- Opowiadanie: malajek666 - Potępieniec

Potępieniec

Witam. To mój pierwszy tutaj wpis. Z wielką chęcią i ciekawością przeczytam wasze uwagi i rady.

Oceny

Potępieniec

 

 

Ciasna cela w połączeniu z dziką gwałtownością bestii nie dały im szans. Potwór rozszarpywał zbroje, których elementy z łoskotem spadały na ziemię. Krew tryskała, gdy ostre jak sztylety szpony rozszarpywały ciała, a zęby wgryzały się w kolejne szyje. Nie trwało to długo. Mokre od krwi futro przemienionej Tahou lepiło się do siebie, gdy stała nad bezwładnymi, porozrywanymi ciałami żołnierzy. Dyszała, a z jej pyska unosiły się obłoki pary. Jej głowa sięgała niemal stropu, a szerokie, pokryte futrem plecy unosiły się ciężko. Wyglądała niczym żywa góra, niczym wulkan gotów w każdym momencie ponownie eksplodować zalewając lawą zadrapań i ugryzień. Oczy bestii poruszały się niespokojnie, a źrenice rozszerzyły się do granic możliwości, błyskawicznie namierzając kolejne cele.

Imbariel stał oparty plecami o ścianę. Oddychał szybko i niespokojnie, a pot ściekał po jego twarzy i ciele cienkimi strumyczkami. Kolejna rzecz, której nie mógł się spodziewać. Dziewczyna zmieniła się w odrażającą bestię, będącą w stanie w ciągu kilku sekund uśmiercić sześciu elitarnych strażników gwardii. Imb widział, jak uderzenia potężnych łap zrywają hełmy wraz z ich bujnymi pióropuszami rozrzucając je z hukiem po ścianach. Obserwował pomarańczowe pióra, opadające teraz powoli niczym płatki pierwszego śniegu. Gdyby się nie uchylił, jeden z hełmów trafiłby go prosto w głowę.

 – Stój, gdzie stoisz.

Głos osoby, która po niego przyszła. Plecami do niego, naprzeciw bestii stanął Wyrm. Miał krótkie blond włosy i długi nagi miecz, którego sztych skierował w kierunku paszczy Tahou.

– Narobiłeś dużo szkody, problematyczny mieszańcu. Cwyr z chęcią z tobą o tym porozmawia, gdy już ubiję tę przeklętą bestię. 

– Dziewczyna jest ze mną. – wysapał wyraźnie zagubiony dhampir. Im dłużej nie posiadał miecza, tym mniej pewnie się czuł. Nachodziły go obawy i słabości, niczym wyrwane z gardzieli piekieł, tylko po to by go dręczyć.

– Nie widzisz, że już nie? Zaraz się na nas rzuci, a wtedy posmakuje stali Cieniobójcy. Zresztą po tym wszystkim nie możemy jej zabrać, choćby nie wiem co. Dziewczyna musi zginąć, a gdy już tak się stanie, zakończy się jej przekleństwo. W tym znajdź pocieszenie. W imię ojca i syna, i ducha świętego.

Wielka, pokryta futrem góra zagrzmiała, wydając z siebie niski warkot. Wyrm stał niewzruszenie, uginając nogi w kolanach. Miał młodą twarz i niewiarygodnie błękitne oczy. Oczy, które nie patrzyły na bestię, lecz przenikały jej skórę i kości, przekraczały realny świat, by spojrzeć gdzieś znacznie, znacznie głębiej. Łzy zbierały się w ich kącikach, by w końcu gromadami spływać po policzkach, zostawiając po sobie paskudne, ropne szlaki.

Imbariel wpatrzył się w martwego starca z poderżniętym gardłem i powoli zapadał się sam w sobie. Niespokojne myśli kłuły go wbijając w mózg kawałki brudnego szkła. Jak mógł to uczynić? Czemu z taką obojętnością pozbawił starca życia? Usłyszał w głowie przerażający krzyk kobiety wzywającej pomocy, a gdy wydawało mu się, że ktoś pociągnął go za ramię, odwrócił się i zamiast ściany zobaczył twarz samego diabła o byczych, pokrytych krwią rogach, nadziewającego nań wyjących z bólu grzeszników. Poczuł, jak drżą mu ręce i jak kuli się za Wyrmem, obejmując mocno swoje kolana.

– Beksa, proszę, nie zabijaj jej – załkał błagalnym tonem, po czym powtórzył wściekłym rykiem – nie zabijaj! 

Mężczyzna dociskając opuszki palców do skroni wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Jego purpurową twarz i szyję pokrywały sine pulsujące żyły rozlewające się niczym rzeki, a oczy przepełniały łzy. Duchota tego miejsca nie pozwalała swobodnie myśleć i odczuwać. Cierpienie przenikało ciało i umysł. Świat wokół Imbariela wirował, a ściany zaciskały się zdając się zgniatać go w poziomie i pionie, a gdy docierał do niego już jedynie strach, zapanowała zupełna ciemność. Szyja, dotąd odrętwiała i sztywna jak żelazny pręt, odzyskała swą gibkość i broda Imba opadła bezwładnie, a ciało zsunęło się po ścianie i upadło z łoskotem na ziemię. Kurz wzbił się tworząc nad nim przeźroczystą brązowawą chmurę. 

– Przez ciernie do gwiazd, bracie. I niech cię szlag. 

Niewidome oczy Wyrma zapłakały roniąc kolejne ropne łzy. Opadł na kolano wbijając miecz w ziemię. Siła, którą włożył w uderzenie sprawiła, że skruszałe kawałki kamiennych płyt rozprysły się kalecząc go i Tahou swymi ostrymi odłamkami.

Ostatnim, co zobaczyła bestia, był oślepiający błysk białego światła.

 

*

 

Tahou obudziła się nagle. Jej nagie ciało płynęło dziwnym, jasnym szlakiem pełnym iskrzących się jak świetliki drobinek. Poruszała się z prądem świetlanej rzeki pchana nieznaną siłą, a jej ciało poddawało się temu unosząc się niczym piórko. Nie bała się. Nie wiedziała, czy to, co przepełnia jej płuca to powietrze. Chyba nim nie było, lecz każdy złapany oddech stanowił nieograniczoną przyjemność. Wiedziała, że jest już bezpieczna i nic jej nie grozi. Płynęła rozkoszując się i obserwując rozmaite, pojawiające się przed nią kształty. Nie wiedziała, czy to czym patrzy to oczy, bo chyba nimi nie było, lecz widziała znacznie wyraźniej niż dotychczas. Przez jedną sekundę nie wiedziała jak nazywa się olbrzymia kula, którą właśnie mijała, lecz odpowiedź pojawiła się równie szybko jak pytanie. "To planeta" – odpowiedział ciepły głos w jej głowie. Głos, który należał do niej. Teraz mogła dowiedzieć się wszystkiego od samej siebie. Wokół wszystko kwitło i żyło i czuła, jak na jej twarzy również rozkwita ciepły uśmiech, ale czy posiadała twarz?

Gdzieś w oddali odezwało się echo kościelnych dzwonów. Zbliżało się.

 

*

 

Bagno było głębokie i grząskie. Imbariel czuł się bardzo zmęczony, a jego przekrwione oczy błądziły po nieznanym dotąd miejscu. Daleko w górze, kłębowiska czarnych chmur wiły się niczym węże płynąc w różne strony i jak żywe, zmyślne istoty ocierały się o siebie bądź ścierały ze sobą, okazując przy tym wyjątkową agresję i zawziętość. Długie jęzory błyskawic pieściły je lubieżnie, lecz nie słychać było grzmotów. Nie spadła też nawet jedna kropla deszczu. Imb poczuł suchość w ustach orientując się, że jego nogi i ręce więzi gęste zimne błoto i nie może nimi sprawnie poruszać. Miał spierzchnięte wargi. Bagno ciągnęło się wzdłuż horyzontu i wtopił się w nie aż po szyję. Daremnie było szukać wyspy, na której można by zamieszkać, czy choćby drzewa o zbawiennej gałęzi, na którą można by się wspiąć gdyby udało się wynurzyć. Mężczyźnie doskwierał przenikliwy chłód i jego broda drżała z zimna, ale najgorsze było to, że nie było tu nikogo innego. Nikogo, kto mógłby go wspomóc w chwili niedoli, lub chociażby podzielić jego los. Zadziwił sam siebie, gdy usłyszał własny, rozdrapujący myśli głos. "Przecież zawsze chciałeś być sam, dupku. Było odszczekać to za życia. Teraz znajdujesz się w samym piekle." Nie wiedział jednak, jak bardzo się myli. Nie był sam. Głos nieznajomych poniósł się echem wzdłuż błotnego oceanu, a Imbariel poczuł dreszcz wędrujący przez jego kark. Nieznane istoty wydzierały się potwornie, mrożąc krew w jego żyłach i sprawiając, że łzy gęsto spłynęły mu po policzkach. Ich krzyki nie ustawały, a Imb bał się jak nigdy dotąd. Doskonale znał i pamiętał podobne dźwięki. Wycie torturowanych, łamanych kołem, obdzieranych żywcem ze skóry. 

– Proszę… nie… – zaskomlał, czując podchodzące do gardła rzygowiny.

Najpierw, na tafli bagna pojawił się bąbel. Wokół Imbariela zaczęły powstawać kolejne i choć bagno opierało się, bąble uchodziły, z wyraźnym trudem walcząc z jego gęstością. Imb mógłby przysiąc, że wyczuwa ból rodzącego błota. 

– Ojcze nasz… nie… nie, nie, nie…!

 Język stanął mu kołkiem w gardle, gdy poczuł, że bagno robi się ciepłe, a następnie gorące. Pierwsze oparzenie było straszne, lecz każde następne pozostawiało po sobie trwalszy ślad i bolało bardziej, niż poprzednie. W końcu, dołączając do piekielnego chóru potępionych wyjców, czuł jak rozpalone błoto lepi się do jego skóry niczym wrząca smoła, powoli pożerając skórę, mięśnie i kości. Miejsce, w którym się znalazł, nie znało pojęcia odpoczynku, czy litości. Nie znało i nie chciało znać pojęcia "koniec cierpień na dzisiaj". Oddychało, wysysało, wylizywało ból, z dziką rozkoszą słuchając krzyków przeklętych wyjców i pochłaniając resztki ich człowieczeństwa.

 

*

 

Woźnica popędził starego muła strasząc go kąśliwym dźwiękiem strzelającego bata. Płaszcz z szerokim kapturem z grubej wełny był jedynym, co chroniło go podczas wichury i deszczu – i zmókł niemal całkowicie. Krople wody spadały szybko, tnąc twarz Beksy i osiadając na chwilę na gęstej brodzie, by w końcu skapnąć, bądź spłynąć po szyi jeszcze niżej. Wyrmowi przestało to przeszkadzać odkąd minął pomnik tutejszego bożka, Vimry Czarobrzuchego. Pyzaty Vimra w jednej dłoni ściskał długą na cztery metry dzidę, zaś drugą ręką głaskał się po ogromnym okrągłym brzuchu, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha. To właśnie wtedy mężczyzna przypomniał sobie, że są rzeczy ważniejsze niż przemoczone ubranie i przestało go to drażnić. Zbyt wielu ludzi odrzuciło ze swych serc jedynego, prawdziwego boga, przyjmując w zamian sztucznych pozorantów. Poza tym był już zupełnie przemoczony – równie dobrze mógł wskoczyć do jeziora, a to i tak nie zrobiłoby różnicy. Niedługo powinni opuścić miasto. Beksa miał nadzieję, że muł dobrze zapamiętał drogę i nie wywiedzie ich gdzieś na manowce. Przecierał właśnie piekące kąciki oczu, gdy wyczuł ruch z tyłu. Na przyczepionej do wozu platformie leżeli nieprzytomni Imb i Tahou. Solidne ścianki i rozciągnięta na nich niedźwiedzia skóra szczelnie osłaniała ich od wiatru, deszczu i niepożądanych spojrzeń.

Imb leżał z lekko rozwartymi ustami, a ślina ściekała małymi strużkami z jego brody. Podczas drogi zdążył już zaślinić sobie policzek i część włosów na głowie, a jego oczy patrzyły szaleńczo gdzieś w dal. Śmierdziało od niego moczem i kałem. Tahou powoli budziła się.

- Nie będziemy rozwodzić się nad tym co się stało, ale postanowiłem darować ci życie. – Zaczął Beksa ściskając lejce. – Kto wie, z takiej młodej damy może będzie kiedyś porządny człowiek, co? A jeżeli nie, to chociaż wilk z manierami. Powinniśmy niedługo dojechać do bramy i opuścić to miasto. Narozrabiałaś w lochu i ściga nas cała straż miejska. Cwyr się wścieknie. A… i należy jeszcze dodać, że to leżące obok ciebie warzywo uratowało ci życie. Zazwyczaj zabijam wilkołaki.

 

 

CDN

 

 

Koniec

Komentarze

Hym, całkiem ciekawy i sprawnie napisany tekst, niezły warsztat – sugestywne opisy.  Dlaczego cały kursywą?

Zrobiłeś interesujące wprowadzenie, szkoda że rzuciłeś się na tekst w odcinkach, rzadko kto czyta, szczególnie że to pierwszy Twój tekst tutaj, jeszcze nie “zostałeś poznany” – nikt nie wie, że warto zajrzeć.

Beksa, proszę, nie zabijaj jej. – załkał błagalnym tonem – zbędna kropka po wypowiedzi

-Proszę… nie… – Zaskomlał, czując podchodzące do gardła rzygowiny. – zaskomlał małą literą.

Zajrzyj do wskazówek dla piszących w Hyde Parku – przyda Ci się

Tu link do tego wątku: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Ha! Nareszcie doczekałem się odpowiedzi i bardzo miło mi słyszeć, że tekst się spodobał.

Wprowadziłem poprawki w dialogach i poprawiłem kursywę, o której najzwyczajniej w świecie zupełnie zapomniałem. Jest to głupi błąd wynikający z roztrzepania, jednak na swoją obronę mogę powiedzieć, że sam tekst dopieszczałem uważnie i z całych sił.

Z pewnością skorzystam ze wskazówek umieszczonych na stronie.

Dziękuję za komentarz. :)

Jeszcze Ci końcówka w kursywie została smiley

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nowa Fantastyka