Szkarłatny blask dogasającego słońca barwił kamienne ściany zigguratów na kolor ognia. Płomienie tańczyły na rdzawych plamach krwi, które wgryzły się w strukturę ołtarzy ofiarnych. Zbliżała się noc z pozoru taka jak pozostałe, tylko nieliczni wiedzieli, że dziś dojdzie do ważnego wydarzenia nadciągała, bowiem Godzina Przyjścia. Narodzić się miał potomek Wielkiego Pana. Całe Miasto Świątyń było wyludnione i choć większość mieszkańców nie zdawała sobie sprawy, co ma się dziś wydarzyć podporządkowali się nakazom Rady.
Główne trakty patrolowane były przez elitarną gwardię Straż Świątynną.
Dwumetrowa sylwetka, błękitne łuski i kostny kołnierz na głowie świadczyły jednoznacznie o przynależności do Ts'rukh. Każdy z nich nosił pozłacany napierśnik, choć ich łuski były wystarczająco twarde, żeby odeprzeć większość ataków. Miedziane tabliczki z runicznymi symbolami i słowami przytwierdzone były do żuchwy za pomocą stalowych pierścieni. W dłoniach ozdobionych złotymi pierścieniami dzierżyli ogromne halabardy. Zadaniem Gwardii tego wieczoru było poza ochroną świątynnego kompleksu wyłapywanie wszystkich, którzy nie dostosowali się do poleceń rządzących i przebywali poza domami. Zmobilizowano całą Straż Świątynną. Ponad sześć tysięcy ostrzy. Wszystkich złapanych zamykano w lochach, a stawiających opór ścinano na miejscu. Kiedy słońce zniknęło już za horyzontem murów Zakazanego Miasta we wszystkich kaplicach rozległ się ogłuszający dźwięk trąb. Głównym traktem nadchodził pochód zmierzający do Świątyni Boga Smoka poświęconej Szmaragdowookiemu Tyranowi. Dziewięć istot.
Zakrzywione pazury na rękach i nogach, pokryte zielono-brązowymi łuskami ciała, wijące się ogony i pełne ostrych zębów paszcze, ponad którymi falowały błoniaste kołnierze świadczyły o tym, że byli drakodianami, humanoidalnymi gadami. W środku pochodu szła bogato przyozdobiona przedstawicielka tej rasy. Już na pierwszy rzut oka widać było, że owa samica nie jest typowym drakodianinem.
Przewyższała pozostałych o przeszło pół metra, jej kołnierz biegł aż do połowy pleców i miał nietypowy dla samic czerwony kolor. Również jasnozielony kolor oczu wyróżniał samicę spośród jej żółtookich pobratymców. Doskonale umięśnione ciało Arcykapłanki świadczyło o jej wielkiej sile i krzepkości. Najdziwniejsze były jednak łuski – większe niż u innych miały niespotykany, granatowy kolor. Nosiła czerwono-złotą szatę przepasaną czarną szarfą. Wiszący na szyi czarownicy amulet wieńczył doskonale oszlifowany szafir. W szponiastej ręce trzymała zakończony gadzią czaszką kostur. Grupa przemierzała miasto szybkim krokiem i po kilku klepsydrach zatrzymała się pod główną Świątynią. Przez chwilę Arcyczarownica modliła się cicho, po czym poczęła wspinać się na szczyt ogromnej budowli, reszta pochodu ruszyła za nią.
Świątynia Boga Smoka była wielkim zigguratem zbudowanym u podnóża góry, część kompleksu świątynnego znajdowała się w głębokich jaskiniach, przez co katedra wyglądała jakby wyrastała z samej góry. Wejścia pilnowało czterech świętych strażników, którzy widząc zbliżającą się kapłankę przyklękli i pochylili głowy. Przywódczyni grupy wyszeptała kilka słów błogosławieństwa, po czym weszła do świątyni.
Bogato zdobione figury, płaskorzeźby zostały wykonane przez mistrzów rzemieślników. Pochód przemierzał szerokie korytarze prowadzące do Kaplicy Objawień. Mieściła się ona w samym sercu góry. Kiedy przeszli przez masywne wzmacniane stalą i adamantytem wrota znaleźli się w ogromnej jaskini, wnętrze jaśniało zgniłozielonym blaskiem pochodni, powietrze przesycone było zapachem stęchlizny i rozkładających się ciał.
Środkową część pomieszczenia zajmowało jezioro bulgoczącej cieczy i chmura unoszących się z niej oparów. Z pięciu brzegów wznosiły się kamienne stopnie, które łączyły się w ołtarz ozdobiony fioletowym żyłkowaniem.
Całość kamiennej płyty pokrywały tajemnicze symbole, runy i litery jakiejś starożytnej rasy. Na sklepieniu groty tuż nad ołtarzem widniało przepiękne malowidło przedstawiające walczące ze sobą czarne i złote smoki. Dookoła zbiornika palące się świece tworzyły kształt pentagramu. W miejscach wskazywanych przez ramiona pięcioramiennej gwiazdy znajdowały się zamknięte kamienne drzwi. Górne ramię pentagramu zwrócone było w kierunku wielkich, masywnych, pozłacanych i inkrustowanych klejnotami wrót stanowiących wejście do prywatnych komnat Arcyczarownicy.
Kiedy pochód zatrzymał się przed jeziorem do kapłanki podszedł stary samiec, w podniszczonej zbroi płytowej z naramiennikami w kształcie czaszek i wyszczerbionym, wielkim mieczem przytroczonym do pleców.
Odezwał się niskim syczącym głosem
– Jesteś gotowa Wybrana?
Samica kiwnęła od niechcenia głową pokazując tym pogardę do obecnych w sanktuarium samców, po czym wstąpiła na pokryte zieloną tkaniną schody prowadzące do ołtarza. Za nią podążyło pozostałych pięć czarownic wchodząc na każde z pięciu ramion gwiazdy, na których szczycie znajdowały się małe podesty łączące się z głównym ołtarzem. W każdym z nich widniały otwory, do których samice włożyły niesione ze sobą rubiny.
Najwyższa Czarownica pogładziła delikatnie, niemal z matczyną czułością wiszący na jej szyi szafir, po czym położyła się na ołtarzu i pozwoliła przykuć, solidnymi, stalowymi łańcuchami. Łączyły się ze sobą małą złotą obręczą, wewnątrz której Arcyczarownica umieściła odczepiony od amuletu szafir będący tak naprawdę bramą dla Iskry Życia. Kolejnym kiwnięciem głowy nakazała rozpocząć od dawna przygotowywaną ceremonie.
Do stojącego na brzegu rozlewiska starego samca podszedł Strażnik Kaplicy uzbrojony w halabardę, ciężką kuszę i szeroki miecz z zadziorami oraz stalową tarczę. Obrona świętego sanktuarium była trudnym zadaniem, ale także olbrzymim zaszczytem, dlatego też na to stanowisko wybierano najlepszych spośród Ts'rukh
– Wodzu powiniśśmy opuśścić kaplice
Czerwone Oko odwrócił głowę w stronę templariusza, dopiero teraz widać było, ze wódz ma wyłupione jedno oko, zastąpione doskonale dopasowanym rubinem, od którego pochodziło jego imię.
Samiec powoli kiwną łbem, po czym opuścił sanktuarium, a gwardziści kaplicy zamknęli i zapieczętowali wrota.
Z wnętrza słychać było tylko ciche głosy czarownic wypowiadających niezrozumiałe słowa zaklęć.
***
Poranek był słoneczny, lecz chłodny, większość niewolników pracowała nad wznoszeniem murów Świętego Miasta już od pierwszego promienia słońca. Nadzorcy skwapliwie pilnowali czy plany budowy są dokładnie wykonywane okładając przy tym mniej pracowitych służących kolczastymi łańcuchami.
Wódz Czerwone Oko przystanął na chwile i z zainteresowaniem patrzył na mrowie sług uwijających się przy pracy, główny strażnik widząc go schylił głowę w geście szacunku dla starego samca, który ruszył w stronę wschodniej części miasta, leżącej bezpośrednio pod ścianą gór.
Swój wielki miecz zostawił w leżu, nie spodziewał się żadnej walki w samym sercu Miasta Świątyń, a poza tym tak ciężki kawał stali mógłby przypadkowo uszkodzić wysadzaną szmaragdami szkatułę niesioną w szponiastych łapach, gdyby coś stało się z jej zawartością zostałby powieszony pomimo swojej pozycji. Zaraz za placem głównym wszedł miedzy domy, bocznymi uliczkami poszedł do opuszczonej od dawna Królewskiej części miasta. Ogromne pałace, pradawne świątynie ze wspaniałymi pomnikami i rzeźbami były od dawna porzucone, ponieważ w Świętym Mieście od czterech setek lat nie było władcy a rządy sprawowała w jego imieniu Rada złożona z najwyżej postawionych urzędników i czarownic. Wczorajsza ceremonia miała to zmienić
Na skraju małego placu, za zniszczoną bramą rezydencji stał posąg przedstawiający siedzącego na tronie z brązu człowieka w misternie zdobionej zbroi płytowej. Czerwone Oko minąwszy wyrwaną bramę podszedł do porośniętej mchem ściany budynku i zaczął ją gładzić szukając ukrytej szczeliny. Nagle usłyszał odgłos przesuwanego kamienia, wiedział ze budzi się strażnik. Powoli odwrócił się w stronę ożywionego tworu, z sakwy zawieszonej na szyi wyciągnął oszlifowany onyks wielkości pięści, na krawędzi znajdował się niewidoczny dla oczu znak oznaczający "sługę"
Golem przyglądał się klejnotowi przez dłuższą chwile, stał w bezruchu gotowy do zadania ciosu, lecz wreszcie odwrócił się i powolnym krokiem wrócił na swoje miejsce. Kiedy usadowił się z powrotem na tronie rośliny i mech oplatające rezydencje rozstąpiły się ukazując zarys tajnych drzwi.
W centralnej części na wysokości oczu drakodianina znajdowało się zagłębienie, gdy włożył w nie onyks rozległ się cichy odgłos otwierających się wrót. Czerwone Oko wszedł do środka bez strachu, lecz z wyraźnym szacunkiem.
Wnętrze było całkowicie ciemne, nie paliła się żadna pochodnia, nie dochodziły promienie słońca. Jedyne światło pochodziło z otwartych drzwi. Jego brak nie stanowił problemu dla starego samca, gdyż dzięki swojemu sztucznemu oku dostrzegał nawet najdrobniejsze szczegóły otoczenia.
Znajdował się w rozleglej izbie wypełnionej przedmiotami typowymi dla wysokiego urzędnika, tuż obok miejsca, w którym stał znajdowały się drzwi do pokoi służby oraz ochrony, z przedsionka przechodziło się do izby będącej kiedyś gabinetem. Wszystko stało na swoim miejscu nie ruszane od lat tak jakby dom czekał na powrót właścicieli.
Czerwone Oko przedostał się do znajdującej się na tyłach domu spiżarni, otworzył uchyloną w podłodze klapę i wskoczył do środka. Wszechogarniające ciemności nie powstrzymały samca, który zdecydowanym krokiem podszedł do zachodniej ściany, tuż obok pustych beczek znajdowało się kolejne zagłębienie. Otworzywszy i te magiczne drzwi wódz ruszył na spotkanie z Pierwszym. Kilka klepsydr później doszedł do rozleglej groty z bogato zdobionym złotymi nićmi ołtarzem w środku.
Powoli bardzo delikatnie położył szkatułkę na kamieniu, podniósł odchylone wieko. Wnętrze wyłożone było czerwonym aksamitem, pośrodku którego leżało przypominające małą hybrydę człowieka i gada niemowlę, oraz brosza z symbolem Thangalyii Najwyższej czarownicy i matki dziecka. Drakodianin położył na stole sakwę z onyksami ulubionymi klejnotami Pierwszego, bezpośredniego łącznika ze Szmaragdowookim Tyranem. Z głębi groty dobiegł wodza stłumiony szmer, w chwilę później ukazały się świecące czerwienią oczy.
Z mroku wyłonił się ciemniejszy niż najczarniejsza noc trzygłowy jaszczur. Smok odezwał się telepatycznie.
– „Czy to jest jej dziecię?”
– Tak Pierwszy
– „Czy jest silny?”
– Najsilniejszy ze wszystkich.
– „Imię?”
– Ragros.
– „Czarny Skała, bardzo ciekawe. Możesz odejść przyjmuję go.”
Czerwone oko pokłonił się z czcią, szybkim krokiem wyszedł z groty, zmierzając ciemnymi korytarzami w stronę wejścia do opuszczonej willi. Kiedy drakodianin zniknął Lagrru podszedł bliżej do szkatułki, zniżył jeden ze swoich łbów i jeszcze raz przyjrzał się niemowlęciu.
Używając wrodzonych umiejętności przeobraził się w wysokiego, przystojnego mężczyznę z dobrze utrzymaną brodą i długimi do ramion czarnymi włosami. Miał na sobie granatową jedwabną koszulę, eleganckie spodnie w tym samym kolorze i skórzane wysokie buty. Wyciągnął niemowlę ze szkatułki, drugą ręką chwycił sakwę z klejnotami i podążył długim, wąskim korytarzem do swojego legowiska. Po chwili znalazł się w rozległej grocie wypełnionej po same brzegi stosami najróżniejszych klejnotów, kamieni szlachetnych i monet.
Środkową część zajmowały schody prowadzące do bogato zdobionego postumentu, na którym smok odpoczywał. Lagrru wysypał zawartość sakwy na najbliższy stos monet i nie zatrzymując się podszedł do tylnej ściany. Przytknął dłoń do skały wypowiadając kilka niezrozumiałych słów. Ściana nagle pokryła się runicznymi symbolami ułożonymi na kształt drzwi. Przejście wypełnione było błękitną pół płynną energią, w którą smok wszedł bez żadnych zahamowań. Znajdował się teraz w przeogromnej sali, której sufit i ściany ginęły we wszechobecnej mgle.
W specjalnie wydrążonych, przezroczystych kolumnach leżały ogromne ilości klejnotów, wszędzie na kamiennej podłodze porozrzucane były monety wszelkiego rodzaju i rozmiaru. Lagrru przemierzał komnatę szybkim, stanowczym krokiem i w kilka chwil znalazł się na jej środku. Cztery pary kamiennych schodów wznosiły się na wysokość trzech metrów, łącząc się tuż pod ogromną płytą skalną pokrytą mistycznymi symbolami, których w trwającym ponad czterysta lat życiu Lagrru nie znał i nie rozumiał. Pierwszy podniósł powoli oczy i wtedy ujrzał swojego ojca.
Potężna paszcza wypełniona ostrymi jak brzytwa zębami gwarantowała śmierć każdemu, kto znajdzie się w jej zasięgu. Za oczami wyła się para ogromnych, poskręcanych rogów wygiętych na kształt litery S. Broda oraz tylna część głowy pokryta była licznymi guzami, wyrostkami i mniejszymi rogami, nad karkiem wznosił się błoniasty kołnierz zielonoszarego koloru. Potężne błoniaste skrzydła ułożone były tak, aby przykrywać niemal całe ciało Odwiecznego, wystające z nich przednie łapy zwieńczone były potężnymi pazurami, w których znajdowały się kanały z niewyobrażalne silną trucizną.
Pomimo wieku łuski wielkiego gada lśniły niezwykłą pochłaniającą wszelkie światło czernią. Nagle zamknięte dotąd oczy otworzyły się i zwróciły w stronę stojącego u podnóża schodów syna. Trzymał on wysoko podniesione ręce ukazując nowo narodzonego potomka.
– „Imię”?– Zabrzmiało mentalne pytanie Pradawnego.
– „Czarny Skała”
– „Ragros”– imię to zawisło w powietrzu.
-„Jestem usatysfakcjonowany, a teraz idź Pierwszy, idź i wychowaj mojego syna tak, aby stał się potęgą, którą będę mógł kiedyś wykorzystać.”
Przemieniony w człowieka smok skłonił głowę, chwycił pewniej dziecko i szybkim krokiem podążył do wciąż otwartego portalu. Kiedy jego sylwetka zniknęła w strumieniu energii Arcysmok przemówił sam do siebie
– Już niedługo się pożegnamy mój drogi Lagrru.
Rozdział 1
– Czy to jest on?
– Tak.
-Zatem, czego ode mnie oczekujesz?
-Weźmiesz go ze sobą do Sorgirre, wychowasz na twardego wojownika nie szczędząc przy tym sil i środków, każda suma pieniędzy potrzebnych na jego utrzymanie zostanie ci natychmiast dostarczona. Ale pamiętaj potrafię rozpoznać krętaczy wiec nie próbuj wyłudzać złota. Karć go i znieważaj przy każdej nadążającej się okazji, poniżaj go, lecz wszystko w odpowiednich granicach, to go zahartuje i wzmocni. Możesz robić z nim cokolwiek zechcesz, ale ma żyć i być zdrowy, a jeśli zobaczę u niego brak choćby jednego palca to będziesz żałował do końca swoich dni, ze wyklułeś się z jaja!
Błękitne oczy drugiego z rozmówców spoczęły na wysadzanej klejnotami szkatułce, tej samej, która wódz Czerwone Oko przyniósł do legowiska Lagrru. Leżące wewnątrz niemowlę poruszyło się lekko, a potem beknęło po niedawno skończonym pierwszym posiłku.
Pan niewolników już zaczął obliczać zyski z posiadania kolejnego „podopiecznego”.
– Oczywiście wszystko jest jasne– odparł na zadane wcześniej pytanie.
-W takim razie szykuj się do drogi. Przydzielę ci ochronę, żebyś mógł spokojnie wrócić na szlak do tej twojej zapyziałej dziury.
Odziany w bogate złoto-turkusowe szaty tłusty drakodianin kiwnął tylko głową, chwycił cenną szkatułę z dzieckiem, po czym bijąc pokłony wyszedł z komnaty audiencyjnej Pierwszego.
Przy wejściu do Sali stało czterech strażników świątynnych. Ssablih przyjrzał się im ukradkiem. Wyrastający z nosa róg i rozszerzona czołowa część pyska pokryta licznymi guzami oraz brak błoniastego kołnierza świadczyło o tym, ze należą do Quanah kasty wojowników, specjalnie wyhodowanych i szkolonych do obrony Miasta Świątyń i klanowych wodzów.
Po opuszczeniu stolicy Ssablih nadal miał wrażenie, ze jest obserwowany, lecz otaczająca go zbita masa drzew pozostawała nieprzenikniona, nic nie mąciło jej spokoju. Drakodianin odepchnął od siebie dziwne myśli i skupił się na rachowaniu wydatków, jakie będzie musiał poświęcić na nowy nabytek. Droga była długa i nużąca, nie działo się nic ciekawego nadzorca wątpił, żeby ktokolwiek chciał atakować jego karawanę ochraniana przez własnych niewolników -gladiatorów i straż. Podroż na drugi koniec imperium zawsze była mozolna, a on śpieszył się, żeby przejąć swój interes od zarządcy. Zabrał ze sobą kilka służek zajmujących się niemowlęciem w jego prywatnym powozie.
Dalsza cześć drogi przebiegała pomyślnie i Ssablih dotarł do Sorgirre w wyznaczonym czasie. Jak było powszechne wśród drakodian lepszych podras dziecko rosło w zadziwiającym tempie, po kilku miesiącach potrafiło już samodzielnie chodzić i jeść. Dom jego pana był z zewnątrz obskurny, zbudowany z czerwonej cegły, wielka krwista bryła odpychała swoim wyglądem, wnętrze zaś podzielone było na dwa światy. Na niższych poziomach mieszkała służba, pozbawiona wygód tłoczyła się w wspólnych izbach. Lochy przeznaczone były dla niewolników i gladiatorów pozamykanych w klatkach pod stałym nadzorem straży. Górne piętra domostwa zajmowały wypełnione przepychem, bogactwem prywatne kwatery Ssabliha, dywany, draperie, lampy oliwne wszystko emanowało dostojeństwem i rozmachem. Młody samiec, jako jedyny posiadał imię, reszta określana była liczbami.
W wieku dwóch lat umieszczono po obu stronach żuchwy nowego niewolnika miedziane płytki przymocowane pierścieniami, na jednej widniał znak, Ssabliha, jako niepodważalny dowód, ze to on jest właścicielem tego osobnika, druga zaś była pusta, co świadczyło o tym ze młody drakodianin jest tylko niewolnikiem.
Osiągnął już odpowiednią masę i budowę, żeby można go było wystawić w walkach gladiatorów.
Po jakimś czasie dorównywał już wzrostem i parametrami dorosłym osobnikom i nadal rósł.
Kilka pierwszych walk stoczył ze słabszymi od siebie przeciwnikami zazwyczaj ludzkimi lub elfimi niewolnikami. Przejawiał wrodzony talent do walki, sposoby posługiwania się bronią przyswajał przyglądając się innym pojedynkom. Przynosił spore zyski, jako ze nieznany niewolnik pokonywał gladiatorów o ugruntowanej pozycji i sławie. Ssablih wiedział jak manipulować młodym umysłem, system pochwal i kar zapobiegał wzrostowi własnej wartości a co za tym idzie samodzielnego decydowania o swoim losie.
Życie młodego samca toczyło się stałym rytmem. O brzasku pierwsza walka, przed południem kolejna, gdy słońce chyliło się ku zachodowi i tuz przed zastaniem nocy dwie ostatnie. Po wygranych walkach zawsze pojawiali się uzdrowiciele, pan młodego niewolnika leczył go nie z sympatii, lecz konieczności. Po co miałby marnować świeży dopływ złota pomimo ze otrzymywał żądane kwoty na wychowanie tego niewolnika od wysłanników z Miasta Świątyń.
Któregoś dnia, po tym jak medycy opuścili jego cele do klatki obok wrzucono mizernego, chudego drakodianina z nietypowymi brązowymi łuskami. Podopieczny Ssabliha siedział jak to miał w zwyczaju w rogu celi przyglądając się rozgardiaszowi panującemu w domu zarządcy. Nowy niewolnik jęczał i bredził coś pod nosem, kiedy jego dziwnie rozmyty wzrok spoczął na czarnoleskim towarzyszu niedoli podpełzł do krat i wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany
Ragros pochwycił jego spojrzenie.
-Na, co się gapisz pokrako?
Więzień odpowiedział bełkotem
– Smocza krew spętana pod ziemią, Smocza krew w kajdanach spoczywa… – dziwaczna paplanina urwała się, kiedy młodzieniec chwycił obłąkańca za gardło.
– Przestań bredzić! Nie ma tu żadnej krwi – wysyczał puszczając jego wychudzoną szyję.
Niewolnik potarł zranione miejsce.
– Ty masz w sobie smoczą krew, ty jesteś dziedzicem wielkich jaszczurów, powinieneś rządzić, nie walczyć dla uciechy miejskiej hołoty – słowa te zabrzmiały całkowicie normalnie, gdyby Ragros nie słyszał wcześniejszego bełkotu nigdy by nie pomyślał, że ten drakodianin jest szalony.
-Zerwij okowy kontroli, pozwól wypełznąć furii, niech rośnie, płonie w każdym skrawku twojego ciała, niech ogarnie cię żądza krwi, niech mord stanie się całym twoim światem.
– Przestań bredzić błaźnie! – ryknął gladiator.
Szaleniec skulił się w koncie celi, lecz po chwili znów zaczął majaczyć bazgrząc coś pazurem po ziemi. Dziwne powykręcane symbole wyglądały dziwnie znajomo. Młody drakodianin spojrzał na nie przez kraty swojej celi:
– Ognista bestia w stali spętana…
Śmierć… chwała… przepowiednia…
skrzydlaty jaszczur… płomień…
Kości… tron – czytał te pojedyncze słowa, choć widział je pierwszy raz w życiu, coś w jego podświadomości sprawiało, że rozumie ten dziwny język. Współwięzień popatrzył na niego zamglonym od szaleństwa wzrokiem i przez chwilę można było dostrzec błysk zrozumienia. Wyrysował kolejny symbol, w który postukał palcem.
– Rozumiesz, co to znaczy prawda? – Zapytał szaleniec
– Tak, choć nie wiem skąd, nigdy nie uczono mnie czytać, pierwszy raz widzę te znaki, a jednak potrafię je rozszyfrować – pokręcił z niedowierzania głową.
– To część twojego dziedzictwa, to dar twojego ojca, dar rozumienia, dar wiedzy, która jest w tobie gdzieś głęboko, uśpiona, czekająca na odpowiedni moment żeby się ujawnić…
W półmroku rozbrzmiał odgłos gongu wzywającego gladiatorów na arenę, ciche podziemia w jednej chwili odżyły, cele otwierano, niewolników wysyłano do zbrojowni, rozpoczynały się igrzyska.
– Wybacz świrze, czas na mnie, muszę się trochę rozerwać od tego twojego ględzenia robiło mi się już niedobrze. Niewolnik wstał z posłania, czekając na otwarcie celi, uderzył pięścią w otwartą dłoń i potarł je o siebie. Kiedy nadzorca w asyście trzech strażników otwierał kraty gladiator po raz ostatni spojrzał na tego żałosnego starca zamkniętego obok, jego złośliwy uśmiech ukazał ostre, zakrzywione zęby.
– Kieruj się instynktem, niech prowadzi cię furia – wymamrotał szaleniec.
Gladiatorzy wyprowadzani byli pojedynczo, przed zbrojownią nieustannie stała straż. Drakodianin wybrał pancerz, który sobie upodobał. Skórzane wzmacniane metalowymi płytkami nagolenice, szeroki bojowy pas zasłaniający brzuch, nabijane ćwiekami naramienniki i stalowe opancerzenie ręki z długim karwaszem. Aby zapobiec buntom i pojedynkom w kazamatach broń trzymano w różnych częściach areny.
Kiedy wyszedł na ubity piasek placu, w jego uszy uderzył znajomy wrzask rozentuzjazmowanej gawiedzi. Naprzeciwko wyjścia na podwyższeniu umieszczono leża dla dostojników i władców miasta, młody niewolnik dostrzegł wśród nich znienawidzonego Ssabliha. Przypomniał sobie dziwaczne słowa szalonego współwięźnia, prychnął pogardliwie, po czym splunął. Kątem oka zauważył, że jego ślina bulgocze na piasku, zaskoczony rozejrzał się. Właśnie unosiły się kraty, za którymi czekał pierwszy przeciwnik. Chwycił przytwierdzony do pala długi, szeroki miecz.
Wyzwaniem miał być opancerzony ogr… Co za głupota, ilu takich już pokonał? Zawsze było to samo, zbroja wykonana z prostych nakładających się płyt, idealna do blokowania cięć. Ogr zaatakował przewidywalnie, pierwszy cios ogromnej maczugi spadł pionowo w dół dając drakodianinowi idealną okazję zadania szybkiego pchnięcia pod paczę. Cios nie był silny, a rana głęboka, lecz denerwująca. Wielkolud poderwał broń dolnym zamachem, na spotkanie buławy ruszył miecz. Odgłos zderzających się broni zadźwięczał w uszach rywali. Olbrzym nie przypuszczał, że ten drakodianin może być równie silny jak on. Ostrze wgryzło się głęboko w drewnianą rękojeść bezpośrednio pod głowicą maczugi. Nastąpił impas, oręż był zablokowany. Przeciwnicy mierzyli się spojrzeniami, gdy ten wredny gad pociągnął z całą siłą za miecz. Mięśnie pod czarnymi łuskami napięły się, jednym ruchem łuskowaty gladiator rozbroił swojego oponenta. Odrzucił złączone bronie na bok wykonując przy tym zapraszający gest wojna dłonią.
– Może się trochę zabawimy? – zapytał kpiąco.
Drakodianin nie przewidział tak szybkiej reakcji, pięść olbrzyma uderzyła w pysk gada, który zatoczył się do tyłu. Zaraz za pierwszym kolejny atak spadł na głowę przeciwnika, gladiator starł krew wierzchem dłoni, z głębi jego gardła wydobył się głęboki, dudniący pomruk. Łuskowaty wojownik poderwał się, kilkoma krokami przebiegł dzielącą go od celu odległość i chlasnął pazurami pozostawiając na gębie olbrzyma długie bruzdy. Z każdą chwilą wzrastała w nim furia, niepohamowana, ale słodka zarazem, upajała go przysłaniając wszystko poza jednym celem. Zabić. Budzący się w nim szał wyostrzył jego zmysły, spowalniając jednocześnie reakcje otoczenia.
Wymierzony w niego cios obitej metalem pięści wydawał się płynąć leniwie w powietrzu. Drakodianin chwycił nadlatujące ramię, wykręcając je do tyłu wskoczył na plecy ogra. Pazury drugiej ręki wbił w żuchwę olbrzyma. Szarpnął ramieniem odsłaniając kark przeciwnika, który szarpał się i wrzeszczał chcąc zrzucić z siebie dwustukilogramowy ciężar. Zaopatrzona w rzędy zagiętych, ostrych zębów paszcza wgryzła się w odkrytą ogrzą szyję.
Przekleństwa przeszły w głuchy bulgot, któremu wtórowała wyciekająca z pyska krew. Odbijając się od pleców swojej ofiary Ragros wylądował obok porzuconej broni, z tyłu słychać było odgłos upadającego ciała i zgrzyt metalowych płyt. Chwycił zablokowany miecz i jednym szarpnięciem wyrwał go z maczugi, ryknął potężnie obwieszczając swoje zwycięstwo. Jego szmaragdowe oczy zachodziły coraz bardziej niewidoczną mgiełką wzbierającego szaleństwa. Tłum wiwatował, gdy krata po przeciwnej stronie areny zaczęła się unosić.
Drakodianin zerwał się do biegu, połykając kolejne metry dzielące go od nowego wyzwania, którym okazał się ork. Jego głowa zakryta była przez hełm z koszykową osłoną na twarz. Poza tym i naramiennikami z kołnierzem nie miał na sobie żadnej ochrony, jego owłosiona skóra pokryta była licznymi tatuażami i totemicznymi znakami. Walczył dwoma jednoostrzowymi toporami.
Wyprowadzone przez młodego samca uderzenie ork zatrzymał krzyżowym blokiem. Nowi przeciwnicy spojrzeli na siebie badając swoje siły szukając potencjalnych słabych punktów. Po chwili bezruchu odskoczyli od siebie uwalniając broń. Drakodianin wiedział, ze nie będzie w stanie blokować podwójnych ataków, zdawał sobie również sprawę, że ork ma wystarczająco dużo siły, żeby przebić jego łuski. Musiał znaleźć sposób, żeby szybko go wyeliminować, jeśli chce walczyć dalej. Uderzył lekkim, lewym cięciem w ramię, miecz napotkał stylisko topora. Pod hełmem orkokrwisty uśmiechnął się wrednie i zamierzył się drugą bronią, nie zdążył jej jednak opuścić, gdy koszykowa osłona twarzy wgięła się pod uderzeniem łuskowatej pieści.
Gladiator zachwiał się robiąc kilka kroków do tyłu, dając tym samym chwilę czasu drakodianinowi. Cofając się uderzył na odlew, topór zagłębił się w naramienniku przeciwnika. Młody samiec ryknął czując zagłębiające się w ramieniu ostrze. Na szczęście wzmocniona skóra przejęła większą część uderzenia zapobiegając odcięciu ręki. Pomimo to ostrze przebiło się przez łuski, lecz nie naruszyło mięśni.
Ogłuszający ryk wzbił się ponad głowy motłochu i szlachty Sorgirre. Ragros skoczył na orka powalając go na ubity piach areny samą swoją masą. Potężne uderzenie szponiastą łapą rozerwało tętnice szyjną, z rozerwanego naczynia trysnęła struga krwi, kolejne uderzenie tym razem w odsłoniętą pierś. Pazury zagłębiały się w ciele ofiary, gladiator uderzał raz za razem masakrując i tak już nieżyjącego wroga. Szaleństwo popychało go do ciągłego ataku.
Zaprzestał bezczeszczenia zwłok dopiero, kiedy całe jego ręce i pierś zachlapana była posoką. Odrzucił martwe ciało na bok i rozejrzał się za kolejnym rywalem, którym okazał się szarżujący w jego stronę Minotaur. Z opuszczonego pyska unosiły się kłęby pary, dla czarnołuskiego poruszał się w żółwim tempie, jego wyostrzone do granic możliwości zmysły rejestrowały poruszenie się każdego mięśnia bykostwora.
Ragros przykucnął bokiem do zbliżającego się wroga, opuścił głowę na pierś i w momencie, kiedy Minotaur był prawie dokładnie nad nim chwycił go za nogę oraz bark i używając całej swojej siły wykonał dźwignię podnosząc przeciwnika nad głowę cisnął nim jak głazem. Humanoidalna bestia poszybowała w stronę rogu areny i z głośnym, chrapliwym rykiem nabiła się na wystające ze ścian zaostrzone pale.
Ragros ruszył w stronę wiszącego truchła zrywając ze stojaka korbacz zakończony kolczastą kulą, podbiegając do końca areny skoczył chwytając się zakrzywionych rogów martwego Minotaura. Podciągnął się, po czym zaczął się wspinać po kolcach do pierwszych rzędów widowni. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować oszalały gladiator przeskoczył przez kamienny murek i zamachnął się. Kolczasta głowica zmiażdżyła trzech widzów, rozległ się przeraźliwy ryk spanikowanej gawiedzi, która rzuciła się do ucieczki.
Drakodianin dopadł jeszcze kilka ofiar ociągających się z odwrotem. W momencie, kiedy zabrakło mu pod ręką widzów rozszalały umysł niewolnika zaczął poszukiwać nowych przeciwników, jego wzrok spoczął na loży szlachty. Zamachnął się i cisnął korbaczem w najbliższego wysoko urodzonego, kolczasta kula zmiażdżyła głowę pechowca niczym dojrzały owoc. Zaraz po rzucie popędził śladem lecącej broni dopadając drugiego drakodianina, odzianego w przepyszne złote szaty ociekające klejnotami. Jego pulchne gardło nie stanowiło żadnej przeszkody dla pazurów gladiatora.
Próbującego uciec tchórza przebił kostną kosa na końcu ogona. Jego spojrzenie przykuł siedzący na zdobionym tronie osobnik. Miał dziwny czerwono-brązowy kolor łusek, a jego głowę i pysk pokrywały drobne guzy i wyrostki. Siedział rozparty na swoim miejscu stukając o poręcz trzymaną w dłoni buławą. Niewolnik ruszył w jego stronę i gdy dzieliło ich kilka kroków znieruchomiał, jego umysł oplotły niewidzialne sieci zamykającej się mentalnej klatki. Szaleństwo z wolna ustępowało zastąpione przez dziwną pustkę, ostatnie, co pamiętał to jak pada na ziemię obezwładniany niezliczonymi rękoma strażników.
Ocknął się na chwile, zbudzony gardłowymi krzykami. To miejscy dostojnicy debatowali, co z nim zrobić. Wisiał przykuty do ściany masą łańcuchów pod pilna strażą. Przy marmurowym stole siedziało dziesięciu dygnitarzy w tym jego pan Ssablih, milczący i ponury. Ten dziwny brązowy gad jednym gestem dłoni uciszył pozostałych, najwidoczniej to on był władcą miasta.
„Dobrze będę wiedział, kogo zabić, jako pierwszego” – pomyślał były gladiator
– Jedyną karą za jego zbrodnie jest śmierć, nie ma co do tego wątpliwości i dokona się to jutro na głównym rynku – dziwny dostojnik wyraził swoją opinię, która była najwidoczniej równoznaczna z rozkazem.
Wyprowadzonego niewolnika wrzucono do ciasnej celi i odurzono jakimiś ziołami, żeby nie miał się stawiać. Tak minęła noc i wczesny ranek i gdy prowadzono go na miejsce egzekucji nadal odczuwał skutki podania leków, dlatego nie zauważył, że jeden z jego strażników pada martwy z poderżniętym gardłem. Zaraz po nim upadli dwaj kolejni. Nim zbrojni zdołali się zorientować, zamachowcy zlikwidowali praktycznie całą eskortę Ragrosa, jego samego pozostawiając przy życiu.
Jeden z morderców przytknął gladiatorowi pod nos parującą butelkę. Intensywny zapach przegnał resztki narkotyków uwalniając czarnołuskiego z odrętwienia. Piętnastu skrytobójców popatrzyło na niego spod swoich kapturów, jeden z nich rzucił na ziemię przed niewolnika zmięty papier. W momencie, kiedy schylił się, żeby go podnieść zabójcy rozpłynęli się niczym cienie. To był list, „ale przecież ja nie umiem czytać” – pomyślał wyzwoleniec. Spojrzał na kartkę, zgrabnym stylem wyrysowane były znaki tego dziwnego języka, którego używał stary szaleniec w celi obok.
„Jeśli czytasz tę wiadomość znaczy, że moi najemnicy dobrze się spisali, tak jak ty na ostatnim turnieju. W przeciągu kilku chwil zlikwidowałeś trzech moich największych rywali, chociaż wiem, że nie byłeś tego świadom.
Uznałem, iż wyświadczyłeś mi przysługę, która postanowiłem spłacić ratując Cię przed niechybną śmiercią. Zapewne będą cię szukać, a ja nie mogę sobie pozwolić na ukrywanie cię na swoim terenie, bo o jednoznacznie dowodziłoby, że ci pomagam. Udaj się do naczelnika kopalni i pokaż mu dołączony do listu sygnet, będzie wiedział, co robić dalej. Liczę na twój rozsądek…”