- Opowiadanie: Volthar - Czy jeszcze śnię, poruczniku? Część 2

Czy jeszcze śnię, poruczniku? Część 2

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Czy jeszcze śnię, poruczniku? Część 2

Odłożył gazetę. Kolejna niedziela, westchnął ponuro, czas leci jak szalony, jakby na złość.

 

W telewizji nic ciekawego, w „wyborczej" tylko ta kacza polityka i szokujące gwałty nastolatków, w radiu muzyka, której nie rozumiem. Ale już wkrótce…

– Już są ciasteczka – wtargnięcie Genowefy przerwało rozważania Jana. Przyniosła ze sobą tackę z łakociami i postawiła ją na stoliku, naprzeciwko męża. – Za jakiś czas będzie ciasto, a herbatkę i kawę zrobię potem…

– Nie jadam – odparł od razu – Mój poziom cukru…

– Ależ to nie dla ciebie… Staś ma przyjechać z żoną i dziećmi.

– Mój syn? Z jakiej paki tak bez pytania?

– Phi! – zaśmiała się Gienia – Już tydzień temu ci wspominałam, aleś mnie wygonił do kuchni. Dawno się z nami nie widzieli, więc ich zaprosiłam…

– Wspaniale! – krzyknął Jan, wstając z bujanego fotela – Najpierw pies, potem ksiądz, a teraz ci idioci!

– Jak ty mówisz o swoim synu, o wnukach!

Staruszek wzruszył ramionami, ponownie usiadł, włączył telewizję. Lepsze to, pomyślał.

Bo wkrótce odetchnę…

***

 

Stanisław Bogucki, syn Jana Witolda Boguckiego, patrioty i uczestnika wojny polsko-bolszewickiej, weterana i rotmistrza z Trzeciego Pułku Szwoleżerów Mazowieckich z czasów II wojny światowej, podłym zrządzeniem losu przebywającego w niewoli niemieckiej przez okres lat trzech. Do tego syn przeciwdziałacza PRL-u, działacza „Solidarności", doktora historii oraz fizyki i astronomii.

Staś, mój kochany synek, rozmyślał Jan, spoglądając na pociągłą twarz z wielkim czołem i małymi, zakrzywionymi oczkami.

Pięćdziesięcioletni Stanisław Bogucki, mój jeden jedyny syn, kompletny kretyn i idiota pracujący jako taksówkarz, nieumiejący samodzielnie utrzymać swej własnej rodziny. Dobrze, że jego żona jest tą ekspedientką w warzywniaku i mu jakoś pomaga zarobić… chociaż, zarówno jak i on, nie ukończyła studiów. A myślałem, że im łatwiej było się uczyć niż mnie, w końcu nie żyli w tych czasach, co ja… mieli szkoły, chociaż kiepskie, a ja zacząłem się uczyć grubo po ukończeniu pełnoletniości.

– Tato – Magdalena, synowa emeryta uśmiechnęła się do niego; była nieco speszona, jakby nieśmiała, jak zawsze zresztą – Znowu zasypiasz przy stole?

– Ja dumam – odpowiedział powoli, znużony – Dumam o sprawach tego świata…

Dzieci Stanisława zaśmiały się gromko.

Jakie tam dzieci, westchnął dziadyga, jeden szkołę skończył, narzeczoną ma, na uniwersytet oczywiście się nie dostał, a dwoje młodszych już do liceum zdało. Stare pryki! Błażej, Mateusz i Agnieszka, o ile mię pamięć nie myli…

– Brando, Maks, Angelika – Staś uspokoił młodzież – Zachowujcie się…

– Blisko… – szepnął emeryt.

– Słucham?

– Nic, nic.

– Może kawy, herbaty? – zawołała wesoło Genowefa, wchodząc do pokoju.

– Ja poproszę kawę, bez cukru – powiedziała Magdalena.

– Z mleczkiem?

– Z mleczkiem.

– Dla mnie niech będzie herbata – uśmiechnął się Staś – Z cukrem. Bez cytryny, jeśli można.

Staruszka pokiwała głową i spojrzała pytająco na wnuczęta.

– My podziękujemy… – stęknęła Angelika. – Mamy colę.

– A Jan?

– Nic.

– Jak to nic? – zaniepokoiła się Gienia.

– Tak to. Nic, nul, figa, zero. Po prostu NIC.

– Oj, mam się z tobą, Janek – pokręciła głową i wyszła z pokoju. – NIC, NIC – powtarzała jeszcze pod nosem, idąc do kuchni.

Wszyscy siedzieli przy stole w ciszy i jako takim spokoju. Angelika i Maks patrzyli to na dziadka to na ojca, jakby oczekując czegoś poważniejszego niż te… NIC.

NIC jednakże miało niemałą wszechpotęgę w eterze tego małego mieszkanka, gdyż tu się zwyczajnie NIC nie działo. Stasiek wyglądał na zaniepokojonego, był chyba zły.

– Rozpogódź się, tato – szepnął do starca.

– Ależ ja jestem w dobrym nastroju – odpowiedział Jan, jego wyraz twarzy i zaciśnięte zęby wskazywały jednak na coś zupełnie przeciwnego.

– Ale widać, że coś jesteś nie w sosie… dawno się nie widzieliśmy, może się coś zmieniło? Może coś ci dolega, trapi cię samotność?

– Szkoda, bo vice versa.

– Co nawzajem?

– Odwrotnie, opacznie, matole.

– Czyli razi cię nasze, nasze towarzystwo? Twoja własna rodzina? Trapimy cię, tak, dobrze rozumiem?

Emeryt spojrzał na syna, ten spojrzał na niego. Patrzyli na siebie przez jakiś czas, w cztery oczy, w ciszy i bezruchu.

– Rozumiem – szepnął Staś i wstał z krzesła. – Rozumiem doskonale.

Wdział kurtkę i wyszedł z domu. Za nim reszta, bez słowa. Stało się to nadzwyczajnie szybko, czuć było gorycz i żal gości.

Genowefa wkurzyła się, że nic nie wypili, i że nie spróbowali jej najlepszego makowca, ale nie miała na to wpływu. Mimo wszystko, wybiegła za nimi.

Został tylko pies, Diogenes. Wpatrywał się w starca, merdając ogonem. I Jan dałby głowę, że robił to z głupawym, ludzkim uśmieszkiem, że perfidnie szczerzył zęby…

– Znajdę pistolet – szepnął Jan – tylko znajdę mojego starego browninga i strzelę ci w ten wesoły pysk…

 

 

***

 

Był na środku pola śmierci. Wokół niego leżały dziesiątki martwych koni i żołnierzy. Na mętnym, wieczornym nieboskłonie z chorą inklinacją krążyły czarne, nienasycone kruki. Ich krakanie i pojedyncze już, ostatnie, wystrzały z rosyjskich pistoletów oraz krzyki zanosiły się na pobojowisku głębokim echem.

Zaczynał kropić deszcz.

Otwarte, zapiaszczone rany zapiekły go niemiłosiernie. Z trudem poruszył się i wyczołgał spod ciężkiego truchła zastrzelonego wierzchowca. Przeklął w duchu swoją głupotę i niechętnie, jakby ze wstydem spojrzał na swoich podkomendnych, wykrwawionych i zmasakrowanych do granic możliwości.

Cierpienie było nie do zniesienia. Podświadomie pragnął, by go nie znaleźli, jednak duma i niechęć do niegodnego schowania się, na równi z najzwyklejszym strachajłą, nie pozwalała mu na pozostanie w ukryciu, pod osłoną trupów własnych ludzi.

W końcu się pokazał. I nie żałował tego, wszak niewiele miał już do stracenia.

Nie patyczkowali się – od razu go tam zabrali…

… na północ, do lasu.

 

***

 

Mały Janek wydawał się być mądrym i doświadczonym chłopcem, jak na swój wiek. Maciek wyczuł to od razu, dało się to dostrzec po jego hardej, od nieopisanego trudu naznaczonej zmarszczkami, smutnej, acz dziecięcej twarzy. Widomym było, że dużo przeżył, nawet jak na tak krótkie życie. W dodatku sam potrafił jeździć konno i to bardzo dobrze, co Macieja niejednokrotnie w czasie tej niedługiej drogi zadziwiło. Sam kiedyś, jako dziecko, próbował wielu rzeczy – rodzice zapisywali go na karate, na pływanie, na kursy szybkiego czytania i zapamiętywania, w tym też na jeździectwo. Co prawda, potrafił dosiąść konia, jechać stępem, niekiedy szybciej, trochę galopem. Ale te stare umiejętności nijak się miały do mordęg z jakimi musieli się zmierzyć teraz, jadąc przez mokrą darń i niekiedy przez śliski, kamienisty bruk; deszcz lał bez przerwy już od dobrych kilku godzin. Do tego teren niebezpieczny, gęsto było od drzew, niezabudowanych, nierównych terenów. Istniała nawet możliwość wpadnięcia do jakichś dawnych, nieoznaczonych okopów, których w okolicy było pełno, jeszcze z czasów Wielkiej Wojny.

Nie pozostawało mu więc nic innego, jak tylko otulić się kubrakiem i mocno trzymać się kulbaki, by nie spaść z wierzchowca wachmistrza Wydry.

Zagrzmiało. Światło błyskawicy wyrwało Macieja z zadumy, przebiło gęste chmury, wylądowało gdzieś na północy, w borze.

Prędko porzucił niepokojące myśli o wydarzeniach z ostatnich kilku dni, jakże przecież niemożliwych, i lekko rozwarł usta, jakby chciał coś powiedzieć.

– To tutaj – uprzedził chłopaka Edward, ściągając wodze.

Przed nimi, o jakąś miedzę od matecznika, roztaczało się szkarłatniejące pobojowisko – dziesiątki polskich, sowieckich martwych żołnierzy i koni użyźniały glebę, przylegając doń blado w zastygłych, śmiertelnych pozach, wciąż z waleczną zaciekłością, mściwością w szklistych spojrzeniach, ale jak gdyby złagodniałą w momencie zgonu, malującą się teraz głębokim spokojem. Wicher zawiał potępieńczo, ponownie grzmotnęło, na firmamencie pojawiły się i prędko zniknęły cienkie smugi cytrynowych pajęczyn wyładowań atmosferycznych; mrok zbladł na ułamek chwili, stając się jeszcze bardziej upiornym i pełnym grozy.

W tym makabrycznym landszafcie i całej kakofonii podniebnego rejwachu, Maciek dostrzegł tuzin jeźdźców uchodzących z pola walki. Jechali w stronę lasu.

– Tam!

– Stój! – wrzasnął wachmistrz Wydra, łapiąc młodzieńca za kołnierz.

– Tam pojechali! Musimy jechać za nimi! – protestował Maciej, próbując wyrwać się z uścisku.

– To na nic!

– Jak to? Może jest nas za mało na odbicie…

– Nie, to nie to – westchnął szwoleżer z rezygnacją – Oni weszli… tam, do lasu. Nic nie poradzimy, zawiedliśmy go…

– Co ty gadasz!

– Ten las… – tutaj nieco zniżył głos – …jest dla ciebie niebezpieczny. To tutaj cię znaleźliśmy, tutaj się wszystko zaczęło. Wiedz, że jeśli tam wejdziesz, możesz albo wrócić do swojego świata w przyszłości, albo zginąć, to drugie jest jednak bardziej prawdopodobne. Jest mała szansa…

– Więc jednak wiedziałeś! A myślałem, że nic nie macie pojęcia… Idę tam, muszę tam iść! Nic mnie nie obchodzi twoja opinia.

Zszedł z siodła i pobiegł w dół zbocza.

Wydra śledził, jak się oddala, jak okrążywszy pobojowisko, wchodzi do lasu.

Łza ściekła mu po policzku.

 

***

 

Staruszek uchylił nieco okno i, siadłszy na bujanym fotelu, zapalił papierosa. Zaraz potem kaszlnął sucho, krztuśliwie. Dym rozniósł się po małym pokoiku, pies skrzywił się, mimo to zamerdał wesoło ogonem.

– Znajdę… – szeptał do siebie dziadyga z nieopisaną pasją – Znajdę go, a wtedy…

Coś zadzwoniło. Nie telefon, stwierdził Jan, patrząc do przedpokoju. Ktoś pod drzwiami? Spojrzał na stary zegar nad wejściem, przyłożył okulary. Dziesięć po dziesiątej, stwierdził po chwili, Genowefa dopiero wyszła do sklepu… któżby…

– Niech pan wpuści! – ktoś zawołał z korytarza, rozległo się niecierpliwe, głośne pukanie.

– A kto?!

– Jan, ksiądz Jan!

– Ki diabeł… – jęknął emeryt, przybliżając się do wyjścia. Powoli przekręcił zamek i uchylił drzwi.

– Żegota! – wrzasnął i spróbował zamknąć mieszkanie z powrotem. Ksiądz jednak nie ustąpił, tęgo przypiął się do klamki, chcąc rozszerzyć zwężającą się szparę. W końcu starzec przestał się siłować, otworzył drzwi na oścież, spoglądając na klechę z niepokojem.

– Ja chciałem tylko… – spróbował się wytłumaczyć Żegota; czuł się chyba niezręcznie, co widać było po szybkim mruganiu powiek i zagryzaniu warg.

– Po kolędzie już jest?

– Nie… ale…

– Durnia ze mnie robisz? Jako ja się przedstawiasz…

– Ależ ja mam na imię Jan, jesteśmy imiennikami! – duchowny uśmiechnął się – Żegota to moje nazwisko, nie wiedział pan?

– Mniejsza – odburknął Jan Bogucki – Katolikiem nie jestem, fora ze dwora!

Złapał za klamkę, chcąc zamknąć.

– Ale niech pan poczeka… mogę choć na chwilkę?

Emeryt zmierzył niechcianego jegomościa chłodnym spojrzeniem.

– Ale w celach nie bogobojnych?

– Ee… tak, tak, właśnie…

– Co właśnie?!

– W celach… nie bogobojnych, jak pan to ujął – potwierdził ksiądz i odetchnął z ulgą.

Staruszek z kpiną uniósł brwi i wydął wargi, z lekka pokiwując głową.

– Zatem zapraszam… ale jak coś wyda mi się podejrzane, zastrzelę. Mówię poważnie.

 

***

 

Pieszczotliwie pogłaskał szczeniaka i jowialnie spojrzał na gospodarza. Napił się gorącej herbaty.

– Więc co księdza sprowadza? – spytał od razu dziadek, usiadłszy na wiklinowym, ruchomym fotelu, paląc kolejnego papierosa. – Cóż innego, jeśli nie cele religijne?

– Nie wiedziałem, że pan pali…

– A, to z nudów – machnął ręką dziadyga – Nie zdarzało mi się przedtem… No, ale nie zmieniaj ksiądz tematu. Co księdza sprowadza?

Żegota zakasłał po cichu, szybkim ruchem dłoni odganiając zawiesisty, krztuszący dym.

– Przyjechałem tu z trochę nietypowej przyczyny… – wyszeptał – Mianowicie, chciałbym z panem porozmawiać o pana przeszłości, o wojnie bolszewickiej. Słyszałem, że to pana pochłania…

– O przeszłości, moim dzieciństwie? – Bogucki zmarszczył czoło, przyciskając filtr do zębów; ksiądz zadrżał. Po chwili uśmiechnął się ponuro, zgasił niedopałek w glinianej popielniczce i wyprostował się w fotelu.

– Dlaczego nie? – zawołał – Wszak niewielu, po moim odejściu, pozna o nim prawdę…

– Prawdę o kim?

– Jak o kim? To żona księdzu nie mówiła?

– Nie…

– Ciągle o nim mówię przy Genowefie… – emeryt zgarbił się i przyjrzał się stosowi książek leżącemu na stole naprzeciwko, nagle zdał się jakby nieobecny, zaabsorbowany czymś odległym.

Po minucie drętwej ciszy, zaczął coś opowiadać.

Mówił cicho, szeptem niemal, więc Żegota musiał się nie lada wysilić, by coś poprawnie zrozumieć. A historia pędziła, płynęła jak górski potok, drążąc wąwozy i jary w umyśle klechy. Wciągała, porywała swą enigmatycznością, swym nieprawdopodobieństwem. Porywała jak prąd, pchała ku morzu uświadomienia. Plątała, wiązała, nagle ustawała i ponownie wciągała…

 

***

 

Wszystko wyglądało tak, jak parę dni wcześniej. Wszedł do lasu, teraz jednak na trzeźwo, uzbrojony w pistolet i ubrany w wojskowy mundur. Jakie to zabawne, pomyślał, rozglądając się dokoła. Drzewa identyczne, księżyc i chmury tak samo barwne, malownicze, nawet zrobiło się zimniej, pogoda stała się jakoś bardziej jesienna. Liście momentalnie, zszarzały, pożółkły i pospadały z drzew.

Coś zadzwoniło mu w kieszeni, Bob Marley zaśpiewał: Feeling out, feeling down:

This feeling wouldn't leave me alone.

Przystanął niepewnie, uświadamiając sobie, że to telefon. A jednak jest, szepnął do siebie. Przeczytał treść SMS-a, po chwili skasował. Ruszył przed siebie, zaświecił komórką.

Całość wydarzeń zdawała się przebiegać normalnie – czyli tak, jak to działo się wcześniej. Teraz jednak się nie bał, cienie konarów drzew i szum wiatru nie budziły w nim grozy. I to w pewnym stopniu zaczynało go niepokoić, szedł przed siebie, cały czas oczekując, że się przestraszy, że usłyszy coś podejrzanego, jakiś szept… albo głos Mikulskiego. I nic.

Zwolnił i upuścił telefon, łudząc się, że się coś się wydarzy.

Nic z tego – upadł na ziemię z głuchym łomotnięciem, był w nienaruszonym stanie.

– Cholera! – zawołał Maciej i obejrzał się. W okamgnieniu, wejście, którym wszedł, zniknęło, zarosło krzewem i gęstymi drzewami. To pułapka, przyszło mu na myśl, wachmistrz Wydra ostrzegał mnie, nie ma powrotu, muszę iść przed siebie.

Gdzieś w oddali zabrzmiały haubice i karabiny, dały się słyszeć krzyki bolszewików

Zbliżali się.

 

***

 

Ćwiklin był coraz bliżej. Jechali galopem, bez chwili na odpoczynek, z dala majaczyły budowle. Roman Zdzienicki czuł chłód, wiedział, co się wydarzy, czuł zbliżającą się klęskę, śmierć. Nawet jeśli wydawała mu się ona irracjonalna, niezgodna z zapewnieniami oficerów i Piłsudskiego, gdzieś w zakątku umysłu kryło się nieznośne zwątpienie. To ono mroziło mu krew w żyłach, to ono serce spowijało w lód. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że bez Mikulskiego nie wygra, że jest kiepskim dowódcą, wielkim tchórzem, że nie powinien dowodzić. Wiedział, że nie umie, że się do tego nie nadaje, wprawdzie był tylko zwykłym ochotnikiem z Warszawy, cóż mógł zdziałać. Mimo tego, nie zawrócił. Jechał z setką szwoleżerów, z pieśnią wojenną na ustach, pewien własnej zguby.

Bezustannie myślał, niby o czymś, a naprawdę o niczym, niby czuł chłód i zimno, niby nie mógł go wytrzymać, a naprawdę nie czuł nic…

Bo był już martwy.

 

***

 

Opowieść starca przerwał dźwięk dzwonka. Jan Bogucki z odrazą spojrzał w kierunku drzwi, ksiądz Żegota siedział nieruchomo, patrząc głupkowato, w zamyśleniu na wystygniętą herbatę.

– Może to Gienia wróciła… – szepnął emeryt, wstając z ruchomego fotela.

Otworzył drzwi.

– Dzień dobry – czyjś męski głos.

– Tylko nie mów, że jesteś moją żoną.

– Słucham? Niee… – śmiech na klatce – Wie pan, ja po śmieci, obiecałem pana żonie.

Staruszek przyjrzał się dokładniej przybyszowi.

– Ach, faktycznie – powiedział po chwili – Chodź, masz je w kuchni pod zlewem.

Po tych słowach do przedpokoju wszedł rosły, barczysty mężczyzna w skórze, z długimi, przetłuszczonymi włosami w kucyku, rozejrzał się i spostrzegł w salonie księdza.

– A to kto? – spytał.

– A to nie wiesz? – burknął Bogucki – Jak ci było…

– Grzegorz.

– Tak, Grzegorzu. To jest ksiądz Żegota.

Sąsiad skrzywił się i bez powitania z klechą, minął pokój i zajrzał do kuchni.

– Oj, żonka nie sprzątała – zaśmiał się idiotycznie.

– A figę cię to obchodzi – powiedział starzec, mierząc chłopa krytycznym wzrokiem – Trochę się obraziła na mnie, bierz śmieci i wynocha! I umyj się czasem!

Grzesiu szepnął coś pod nosem, wyjął z kosza pełny worek i wyszedł na klatkę.

– A szluga masz pan zapodać? – bąknął, stając w drzwiach.

– Papierosa chcesz, pieprzony grypserze? A kysz, precz, drapichruście!

– Policzę se wam za takie gadki! Hajsu potrzebuję! – zawołał Grześ i zniknął w mroku.

– A bodajbyś się zabił na tym swoim motorze, gówniarzu! – odpowiedział Jan, zatrzaskując drzwi.

Ksiądz patrzył beznamiętnie na całe zajście.

– Miły chłopak – podsumował na końcu.

– Ba, miły jak diabli – zironizował emeryt – Typowy przykład współczesnego ignoranta i pijaka, istny cieć na śródmieściu. Widział kto lepszego głupca?

Zza okna zabrzmiał warkot silnika motocykla.

– On się w końcu zabije, mówię księdzu.

Żegota uśmiechnął się ponuro, po czym się przeżegnał.

Jan z powrotem usiadł na swoim miejscu. Zapalił papierosa, chwilę pomilczał i podjął opowieść.

 

***

 

Edward Wydra został na podlesiu, pilnując koni. Prawie był pewien, że już nigdy nie zobaczy Maćka, nie wiedzieć czemu czuł doń jakiś sentyment, jakby braterską miłość. A nie znał go wcale, tylko go wyleczył.

Czekał. Niczego innego nie mógł robić, czekał na sygnał, mając nadzieję, że choć porucznik Mikulski wyjdzie z tego cały. Z minutą na minutę wiara w taką alternatywę podupadała jednak w jego sercu, wydawało mu się, że nic nie zdziała. Bo i cóż mógł zrobić? Wbiec do lasu, wraz z Maciejem i nigdy więcej nie powrócić? Przecież to już graniczyło z absurdem, a sama myśl o walce samowtór z całym batalionem uzbrojonych ruskich wzbudzała w nim tylko poczucie bliskiej zguby.

– Ja tak nie mogę – zawołał w końcu mały Janek, powstając z trawy – Ja tam pójdę…

Wachmistrz spojrzał na chłopca w zamyśleniu. Znowu przekonuje mnie do niemożliwego, pomyślał. Po chwili zerwał się i przywiązał konie do pobliskiego drzewa, wziął angielski karabin i szablę.

– Chodź, samego cię nie puszczę – szepnął, nabrawszy odwagi – I tak sądzona jest nam śmierć, każdemu z nas.

 

***

 

W końcu stracił rachubę czasu, szedł tak przed siebie już od wielu godzin, ciągle oświetlając sobie drogę telefonem. Próbował nawet dzwonić do domu, do rodziców, pisał SMS-y, prosząc o pomoc. Na próżno – nieustannie pojawiały się denne komunikaty głoszące, że dopiero za osiemdziesiąt osiem lat będzie możliwe skorzystanie z usług danej sieci telefonii komórkowej, w tej chwili natomiast sieć przebywa w stanie Biernego Oczekiwania Dojutrzejszego, cokolwiek by to znaczyło.

Kiedy stwierdził, że przeszedł już dobre parę kilometrów, siadł bezwładnie na ziemi.

Za nim był gąszcz, cały czas zamykający drogę powrotu. Więc nie dość, że nie mógł wyjść z puszczy, podążając przed siebie, to jeszcze nie mógł się zawrócić, do przeszłości.

Mam przesrane, pomyślał, do tego odgłosy strzałów i walki są coraz bliżej. Nie dam rady iść tak w nieskończoność, bo padnę z wycieńczenia. A jak będę tutaj siedział, to mnie dopadną tamci…

– Psst! Maciek…

Maciek rozejrzał się niespokojnie. Skąd to było?

– Kto? Mikulski? – zapytał z wahaniem.

– To ja, Janek! Janek Bogucki!

Chłopak wstał i zaczął się rozglądać, każdy zakamarek oświetlając komórką.

– Nigdzie cię nie widzę.

Nastała chwila ciszy, była to cisza głucha, niezmącona nawet przez szum wiatru. Gałęzie drzew zamarły, chmury i księżyc stanęły w miejscu na nieboskłonie. Maciej znieruchomiał. Cały świat ogłuchł i oniemiał.

– Ja… – ciche słowa dziecka zakłóciły nieład pustki, roznosząc się po mateczniku wibrującym echem. – Ja chyba jestem ranny…

– W co, kto cię z ranił? Gdzie jesteś? Gdzie jest Edward? Czemu nie zostałeś? Powiedz!

– Ja… ja jestem pod tobą…

Maćkowi odebrało mowę, zadrżał.

To nie miało być tak, myślał z niepokojem, bo to Mikulski miał być, nie on, nie ten dzieciak!

– Gdzie jest porucznik? – zapytał Janka, świecąc po nim telefonem. Leżał twarzą w błocie, zupełnie tak samo jak Andrzej Mikulski wtedy, tej pamiętnej nocy. Powoli uniósł główkę, wyciągnął rączkę.

– Ja umieram…

– Gdzie cię zranili?

Nagle komórka wypadła Maciejowi z ręki.

– Nie, nie teraz!

Usłyszał, jak upada na kamień, jak z trzaskiem rozpada się na części – zapanował mrok.

Nie próbował zbierać części, teraz wiedział, że to nic nie da…

– Żyjesz? – spytał chłopca, przykucając.

– Coś przygniotło mi nogi… i mam kulkę w plecach, nie mogę się ruszyć. Strasznie boli!

– Nie bój się, zaraz coś wykombinujemy.

Po omacku sięgnął ręką do ubrania Janka, zmacał jego nogę.

– Ał!

– Przepraszam… – wyjąkał Maciek – Szukam zapalniczki, wiem, że gdzieś jest w twojej kieszeni. A przynajmniej powinna być… tak jak wtedy.

Przypuszczenia okazały się trafne – rzeczywiście była tam zapalniczka. Prędko wyjął ją i zapalił, postawił na ziemi i przyjrzał się ranie na plecach Janka.

– Ile krwi… – szepnął przerażony. – Muszę to zatamować, bo stracisz przytomność. Ach, żeby był tutaj Edward Wydra, on wiedziałby co trzeba zrobić.

– On był ze mną… – stęknął chłopiec – Ale jak szliśmy tutaj to zniknął, po prostu… przepadł. A mnie trafili bolszewicy.

Maciej śpiesznie zdjął koszulę, rozdarł ją i mocno owinął wokół tułowia rannego. Nie znał się wcale na udzielaniu pierwszego wsparcia, ale starał się zrobić wszystko, co było w jego mocy. Czuł, że jeśli zawiedzie, nigdy już nie spojrzy ludziom w oczy… po prostu.

 

***

 

Ponownie zadzwonił dzwonek, tym razem jednak była to żona Jana – wracała z zakupów.

Od czasu rodzinnego spotkania, była obrażona na swego męża, nie odzywała się do niego. Wchodząc do mieszkania, przywitała się szybko z księdzem, odmówiła wraz z nim „ojcze nasz", zaproponowała mu kawę i chyżo, bez słowa udała się do kuchni.

Emeryt się tym w ogóle nie przejął, siedział tylko i kiwał się z lekka na swym bujanym fotelu, paląc już chyba dziesiątego z kolei papierosa.

Ksiądz Żegota westchnął głośno, chcąc zwrócić na siebie uwagę starca. Ten jednak zdawał się przez dłuższy czas nieobecny, dopiero, kiedy zbliżył się doń Diogenes i, wesoło merdając ogonem, wskoczył mu na kolana, zaklął paskudnie i, wrzeszcząc na kundla, wyrwał się z zadumy.

– Cholerny pies – powtarzał do siebie rozzłoszczony.

– To jak z tym było dalej? – podchwycił duchowny. – Maciej uratował pana?

– A… tak, zabandażował mi plecy… – kontynuował Jan. – Potem nie musieliśmy długo czekać. Stało się tak, jak przewidywał Maciej – bolszewicy nadeszli. Sam nie wiem, skąd wiedział tak wiele, ale od początku wydawał mi się on dziwny… jakiś niedzisiejszy…

 

***

 

Nadeszli znikąd. Ni to od przodu, ni to od boku, czy od tyłu, po prostu, nagle Maciek zdał sobie sprawę, że jest okrążony, że dokoła stoją uzbrojeni żołnierze z światłami i celują w niego z karabinów. I cóż takiego miał zrobić? Wyciągnąć z kieszeni mausera, narażając tym samym siebie i Janka na pewną śmierć? A z resztą, pomyślał, i tak nas zabiją. Im bez różnicy, czy mam broń, czy jej nie mam. Jestem Polakiem, muszą mnie zabić.

– Kim jesteś? – jeden z konnych bolszewików odezwał się po polsku; był to głos osoby przywykłej do wydawania rozkazów. – Nie wyglądasz mi na tutejszego, skąd pochodzisz i jak cię zowią?

– Jestem Michał Drawski. Z Warszawy.

– Miałem wrażenie, że nie jesteś jednym z nich…

– Dlaczego miałbym nie być?

– Jesteś… jakiś inny – jeździec zamyślił się – Ja jestem Michaił Nikołajewicz Tuchaczewski. Słyszałeś o mnie, jak się domyślam?

– Nie znam wszystkich Rusków na świecie, poza tym mam pałę z historii.

– Zabawny jesteś… ja też lubię zabawy – bolszewik uśmiechnął się ponuro i zszedł z kulbaki – Może wychłostam polskiego podoficera, tak na rozgrzewkę – skinął głową i po chwili jeden z podkomendnych przywiódł przedeń jakiegoś mężczyznę. Maciej momentalnie zdał sobie sprawę, kim jest zakładnik. Pomimo tego, iż stał tyłem, poznał go – to był Edward Wydra…

– Zostaw go – powiedział drżącym głosem.

– A co? – Tuchaczewski nie spuszczał wzroku z przyprowadzonego mu szwoleżera – Widzę, znacie się, bardzo mnie to cieszy…

Grzmotnęło, coś prędko nadleciało z zachodu i uderzyło opodal, trysnęły odłamki metalu.

Kilku bolszewików padło zmasakrowanych siłą rażenia. Nie trzeba było długo czekać, by przykra scena powtórzyła się – przez drzewa poszybowało na raz kilka ogromnych pocisków, trafiając równie celnie, na krawędziach szeregów. W lesie zapanował niesamowity zgiełk i hałas, Michaił Nikołajewicz wydał rozkazy odwrotu, prędko spiął konia i przerażony z całą gromadą udał się na południe. Zupełnie zapomniano o nich, Polakach w niewoli, nikt ich nie ruszył, nikt nawet nie pomyślał, żeby ich związać i zabrać ze sobą – bo nie było na to czasu, strach dodał im skrzydeł. Niedługo po ucieczce bolszewików, przez las przejechały prawie dwa tuziny konnych ułanów z imieniem Piłsudskiego na ustach, potem kolejne i kolejne.

Po niecałej minucie w mateczniku ostał tylko Maciej, Janek i Edward…

…i ktoś jeszcze.

– Poruczniku! – krzyknął Wydra i przypadł do ciała leżącego w mule, nieopodal nich, pomiędzy trupami sowietów. Mikulski uniósł się lekko na zdrowej ręce i z wolna przewrócił się na plecy. Maciej przyniósł do nich rannego chłopca.

– I co teraz? – zapytał, spojrzawszy na obu szwoleżerów. Ci porozumieli się wzrokiem, pokiwali głowami. Żaden z nich nie odpowiedział.

Edward wziął Janka na ręce, ostatni raz spojrzał na Maćka i porucznika, i bez słowa pożegnania ruszył z powrotem, na południe, ku wyjściu z lasu.

Andrzej Mikulski śledził wzrokiem jak się oddalali, w końcu spojrzał na chłopaka.

– Siemasz, Maciek!

– Co teraz? – młodziak się zniecierpliwił – Jak cię stąd wydostać, jesteś ranny? Dlaczego odeszli bez pożegnania? O co tu chodzi?

– Za dużo… – wykaszlał porucznik – Za dużo pytań na raz! Jak to co – zaśmiał się nagle – Żyć albo nie żyć, o to jest pytanie!

– Nie rozumiem… gdzie jesteś ranny? Zaraz cię wyciągnę…

– Ni ma jak, do cholery. Nie widzisz, że umieram, kurwa twoja mać?!

– Ja…

– Nie jajaj mi, kutwa – dziadyga złapał chłopaka mocno za kołnierz, przyciągnął go gwałtownie do siebie. – Masz wiać, i to ile sił w nogach. Tam – pokazał palcem w lewo – Ja tutaj polegnę, za dużo oberwałem, poza tym straciłem nogę, nie mam jak uciec.

Maciej poczuł, jak z ust porucznika zionie alkoholem. Nagle poczuł odrazę, nigdy jej nie czuł w takiej sytuacji, zwykle lubił ten typowy odór pijaństwa; ale teraz było inaczej. Teraz go znienawidził, powoli odsunął się od Mikulskiego, obejrzał go w skupieniu i przerażeniu.

Ciało porucznika było strasznie zdruzgotane, dopiero w tej chwili to dostrzegł, wszędzie leciała krew, poczuł jej rdzawy zapach, jej ciepło, poczuł współczucie i żal, zawirowało mu w żołądku. Opadł na kolana.

– A teraz słuchaj uważnie, bo powtarzać nie będę – szepnął Andrzej ledwo słyszalnie – Masz dwa wyjścia, albo czekać aż las się zagęści i cię zgniecie, albo wiać teraz, czym prędzej, do swojego świata. Do świata wolnej Polski, której szczerze ci zazdroszczę, do świata bez wojny, bez zimna i głodu. Do twojego świata. Innej szansy nie ma.

Maciek miał zamiar coś wtrącić, ale Mikulski podniósł szybko palec.

– Ciiii… nie mów nic. Słuchaj. Jakie to zabawne, że ty widziałeś mnie zaledwie dwa razy, pierwszy raz wtedy, gdy tutaj trafiłeś, a teraz po raz ostatni, gdy umieram. Pewnie zastanawiałeś się, skąd od początku znałem twoje imię… otóż wiedz, że to ja cię przywołałem, znam cię od dziecka. Znałem też twojego ojca, twego dziada i pradziada. Wiem o tobie wszystko i wiedz jedno, żal mi ciebie, chłopie. Od dawna już patrzyłem jak się marnujesz w pijackim towarzystwie… nawet zdarzało ci się zażywać narkotyki… Nie, siedź cicho, ja zara umrę, muszę ci to powiedzieć. Otóż pomyślałem, że to cię czegoś nauczy, sam nie wiem, w jaki sposób miałoby ci to pomóc, ale ja wiem, że zrobiłem dobrze, sprowadzając cię tutaj. I nawet nie wiesz, jak wiele żyć uratowałeś, nawet nie wiesz…

Na chwilę przerwał, aby odsapnąć. Kikutem ręki podrapał się po głowie i zaraz zdrową wyjął z kieszeni półpełną buteleczkę wódki, wypił jej zawartość jednym, długim łykiem i schował ją z powrotem. Zakasłał głośno, Maciek patrzył oniemiały.

– Taak… – szepnął porucznik – Ja cię znam na wskroś, ep! Ojciec twój Mateusz, dziad Zbigniew i pradziad Edward Drawski, to ci dopiro bohaterska rodzinka, szkoda, że potem zapomniano o jej zasługach, oj szkoda… Bo widzisz, Edward bardzo cię polubił i mimo, iż nie wiedział o prawdziwym twoim pochodzeniu, pokochał cię jak brata, ja to widziałem. – znowu kaszlnął, teraz ostrzej, tak, jakby zaraz miał wypluć gardło; z ust popłynęła krew, oblizał ją.

– Co tak patrzysz, umierającego nie widziałeś? – zażartował nagle, chłopak pokręcił głową – No tak… w twoim świecie to rzadkość. Wystarczy, że któryś z was ujrzy rozjechanego kota czy psa i już przez pół dnia nie można myśleć o czymkolwiek innym. He, he, he. No, ja o was wiem. I domyślasz się już … pewnie jak to możliwe, że twój pradziad… tutaj…

– Edward… – szepnął zamyślony Maciej – Edward Wydra…

– Tak, taki przybrał przydomek – rzekł Andrzej spokojnym głosem, po chwili uśmiechnął się pogodnie. – Dobra, a teraz… teraz…! Spierdalaj, czym prędzej! – znów zaczął się krztusić, machał rękoma, jakby pokazując chłopakowi, że musi już iść.

Sony ericsson zawibrował, zaświecił na ziemi. Maciej spostrzegł na wyświetlaczu cyfry, jak od liczby tysiąc dziewięćset dwadzieścia idą w górę, coraz szybciej; świat zadrżał, las zaszumiał.

– Kha, idźźź!! Uciekk… – porucznik cały zalał się krwią. Krzewy porosły jego tułów, potem ręce i głowę; las zagęszczał się z każdą sekundą. Maciek stał nieruchomo, pochłonięty całym zajściem, w przerażeniu ruszył dalej, wzdłuż drogi. Biegł ile sił w nogach, drzewa goniły go, szumiały mu w uszach, szeleściły.

Było ciemno, z dala zamajaczyło ujście na poprzeczną ulicę; wiedział, że to jego jedyna szansa na ucieczkę. Ujrzał światło. Tak, to było ono, o nim marzył w tej chwili, już od dawna. Światło zapomnienia, szeptał, pędząc przed siebie, w stronę oślepiającej jasności. W końcu poczuł pod nogami asfalt, poczuł jak blask okala go całego, jak go przebija. I usłyszał warkot, głośny warkot silnika motocykla.

Pisk opon.

 

***

 

Ksiądz Żegota oczywiście nie odmówił sobie papierosa – zasłuchany w opowieść, kończył drugiego. Staruszek urwał. Motocykl, szepnął…

Szybko zerwał się z fotela w poszukiwaniu pilota od telewizora, duchowny patrzył nań z niepokojem; Genowefy nie było – poszła gdzieś do sąsiadki, Basieńki.

– Gdzie ten cholerny pilot! – krzyknął Jan.

– A co się dzieje? – zapytał klecha, rozglądając się niepewnie.

– Jest dziewiętnasta, lecą wiadomości…

Telewizor włączył się sam.

– Dziś po południu – odezwał się dziennikarz – doszło do strasznego wypadku. Pewien nieuważny motocyklista, Grzegorz M., jadąc do pracy z nadmierną prędkością, potrącił osiemnastoletniego chłopaka, Macieja D., w okolicach Wawra. Obaj ponieśli śmierć na miejscu. Jak zeznają rodzice nastolatka, Maciej całą noc nie był w domu, rzekomo znajdując się u swoich kolegów. Według policji zarówno kierowca jak i ofiara byli pod wpływem alkoholu, u chłopaka wykryto także, że zażywał haszysz i marihuanę. Tę sprawę rozpatrywać będzie prokuratura, w ciągu najbliższych miesięcy będziemy informować państwo na bieżąco…

Ekran zgasł. Jan Bogucki zaklął z cicha, Żegota przeżegnał się i ucałował różaniec.

Diogenes wyszczerzył zęby.

I nasikał na wykładzinę.

– A nie mówiłem, że się zabije?

 

Autor: Brunon Hawryluk

 

wrzesień – grudzień 2008, Warszawa.

 

Koniec

Komentarze

Ciekawe opowiadanie. Stylizacja i język miejscami okropne. Ale nim dalej w las tym lepiej :).

Prawda.

W pewnej chwili zorientowałam się, że Janek opowiada historię z perspektywy Maćka. Dlaczego???

Ale czytało się nieźle :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka