpadało do niewielkiego okrągłego jeziorka mającego może cztery kroki średnicy.

– Być może można przepłynąć pod zawalonym tunelem i dostać się na drugą stronę – zaproponował Nefarius rozświetlając krystalicznie czystą wodę.

– Mhm – mruknął Skaren – Ahajosie!

Do dowódcy grupy podszedł młody dobrze wyglądający młodzieniec. Miał może dwadzieścia wiosen.

– Skoczysz do oczka, i spróbujesz przepłynąć, gdybyś nie znalazł drogi wróć tu do nas. Rozumiesz?

– Tak, kapitanie – skinął głową chłopak, zrzucił z pasa miecz i wskoczył do lodowatej wody. Zniknął po chwili w ciemnościach oczka.

Długo nie wracał, lecz w końcu dostrzegli go płynącego ku powierzchni. Ahajos wypłynął na zewnątrz, z trudem złapał powietrze, wyszedł.

 -I co? – Spytał Skaren – Jest przejście?

– Tak, kilka arszynów w dół i kilkanaście na północ – mówił z trudem chłopak.

– Dzielnie się spisałeś , dajcie mu płaszcz. Przepływamy po dwóch. Gdyby się ktoś zgubił niech płynie w miarę możliwości za tym drugim. Co z Tobą magu?

– Chyba nie dam rady, to już nie ten wiek by sprawnie przepłynąć..

– Ja z nim popłynę – wtrącił się Targon – pomogę mu.

– Skoro chcesz, panowie do wody!

Do oczka wskoczyło dwóch najemników, za kilka sekund, na rozkaz Skarena kolejnych dwóch.

– Ale Targon – podenerwował się Patrick – Myślałem, że przepłyniesz ze mną.

– Wiem że to trudna sytuacja – mężczyzna położył rękę na jego ramieniu – wiem że to dla ciebie trudne, ale musisz dać radę, wierze w ciebie, spotkamy się po drugiej stronie..

Zajęło to trochę czasu, ale wszyscy szczęśliwie przepłynęli i spotkali się z resztą po drugiej stronie. Ku ich zdumieniu znajdowali się kilkadziesiąt metrów od wyjścia z jaskini. Jednak otwór nie emanował światłem słonecznym, był szary i ledwo widoczny. Na dworze prawdopodobnie panowało późne jesienne popołudnie.

 

 

 

VII

Ludzie mogą w to wierzyć, lub też nie. Mogą mnie uznawać za szaleńca, ale to co widziałem jest prawdziwe i moja wyprawa miała konkretny opłacalny cel. Doszedłem tak daleko gdzie jeszcze nikt nie zaszedł. Zaprawdę, powiadam wam za wielkimi górami, gdzie świat nasz końca dobiega żyją ludzie. Ludzie zupełnie inni niż my. Ich ziemie są pokryte lodem przez większość roku, lato trwa około trzydziestu dni. Słońce pojawia się tylko w niektórych dniach naszego kalendarzu. Ludzie ci nie znają co to chłód, są przystosowani, odporni na mróz. Są dzicy, mają długie często sklejone włosy i długie brody ogrzewające ich policzki brodę i szyję. Ich ciała pokrywają futra zwierząt. Mieszkają w niewielkich osadach, ich zdobione wszelakimi talizmanami i wisiorami chaty wybudowane są ze zwierzęcych kości. Całe konstrukcje pokryte są ziemią, mułem i skórami. Nie znają się ani na wyrabianiu broni czy pisaniu, nie znają co to polityka, nie toczą wojen a jedynie walki plemion sąsiednich. Umieją rozpalić ogień, przypiec mięso Żyją ze zbieractwa i polowań. Na początku mogą zachowywać się wrogo w stosunku do obcych lecz później ich niepokój przerodzi się w gościnę.

„Dzicy ludzie” – fragment notatek króla Valestandera III

 

Gdy dotarli do wyjścia z kopalni zobaczyli, że tu, po drugiej stronie gór wcale nie ma jesieni, a cała równina pokryta jest białą puszystą kołderką. Śnieg sięgał im prawie do kolan. Przed nimi nie było nic, szerokie lodowe pustkowie. Oprócz drzew porastających zboczę szczytu nie było tu żadnej roślinności. Było bardzo zimno, o wiele zimniej niż po drugiej stronie gór, nawet w zimie.

Nagle coś przed nimi wyskoczyło ze śniegu, zewsząd otoczyli ich ludzkie sylwetki okryte zwierzęcymi skórami, nie było im nawet widać twarzy. Uzbrojeni były w prymitywne dzidy, toporki oraz tarcze. Kilku z nich dobyło łuków, nałożyli strzały na cięciwy, naciągnęli. Najemnicy stanęli w bezruchu, dobyli broni, zwarli się w szyk.

– Trzymać się razem! – krzyknął Skaren.

– Kapitanie, jest nas przecież więcej i mamy lepsze wyposarzenie, możemy ich z łatwością pokonać – dodał jeden z mężczyzn.

– Jest ich za dużo – wtrącił się Nefarius – Moja magia nawet nie pokona ich wszystkich, prędzej dostane strzałą w pierś i padnę niż my wygramy.

Targon rozejrzał się, zobaczył że oprócz ludzi stojących dookoła nich na zboczach gór w śniegu stoi ich jeszcze z pięćdziesięciu. Wszyscy celują z łuków lub mierzą w nich miotanymi kamiennymi toporkami oraz dzidami.

Jeden z dzikich zbliżył się do nich o kilka kroków. Na głowie miał coś co przypominało rozwartą niedźwiedzią paszczę. Pomiędzy szczękami, w głębi było widać twarz człowieka. Patrzył na nich swoimi szmaragdowymi oczami. Nie bał się, choć wiedział że najemnicy w każdym momencie mogą przystąpić do ataku a on znajduje się najbliżej, może paść jako pierwszy. Mimo to stał, a w pasie miał długi ostry kamienny nóż z drewnianą rączką. Nie miał chyba złych zamiarów, gestem ręki nakazał im rzucić broń. Najemnicy powoli niechętnie opuszczali broń, jednak kilku z nich rzuciło się na dzikich ludzi, szybko jednak zostali obezwładnieni i zabici. Tajemniczy ludzie zbliżyli się jeszcze bardziej na wypadek gdyby ktoś jeszcze z przybyszów zza gór chciał ich zaatakować. Mężczyzna – wódz plemienia jak można było się domyślić – warknął ostrzegawczo by nie było drugiej próby podjęcia walki.

– Rzucić broń – powiedział Skaren i pierwszy wypuścił z ręki topór.

– Kaalak’amma – powiedział przywódca grupy – znaczy: „ mądra decyzja”.

Kapitan najemników zamarł ze zdumienia. Skąd ten dzikus zna nasz język? – pomyślał – Czyżby opowieści o wielkiej wyprawie króla Valestandera były prawdziwe? Czy rzeczywiście ktoś tu był przed nami? A może to ci ludzie uciekli za góry, z dala od cywilizacji, z dala od tego popieprzonego świata, od tej zasranej polityki i intryg, od biedy i niedostatku. A tu, żyją beztrosko, nie muszą się przed nikim kłaniać, nie wiedzą co to polityka i królowanie. Żyją z tego co sami zdobędą i upolują.

Skaren nawet się nie zorientował gdy został związany. Zresztą nie on jeden, bo dzicy ludzie – jak byli nazywani przez cywilizowanych ludzi – związali wszystkich najemników grubymi sznurami.

Szli przez lodowe pustkowia kilka godzin, kilku nie przeżyło marszu, między innymi mag Nefarius. W końcu wieczorem, wycieńczeni nieustannym marszem dotarli do wioski, która znajdowała się na skraju wielkiego rozciągającego się aż po daleki horyzont iglastego lasu.

Prowadzili ich przez środek wioski, a kobiety wodziły w nich nieufne dzikie spojrzenia. Dla nich byli to obcy, ludzie zza gór, z innego świata, świata ogarniętego rządzą władzy i zła. Nie potrzebujemy was tutaj, waszej polityki, waszych królów i tej całej waszej cywilizacji. Precz stąd, nie chcemy was tu.

Dotarli przed wielki podłużny budynek. Był inny niż pozostałe, bo był drewniany a nie podtrzymywany na kościach, ulepiony z błota i okryty zwierzęcymi skórami. Tutaj ich rozwiązali, weszli do ogromnej chaty. W środku paliło się kilka palenisk na których piekło się mięso prawdopodobnie dzików. Dym unosił się w górę pod sam spadzisty dach, który znajdował się dość wysoko, stamtąd prawdopodobnie ulatniał się przez niewielkie otwory.  Wszędzie na podłodze leżały skóry i futra, ciężko było stawiać kroki. Cała konstrukcja była podtrzymywana sosnowymi belkami, a po środku biegło przejście. Po prawo i po lewo leżeli nadzy ludzie, mężczyźni i kobiety, rozmawiali, ale gdy weszli obcy zapanowała cisza. Na końcu długiego pomieszczenia, na drewnianym stopniu stał kościany tron, okryty skórami. Po obu stronach, nieco niżej również znajdowały się mniejsze berżerki, na których siedziała rodzina wodza, a on sam zasiadł na tronie.

– Rozgośćcie się – rzekł władca po chwili milczenia – Podłoga jest wyłożona futrami a w chacie płoną ogniska, jest ciepło.

– Dziękuje panie, rzeczywiście jest tutaj ciepło i przytulnie w porównaniu do tego co jest na zewnątrz – odpowiedział Skaren – Skąd znasz nasz język?

– Było już tu kilku przed wami. Nawet sam król, ale tutaj dla nas był nikim. Mój dziadek nauczył się od niego i jego ludzi języka, potem przekazał go mojemu ojcu, a teraz znam go i ja.

 Patrick bał się, pierwszy raz był w takim miejscu. Trwoga ogarniała go już od momentu gdy opuścił królewski pałac. Siedział cicho z opuszczoną głową. Targon rozglądał się jeszcze chwile dookoła gdy nagle jego wzrok przykuła córka przywódcy plemienia, która również spoglądała na niego.

– Zapomniałem się przedstawić – powiedział mężczyzna zdejmując z siebie grube futro. Dopiero teraz zobaczyli jego łysą głowę, przekute kośćmi uszy i gruby nochal. Był w średnim wieku, tęgi, bardzo umięśniony. Drobne włosy ciągnęły się od mostka, przez pępek i w dół. Zostawił na sobie tylko spodnie i buty, zasiadł na tronie  – Jestem Boroguld – pan tej osady jak się domyśliliście zapewne. A wy to kto?

– Jestem Skaren Derin, a to moi ludzie. Panie, możemy prosić o coś do jedzenia? Jesteśmy bardzo głodni.

– Naturalnie, jesteście moimi gośćmi – wódz klasnął w dłonie.  

W tym samym czasie kobiety podały upieczone mięso.

– Bez sztućców? – sfrasował się jeden z najemników.

– Co to są sztućce? – spytał zdziwiony Boroguld.

– Nie wiecie co to widelec?

– Widelec… –mruknął zamyślony.

– Nóż?

– Aaa… Pytasz o narzędzie do cięcia mięsa, łap ten nóż. Choć nie wiem wcale po co wam to. Prawdziwi mężczyźni rwą mięso rękoma, tak jak my: Dendrakowie. Jesteśmy plemieniem silnym i jeśli byśmy chcieli z łatwością najechalibyśmy na wasze ziemie, splądrowalibyśmy je, zburzyli kamienne miasta, wykorzystali wasze kobiety. Tylko po co nam to? Tu nam dobrze i na razie się za góry nie wybieramy.

– Skąd wziąłbyś armie? Ilu ludzi jest w wiosce? Stu? Dwustu? – zapytał Skaren.

– Zjednoczonych plemion jest znacznie więcej niż myślisz. Ale dość o wojnie, co was tu tak naprawdę sprowadza? Nie próbuj kłamać wodzu najemników, wieszczka wyczuje czy kłamiesz. Jeśli mnie oszukasz jeden z Twoich ludzi zginie. Kahara! Pozwól tu, siadaj.

Kobieta była w podeszłym wieku. Miała siwe posklejane długie włosy. Całe jej ciało pokrywały korale, naszyjniki, bransolety i kościane kolczyki, nawet w nosie i ustach. Na twarzy i rękach była pomalowana czyś białym i zielonym.

– A zatem, co tutaj robicie?

– Zabłądziliśmy – odpowiedział niepewnie Skaren.

– Laana akha – wymamrotała wiedźma.

Boroguld skinął lekko głowę w kierunku stojącego niedaleko strażnika. Ten podszedł do siedzących najemników, podniósł jednego za ramie. Mężczyzna był bardzo przerażony, nawet się nie zorientował gdy prymitywny nóż dzikiego utknął w jego podbrzuszu. Kącikiem ust popłynęła bordowa krew. Żołnierz padł na podłogę, a jego ciało wyniósł sługa wodza.

– Co to ma znaczyć?! – Skaren wstał.

– Siadaj – warknął Boroguld.

– Dlaczego go zabiliście?!

– Kahara twierdzi, że skłamałeś. Pytam zatem jeszcze raz: Co tutaj robicie?

Zapadła cisza, Skaren walczył z myślami. Nie wiedział czy powiedzieć prawdę czy skłamać znowu licząc że wieszczka nie wyczuje kłamstwa. W tym samym czasie jeden z dzikich podniósł już kolejną ofiarę. Niefortunnie wypadło na Patricka, który dotychczas siedział cicho, bardzo się przeraził.

– Odpowiadaj dowódco tej żałosnej bandy!

– Przybyliśmy tu za smokiem! – krzyknął wreszcie Patrick, po czym spojrzał przerażonymi oczami na Borogulda.

– Ach tak – zamyślił się – Za smokiem..

– Weszliśmy do wąwozu, gdy gad wzniecił lawinę kamieni. Szybko weszliśmy do jaskini, a jak później się okazało starej kopalni. Wyjście znaleźliśmy tu, po drugiej stronie gór. Proszę, nie róbcie mi krzywdy.

Władca nie odpowiedział, podparł się ręką.

– Mówi prawde, Kaharo?

Wiedźma spojrzała na wystraszonego Patricka, odwróciła głowę w kierunku Borogulda, przytaknęła kiwając głową.

– Puść go.

Żołnierz wypuścił szlachcica, a raczej rzucił go na podłogę.

– A wiec polujecie na smoka…Widzieliście go?

– Raz –odpowiedział Skaren.

– Ciekawe.. Gdzie on teraz jest?

– Ostatni raz widzieliśmy go w górach. To smok, może lecieć gdzie chce.

– Wiem że może lecieć gdzie chce, głupcze. Wiem co to smok.

Zapadła cisza. Boroguld wstał, przeszedł się przed tronem, myślał.

– I co ja mam z wami teraz zrobić?

– Panie, moi ludzie są wyczerpani, połowa zginęła, pozwól nam zaznać trochę odpoczynku.

– Dobrze więc, niech tak będzie. Czujcie się jak u siebie w domu – uniósł ręce władca wioski.

Kolacja trwała jeszcze do późnego wieczora. Przez cały ten czas Targon i córka wodza nie odrywali od siebie wzroku. Boroguld widział to, lecz nie reagował. Wiedział, że u córki to tylko tymczasowe zauroczenie bo zobaczyła kogoś z „innego świata”. Przecież nawet nie mówili tym samym językiem, jak miało do czegokolwiek dojść? Wszyscy goście dostali własne chaty po czterech w jednej, ale Targon i Patrick – jako że do kompani najemników nie należeli – otrzymali schronienie na dwie osoby. Nie było to jakieś komfortowe miejsce, dwa łóżka wyłożone futrami i palenisko po środku, które nadawało blasku wnętrzu. Jednak mimo iż na dworze padał gęsty śnieg, w środku było dość ciepło, na tyle ciepło by spokojnie można było spać nago.

Targon z uczty wyszedł nieco wcześniej niż wszyscy. Jeden z plemiennych mężczyzn zaprowadził go do chaty. Zdjął zbroję, zostawiając na sobie tylko białą lnianą koszule, położył się wygodnie na łóżku, ręce podparł pod głowę. Nie zaznał jednak spokoju bo już po chwili do chaty wrócił pijany Patrick z butlą bukłakiem wina w ręku. Nie był sam, towarzyszyła mu piękna młoda dziewczyna okryta grubym futrem. Miała niebieskie oczy i puszyste blond włosy. Była bardzo roześmiana.

– Patrick..

– Nic nie mów – beknął Patrick – Wszystko pod kontrolą.

– Ledwo stoisz na nogach – załamał się Targon.

– Dlatego usiądę, a ta o to dzikuska usiądzie przy mnie, prawda?

Dziewczyna odpowiadała jedynie śmiechem, nie znała ich języka.

– Myślałem że kozim mlekiem nie da się upić.

– A bo to wcale nie jest kozie mleko tylko wino, moje własne, co miałem cały czas przy pasie. Fakt, gdy wyszliśmy z kopalni zaczęło marznąć i gdy tu przybyliśmy miałem w bukłaku bryłę lodu, ale teraz znowu jest płynne i mogę cieszyć się jego smakiem.

– Kto to jest? – Targon spojrzał na roześmianą dziewkę. Miała może z osiemnaście lat.

– To? To jest…Ach! Cholerna czkawka. To jest Oneria… i właściwie tyle o niej wiem, a zbyt rozmowna nie jest. No tak, co się śmiejesz, jako królewski sługa i wybitny mówca mogę się dogadać z każdym.

– Ciekawe jak ją przekonałeś by tu z Tobą przyszła.

– To już moje sztuczki – uśmiechnął się Patrick.

Targon zaśmiał się pod nosem.

– Napijesz się?

– Daj, znudziło mi się już kozie mleko.

– Trzymaj! Pij na zdrowie.

– Nie jest tego za wiele.

– Nie marudź.

– Za szybko pijesz, stąd ta czkawka.

– Oj tam, oj tam.

Patrick wstał razem z Onerią, pomógł jej zrzucić futro

– Jesteś piękna..

– Daj spokój Patrick, ona nie wie co do niej mówisz.

– Nie bądź taki drętwy, być może to ostatnie dni mojego życia, chce zaznać trochę przyjemności – mężczyzna usiadł na łóżku, wziął dziewczynę na kolana.

– Może ma męża?

– To bez znaczenia.

– Groźnego męża – powiedział surowo Targon – Który chętnie zetnie ci głowę i nabije na pal, a ze swoją kobietą..

– No co? Co?

– Nie wiem co tu robią z niewiernymi żonami.

– Ojejku jejku, a może wcale nie ma faceta i co się martwisz, ma mnie.

– Ciebie? Na ile? Na tę noc? Jeśli zostaniemy tu kilka dni może też spać z innymi, mówię o najemnikach.

– Bredzisz, mówiłem ci już że chcę zaznać trochę przyjemności, wiec nie psuj mi chwili, a jak chcesz się przyłączyć to się przyłącz, starczy jej na dwóch.

– Nie, baw się dobrze, pójdę się przejść.

Zima panowała tu już od kilku miesięcy, podczas gdy po drugiej stronie gór była dopiero późna jesień. Nieprędko zejdą śniegi, będzie trzeba jeszcze bardzo długo czekać by nastało tu kilkutygodniowe lato. Na zewnątrz było zimno, bardzo zimno, zimniej niż za dnia. Targon wyszedł z chaty, która znajdowała się niedaleko lasu, przeszedł się po śniegu, podszedł bliżej sosen. Dopiero teraz dostrzegł, że w głębi lasu miga światło. Pomyślał, że to pewnie oddalony szałas jakiegoś myśliwego czy druida, ale światło rozprzestrzeniało się, bardzo szybko. Zaciekawiło go to, cofnął się o kilka kroków, spojrzał w górę. Nie tylko na ziemi było światło, nad lasem też coś migotało. Był całkiem zdezorientowany, nie wiedział czym jest ten blask. W oddali zebrały się czarne chmury, a może to wcale nie były chmury a dym od ognia. Targon poszedł pod dom wodza, przed wejściem zatrzymali go jednak strażnicy.

– Stój, władca śpi, przyjdź o świcie.

– Musze z nim pomówić, to bardzo ważne.

– Nie interesuje mnie to, przyjdź rano.

– Wcale, że nie śpię – na zewnątrz wyszedł Boroguld – O co chodzi, najemniku?

– Tam coś się pali, w lesie – Targon wskazał ręką na las.

– Akardykowie… – mruknął mężczyzna – sąsiednie plemię płonie, szybko! Ruszajmy im na ratunek! Jahaz, Olgierd zbudźcie wszystkich mężczyzn, niech wezmą ze sobą broń i idziemy, a ty powiadom Skarena i wszystkich jego ludzi, idziecie z nami.

Targon zajrzał do wnętrza chaty. Tam jego najlepszy przyjaciel i młoda dziewczyna oddawali się największej rozkoszy.

– Patrick! Patrick!

– Targon? A gdzieś Ty był tyle czasu?

– Ubieraj się!

– Dlaczego chcesz mi przerywać taką chwilę?

– Później się dowiesz, no chodź. Dosyć się nabawiłeś.

Patrick zdjął z siebie Onerię, wstał i zaczął się ubierać, popijając przy tym winko z butelki.

– Przepraszam Cię moja pani, ale muszę iść. Oby to było tylko coś ważnego – spojrzał zdenerwowany na stojącego w wejściu Targona.

Sąsiednia osada znajdowała się dwie mile stąd. Gdy dotarli na miejsce zastali jeden wielki ogień. Wszystko się paliło, nic nie przetrwało. Wszyscy zastanawiali się co wywołało tak nagłe zniszczenie osady. Najemnicy przypuszczali jednak że to był cel ich wyprawy. Kilka kroków dalej, obok płonącego wozu znaleźli umierającego człowieka. Boroguld dowiedział się od niego że to smok spalił wioskę.

– Przyleciał tu za wami, a cierpimy my! – oskarżył wrogim głosem najemników – To wasza wina! Powinniśmy was teraz zabić i dać mu na pożarcie!

– No to spróbujcie – Skaren pierwszy dobył topora a za nim wszyscy tu zgromadzeni.

Już miało dojść do walki gdy nad nimi przeleciał smok paląc okoliczne drzewa, zaryczał głośno i piskliwie

– Kryć się!

– Stać! Będziemy z nim walczyć! – krzyknął Boroguld stając na czele grupy – łucznicy! Strzelać gdy się zbliży!

Był środek nocy wiec gada było widać tylko wtedy gdy zbliżał się do płonącego lasu i wioski. Jednak gdy się zniżał jego zielone łuski lśniły oświetlane przez ogień. Łucznicy zasypali bestie strzałami, jednak smok miał znacznie silniejszą broń – ogień. Jednym zionięciem skremował kilku mężczyzn. Targon wraz z Patrickiem skryli się za kamieniem.

– Zostań, Targon!

– Musze im pomóc.

Smok właśnie osiadł na ziemi, łapami i ogonem odganiał napastników. Jeden z łuczników, jakby z bicza został trafiony wirującym w powietrzu ogonem. Targon schylił się by nie zostać trafionym i pobiegł w kierunku ogłuszonego strzelca. Wyciągnął z jego ręki łuk, załadował strzałę, wymierzył, puścił cięciwę. Pocisk trafił smoka w podbródek, ten głośno zaryczał, odwrócił łeb w jego kierunku, zaszarżował powalając na ziemie kilku ludzi. Targon wypuścił z ręku łuk, zaczął uciekać pomiędzy płonącymi drzewami. Bestia goniła go bardzo szybko, jednak pomiędzy gęsto ustawionymi sosnami nie była już taka szybka. Dzicy rzucali włóczniami i strzelali z łuków, podczas gdy najemnicy Skarena próbowali zatrzymać gada pomiędzy drzewami uniemożliwiając mu ruchy. Jednak smok łamał płonące drzewa jak wykałaczki. Musieli go zapędzić w miejsce gdzie nie zwęglił jeszcze terenu. Targon rzucił w niego kamieniem, trafił prosto w głowę. Gad zdenerwował się jeszcze bardziej i popędził w jego kierunku, zionął ogniem w kierunku uciekającego mężczyzny. Ten jednak skoczył do dołku, prawdopodobnie borsuczej nory, by się schronić. Potwór podpalił dolne części drzew i był pomiędzy nimi. Potencjalny cel na pułapkę. Grupa podzieliła się, kilku mężczyzn otoczyła smoka próbując utrzymać go w miejscu, w którym obecnie się znajduje, reszta podcinała drzewa każdą bronią, którą mieli w rękach. Po chwili drzewa zakołysały się na wietrze, niektóre zderzyły się ze sobą koronami. Ludzie, którzy otaczali smoka zaczęli uciekać gdy drzewa zaczęły lecieć ku ziemi, prosto na niczego nie świadomego gada. Nawet smok nie jest w stanie zatrzymać pięć solidnych sosen. Na widok przygniecionego, ledwo żywego smoka zapanowała ogromna radość.

– Mięsa z niego starczy na długo, swoją drogą nigdy nie jadłem smoka – zaśmiał się Boroguld – dobra robota wojownicy.

– No, no ładnie go załatwiliśmy – dodał Skaren.

– Spójrzcie na te zębiska – Wódz odchylił górną wargę ledwo żyjącego smoka.

– Jak miecze – z ukrycia wyszedł Patrick, podszedł do nich.

– A gdzieś ty był? Nie widziałem żebyś nam pomagał, hę?

– Panie Derin, nie jestem jednym z twoich ludzi, ani żadnym wojownikiem, tylko prostym sługom króla .

– Byłym sługom – poprawił go drwiąco Targon.

– Dosyć tego, trzeba dobić gada bo nam jeszcze odleci, albo nas spali. Panie Skaren użycz mi swojego.. emm.. jak to się po waszemu nazywało… – zaciął się Boroguld.

– Topora?

– Ach tak! Właśnie, topora.

Jednym uderzeniem w szyje, mężczyzna pozbawił smoka życia..

 

 

VIII

 

W domu wodza zebrało się już wielu ludzi. Matki i ojcowie wyczekiwali swoich synów, kobiety mężczyzn, a dzieci tatusiów. Jednak nie wszyscy wrócili cało, niektórym się nie udało, smok okazał się dla nich zbyt silny. Mieszkańcy czekali za wyjaśnieniami. Co wywołało ogień w sąsiedniej osadzie i dlaczego nie wszyscy wrócili w żywi, bądź w jednym kawałku. Dopiero wciągnięte na sale ciało smoka rozwiało ich wątpliwości. Boroguld przyznał, że bez pomocy najemników nie zgładziłby smoka. Spytał też czego najemnicy chcą w zamian. Skaren powiedział że on i jego garstka przeżytych ludzi chce wrócić do domu z głową smoka na dowód królowi że ubili bestie. Władca wioski zastanowił się chwile, zgodził się.

 

IX

 

 

Nazajutrz zjedli obwite śniadanie i szykowali się do wymarszu. Jednak droga powrotna okazała się niemożliwa, gdyż wyjście po drugiej stronie było przysypane ogromnymi głazami. Boroguld oznajmił im, że dziesięć mil w prawo od kopalni jest niewielka przełęcz o której wiedzą tylko dzicy ludzie.

 

X

 

Z góry, na przełęczy, było widać ich świat: lasy, pola, rzeki, całą Eicranie. To był koniec wyprawy, nie wszyscy wrócili żywi, ale misja zgładzenia złego smoka została wypełniona. Czas było pożegnać się z ludźmi zza gór i wrócić do domów.

– Targon?

– Słucham?

– Cieszę się że z tobą pojechałem. Jestem zadowolony z tego że wyszedłem po za królewski dwór, po za bezpieczne miasto, po za bogate dzielnice. Cieszę się z tego gdzie jestem i gdzie byłem, poznałem naturę i życie prostych ludzi. Widziałem smoka, ha! To będę opowiadał synom i wnukom, bo już za kilka lat może nie być smoków, a może ten był ostatni?

– Nie wiem, ale też się cieszę że go zobaczyłem – powiedział dumnie mężczyzna wdychając głęboko górskie powietrze – Dobrze, że byłeś ze mną przyjacielu.

– Co teraz?

– Wracamy do domu – uśmiechnął się do niego Targon.

– Wracamy do domu… – powtórzył cicho Patrick.

Koniec

Komentarze

Opowiadania jeszcze nie czytałam, chciałam tylko zauważyć, że limit znaków na Dragonezę to 10-50 tysięcy. Ty go przekroczyłeś o niemal 20 tysięcy, więc jeżeli opowiadanie ma nie zostać zdyskwalifikowane, musiałbyś zastosować dość drastyczne cięcia.

Proszę, nie może tak być? Bardzo długo to pisałem i nie chce usuwać części znaków i przerabiać tekst bo tak jak napisałem mysle że jest dobrze, spójnie i logicznie. Po za tym w wordzie pokazuje mi że BEZ spacji jest w zaokrągleniu 58 tys znaków. “Dolny limit jest nieprzekraczalny, górny możecie symbolicznie przekroczyć“ tak jest w regulaminie konkursu. Czy te 8 tys znaków nie może być tym symbolicznym przekroczeniem? Proszę, pisałem to dwa miesiące..

 

Według licznika na stronie. Symbolicznie to około tysiąca, dwóch, nie osiem. Niestety. 

PS. Autorytetem to ja tu nie jestem, ale błędów to masz tyle, że mnie oczy bolą. Nie czytałem, przepatrzyłem tylko co nieco. Ortografy, stylistyka, zero interpunkcji. Naprawdę, to, że pisałeś coś dwa miesiące nic nie znaczy, to nie jest argument. Flaubert poprawiał Panią Bovary całe życie i nigdy nie uważał jej za skończoną. Radzę Ci zacząć, bo do 15 nie ma już wiele czasu…

Z tego co wiem Word automatycznie podkreślał mi błędy ortograficzne, które od razu poprawiałem, więc z pewnością mogę rzec, że nie ma błędów ortograficznych. A nawet jeśli są błędy, które wymieniłeś to już nie można wysłać własnej pracy na konkurs, bez względu na to czy są błędy? Ja wysłałem pracę nie dla tego by zająć pierwsze miejsce tylko by ktoś to przeczytał. Chciałbym iż mimo błędów opowiadanie zostało uwzględnione (najwyżej nie wygram lub nie znajdę się na początku czy w połowie listy). A co do tych znaków to 8 tys znaków robi taką ogromną różnice? 8 tys znaków to mniej niż 10 stron.

Regulaminy są po to, by się ich trzymać. Jury nie może robić wyjątków, bo cały konkurs bierze w łeb, a i inni autorzy (zwłaszcza tacy, którzy musieli skracać i ciąć swoje teksty) mieliby pełne prawo czuć się oszukani i rozżaleni.

Jeśli nie chcesz ciąć tekstu, zostaw go tu jako zwykłe opowiadanie, nie konkursowe. Takie też są czytane i komentowane. Jeśli chcesz się uczyć i rozwijać, przyjmuj każdą uwagę – nawet jeśli dotyczy przypomnienia regulaminu konkursu.

I nie wierz do końca Wordowi – też potrafi przepuścić błędy.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Cóż, trudno, spróbuje gdzie indziej wysłać.

Próbuj. Jednak z tego, co się orientuję, to na konkursy możesz wysłać opowiadanie nie publikowane wcześniej. I nie ma sensu się obrażać i stroić fochów. Tutaj chcemy Ci tylko pomóc.

Ale dobrze. Skoro Twoim argumentem jest to, że Word Ci sprawdził błędy, niech będzie. Choć od razu musze Cię uprzedzić, że to, co napisała śniąca o przepuszczaniu błędów to nic. Word nie sprawdza Ci błędów, on sprawdza pisownię. Nie czyta tekstu, podkreśla tylko to, co nie zgadza mu się ze słownikiem. Jest różnica semantyczna między sługom a sługą.

 Zamknąłem jednak oczy na błędy i zacząłem czytać. Przecież tego chciałeś – żeby ktoś przeczytał. A jeżeli tego chcesz, musisz się przygotować na krytykę. 

Historia kompletnie niczym się nie wyróżnia i, co tu ukrywać, jest nudna. Sztampowa. Język, którym się posługujesz, jest zbyt ubogi, stąd robisz rażące oko powtórzenia, nie mogąc odnaleźć odpowiedniego wyrażenia, choćby tu:

 

– Spójrz tylko na siebie – machnął niedbale ręką Patrick.

Mężczyzna odruchowo spojrzał na siebie

 

Dalej – z pewnością zmniejszysz ilość znaków, gdy nie będziesz używał opcji kopiuj – wklej (opis pierwszego najemnika w rozdziale II). Nie potrafisz też używać podstawowych narzędzi narratorskich, nie wiesz, jak określić czyjś wiek, schematycznie wprowadzasz postacie, opisy są chaotyczne i bezsensowne, czasami odnosi się wrażenie, że sam gubisz się w tym całym bałaganie, pojawiają się licznie sprzeczności. Radzę też bliżej zapoznać się z terminem kremacja. 

Nie będę dalej wypisywał. To chyba wystarczy.

Masz, z tego, co widze, piętnaście lat. Nie chcę, byś był zniechęcony. Pisz, wyrób sobie styl. Brutalna prawda jest taka, że jesteś za młody, nie masz takiego doświaczenia językowego, aby tworzyć własne, oryginalne utwory “na poziomie”. Poczuj głód słowa. Zanim zaczniesz publikować i wysyłać na konkursy, najpierw wchłoń w siebie mnóstwo literatury, nie tylko fantastykę, literaturę popularną. Także klasykę naszej pięknej literatury ojczystej i zagranicznej. Nauczy Cię to odpowiednio budować zdania, odpowiednio stylizować utwór zgodnie z przyjętą przez Ciebie ramą czasową, zobaczysz, jak proza się rozwijała, jak autorzy dochodzili do całkiem nowych rozwiązań pisarskich. 

Po prostu pisz, czytaj. Zdobywaj doświadczenie. A za jakiś czas zjaw się z tekstem, który naprawdę zaciekawi i wzbudzi zachwyt.

 

Autorze, przedpiścy mają rację – przekroczyłeś limit o zbyt dużo. Nie o osiem tysięcy, tylko prawie o dwadzieścia – liczymy razem ze spacjami. Albo skracaj, albo wycofaj z konkursu, albo jury zdyskwalifikuje. Niezależnie od Twojego wyboru – zapewne ktoś przeczyta i podzieli się uwagami (największej liczby czytelników możesz spodziewać się w pierwszym wypadku).

Jeśli chcesz pisać, to zachęcam, żebyś został na naszej stronie i wstawiał teksty bez okazji – też zostaną przeczytane. Najlepiej trenować na krótkich formach – wtedy na tworzenie poświęcisz tydzień zamiast dwóch miesięcy. A w następnym tygodniu będziesz mógł zacząć coś następnego, uwzględniając już uwagi i rzeczy, których się dopiero co dowiedziałeś.

Nie ufaj Wordowi – na przykład jest bezradny, kiedy błędnie napiszesz coś rozdzielnie, przecież zna słowo “nie” i słowo “wiele”, prawda? Są jeszcze podobnie brzmiące wyrazy o różnych znaczeniach – bród i brud, chart i hart, japonki i Japonki, buk, Bug i Bóg. Edytor nie zgadnie, które z nich miałeś na myśli.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka