- Opowiadanie: J2M2 - Rękopis odnaleziony w Smoczej Jaskini

Rękopis odnaleziony w Smoczej Jaskini

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

PsychoFish

Oceny

Rękopis odnaleziony w Smoczej Jaskini

Stali w obszernej sali, pośród portretów dawnych władców, na wprost tronu króla, w świetle świec, które niemrawym, bladym blaskiem spływało ze złotych żyrandoli na ich twarze. Arcykapłan odziany w śnieżnobiałą szatę stał za drewnianą, ozdobioną płaskorzeźbami amboną i czytał ze świętej księgi:

– Oto powstała Brama z bożych rąk. I oto bogowie przekazali ją Powołanym, aby ci strzegli świętego muru. Oto w jaskini zamknięto bowiem zło zrodzone z ciała Tyriona, a zło to nazwano smokiem. A ci co widzieli smoka opisywali go tak: łapy jego tak potężne, że potrafiące kruszyć mury, kły wielkie i zatrute przeklętym jadem, nozdrza pełne piekielnego ognia, którym płoną zamki, a ślepia kipiące złym czarem. Kto śmiertelny niech nie staje przed jego obliczem, a kto Powołany niech strzeże Bramy. Miasto będzie bowiem istnieć tak długo, jak długo będzie istnieć Brama.

Arcykapłan oderwał spojrzenie od kart pisma i przeszył Nowicjuszy przenikliwym spojrzeniem.

– Kto zrozumiał słowa księgi i kogo odwaga wciąż jest żywa, niech klęknie przed pismem i przysięgnie na święte słowa.

Ubrani w białe szaty mężczyźni, a byli wśród nich ludzie i krasnoludy, podchodzili kolejno i klękali przed arcykapłanem. Rah pochylił czoło jako jeden z ostatnich. Jego twarz pełna była dumy, a oczy pokornej wiary.

 

*

 

Widownia znów zawrzała, gdy Czarodziej w oka mgnieniu znikł ze sceny, by po chwili, niczym zjawa, pojawić się wśród widzów na trybunach. Nie tylko dzieci przecierały oczy ze zdumienia. Takiego pokazu miasto Aragon jeszcze nie widziało.

Starzec siedział w korytarzu, prowadzącym na arenę, na jednej ze skrzyń z eksponatami. Po chwili krasnolud, którego kruczoczarna broda sięgała stóp, a którego inni nazywali Czarodziejem, stanął u jego boku. Starzec popatrzył na sąsiada, a potem jeszcze raz spojrzał na scenę, na której również ciągle go widział.

– To nie oszustwo, to sztuka iluzji – powiedział krasnolud, patrząc na swego sobowtóra, który zbierał oklaski na scenie. Obaj mieli na głowach cylindry, a na plecach czerwone peleryny. Nawet ich brody miały taki sam kształt. – Ludzie tego potrzebują. Potrzebują czegoś, co oderwie ich myśli od tej cholernej wojny. I ja im to daję. Po prostu spełniam ich życzenia.

Starzec wciąż bez słowa, wpatrywał się w scenę. Uniósł głowę dopiero, gdy dach cyrku zaczął się zwijać, odsłaniając przed widownią rozgwieżdżone niebo. Niedługo potem, ku zachwytowi widowni, na niebie rozbłysły kolorowe fajerwerki. Wówczas Czarodziej znów popatrzył na twarz starca. Ta wciąż była jednak martwa, niczym wykuty z kamienia posąg.

 

*

 

Drzwi głośno zaskrzypiały. Marijon wszedł do celi – niewielkiego pokoju, w którym ledwie zmieściły się: prycz, taboret i stół. Tyreniusz siedział przy prawie już pustej butelce wina. Gładka, pozbawiona włosów skóra głowy lekko połyskiwała w blasku świecy. Na widok przyjaciela nie podniósł spojrzenia. Jego siwe, obfite wąsy, które zasłaniały usta, również nie drgnęły.

– Nie znalazłeś go? – zapytał Marijon.

– Nie.

Tyreniusz chwycił butelkę i przechylił ją nad ustami.

– Nie ma pewności, że zginął – dodał Marijon.

– Wszyscy zginęli. Wyrżnęli wszystkich.

Wino ściekło z ust na białą szatę – symbol Obrońców Bramy. Marijon wiedział, że teraz każde słowo będzie zbędne, więc opuścił wzrok, a potem odwrócił się do wyjścia.

– Powinienem wtedy przy nim być – powiedział Tyreniusz.

– Nic byś nie zrobił. Galihardzi zabiliby i ciebie. Twoje miejsce jest na Bramie.

– Powinienem nie pozwolić mu wejść.

Marijon spojrzał na przyjaciela. Dopiero teraz dotarło do niego o czym ten mówił.

– Nie miałeś na to wpływu – odparł. – Wiesz o tym dobrze.

– Czemu bestia go oszczędziła?

– Nie wiem. Kapłani mówią, że to był znak. Być może…

Tyreniusz głośno się roześmiał.

– Znak? Mój brat stracił rozum w tej jaskini, a oni mówią, że to był znak. Starcze pierdolenie.

– Waż słowa, Tyreniuszu.

– Poświęciłem dla tej Bramy życie, rozumiesz? Straciłem przez nią brata. A oni… – Napił się wina. – On powinien tam wtedy zginąć, rozumiesz? Powinien zginąć.

 

*

 

Podmuchy wiatru niosły orzeźwienie dla rozgrzanych mięśni. Wędrowali już kolejny dzień, od świtu do zmroku. Święto Bramy było coraz bliżej. Musieli się śpieszyć.

Czarodziej obmył dłonie w strumieniu. Teraz nie miał już na sobie cylindra, ani peleryny, lecz starą, przetartą tunikę, w której wyglądał jak kupiec. Woda zmyła krew z krótkich, twardych jak kamienie paluchów. Wówczas zobaczył swoje odbicie. Niepewnie zatrzymał spojrzenie na tafli wody. Jak bardzo się zmienił, odkąd ostatni raz stał nad tym strumieniem? Dotknął gęstej, kruczoczarnej brody, a potem pogładził dłonią bliznę nad lewym okiem. Patrzył tak dłuższą chwilę, by na końcu zaśmiać się pogardliwie i włożyć palec do strumienia. Zmącona woda rozmyła obraz, a krasnolud odwrócił się w kierunku obozu. Jego towarzysze siedzieli wokół ogniska, pomiędzy wozami, na których znajdował się cyrkowy sprzęt. Koło ogniska leżał dzik z wyprutymi wnętrznościami.

– Kaim, mówiłem, daj go tygrysom – podniósł głos Czarodziej . – Od rana szczerzą kły.

Zbliżył się do ogniska.

– Niemowie też dajcie coś żreć – powiedział do druhów, kiwając głową, na mężczyznę, który siedział samotnie nad skarpą.

– Na co on się tak tam gapi? – rzucił Hag.

Czarodziej spojrzał na starca, a potem nabił na sztylet kawałek mięsa i poszedł w stronę skarpy. Starzec nie zareagował na odgłos kroków, wciąż, jakby zaczarowany, patrzył przed siebie.

– Masz. Jedz – rzucił Czarodziej i podał mu sztylet.

Po chwili też spojrzał na rozpościerający się ze skarpy widok. Głęboko westchnął i zmarszczył brwi. Zobaczył ją w oddali. Brama była potężna, górowała nad miastem, niczym zapora nad jeziorem. Zbudowana ze świętego kamienia Aryfu, lśniła w blasku słońca, niczym klejnot gwałtem wciśnięty pomiędzy czarne jak sadza skały. Zdawała się z trudem utrzymywać potężny, ośnieżony u szczytu, masyw górski, który na niej spoczywał. Czarodziej również teraz milczał, również tylko patrzył. Przez długie lata, codziennie przywoływał ten obraz z pamięci, karmił nim swą wyobraźnię. Bał się tej chwili, tej chwili, która nie zawsze nadchodzi, chwili gdy pragnienie staje się rzeczywistością. Bał się widoku miasta u podnóża Wielkiej Bramy, ale w końcu, po latach, znów się z nim zmierzył.

 

*

 

Tyreniusz stał na szeroko rozstawionych nogach i w potężnych, ukrytych w rękawicach dłoniach ściskał linę, która utrzymywała na Bramie Murarza. Ten wisiał kilkadziesiąt Smoczych Stóp nad jego głową i łatał pęknięcie w ścianie. Wiatr wciąż kołysał Murarzem na boki. Na tej wysokości, na siedemnastym piętrze rusztowania, które pięło się po murze Bramy, podmuchy były już bardzo silne, czasem wręcz śmiertelnie niebezpieczne. W pewnym momencie Murarz krzyknął:

– Opuszczaj!

Tyreniusz lekko poluzował chwyt i stopniowo zaczął puszczać linę. Przymocowany do wyższego piętra kładki kołowrotek skrzypiał przy każdym ruchu. W końcu Murarz dotknął stopami desek. Otarł ręką pot z czoła i oznajmił:

– Dokończę jutro. Mam wrażenie, że to cholerstwo jest coraz głębsze – Poprawił kołnierz swetra, by skryć gardło przed mroźnym wiatrem i dodał – idę się napić.

Tyreniusz został. Odwrócił się, oparł ręce o barierkę i jeszcze raz spojrzał na miasto, które teraz leżało u jego stóp. Smocze Miasto. Kiedyś zastanawiał się czemu to miasto nosi nazwę swego przekleństwa – gada, który od wieków czyha za tym murem, niczym niewypowiedziana groźba. Ale z biegiem czasu zrozumiał, że bez gada nie byłoby tych kopalń, w których górnicy poszukiwali świętego kamienia, nie byłoby klasztorów, w których kapłani namaszczali kolejnych Powołanych, nie byłoby także tego pałacu i jego wież, w których mieszkał Najświętszy Obrońca Bramy. Bez smoka nie byłoby po prostu tego miasta.

– Idź się ogrzać – usłyszał głos Marijona. – Zmienię cię. Cały dzień tu stoisz.

– Poradzę sobie.

W tym momencie Brama potężnie zadrżała, wstrząsając całym rusztowaniem. Marijon w popłochu złapał się barierki. Po chwili drgania ustały.

– Czy ta bestia nigdy nie śpi? – rzucił.

Tyreniusz spojrzał z niepokojem na pęknięcie. Gdy zobaczył, że się nie powiększyło, odparł:

– Młóci tak łapami od rana. Robi się coraz bardziej niespokojna.

– Chce się suka wydostać, może wyczuwa już smród Galihardów – rzucił Marijon, po czym zarechotał.

– Są jakieś wieści z frontu? – zapytał Tyreniusz.

Marijon pokiwał głową i odparł:

– Dotarli podobno do rzeki.

– Niedobrze to wygląda.

– Spokojnie. Są jeszcze daleko.

– Jeszcze.

– Nie przejdą rzeki. Nikt nigdy nie przeszedł.

– Nie masz wrażenia, że powinniśmy teraz tam być? Arcykapłan powinien…

– Jesteśmy murarzami, nie wojownikami, Tyreniuszu. Wiem, że chcesz dobrze, ale teraz kieruje tobą tylko chęć zemsty.

Tyreniusz popatrzył na przyjaciela i odparł:

– Nie chodzi o zemstę, tylko o Bramę. Nie obronimy jej, jeśli przejdą rzekę.

– Przemawia przez ciebie zbyt duży niepokój. Dobrze, że zbliża się święto. Zabawa dobrze ci zrobi. Słyszałeś, że król zaprosił do miasta cyrk?

Tyreniusz pokiwał głową, a potem odszedł bez słowa. Marijon głęboko westchnął i spojrzał na niebo. Znów z wnętrza góry wydobył się ten przeklęty dym, którym od wieków nozdrza smoka truły miasto. Tymczasem dwa piętra niżej wciągano na ścianę trzech Murarzy. Na Bramie musiały pojawić się kolejne pęknięcia. 

 

*

 

Vagor siedział na ciężkim, drewnianym krześle z wyrzeźbionymi oparciami, niczym król na tronie. Nie był jednak królem, tylko bandytą. Trzymał w ustach źdźbło trawy i zamyślonym wzrokiem wpatrywał się w podłogę. Miał złą twarz, ponacinaną licznymi bruzdami. Co chwilę nerwowo się krzywił. W końcu podniósł wzrok i popatrzył na Czarodzieja.

– Co ja z tego będę miał? – zapytał.

– Połowę skarbu, który znajdziemy w jaskini.

– Skąd mam mieć pewność, że w grocie jest coś oprócz tego gada?

– Nie słyszałeś jak bogowie zwabili smoka do jaskini? – Vagor z zaciekawieniem popatrzył na krasnoluda. – Podobno wypełnili ją kryształami i najczystszym złotem. To przez ich blask Brama tak lśni.

Vagor zmarszczył podejrzliwie brwi, a Czarodziej oparł się wygodnie o oparcie krzesła. Miał pewny wyraz twarzy.

– Nic nie ryzykujesz – oznajmił. – Możesz tylko zyskać.

– Dobrze, ale niby jak chcesz to wszystko zrobić? Jak chcesz zniszczyć mur, którego nie potrafią zniszczyć łapy i kopyta gada?

– Jestem Czarodziejem, coś wymyślę.

Vagor roześmiał się pogardliwie, a potem odparł:

– Czegoś krasnalu chyba nie rozumiesz. Jeśli masz dostać ode mnie Iryd, musisz powiedzieć co chcesz z nim zrobić.

Czarodziej przez dłuższa chwilę wpatrywał się w oczy Vagora. W końcu powiedział:

– Odnalazłem Anoniusza, Obrońcę Bramy, który przed laty, jako jedyny śmiertelnik wszedł do jaskini.

– To ten starzec?

Czarodziej pokiwał głową.

– Skąd pewność, że to on? – dopytał Vagor.

– Ma znak Obrońcy Bramy na prawym nadgarstku. A poza tym jest niemową.

– Z tego co słyszałem wszedł do jaskini, bo smok rozłupał fragment ściany. Liczysz, że niemowa przyniesie ci szczęście? – Vagor znów się pogardliwie roześmiał.

– Nie. Wystarczy, że Anoniusz wskaże nam miejsce, w którym znajdowała się szczelina. Mur nie już tam tak mocny.

Vagor zamyślił się. Po chwili znów podejrzliwie spojrzał na Czarodzieja.

– W czym dokładnie pomoże ci Iryd? – zapytał.

 

*

 

Nowicjusze siedzieli w budce strażniczej. Rozcierali zmarznięte dłonie. Rah dorzucił drewna do piecyka. Tego wieczora wiatr z gór był wyjątkowo silny. Powietrze wściekle świszczało za oknem, a ściany budki skrzypiały przy każdym mocniejszym podmuchu. Siedzieli przy stole i wyglądali przez okno na rusztowanie, na którym pracowało jeszcze kilku nieszczęśników.

– To Tyreniusz? – zapytał krasnolud, najniższy i najgrubszy w grupie, spoglądając na rosłego mężczyznę, który dostojnym krokiem przechadzał się po kładce.

– Tak – odparł inny Nowicjusz, który mimo iż był człowiekiem, miał bujniejszą brodę od otaczających go krasnoludów.

– To prawda co mówią? Prawda, że jest bratem Przeklętego?

Brodacz pokiwał głową, a wówczas krasnolud dodał: 

– Podobno był wtedy przy nim. Widział jak Przeklęty wchodził do jaskini.  

– Tak mówią.

– Jak to się stało? – wtrącił ktoś inny. – Jak Przeklętemu udało się wejść do groty? Przecież mur…

– Dzień wcześniej smok uderzył tak mocno, że zawaliło się całe rusztowanie – oznajmił Brodacz. –  Zginęło wielu braci, a zgliszcza rusztowania sięgnęły podobno siódmego piętra. Ci, którzy przeżyli szukali w gruzach rannych. To wtedy Anoniusz znalazł szczelinę. Była niewielka. Ukryta i przysypana. Ale to wystarczyło.

Rah z uwagą przysłuchiwał się historii. Nagle krasnolud rzucił:

– Pozwolił zatracić się własnemu bratu, własnej krwi. I my mamy mu ufać?

– Podobno próbował go powstrzymać, zresztą nie tylko on, ale Anoniusz się uparł. Coś go opętało.

– Obłęd Tyriona – wtrącił się do rozmowy inny Nowicjusz. – Mówi się, że te mury wciąż przesiąknięte są jego szaleństwem. 

Krasnolud znów spojrzał na Brodacza, a potem zapytał:

– To prawda, że Przeklęty wrócił dopiero po sześćdziesięciu sześciu dniach?

– Tak. To prawda. Wszyscy myśleli, że nie żyje, ale on wrócił. Nie wiadomo jak, nie wiadomo skąd. Szczelina w Bramie była już dawno zamurowana. To nie był już jednak ten sam Anoniusz. Nic nie mówił, tylko patrzył. Wychudzony i zniszczony, niczym zły duch.

Krasnolud prychnął pod nosem, po czym z odrazą spojrzał na Tyreniusza.

– Co się potem z nim stało? – zapytał po dłuższej chwili.

– Z Anoniuszem?

– Tak.

– Został wygnany z miasta. Lud domagał się jego głowy, ale arcykapłani bali się drażnić bogów. Uznali, że bogowie z jakiegoś powodu okazali mu łaskę…

Rah nic nie powiedział, tylko opuścił spojrzenie i włożył następne drewienko do piecyka.

 

*

 

Czarodziej wziął łyk wina, odstawił bukłak, a potem znów spojrzał do wnętrza beczki. Niektóre drobinki lśniły w blasku świecy, jakby tworząc na zaciemnionym dnie obraz rozgwieżdżonego nieba. Ile nocy, leżąc obok towarzyszy, wsłuchując się w rytm ich spokojnych oddechów, spoglądał tak bogom w oczy i myślał o tej chwili, chwili, gdy powróci pod Wielką Bramę? Bogowie zawsze milczeli, ale on był pewny, że gdzieś tam wysoko, pośród wiecznych latarni nocy, wciąż z niego drwią. To uczucie nie opuściło go do dziś, nawet teraz, gdy patrzył w tę beczkę miał wrażenie, że słyszy wydobywający się z niej chichot. Wkrótce Kaim przyniósł kolejny worek, a Czarodziej wsypał jego zawartość do beczki.

– Ile jeszcze potrzeba? – zapytał Kaim.

– Trzy razy tyle.

– Nie zdobędziemy tyle. Ludzie Vagora mówią, że w całym mieście nie ma tyle.

Czarodziej popatrzył na towarzysza, a potem stanowczo oznajmił:

– Musimy zdobyć.

– Możemy Iryd zastąpić Falinem. Działa podobnie.

Czarodziej zaśmiał się pogardliwie, po czym nagle złapał Kaima za gardło i przyparł go do muru.

– Tym razem nie zamierzamy robić fajerwerków na festynie, tylko wysadzić mur Wielkiej Bramy. – Krasnolud wykrzywił wściekle twarz i dodał – Wiesz co to jest Aryf? To święty kamień, którego nawet łapy gada nie są w stanie skruszyć. To ma być Iryd, nie Falin, tylko Iryd w najczystszej postaci. Zrozumiałeś?

Czarodziej puścił Kaima dopiero gdy ten pokiwał głową. Gdy młody krasnolud wyszedł z piwnicy, Czarodziej obejrzał się i spojrzał na starca, który siedział w rogu piwnicy, na jednej ze skrzyń. Światło świecy padało na wychudzone policzki i smutne oczy, wciąż znieruchomiałe na ścianie.

– Wkrótce dowiemy się staruszku, co tam takiego zobaczyłeś. Całe miasto się dowie – powiedział Czarodziej, po czym uśmiechnął się przebiegle.

Starzec ani drgnął, a wkrótce krasnolud usiadł koło niego.

– Uważasz mnie za tego złego, co? – rzucił, by po dłuższej chwili ciszy mówić dalej – Wiesz, że nie zawsze taki byłem? Ta Brama zmieniła mnie, tak samo jak zmieniła ciebie. Wiesz, że karły uważane są w tym mieście za smocze bękarty? To podobno przez ten przeklęty dym, dym z nozdrzy smoka  taki się urodziłem. – Zapalił fajkę. – Dużo czasu zajęło mi zostanie krasnoludem. Karłom broda rośnie o wiele dłużej. – Zaśmiał się szyderczo. – Myślisz, że słuchaliby mnie, gdyby wiedzieli kim naprawdę jestem? – Znów się zaśmiał. – To sztuka iluzji, to ona czyni nas lepszymi. – Po chwili wstał i poklepał starca po ramieniu. – Jesteś pierwszą osobą, której to powiedziałem. A to czyni nas przyjaciółmi. Obiecuję, że nie okłamię swojego jedynego przyjaciela. Jeśli wskażesz to miejsce, w którym była szczelina, tamtym ludziom z wioski nic się nie stanie.

Po tych słowach Czarodziej wyszedł z piwnicy, a starzec spojrzał na beczki. Patrzył na nie przez dłuższy czas. Nie myślał tylko o swoim bracie, myślał o całym mieście.

 

*

 

Starzec uniósł głowę. Stąd Brama wydawała się być jeszcze większa. Murarze, którzy pracowali na wyższych piętrach, wyglądali jak mrówki wolno pełzające po murze. Tych mrówek było wiele. Bardzo wiele. Zdawały się być wszędzie. Zwisały na linach i chodziły po rusztowaniu. W końcu wrota, które prowadziły na świętą ziemię u podnóża Bramy, zostały otwarte. Na wjeździe pojawili się strażnicy. Na widok Raha, krasnolud, który siedział na wozie, szeroko się uśmiechnął.

– Witaj dobry człowieku, przyjechaliśmy przygotować iluminację, a także przywieźliśmy kilka beczułek najlepszego wina, którym Czarodziej postanowił uraczyć tych, którzy z racji swoich świętych obowiązków, nie będą mogli obejrzeć dzisiejszego, niesamowitego spektaklu. Oto królewska pieczęć – krasnolud pokazał dokument.

– A ten drugi to kto? – zapytał strażnik.

– To mój pomocnik. Od urodzenia jest niemową, ale jak nikt inny zna się na magii światła.

Nowicjusz spojrzał na dokument, pokiwał głową, a potem machnął ręką i powiedział:

– Pojedźcie za mną.

 Jakiś czas potem szli rusztowaniem, tuż za Rahem. Ciągnęli wózek wyładowany beczkami. Z trudem mieścili się na wąskiej kładce. Starzec od czasu do czasu spoglądał na mur, który teraz znajdował się na wyciągnięcie ręki. Taką właśnie zapamiętał Bramę, nie gładką i lśniąca, jaką wydawała się być, gdy patrzył na nią ze skarpy, lecz porysowaną i popękaną od ciągłych wstrząsów. Tyreniusz, który pilnował trzeciego piętra, obejrzał się podejrzliwie za gośćmi. Nie tylko dlatego, że prawie przejechali mu wózkiem po stopie. Obrońca Bramy odniósł wrażenie, że coś zobaczył. Ale to musiało być tylko wrażenie – uznał po chwili. Jedno z tych wielu które mamią myśli za dnia. Niedługo potem starzec zatrzymał się i zakasłał. Krasnolud spojrzał na jego twarz.

– Tu, zaczniemy tutaj – podniósł głos, zatrzymując Raha.  

Namiot cyrkowy rozstawiono na polu, tuż pod murami miasta. Od rana, na długo przed rozpoczęciem występów, okoliczna ludność zbierała się wokół, by podziwiać dziwną, kolorową konstrukcję, która w jedną noc wyrosła tam, gdzie wcześniej była tylko trawa. Z potężnych klatek, póki co schowanych jeszcze przed publicznością, dobiegały ryki trąb. Biegające wokół dzieci nie mogły doczekać się widoku słoni, a przebąkiwano, że tym razem w przedstawieniu wystąpią również tygrysy. To nie dzikie zwierzęta miały być jednak główną atrakcją wieczoru. Wszyscy czekali na iluminację Wielkiej Bramy.

Bramki cyrkowe otworzono wcześniej niż zakładano, jeszcze przed zmrokiem, z obawy o narastający przed wejściem tłum. Porządku musiała pilnować straż miejska, gdyż, wcześniej, podczas burdy w kolejce, zostały zasztyletowane trzy osoby. Wkrótce trybuny wypełniły się po brzegi, a tysiące widzów skupiło uwagę na piaszczystej arenie, na której pojawiły się między innymi: płonące koła, skaczące tygrysy, fruwający akrobaci, a nawet gadające słonie. Wciąż w napięciu oczekiwano jednak występu Czarodzieja. W końcu scena opustoszała, rozbrzmiały fanfary, a podniecona publiczność zawrzała. Czarodziej wjechał na scenę na rydwanie, z szeroko rozłożonymi ramionami i dumnie wypiętym torsem. W cylindrze i połyskliwej pelerynie. Zatrzymał się na środku i jeszcze przez dłuższą chwilę napawał się entuzjazmem, który zawładnął widownią. Rozpoczął pokaz dopiero, gdy oklaski ustały. Po krótkim występie, podczas którego wyciągał z kapelusza króliki, połykał sztylety, a nawet pluł ogniem, na scenę wjechała klatka z tygrysem. Trybuny zastygły w napięciu – co wydarzy się tym razem. Czarodziej okrył klatkę czerwonym płótnem, a potem zaczął krążyć wokół niej spokojnym krokiem. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Aż do momentu, gdy magiczna różdżka powędrowała w górę. Wówczas krasnolud ściągnął płótno. Klatka okazała się pusta, a publiczność znów zawrzała. Po chwili jednak wrzawę zastąpił jęk przerażenia, bowiem tygrys pojawił się na trybunach. Zwierzę dostojnym krokiem zbiegało grzecznie w kierunku sceny, by przywołane magiczną różdżką, położyć się pokornie u stóp swego pana. Na widowni zapanowała euforia. Ta euforia, która niesie w sobie podziw dla poskromionego zagrożenia. Wiwaty zdawały się nie mieć końca, a Czarodziej stał z dumnie wzniesionymi ramionami. Tym razem jednak ani razu nie zniknął ze sceny.

Było już ciemno, ale Tyreniusz widział z rusztowania cyrk. Pole Północne było rozświetlone, jak nigdy dotąd. Słyszał tą głuchą wrzawę, która niosła się zza muru, a którą uważał za niegodną tego miejsca i tego miasta. Teraz jednak nie spoglądał w tamtym kierunku, tylko szybkim krokiem szedł do Bloku Czwartego, do którego został wezwany.

Krasnolud i starzec siedzieli na dachu, obok pochodni, łuku i strzały, kilkadziesiąt Smoczych Kroków od Wielkiej Bramy. Krasnolud palił spokojnie fajkę i spoglądał na niebo za murem. To tam miały pojawić się pierwsze fajerwerki, które były jednocześnie znakiem. W końcu powiedział:

 – Całe życie myślałem jak zniszczyć tę Bramę. Aż w końcu zrozumiałem, że wystarczy Varid zmieszać z Irydem. – Uśmiechnął się szeroko. – Wyobraź sobie ich twarze. Kurtyna się rozsuwa, widzą Bramę, a po chwili… – zaśmiał się dumnie. – Takich fajerwerków świat jeszcze nie widział.

Usłyszeli za plecami kroki.

– Co tu robicie? – rzucił Tyreniusz.

Krasnolud odwrócił głowę. Po chwili popatrzył podejrzliwie na starca i poderwał się na nogi. Zdenerwowany chwycił łuk.

– Chyba powinniście być na Bramie – powiedział Tyreniusz.

– Rozpoczniemy stąd – powiedział niepewnie krasnolud.

– Stąd? – zdziwił się Tyreniusz, po czym popatrzył na łuk. – Czemu…? – nie dokończył. Krasnolud zbliżył strzałę do cięciwy. – Na bogów… – wymamrotał Obrońca Bramy, po czym chwycił rękojeść.

Nie zdążył jednak wyciągnąć miecza, gdyż poczuł na szyi zimne ostrze. To starzec trzymał w dłoni sztylet. Krasnolud od razu wycelował w Tyreniusza łuk.

– Ani kroku – zagroził.

– Pieprzeni Galihardzi – rzucił Tyreniusz, po czym pogardliwie splunął na ziemię.

– Nie jesteśmy Galihardami – wtrącił zza jego pleców Rah.

– Nie? Więc kim? Czego chcecie?

Krasnolud popatrzył na niebo, na którym rozbłysły właśnie fajerwerki i uśmiechnął się pod nosem.

– Pokaż mu swoją twarz, starcze – powiedział Rah.

Starzec nie zareagował, więc Rah sam ściągnął z jego głowy kaptur. W tym samym momencie krasnolud włożył grot strzały w płomień pochodni. Tyreniusz spojrzał na tą twarz, a po chwili z niedowierzania zmarszczył brwi. Nie zdążył jednak nic powiedzieć. Strzała przeszyła powietrze, pozostawiając za sobą jęzor ognia. Zaraz potem potężny wybuch wstrząsnął budynkiem, rzucając wszystkich na ziemię.

Tyreniusz nie wiedział ile czasu leżał na ziemi. Gdy się ocknął, Bramy już nie było. Była tylko potężna wyrwa w murze. Słyszał krzyki przerażenia i widział płomienie, które buchały z wnętrza jaskini. To koniec – pomyślał. To koniec. Z trudem podniósł się z ziemi. Ból wykrzywiał mu twarz. Był przysypany gruzem. Gdy wstał zauważył, że ma zakrwawioną prawą nogę. Mogła być złamana. Mogła. Rozejrzał się wokół. Widział uciekających w popłochu braci i płomienie, które tańczyły na zgliszczach rusztowania. To koniec – pomyślał jeszcze raz, nie wierząc w to co widzi. To wszystko było jak sen, zły sen. Powietrze tonęło w białym pyle i dymie, który wydobywał się z jaskini. Dymie z nozdrzy bestii. Smok mógł pojawić się w każdej chwili. Tyreniusz wiedział, że musi uciekać. Ale którędy? Znów rozejrzał się wokół. I wtedy ich ujrzał. Wspinali się po ruinach rusztowania, ku zniszczonej Bramie. Krasnolud szedł za starcem, z wyciągniętym przed siebie ostrzem. Obrońca Bramy zapomniał o bólu, poczuł złość, która zawładnęła całym jego ciałem.  To oni. To oni zabrali mu wszystko. Zrozumiał co powinien teraz zrobić. Nie smok, tylko właśnie on. Przecież i tak zginie. Tak. Ale najpierw się z nimi rozliczy. Dla siebie. Dla braci. Wyjął miecz i z trudem, kulejąc, zaczął się wspinać. Mijał ciała Powołanych i ruiny muru, muru, któremu poświęcił całe życie, a którego teraz po prostu już nie było. Z każdym krokiem, z każdą myślą narastała w nim nienawiść. To nie mógł być jego brat, jego brat zginął wtedy, w tej jaskini. Nagle ziemia zatrzęsła się tak potężnie, że z trudem utrzymał się na kamieniu. Bestia rozpoczęła już swój taniec, ale na jedno musiała mu jeszcze pozwolić. Spojrzał w górę. Krasnolud i starzec byli już na szczycie. Jeszcze przyśpieszył, musiał zdążyć przed smokiem. W końcu wdrapał się na ostatni kamień. Zakasłał, z trudem łapiąc oddech. To przez ten cholerny dym. To przez ten dym powietrze było tak gęste i ciepłe. Ale był już na górze. Po chwili spojrzał w głąb jaskini. Ciemność, tylko gdzieniegdzie, ginęła w blasku, który bił od pożaru. Zobaczył ich w oddali. Stali pośród skał. Od razu zaczął schodzić. Ostrożnie, kamień po kamieniu, bacznie rozglądając się wokół. Nie widział jednak smoka, ani złota, tylko suche, jakby wypalone skały. Być może gad już odfrunął, zabrał wszystko i odleciał niszczyć miasto. Teraz to jednak nie było dla Tyreniusza istotne. Teraz ważne było tylko to, że się zbliżał, że był coraz bliżej nich. Trzaski ognia, który trawił zgliszcza rusztowania, powoli cichły, a Obrońca Bramy coraz wyraźniej słyszał krasnoluda:

– Gdzie jest smok? Gdzie jest to cholerne złoto?!

Starzec nie odpowiedział, tylko popatrzył na brata, który człapał w ich kierunku.

– Nie słyszysz mnie, głupcze?! – wrzasnął krasnolud.

Dopiero po chwili zauważył Tyreniusza, a wtedy od razu skierował na niego ostrze. Stanęli na wprost siebie, bezsilni, ale wściekli jak dzikie zwierzęta. Na małej arenie, wytyczonej przez kamienie.

– Zapłacicie za to… – powiedział Tyreniusz. – Zapłacicie za to wszystko…

– Zbliż się, a rozłupie ci łeb! – warknął krasnolud.

Tyreniusz nie wytrzymał, uniósł miecz i…

– Dość – usłyszał głos, którego nie słyszał tyle lat. Spojrzał na brata. – Dość. Nie widzicie? To wszystko na nic. – Starzec wciąż miał pokornie opuszczone spojrzenie, ale głos silny i stanowczy. – Nie ma smoka. Nigdy go nie było.

Krasnolud zmarszczył brwi. Dopiero po dłuższej chwili rzucił:

– O czym ty mówisz?

– Szukałem smoka wszędzie. Przeszedłem wszystkie korytarze tej jaskini.

Tyreniusz pokręcił głową, a potem powiedział:

– Ty nie mówisz.

– Znalazłem tylko prawdę. Nic więcej – dokończył starzec.

– Nie mówisz! Gad rzucił na ciebie zaklęcie. Odebrał głos.

– Nie mogłem mówić. Przepowiednia była prawdziwa.

– Łżesz! Tyrion cię opętał. Gdzie on jest? Sprzymierzyliście się!

– Nie, bracie.

– Łżesz! Nie jesteś moim bratem, mój brat zginął w tej jaskini.

– Nie, nie zginął. Błąkałem się długi czas po tych korytarzach, ale w końcu znalazłem wyjście. Daleko, wysoko w górach, ale znalazłem. Chciałem wrócić, ale…

– Milcz! – wrzasnął Tyreniusz, po czym pogroził mieczem.

– Nie, bracie. Zbyt długo milczałem – Anoniusz zawiesił na chwilę głos. – Smoki nie istnieją.  – Popatrzył na krasnoluda, uśmiechnął się nieszczęśliwie i dodał – To tylko iluzja.

 – Nie!!! – wrzasnął wściekle Tyreniusz, po czym uniósł miecz i ruszył na brata.

 

*

 

Stanął na placu. Było tłoczno, ale brama świątyni wciąż była zamknięta. Złota kopuła, która lśniła w blasku słońca, oślepiała pielgrzymów. Wielu spośród tych, którzy przybyli na uroczystości, już tu, na placu, padała na kolana by oddać cześć Świętemu. Ci, którzy się nie modlili, opowiadali sobie jego historię. Mężczyzna tylko słuchał, nie mówił, a w końcu ruszył w kierunku groty.

Jaskinia dominowała nad świątynią, tak jak kiedyś nad miastem. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Była inna. Spokojna. Jakby poskromiona. A może to on się zmienił. W końcu długo go tu nie było. Minęło już trzydzieści osiem lat. Rozejrzał się wokół, a potem wszedł pomiędzy skały. Wszedł pomiędzy skały by pozostawić pomiędzy nimi – kamieniami, które były głównymi świadkami tych zdarzeń – rękopis, który teraz został odczytany, który po latach został odnaleziony i stał się pismem apokryficznym. Rękopis, który spoczął w bibliotece sanktuarium, świątyni wzniesionej pod grotą ku czci Świętego – Czarodzieja, który sprawił, że smok znikł.

Koniec

Komentarze

Fajny patent z murem. Podobnie jak u Martina wzniesiono go ze strachu, u George’a przed dzikimi i innymi, tutaj przed smokiem.

Lecz u Ciebie mur ma bardziej alegoryczne znaczenie. 

Smok jest iluzją, mur obroną przed wyimaginowanym zagrożeniem. Opowieść staje się przestrogą dla każdego z nas przed stawianiem przed sobą własnych ścian, by walczyć z nieistniejącym wrogiem.

Ot, Angelina Joli, która w obawie przed rakiem piersi, wycieła swe naturalne i zdrowe kobiece walory, by zastąpić je implantami.

 

Nie stawiajmy murów, tam gdzie ich nie potrzeba!

 

Poza tym dobrze napisany tekst. Czyta się lekko i przyjemnie. Fajnie, że pokazałeś tę historię również oczami zwykłych murarzy. Detal, a na duży plus dla całości.

 

Udany, interesujący tekst.

 

Wesołych!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Interesujący pomysł, ale trochę mało smoka. Językowo można jeszcze doszlifować – zdarzały się jakieś potknięcia: powtórzenia, literówki, potknięcia interpunkcyjne…

Facet przeglądał się w strumieniu? A nie lepsza byłaby gładka powierzchnia? Obawiam się, że miecz w łapie bardzo przeszkadza we wspinaczce. Chyba że wspinali się po schodach, to wtedy przeciwnie – nawet podeprzeć się można.

Babska logika rządzi!

Przeczytałam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja też. Przeczytałem, znaczy.

A mnie się, kurka, spodobało. Popraw “nie dobrze” – fuj!

 

Smok, na moje, jest, bydlę. Unosi w sobie, jako personifikacja ostatecznego wroga, całe tałatajstwo zaszyte w tłumach, tłuszczach i ich łasych na władzę wodzirejach… I co się dzieje, gdy wróg i związany z nim syndrom oblężonej twierdzy znikają? Ano pojawia się nowa religia, kult rękopisu, kto wie, może i piękny w treści, ale już obrosnięty ludyczną obrzędowością, niczym drzewo mchem. Smutne, ale prawdziwe.

 

Awansem klepnąłem bibliotekę: mimo ortografa i poczucia zbytniego chaosu w pierwszej części (kto jest kim) – bo sam pomysł i przesłanie gorzkie jak piołunówka, a niewiele słabsze. Tekst dobry, chociaż do dopracowania.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Hej,

 

dzięki za komentarze, a także za wskazanie “fujstwa”;)

 

Pzdr!:)

Smok iluzoryczny i choć mało go, to przecież prawie jest.

Opowiadanie, mimo nieco pogmatwanego początku, przeczytałam z pewnym zainteresowaniem i nie bez przyjemności, która byłaby większa, gdyby nie usterki.

 

Ar­cy­ka­płan odzia­ny w śnież­no­bia­łą szatę stał za drew­nia­ną, ozdo­bio­ną pła­sko­rzeź­ba­mi am­bo­ną i czy­tał ze świę­tej księ­gi… – Wydaje mi się, że nie można stać za amboną, chyba że na schodkach prowadzący do niej.

Powinno być: Ar­cy­ka­płan, odzia­ny w śnież­no­bia­łą szatę, stał na drew­nia­nej, ozdo­bio­nej pła­sko­rzeź­ba­mi am­bo­nie i czy­tał ze świę­tej księ­gi

 

znikł ze sceny, by po chwi­li, ni­czym zjawa, po­ja­wić się… – Powtórzenie.

Może: …znikł ze sceny, by po chwi­li, ni­czym zjawa, ukazać się

 

Ma­ri­jon wszedł do celi – nie­wiel­kie­go po­ko­ju, w któ­rym le­d­wie zmie­ści­ły się: prycz, ta­bo­ret i stół. – Skoro było tam tak ciasno, mogli wyrzucić tego prycza. ;-)

 

Vagor sie­dział na cięż­kim, drew­nia­nym krze­śle z wy­rzeź­bio­ny­mi opar­cia­mi… – Krzesło ma jedno oparcie.

 

Cza­ro­dziej wziął łyk wina… – W co wziął? ;-)

 

Gdy młody kra­sno­lud wy­szedł z piw­ni­cy, Cza­ro­dziej obej­rzał się i spoj­rzał na star­ca, który sie­dział w rogu piw­ni­cy… – Powtórzenie.

 

Świa­tło świe­cy pa­da­ło na wy­chu­dzo­ne po­licz­ki i smut­ne oczy, wciąż znie­ru­cho­mia­łe na ścia­nie. – Czy na ścianie były znieruchomiałe oczy? ;-)

 

Z po­tęż­nych kla­tek, póki co scho­wa­nych jesz­cze przed pu­blicz­no­ścią, do­bie­ga­ły ryki trąb. – Trąby ryczały same, bez niczyjej pomocy? ;-)

 

Sły­szał głu­chą wrza­wę, która nio­sła się zza muru… – Sły­szał głu­chą wrza­wę, która nio­sła się zza muru

 

Ty­re­niusz spoj­rzał na twarz… – Ty­re­niusz spoj­rzał na twarz

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ot, Angelina Joli, która w obawie przed rakiem piersi, wycieła swe naturalne i zdrowe kobiece walory, by zastąpić je implantami. 

nie przesadzajmy, angelina nie stała przed wymyślonym murem, ale bardzo wysokim ryzykiem zachorowania na wyjątkowo paskudną chorobę. 

 

Opowiadanko prawie super. Trzeba było mu dać odleżeć, pokazać paru osobom i poprawić klarowność tekstu. Na początku rzeczywiście jest trochę zbyt chaotycznie, miejscami zaś przydałoby się dołożyć nieco tekstu dla uspokojenia narracji. Pałęta się też trochę bubli językowych. Natomiast od strony fabularnej – gratulacje. Pomysł ze istotą smoka – świetny, tym bardziej wzbogacony o puentę z apokryfem. Ładnie udało się streścić z jednej strony moc manipulacji wiarą, a z drugiej – potrzebę wiary ; P (w tym kontekście: wydaje mi się, że przydałaby się jeszcze jakaś religijna scena zbiorowa przed zburzeniem bramy, tak dla podkreślenia). 

I po co to było?

Nowa Fantastyka