- Opowiadanie: Robert Oszczyk - Karczma "Pod Wilkiem" - cz. I

Karczma "Pod Wilkiem" - cz. I

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Karczma "Pod Wilkiem" - cz. I

Trakt z Mohylewa na Smoleńsk, w swojej większej części, wiedzie samym brzegiem Dniepru. Miejscami jednak uskakuje ku okolicznym lasom, omijając częste w tej okolicy bagna i rozlewiska. Kraina ta, niegdyś ludna i dostatnia, teraz niemal doszczętnie opustoszała i zdziczała wskutek ciągłych wojen. Jednak sama droga, służąca licznym przemarszom wojsk, wciąż utrzymywana była w dość przyzwoitym stanie.

 

Zdarzyło się jednego razu, że owym traktem jechał szlachcic polski, namiestnik chorągwi dragońskiej, pan Andrzej Zdanowicz; wraz z jednym jeszcze towarzyszem spod lekkiego znaku – rotmistrzem lisowskim i znanym zabijaką – panem Konstantym Rodowiczem. Oficerom towarzyszył żołnierz pana Rodowicza, młody lisowczyk Jeremi. Panowie bracia zdążali z Mohylewa do wioski Dymitrówka pod Smoleńskiem, w której to osadzie stały na leżu ich oddziały.

Słońce już chyliło się ku zachodowi, a panowie strudzeni byli okrutnie, kiedy za jednym z zakrętów ukazała się ich oczom przydrożna gospoda. Stała może o strzał z łuku od traktu, na szerokiej polanie pod lasem. Duży, zadbany budynek, kryty gontem, sprawiał solidne wrażenie. Nieczęsty widok w tym miejscu i w tych czasach. Zwała się „Pod Wilkiem", co łacno każdy mógł wywnioskować po zawieszonym nad gankiem godle karczmy – wyciętym z czarnej blachy wilku o paskudnie wyszczerzonych kłach. Mężczyźni ucieszyli się.

Rodowicz wstrzymał konia i spytał towarzysza:

– Staniem tu na noc, panie Andrzeju? Po co nam po ciemku dupy w siodłach wytrząsać? Obóz przecie niedaleko, nie ucieknie. Jak ze świtania damy po koniach – przed południem będziem na miejscu.

– Fakt. Zjadłbym co… I piwa też bym się napił – zgodził się pan Zdanowicz. – Dobra. Popas.

Zjechali z traktu i ruszyli ku karczmie. Na podwórcu zsiedli z koni. Z izby wybiegł im na spotkanie pachołek. Musiał być chyba kołowaty, bo ani się ukłonił, ani ich nie przywitał, jeno uśmiechał się idiotycznie. Rodowicz już się kwapił do nahaja, jednak Andrzej powstrzymał go.

– Stajnię tu macie?! – zapytał głupka.

Ten nieoczekiwanie przestał się uśmiechać i odrzekł dość przytomnie:

– Na tyle zagrody, wasza miłość.

– Konie do stajni. Rozkulbaczyć, dać obroku i wody. Jaremka, przypilnuj mi tego chmyza. Jak skończycie – przyjdziesz na wieczerzę.

– Wedle rozkazu!

Oficerowie ruszyli do środka. Od wewnątrz karczma przedstawiała się równie zachęcająco. Posiadała przestronną i czystą izbę, jasno oświetloną przez spore okno. Stało w niej kilka dużych stołów. U powały suszyły się pęki ziół i warkocze czosnku. W kącie izby stał piec. Była dopiero wczesna jesień i w piecu jeszcze nie palono, jednak siedziała przy nim młoda kobieta karmiąca piersią niemowlę. Na ich widok wcisnęła się bardziej w kąt i nieco przysłoniła pierś. Przy jednym ze stołów wcinał kaszę prawosławny mnich. Braciszek obrzucił ich zaniepokojonym spojrzeniem i skulił się nad miską. Karczmarz – młody grubas – podbiegł do nich, kłaniając się w pas.

– Witajcie, wielmożni rycerze… Witajcie… Prosim w nasze skromne progi… Prosim… Taki zaszczyt… – seplenił z wymuszonym uśmiechem.

– Jeść dawaj! – warknął Rodowicz i ruszył ku stołowi stojącemu pod samym oknem.

Karczmarz wyprzedził go.

– Taki zaszczyt… Taki zaszczyt… a tu jeno kasza ze skwarkami – wciąż seplenił, wycierając fartuchem blat stołu i przybierając chytrą minę. – Wojenny to czas…

– Dawaj co masz – uciął Andrzej. – Pieniędzmi płacimy, nie kwitami.

Twarz karczmarza wyraźnie pojaśniała, a uśmiech stał się szczerszy.

– Mogę jeszcze wielmożnym jaj do kaszy nasmażyć.

– Jeno cebuli nie żałuj! – zawołał Rodowicz, rozsiadając się na ławie. – I piwa dawaj!

– Ilu jest wielmożnych?

– Trzech. Ale zrób jak na dziesięciu. Nie jedlim od wczora.

Grubas pobiegł do kuchni. Andrzej zajął miejsce naprzeciwko Rodowicza. Siedzieli w milczeniu, spoglądając co jakiś czas w okno. Po kilkunastu minutach karczmarz powrócił z dymiącą michą jadła. Postawił ją na stole i cofnął się po piwo. Oficerowie wyciągnęli łyżki i zabrali się do jedzenia. Po chwili w izbie pojawił się Jaremka. Obrzucił przelotnym spojrzeniem mnicha i dziewkę, po czym podszedł do stołu. Zza cholewy wyjął drewnianą łychę, usiadł obok pana Rodowicza i bez słowa wziął się do kaszy. Wrócił karczmarz z piwem. Andrzej pociągnął z kufla tęgi łyk i zapytał Jaremki:

– Konie oporządzone?

– Wedle rozkazu waszej miłości. Kazałem jeszcze pachołowi pęciny oczyścić.

– Dobrze.

Jedli w milczeniu. Gdy skończyli, Andrzej pokiwał głową z zadowoleniem i rzekł:

– No, teraz bym zakurzył…

– Mam machorkę w sepetach. Przyniosę – przypomniał sobie Rodowicz.

Wstał i wyszedł z izby. Andrzej wyciągnął nogi pod stołem i w zamyśleniu raczył się piwem.

– A cóż to za cudaczna kompanija ku nam bieży? – rzekł nagle Jaremka, zerkając w okno.

Zdanowicz spojrzał także. Od strony traktu nadchodziła ku karczmie piątka mężczyzn. Byli to żołnierze. Andrzej po barwie rozpoznał w nich ludzi hetmana Sapiehy. Dwóch oficerów i trzech dragonów. Rzeczywiście wyglądali nieco dziwnie. Jeden z oficerów jechał na karym koniu. U jego strzemienia szedł drugi. Za nimi dreptała gęsiego pozostała trójka. Rzekłbyś – kwoka z kurczętami. Namiestnik uśmiechnął się mimo woli.

– To litewskie wojsko. Sapieżyńcy.

Pan Andrzej zrazu ucieszył się, że będą mieli żołnierskie towarzystwo. Jednak, gdy tylko tamci przekroczyli próg karczmy, zrozumiał, iż była to radość przedwczesna. Od razu mu się nie spodobali. Przede wszystkim ten, który przedtem jechał na koniu. Już od drzwi zaprawił w łeb czapkującego przed nim oberżystę i ryknął:

– Piwa! I gorzałki!

Karczmarz wybiegł nieprzytomnie do kuchni. Drugi z oficerów ucapił za kark prawosławnego mnicha, wyciągnął go zza stołu i cisnął w kąt izby. Andrzej zauważył u niego kalwiński zbiór psalmów wystający z kieszeni kurty. Ten pierwszy obrzucił ich nieprzyjaznym spojrzeniem, po czym obaj zasiedli do stołu. Jeden z ich ludzi, zauważywszy dziewkę, natychmiast ruszył w jej stronę. Kobieta skurczyła się i cofnęła, jakby chciała wcisnąć się za piec.

– Artur, ostaw! Jeszcze nie teraz. Siadajcie – przywołał go oficer ze zbiorem psalmów.

Dragon zawrócił i wraz z pozostałymi zasiadł do stołu.

– Coś mi się widzi, że niczego dobrego nam tu ono towarzystwo nie przyniesie… – mruknął Jaremka, macając dłonią rękojeść szabli.

Andrzej skarcił go wzrokiem. Zawszeć to swoi żołnierze, a pan Sapieha siła dobrego dla Rzeczypospolitej czynił. Jednak w duszy Zdanowicz wiedział, że młodzian ma rację. Znał dobrze ten typ ludzi. Ludzi zdziczałych na wojnie. Ludzi bez szacunku dla żadnej świętości. Bez szacunku dla życia. Czyjegoś i własnego. Walczących nie dla ojczyzny powodzenia, jeno tylko ku zaspokojeniu własnych zwierzęcych instynktów.

Gdy oberżysta naznosił im wszelakich trunków, ci jęli pić. Żłopali, jakby za chwilę świat miał przestać istnieć. Dziko, zachłannie, hałaśliwie. Bekając i puszczając wiatry. Jak, nie przymierzając, bydlęta jakieś – nie ludzie. Śmiali się na całą karczmę i dowcipkowali. Między sobą mówili dziwacznym żargonem kurlandzko-litewskim, jednak Andrzej znał niektóre słowa. Domyślał się, że dworują sobie i z nich. Trochę dziwiła go ta poufałość oficerów z prostymi żołnierzami. Przepijali do siebie, klepali się po plecach i mówili sobie per „ty". Nawet jeżeli owi dragoni ze szlachty się wiedli, to przecie namiestnik dobrze znał stosunki panujące w litewskim wojsku. Tam byle wachmistrz każe sobie czołem bić, a między tymi tutaj taka komitywa?

Tymczasem wrócił pan Rodowicz. Widząc nowych biesiadników, podszedł ku nim i zawołał:

– Czołem, waszmość panom!

Sapieżyńcy nawet nie spojrzeli na niego.

– Czołem, waszmość panom, mówię! – powtórzył Rodowicz głośniej.

Ten z księgą psalmów spojrzał na niego niedbale.

– Odrzekłbym waści już za pierwszym razem – uśmiechnął się – jeno nie wiem z kim mam sprawę? Zali nie z chamem?

Rodowicz spąsowiał.

– Szlachcic jestem! – warknął.

Drugi oficer skłonił się z przesadną dworskością i rzekł:

– Wybacz, panie bracie. Kondycyja waścinego przyodziewku nas zmyliła.

Cała piątka ryknęła śmiechem. Andrzej, widząc, że Rodowicz wyraźnie kwapi się ku szabli, wstał i zawołał ostro:

– Rodowicz, do mnie!

Było dla niego jasnym, że za chwilę dojdzie tu do nielichej jatki i konfuzja w sojuszniczym obozie będzie gotowa. Pan Rodowicz stał jeszcze chwilę, mierząc ich strasznym wzrokiem, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł do swego stołu.

– Co to za zasrańcy?! – zapytał Andrzeja, siadając.

– Sapieżyńcy.

– To widzę, ale skąd się tu wzięli?

Zdanowicz wzruszył ramionami.

– Zwyczajnie. Przyszli.

– Na piechotę? Kpisz waść?

– Więc jak wolisz – przyjechali. Na jednym koniu. Stoi u koniowiązu. Nie widziałeś?

– To ich?

– A widzisz tu waść kogo innego?

Rodowicz pokręcił głową ze zdumienia.

– Wszystko jedno – mruknął. – Niech sobie heretyki ze mnie nie dworują, bo szerpentyną po łbach zajadę…

Andrzej wiedział, że lisowczyk do wszelkiej bitki był pierwszy. Siedział teraz naindyczony, łypiąc na tamtych spode łba. Było kwestią czasu, zanim znowu go sprowokują. Zdanowicz też kiedyś nie stronił od karczemnych rozrób i z chęcią pogoniłby kota rozbrykanym boćwinom, ale jako dowódca nie mógł sobie pozwolić na takie szutki.

Tamci zresztą nieco przycichli. Pili dalej, ale Polaków już nie zaczepiali. Przestraszyli się? Andrzej wątpił. To nie ten typ. Sprawiali za to wyraźne wrażenie, jakby na coś czekali. Co jakiś czas jeden z nich wychodził z izby i na coś wyglądał. Spodziewali się kogoś? Zainteresowali się też kobietą z dzieckiem, rzucając pod jej adresem niewybredne epitety. Jeden nawet zaproponował jej czerwońca, jeżeli się rozbierze i zatańczy im na golasa. Kiedy dziewka odmówiła, sam chciał ją rozebrać, ale ten od psalmów znowu powstrzymał go słowami, że „jeszcze nie czas". A gdy prawosławny mnich próbował chyłkiem wymknąć się z karczmy, ten od konia warknął na niego, że ma wracać na miejsce. Andrzej miał wyraźne przeczucie, że coś się szykuje.

Zaczęło się ściemniać. W pewnym momencie jeden z Sapieżyńców – tych, którzy cięgiem wyglądali z izby – wrócił i podszedł do swego stołu. Nie usiadł jednak.

– Księżyc wyszedł – rzekł do towarzyszy. Głośno, wyraźnie i po polsku.

Zdanowicz widział, jak po tych słowach oficer z kalwińską księgą psalmów spojrzał w ich kierunku. Za jego przykładem poszli pozostali. Andrzejowi nie spodobało się to spojrzenie…

Zanim jednak dziwna sytuacja zdołała się rozwinąć, nastąpiło coś, co spowodowało, że dalsze wypadki potoczyły się już w sposób przez nikogo niekontrolowany. W pewnym momencie pan Rodowicz przywołał karczmarza, ordynując piwa. Wtedy któryś z Sapieżyńców – widać najgłupszy albo najbardziej pijany – zarechotał:

– Kobylego mleka ci, chamie lacki, nie piwa!

Ten od psalmów znowu próbował go powstrzymać, ale było już za późno. Rodowicz wyskoczył do nich jak sprężyna i stanąwszy przy ich stole, warknął:

– Wychodź na szable, jeśliś szlachcic, albo gorze ci!

Jaremka zaraz stanął za swoim dowódcą, groźnie uderzywszy w rękojeść szabli. Chcąc nie chcąc, Andrzej też podszedł. Złapał Rodowicza za ramię, chcąc go uspokoić, ale ten w zacietrzewieniu nawet tego nie zauważył.

– No?! Wyłazisz sam, heretycki synu, czy mam cię za łeb wywlec?!

Tamten rozejrzał się po towarzyszach, wyraźnie zdezorientowany. Andrzej widział ich nagle pobladłe gęby; widział, jak grdyki chodzą im z bezsilnej wściekłości i był już pewien, że na coś czekają. Na coś, co da im bezdyskusyjną przewagę…

Ten od konia wstał.

– Odstąp, człowieku. Pułkownikiem jestem… – zaczął.

Rodowicz nie dał mu dokończyć.

– Z szarżą mi tu chmyzie nie wyjeżdżaj! Boćwiński zaprzańcu! Zdrajco!…

Wtedy ten od psalmów nie wytrzymał i też się poderwał. Huknął pięścią w stół i ryknął:

– Cóżeś rzekł?! Cóżeś rzekł, kurwi synu?!

Jaremka wycelował w niego palcem zza pleców Rodowicza i zawołał:

– Taak?! A kto jak nie litewscy kalwini, podczas wojny o Inflanty, przeciw ojczyźnie-matce spiskowali i ze Szwedem się znosili, co?! Kto przeciw Najświętszej Panience bluźni?!…

Twarz kalwina wykrzywił wściekły grymas.

– Ot, pachole, co ja twojej Panience!… – warknął, po czym wykonał dłońmi gest tak obelżywy, że Jaremce aż szczęka opadła.

Andrzej spąsowiał. A potem pierwszy skoczył na Litwinów. Żołnierze nie dobyli szabel. Ani jedni, ani drudzy. Nie było na to miejsca ni czasu. To była krótka, zacięta i gwałtowna walka. W ruch poszły pięści, łokcie i głowy. Stół zawalił się z łoskotem pod ciężarem przewalających się przez niego ciał. Rozległy się przekleństwa i łomot ciosów, wściekle bitych na oślep. A także trzask pękających szczęk, nosów i wybijanych zębów, oraz głuche dudnienie łbów walonych o podłogę. Po chwili z tego ludzkiego kłębowiska odłączył się jeden z Sapieżyńców i rzucił do ucieczki w stronę drzwi. Za nim pognał następny. Jaremka pobiegł za nim, ale nie zdołał go już zatrzymać. Wymierzył mu za to solidnego kopniaka w rzyć, zanim tamten zniknął za drzwiami. Lisowczyk powrócił, złapał wyłamaną nogę od stołu i zaczął nią okładać kogo popadnie. W ferworze walki trafił nawet Rodowicza, za co ten bardzo nieprzystojnie wyraził się o jego matce. Oficer tytułujący się pułkownikiem wyczołgał się jakoś z kłębowiska. Zebrał przy tym parę ciosów stołową nogą od Jaremki, zupełnie niezważającego na jego pułkownikowską godność, ale i on w końcu zdołał dotrzeć do drzwi i zniknąć w mroku podwórza. Ostatnich dwóch przeciwników panowie bracia wzięli chłopskim sposobem na buty. Najpierw kopali ich gdzie popadnie, a gdy w końcu ustali, to już tylko w twarz. Potem kolejno brali ich za ręce i nogi, a następnie nabrawszy rozpędu, wywalali przez otwarte drzwi na podwórze.

Walka była skończona. Prawosławny mnich, blady jak ściana, siedział pod stołem. Dziecko kobiety płakało. A karczmarz stał odrętwiały nad rozbitym stołem, z miną jakby wahał się między okrzykiem: „Spalą mi karczmę!" a pytaniem: „Już nie wrócą?". Z odrętwienia wyrwał go Rodowicz, który ponownie zażądał piwa. Lisowczyk ciężko zasiadł na swojej ławie, obtarł krew cieknącą z nosa i parsknął śmiechem. Andrzej też uśmiechnął się przez rozbitą wargę i zamknąwszy drzwi, powrócił do stołu.

Poza rozbitym nosem, rozciętą wargą i uszkodzonym łukiem brwiowym Jaremki, nie odnieśli poważniejszych obrażeń. Oczywiście nie licząc guzów i siniaków. Tamci oberwali znacznie gorzej. Jednak i z nimi nie było chyba aż tak źle, bo gdy jakiś czas potem Jaremka wyjrzał na podwórze, nie było już widać nawet tamtych dwóch najbardziej obitych.

Karczmarz jeszcze przez jakiś czas lamentował nad poniesionymi stratami, ale gdy Andrzej poradził mu zatrzymać konia Sapieżyńców na poczet tychże strat i niezapłaconego rachunku, również on znacznie pojaśniał. Zaś mnich i kobieta spoglądali na nich z wyraźną wdzięcznością.

 

koniec części pierwszej

Koniec

Komentarze

Przedstawiam Szanownym Czytelnikom Nowej Fantastyki pierwszą część mojego drugiego opowiadania na tym portalu pt. "Karczma Pod Wilkiem". Kolejna część po wakacjach. Ponieważ opowiadanie to jest niejako kontynuacją losów kilku bohaterów mojego poprzedniego opowiadania pt. "Z mroku nocy..." pozwolę sobie tutaj je zakryptoreklamować, aby Czytelnicy mogli poznać całość tej historii.
http://www.fantastyka.pl/4,915.html
http://www.fantastyka.pl/4,916.html
Pozdrawiam i życzę miłej zabawy.

wyglada na to, ze odkrylem na tej stronie swojego nowego ulubionego autora. :) stawiam najwyzsza ocene na zachete i czekam na ciag dalszy.

Stylizacja ciekawa, opowieść sprawna, tylko czekam na wątki fantastyczne mocniej rozbudowane albo i w ogóle jakieś. Ufam, że będą. :)

Zgrabny styl, umiejętna archaizacja, żywe dialogi, plastyczne opisy. Pogratulować.


Nie za bardzo wiem , co to opowiadanie ma wspólnego z fantastyką, chyba, że w drugiej części pojawi się jakiś wilkołak?

Może byłoby dobrze wysyłanie od razu całego opowiadania?

Ten tekst powinien zostać zamieszczony raczej w portalu miłośników "Ogniem i Mieczem".

Zapewniam wszystkich czytelników, że to opowiadanie to jednak fantastyka. Podobnie jak poprzednie, które podlinkowałem Wam w pierwszym komentarzu, a które jak widać mało kto czytał, mimo wyróżnienia. Oba należą do nurtu fantastyki zwanego sarmackim fantasy lub po prostu horrorem historycznym. Zapewniam również, że wiem jakim rodzajem literatury zajmuje się ten portal. Nie rozumiem skąd w ogóle pomysł, że może być inaczej? Mam spalić element zaskoczenia od razu w pierwszej scenie, żeby wszystko było jasne? A może przenieść akcję z Kresów do Transylwanii? ;)

No, ja przeczytałam poprzednie opowiadanie i oba mi się podobają. Nie mam też wątpliwości, co do gatunku. ;) Można by poprawić stylistycznie parę zdań, ale generalnie czyta się świetnie. Rzadko daję oceny, ale tutaj dam 6. W zasadzie uważam, że obiektywnie to opko zasługuje na piątkę (przynajmniej na razie), ale piątki dostawały tutaj już takie wypociny, że stawianie ich w jednym rzędzie z takimi tekstami byłoby dla autora mocno krzywdzące. Radzę też innym oceniającym zwrócić uwagę na czas i ilość pracy jaką musiał poświęcić autor na stworzenie PRAWDZIWEGO OPOWIADANIA a nie jednostronicowej wprawki wyjętej nie wiadomo z czego. Doceniam takie rzeczy.

ode mnie piatka. z wyzsza ocena wstrzymam sie jeszcze do kolejnej czesci. ale autor trzyma rowny wysoki poziom, wiec jestem przekonany, ze nie zawiode sie.

Zdecydowałam się na sześć, a to dlatego, że...

Widać dbałość o stylizację językową, która, muszę przyznać, stoi na wysokim poziomie; autor, oczywiście duży plus za trzymanie się realiów historycznych XVIIw i smaczki w formie wkręcania w odpowiednich miejscach faktów historycznych; dbałość o przedstawienie ze wszystkimi wadami i zaletami szlachty XVIIw jako bohatera zbiorowego, i parę innych, ale z nimi pozwolę sobie zaczekać na całość, obserwując, jak rozwinie się sytuacja :)

Oczywiście także duży plus za dynamiczny opis walki, która nie jest topornie przedstawiana sekunda po sekundzie, autor wykorzystuje technikę delikatnego muskania pędzlem, tworzącego obraz lekko rozmyty, ale łatwiejszy i przyjemniejszy w odbiorze.

Gratuluję i czekam na część dalszą :)

Bardzo dobre! Z czystym sumieniem daje 5 ; )

Ulegając słusznym sugestiom Czytelników postanowiłem nie czekać do końca wakacji z wrzuceniem drugiej części tego opowiadania i dałem ją od razu. :) Tutaj jest link:
http://www.fantastyka.pl/4,1286.html
Przy okazji dziękuję za wszystkie komentarze i zachęcam do skomentowania całości.

Co to Sienkiewicz? Zdecydowanie nie dla mnie.

Duży szacunek za stylizację. Nie jesteś wcale taki sienkiewiczowski. Nie da się pomylić. Nie zasuwasz tymi wszystkimi imciami i mościami co drugie słowo (chociaż bardzo lubię Sinkiewicza). Chapeau bas za nakład pracy, znajomość realiów, słownictwo. Wstawiam bardzo zasłużone 6 :)

Już dawno minął czas, kiedy mogłeś tekst edytować, więc może tylko kilka uwag, które na przyszłość mogą się przydać. Przede wszystkim zdarza ci się nadużywać zaimków. Lepsze są synonimy (jeśli się uda) ;P

>Stała może o strzał z łuku od traktu
W siedemnastym wieku już chyba nikt w ten sposób odległości nie określał, bo łuki były bardzo archaiczną bronią (używali ich w zasadzie tylko Tatarzy). Ale nie dam głowy uciąć. Może wygrzebałeś to w jakichś źródłach (nie mam na myśli „Pana Wołodyjowskiego" - autor konfabulował).
>Od strony traktu nadchodziła ku karczmie piątka mężczyzn. Byli to żołnierze. Andrzej po barwie rozpoznał w nich ludzi hetmana Sapiehy. Dwóch oficerów i trzech dragonów. Rzeczywiście wyglądali nieco dziwnie. Jeden z oficerów jechał na karym koniu. U jego strzemienia szedł drugi. Za nimi dreptała gęsiego pozostała trójka.

Mam wątpliwości do tych końskich pochodów. Trzeba przypilnować, żeby nawet taka grupa końsko ludzka nie nadchodziła. Lepiej niech się zbliża, nadciąga czy co tam jeszcze.

>Dziecko kobiety płakało.

Za bardzo doprecyzowane. Była mowa o dziecku wcześniej, poza tym zawsze ma jakąś matkę, kobietę. Transwestyci mogą zabić smoka, ale dzieci już mieć nie mogą i wszyscy to wiedzą.

>uśmiechnął się przez rozbitą wargę

uśmiechnął się mimo rozbitej wargi?

fajnie sięczyta ale mało akcji co najmniej jak na razie

Bardzo mi się podobało. Idę czytać drugą część :)

Jednym słowem ŚWIETNE
Bardzo podoba mi się twój styl pisania.
Wielki szacunek.

Dawno dodane, ale bardzo, bardzo dobre. Pozdrawiami z szacunkiem czola chyle.

Nowa Fantastyka