- Opowiadanie: Elina - Prolog i r1: Noc Tańczącej Śmierci

Prolog i r1: Noc Tańczącej Śmierci

Wstęp do książki, który napisałam parę lat temu, oczywiście poprawiony :) Jednocześnie mój debiut na tym forum. Jeśli Was zainteresuje, to zapewne wrócę do tej fabuły :) Konstruktywna krytyka mile widziana!

Oceny

Prolog i r1: Noc Tańczącej Śmierci

 

 

Prolog

 

 

 

 

 

 

Czas nieokreślony

 

 

Czarna, pozioma powierzchnia była gładka niczym lustro. Zdawała się rozciągać w nieskończoność. Odbijała przy tym krajobraz w taki sposób, że ciężko było rozróżnić, który z nich jest rzeczywistością. A może oba? W tym miejscu było to niewykluczone.

Szare niebo i cisza tak absolutna, że aż dzwoniła w uszach. W pewnym jej punkcie, pomiędzy porozrzucanymi, różnorakimi przedmiotami, wyrastała cienista cela. Przez przerwy między kratami dało się zobaczyć wysoką, szczupłą postać, siedzącą w kącie naprzeciwko drzwi bez zamka. Miała na sobie ozdobny, biało-złoty płaszcz, a jej twarz skrywał mrok. Po sylwetce dało się poznać, że jest to młody mężczyzna, może nawet jeszcze chłopak.

Nagle po ciemnej, lustrzanej powierzchni przeszła fala, jak po tafli jeziora, gdy spadnie kropla. Po chwili kolejna i następna. Ktoś nadchodził, nie wywołując przy tym żadnego dźwięku.

Była to bosa kobieta, odziana w czarną suknię. Jej blada skóra kontrastowała ze strojem i ciemnym otoczeniem. Zatrzymała się przed celą, obok przekrzywionego, starego zegara. Nie działał; jego wskazówki zastygły sekundę przed dwunastą, a wahadło nie poruszało się.

Młodzieniec poruszył się.

– Królowo – rzucił chłodno.

Kobieta uśmiechnęła się.

– Sprawdzam tylko, jak się miewasz – odparła.

– Całkiem nieźle. Jak widzisz, nadal potrafię mówić. – Młodzieniec wydawał się rozbawiony.

Królowa zmarszczyła swe gładkie czoło.

– Zaiste – stwierdziła. – Jak i pyskować.

Nachyliła się i zacisnęła smukłe palce wokół cienistych krat.

– Pogódź się z tym wreszcie – wysyczała. – Należysz do mnie.

Młodzieniec roześmiał się teraz wprost.

– Jeszcze wiele musisz się nauczyć.

Wstał i podszedł do krat, na tyle blisko, że kobieta niemal mogła go dotknąć. Nie próbowała jednak; opuściła ręce i wyprostowała się z dumnym, choć odrobinę zaniepokojonym uśmiechem na twarzy.

– Och tak? – spytała, przechylając głowę.

– Ależ tak. – Młodzieniec pochylił się do przodu. – Możesz mnie zamknąć, związać, spętać, zakuć, zatrzasnąć lub uwięzić w jakikolwiek inny sposób. Ale nigdy nie będziesz w stanie mnie zatrzymać, tak samo, jak nie jesteś w stanie mnie zabić.

Królowa zmrużyła oczy, jednak nie powiedziała nic.

– Czas nadchodzi – dodał młodzieniec, uśmiechając się promiennie. – Nie czujesz?

Królowa nie zdążyła w żaden sposób zareagować.

Zepsuty zegar zatykał nagle. Wskazówki ustawiły się pionowo, a mechanizm zaczął wybijać dwunastą.

Młodzieniec zniknął.

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

Noc Tańczącej Śmierci

 

 

 

 

 

31.12.1871r.

 

 

Karoca zwolniła, aż zatrzymała się całkiem. Larden Roitelet podniósł zasłonkę i wyjrzał przez okienko. Powodem postoju była kolejka kilkunastu innych powozów.

– No tak – wymruczał zniesmaczony. – Nie potrafią nawet dobrze zorganizować wjazdu.

Poprawił swoje półdługie, jasnoblond włosy. Niesforne jak zwykle, układały się w nierówne loki, przez co zdawały się odstawać we wszystkich kierunkach i to pomimo wysiłku, jakie służąca włożyła w ich uczesanie. Jasnozielony płaszcz, który miał na sobie, pasował do jego dużych, szmaragdowych oczu. Był wysoki i szczupły, więc wyglądał w nim doskonale, w przeciwieństwie do wielu otyłych arystokratów. Jego zdaniem przypominali pączki nadmiernie przyprawione lukrem.

– Powinien być panicz bardziej wyrozumiały – upomniał go Gian. – To normalne przy tak wielkich przyjęciach.

Siedział naprzeciwko Lardena i wyglądał zupełnie inaczej niż swój pan. Miał kruczoczarne, kręcone włosy i bladoniebieskie oczy. W jego przypadku jasna, poznaczona piegami skóra sprawiała niezdrowe wrażenie bladości, a nie po prostu kaprys karnacji. Nieco niższy i chudy, wyglądał zbyt poważnie w eleganckim, czarnym smokingu.

– Pff. – Larden wydął wargi. – Po prostu wkurza mnie, że muszę tu być.

– Czternaście lat to już wiek, kiedy powinno się brać udział w podobnych przyjęciach, paniczu. Za pewien czas stanie się to już nie tylko możliwością, ale wręcz obowiązkiem.

– No wiem, wiem. – Larden przewrócił oczami.

– Będą też panicza rodzice – dodał Gian.

– Mhm. Ale nie chcieli się pofatygować i przyjechać tym samym powozem.

– Są zajętymi ludźmi…

– Jasne, wiem. Tak zajętymi, że nie mają czasu przejmować się swoim synem.

Gian zacisnął usta. Na to stwierdzenie po prostu nie było dobrej odpowiedzi.

– Mimo wszystko trochę się z tego cieszę – dodał Larden zamyślony. – Gdyby nie to, nie pozwoliliby mi cię zabrać.

Uśmiechnął się. Miał ładny, promienny uśmiech, który zapewne zrobi znaczne wrażenie na damach.

Gian również uśmiechnął się, choć nieco blado.

– Moim obowiązkiem jest chronić i doradzać paniczowi…

– Nie musisz ciągle mówić tak oficjalnie – burknął Larden.

– Ale nasze pozycje nie są równe…

– To co? Nikogo tu nie ma.

Gian zmarszczył czoło.

– Jednak nawet prywatnie nie powinien panicz traktować mnie tak… tak…

– Daj spokój. Nie chcę widzieć cię wyłączenie jako mojego osobistego sługę. Wolę przyjaciela.

Gian zarumienił się.

– Ja…

W tym momencie zegar na wieży posiadłości wybił ósmą.

– No i się spóźnimy. – Gian skrzywił się lekko.

Larden wzruszył ramion.

– Nie przejmuj się tym – rzucił. – Większość co bardziej znaczących arystokratów i tak specjalnie przychodzi później i to znacznie. Pięć minut przy nich to tyle, co nic.

Wreszcie dotarli do bramy. Jeden ze strażników porozmawiał przez chwilę z woźnicą, po czym przepuścił ich dalej, na plac, na którym mogli zostawić powóz.

– No w końcu – stwierdził Larden z ulgą.

Po czym spochmurniał, bo przypomniał sobie, że wcale nie ma ochoty iść na żaden bal.

– Proszę się uśmiechnąć, paniczu – powiedział Gian. – Twoja siostra bardzo chciałaby tu być.

To prawda. Ella Roitelet wykłócała się z opiekunką przez ostatnie trzy dni, jednak dziesięć lat to za mało, by chodzić na poważne przyjęcia. Larden żałował, że nie może się z nią zamienić.

– No dobra – westchnął, kiedy stangret otworzył drzwi karocy. – Miejmy to wreszcie za sobą.

– Chwileczkę, paniczu! – Gian złapał go za rękę. – Jeszcze maski.

– Rzeczywiście – mruknął Larden wkładając zieloną, wyszywaną cekinami osłonę na górną połowę twarzy. – Dzięki.

Gian założył podobną maskę, choć czarno-białą i nie tak bogato zdobioną. Wśród górnych sfer panował zwyczaj, by ukrywać swoją tożsamość nie tylko w karnawał, ale też w Nowy Rok. Wszyscy zdejmowali maski o północy; miało to symbolizować zrzucenie z siebie minionych miesięcy oraz gotowość na kolejne dwanaście, chęć pokazania nowej twarzy i dowolną inną interpretację, na jaką ktokolwiek by się pokusił. Dla Lardena był to tylko głupi kaprys, potrzebny najbogatszym, by dodatkowo odróżniać się i udowadniać swoją wyższość nad szarymi masami.

Razem ruszyli w kierunku głównego wejścia. Potężne, dwuskrzydłowe drzwi były szeroko otwarte, wydobywały się zza nich światło i muzyka. Weszli i szybko pokonali szeroki korytarz, dość skąpo udekorowany. Sala balowa znajdowała się niemal dokładnie naprzeciwko wejścia.

Larden pokazał swoje zaproszenie jednemu ze stojących przed nią strażników.

– To mój osobisty służący, Gian Veilleur – dodał, wskazując przyjaciela.

Strażnik skłonił się i oddał mu zaproszenie.

– Miłej zabawy – powiedział uprzejmie.

„Pewnie”, pomyślał Larden z przekąsem.

– Książę Larden Roitelet wraz ze sługą – ogłosił wszem i wobec konferansjer.

Podobnie jak wszyscy obecni, miał na twarzy maskę, jednak nijaką, całkowicie białą. To identyfikowało go jako członka pałacowej służby.

Larden wszedł do sali i rozejrzał się. Większa jej część pozostała wolna, przeznaczona do tańców. Mimo to goście, którzy już przybyli, skupiali się raczej po lewej stronie, gdzie stały stoły z jedzeniem. Na prawo znajdowało się podwyższenie, obecnie zajęte przez grupę muzyków.

– Myślisz, że mój ojciec już jest? – spytał Larden, jednocześnie ruszając w kierunku stołów.

– Nie wiem, paniczu – odparł Gian ostrożnie. – Myślę, że to panicz powinien prędzej go rozpoznać.

Larden roześmiał się, jednak bez swej zwykłej wesołości.

– Tak sądzisz? – rzucił ponuro. – Widuję go tak rzadko, że już prawie nie pamiętam, jak wygląda jego twarz. Naprawdę myślisz, że poznam go w masce?

Gian przełknął ślinę.

– Przepraszam, paniczu.

– Nie masz za co.

Dotarli do stołów. Larden poczęstował się kawałkiem ciasta na niedużym, porcelanowym talerzyku.

– A ty co? – zapytał, widząc, jak Gian niepewnie staje z boku.

– W ogólnie nie powinienem tutaj być…

– Daj spokój. I tak masa rzeczy zostanie, zajmie się nimi służba.

– Ale…

– Spójrz lepiej tam. – Larden, zupełnie nie przejmując się etykietą, wycelował widelec w jakąś otyłą babę wraz z młodym, ubranym na czarno mężczyzną. – To lady Porc wraz ze swoim służącym, Jeanem.

Gian zawahał się, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Naprawdę myślisz, że nikt nie przyprowadza swoich zaufanych podwładnych na takie imprezy? – kontynuował Larden. – A kto się nimi zajmie, kiedy upiją się za bardzo, żeby wejść po schodku do karety? Wcale nie jesteś tu jedyny, więc zamknij się i jedz, na co masz ochotę.

Gian rozluźnił się nieco i po jeszcze jednej chwili wahania również sięgnął po talerzyk.

Przez kolejne trzydzieści minut do sali wchodziło coraz więcej gości, anonsowanych przez konferansjera. Ten ostatni fakt sprawiał, że maski stawały się praktycznie zbędne – choć zapewne nie wszyscy zdążyli przyjrzeć się przybywającym. Wreszcie bal został uroczyście otwarty i zaczęły się tańce.

Larden zaprosił na parkiet jakąś młodą pannę, a potem następną. Gian przyglądał się temu z boku. Zastanawiał się, czy dziewczyny zgadzały się wyłącznie z powodu statusu Lardena. Wątpił w to jednak; jego pan, jeśli tylko chciał, potrafił być naprawdę czarujący, a to znaczyło dla kobiet znacznie więcej niż majątek czy pozycja.

Właśnie wybiło wpół do dziesiątej, kiedy Larden podziękował ostatniej partnerce i podszedł do Giana, pod ścianę. W tym momencie konferansjer zaanonsował kolejną, mocno spóźnioną parę.

– Książę Roch Roitelet i jego małżonka, księżna Astrid.

Larden zesztywniał. Gian zauważył, że zaciska usta i pięści, przyglądając się, jak jego rodzice po kolei witają się ze znajomymi. Książę Roch, z ciemnymi włosami i ubrany całkowicie na czarno wyglądał bardzo poważnie, choć w przeciwieństwie do młodego służącego również dostojnie. Stojąca u jego boku Astrid nieco łagodziła to srogie wrażenie. Miała długie, blond włosy – i skrzącą się lekko, perłoworóżową suknię. Oczywiście oboje nosili maski, jednak zakrywały one tylko część skóry bezpośrednio wokół oczu.

– Chodźmy, paniczu – odezwał się Gian po paru minutach. – Twoi rodzice na pewno chcieliby się z tobą przywitać.

Larden parsknął pod nosem, jednak wzruszył ramionami.

– Niech ci będzie.

Podeszli do niewielkiej grupki i odczekali, aż książę Roch i jego żona będą wolni.

– Ojcze. – Larden skłonił chłodno. – Matko.

Astrid uśmiechnęła się, natomiast Roch jedynie skinął głową, nie zmieniając wyrazu twarzy.

– Miło widzieć, że wywiązujesz się ze swoich obowiązków jako syna – stwierdził zwięźle. – A teraz wybacz, ale mam wiele istotnych spraw do omówienia.

– Tak, ojcze – mruknął Larden, wpatrując się w podłogę.

Roch odszedł w kierunku innej grupki gości, jednak Astrid zawahała się.

– Zobaczymy się jeszcze – szepnęła. – Głowa do góry.

Larden uśmiechnął się słabo i odczekał, aż jego rodzice znikną w tłumie.

– Chodźmy gdzieś usiąść – mruknął.

Gian pokiwał głową. Bał się, że cokolwiek powie, będzie to nie na miejscu.

Usiedli. Larden z ponurą miną przyglądał się gościom. Wszelka ochota na tańce wyparowała. Nagle zmarszczył brwi.

– Kto to? – zapytał wskazując jakąś postać w tłumie.

Gian podążył za jego wzrokiem. Niedaleko, pomiędzy rozmawiającymi grupkami przemykał chudy, wysoki mężczyzna. Zdecydowanie wyróżniał się spośród innych gości. Miał proste, wypłowiałe, blond włosy, sięgające do podbródka, i niezwykle bladą cerę. Jego oczy były w niesamowitym, fiołkowym kolorze, co pasowało do jego stroju – liliowej peleryny, która mieniła się, kiedy odbijała światło. Pod odpowiednim kątem zdawała się wręcz przechodzić w błękit lub zieleń. Na głowie miał cylinder wykonany z identycznego materiału, przewiązany białą wstążką. W ręku trzymał prostą, czarną laskę ze starannie rzeźbioną, srebrną gałką.

Gian zmarszczył brwi.

– To chyba Chapelier – mruknął. – Widziałem go kiedyś… Jest zaangażowany w jakąś ważną organizację, poza tym słynie z tego, że straszny z niego dziwak.

– Nie ma maski – zauważył Larden.

Zawahał się, po czym ruszył w kierunku młodego mężczyzny. Tamten obrócił się nagle, jakby wyczuł, że ktoś się do niego zbliża. Utkwił wzrok w Lardenie, a na jego twarzy wykwitł szeroki, nieco obłąkany uśmiech.

– Toż to książę Larden! – zawołał, kłaniając się szeroko. – Jakże miło cię spotkać.

– Znasz mnie? – zdziwił się Larden.

– Naturalnie. – Choć zdawało się to niemożliwe, Chapelier uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Choć miarkuję, że książę widzi mnie teraz po raz pierwszy. – Skłonił się jeszcze raz. – Xanto Chapelier, do usług.

Kiedy się wyprostował, w jego ręce pojawiła się czerwona róża. Wyciągnął ją w kierunku Lardena, ten jednak cofnął się, zbyt skołowany, by przyjąć podarunek.

– Nie podoba się? – Chapelier przekrzywił głowę ze smutną minką. – To może wolałby książę cukierka?

Kwiat w jego dłoni płynnie zmienił się w krówkę, Larden nawet nie zauważył, kiedy to się stało. Z wysiłkiem otrząsnął się ze zdziwienia.

– Nie przyszedłem tutaj, by oglądać drobne triki – stwierdził.

Chapelier uśmiechnął się; zdjął kapelusz, wrzucił do niego krówkę, po czym założył go z powrotem.

– W takim razie dlaczego książę tu przyszedł?

Larden nie dał zbić się z tropu.

– Nie nosisz maski – stwierdził. – To sprzeczne z etykietą.

Chapelier przymknął oczy w rozbawieniu.

– Ma twarz jest mą maską – oświadczył, jakby nauczył się tego tekstu na pamięć. – Nie potrzebuję żadnej innej. – Otworzył nagle oczy i utkwił wzrok w Lardenie. – Ale z przykrością stwierdzam, że książę również nie spełnia etykiety.

– O czym ty…

Larden dotknął twarzy i urwał. Jego maska zniknęła. Spojrzał na Chapeliera ze złością i zauważył, że obraca w palcach coś niedużego, wysadzanego zielonymi cekinami.

– Oddaj! – zawołał.

Chapelier wykonał ruch, jakby chciał mu oddać maskę, jednak ta zniknęła, nim chłopak zdołał jej dotknąć.

– Ojej! – Chapelier zmarszczył czoło w całkiem nieźle udawanym zmartwieniu. – Przykro mi, książę. Musiałem gdzieś ją zapodziać.

Nim Larden zdołał cokolwiek odpowiedzieć, obrócił się na pięcie i żwawym krokiem ruszył między gośćmi. W jakiś sposób potrafił znaleźć w tłumie taki fragment podłogi, który akurat był wolny. W kilka sekund zniknął Lardenowi z oczu.

– W porządku, paniczu? – zapytał Gian z troską, podchodząc do niego.

– Tak – mruknął Larden, choć był nieco zirytowany. – Rzeczywiście dziwny typ.

– Nie masz maski… – Gian sięgnął do swojej twarzy.

– Ani mi się waż. – Larden spojrzał na niego ostro. – Moja wina, że straciłem swoją. Będę musiał jakoś przeżyć.

Zegar stojący pod ścianą wskazywał kilka minut po dziesiątej.

– Wygląda na to, że wujek panicza nie przybędzie – odezwał się Gian, chcąc zmienić temat.

Larden machinalnie pokiwał głową.

– Tak, ale przecież nigdy nie był szczególnie obowiązkowy, jako młodszy brat – mruknął. – Pewnie mu się odwidziało albo nie miał ochoty spotykać się z moim ojcem.

Gian przestąpił z nogi na nogę. Nigdy nie wiedział, co powiedzieć, kiedy Larden rzucał coś o swoich rodzicach, a w szczególności ojcu. Na szczęście młody książę rozchmurzył się po kilku sekundach – jak zwykle w podobnych momentach.

− Nie ma co tkwić tutaj jak kołki − stwierdził. − Założę się, że bez maski wyrwę dwa razy więcej panien niż ty.

Gian zaczerwienił się lekko.

− Nie wiem, czy odważę się podjąć wyzwanie, paniczu.

Półgodziny później Larden był bliski zapomnienia o swoich problemach, a przynajmniej wyrzucenia ich z głowy na jakiś czas. Tańczył z dość niską, lecz śliczną dziewczyną, zapewne w jego wieku. Z powodu maski nie był pewien, kim ona właściwie jest, ale niespecjalnie mu to przeszkadzało.

Jednak w momencie, kiedy jeden z utworów dobiegał końca, dostrzegł, że jego rodzice rozmawiają z jakimś eleganckim, ukrytym za aksamitnie czarną maską arystokratą. Zamienili kilka słów, po czym ruszyli wraz z nim do jednego z bocznych wyjść.

− Coś się stało? − spytała panienka.

Larden zorientował się, że właśnie zaczął się następny utwór.

− Proszę o wybaczenie − powiedział, kłaniając się. − Zamyśliłem się. Dziękuję za poświęconą chwilę i cudowny taniec.

Panienka zarumieniła się wdzięczne i tylko skinęła głową. Larden ruszył do wyjścia, w którym zniknęli jego rodzice, jednak w połowie drogi zatrzymał się. Właściwie po co miałby za nimi iść? Gdyby ojciec uważał, że powinien go ze sobą zabrać, zawołałby go. Skoro tego nie zrobił, Larden zapewne wcale nie był potrzebny, może wręcz niepożądany.

Westchnął i oparł się o ścianę, nieopodal wejścia. Nie po raz pierwszy przyglądał się grupkom rozmawiających ludzi i tańczących par. Jednak dopiero teraz naprawdę zaczął rozważać, co właściwie widzi.

„Władcy tego kraju”, pomyślał ponuro. „Spotykają się po to, by knuć i spiskować pod nosem konkurentów. Bale to tylko wymówki dla zawiązywania nowych sojuszy czy pozyskiwania sobie zwolenników. A maski są doskonałe, kiedy chce się ukryć swoją prawdziwą twarz.”

− Przywodzą na myśl teatr, prawda? – odezwał się ktoś tuż obok niego.

Larden o mało nie podskoczył. Tak się zamyślił, że nie zauważył nieznajomego, który oparł się o ścianę niespełna metr od niego. Musiał przyjść z boku, być może zza drzwi, do których miał bliżej niż młody chłopak.

Larden obrzucił go uważnym spojrzeniem, mimo to nie mógł skojarzyć go z żadnym znanym mu nazwiskiem. Obcy zdecydowanie był młody, mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat. Jego maska, wyszywana białymi i złotymi cekinami, w przeciwieństwie do większości gości zasłaniała nie tylko górną część twarzy, ale również środkową część policzków. Nosił pasujący do niej kolorystycznie, elegancki płaszcz, a długie, jasnoblond włosy spiął w kucyk. Był wysoki – Larden musiał zadzierać nos do góry, by spojrzeć mu w oczy – a przy tym cechowała go szczupła, niezbyt atletyczna budowa ciała.

− Każdy z nich gra, jednak tylko ten fragment scenariusza, który zna – kontynuował nieznajomy swobodnie. – Parę osób stara się pociągać za sznurki, nie widząc tych, które ktoś zaczepił do ich własnych pleców.

− Skąd wiedziałeś, o czym myślę? – przerwał mu Larden.

Nieznajomy wyszczerzył zęby w uśmiechu.

− Iluzjonista nie zdradza swoich sztuczek, prawda? – spytał.

Larden spojrzał na niego zirytowany, jednak zanim zdążył wymyśleć jakąś ripostę, nieznajomy nagle spoważniał i nachylił się nad nim.

− Wiem bardzo dużo rzeczy – powiedział cicho. – Niektóre z nich dotyczą ciebie.

Larden zacisnął usta i spojrzał na niego ostro. Młodzieniec nic sobie z tego nie robił.

− Dziś o północy to miejsce spłynie krwią − kontynuował tym samym tonem. – A ja chcę, żebyś przetrwał.

Larden otworzył szeroko oczy, jednak zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, tamten wyprostował się.

− Choć może wyraziłem się nieco nieściśle − stwierdził. Szybkim ruchem położył rękę na czole chłopaka. – Sprawię, żebyś przetrwał.

Larden chciał się cofnąć, ale z jakiegoś powodu nie był w stanie się poruszyć. Po całym jego ciele przebiegło intensywne mrowienie, od głów do stóp. Wrażenie było najsilniejsze na czole, tam gdzie dotykał go nieznajomy. Trwało to sekundę, może dwie, po czym młodzieniec cofnął się.

− Powodzenia – rzucił ze smutnym uśmiechem na ustach.

Po tych słowach odwrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia. Larden był zbyt oszołomiony, by pobiec za nim. Kiedy wreszcie o tym pomyślał, nieznajomy dawno już zniknął.

Chłopak oparł się o ścianę, nagle bardzo zmęczony. Nieświadomie pocierał czoło.

− Co to było? – mruknął do siebie.

Wyprostował się z wysiłkiem. Jako pierworodny syn Roiteletów, jednego z trzech rodów książęcych, nie mógł pozwolić sobie na okazanie słabości. Zwłaszcza podczas tak oficjalnej uroczystości, jak dzisiaj.

Powinien wrócić do tańców, jednak dobry nastrój całkiem prysł. Larden ciągle obracał słowa nieznajomego w myślach. Mówił o krwi, ale to było przecież niemożliwe. Zabawa może i wyglądała na beztroską, jednak środki ostrożności zostały zachowane. Nie wolno było wnosić broni, a dookoła krążyli strażnicy, pilnie wypatrujący wszelkich nieprawidłowości. Na bal wpuszczono wyłącznie osoby z zaproszeniami, a pałacu starannie strzeżono. Wślizgnięcie się do środka graniczyło z niemożliwością.

− Paniczu!

Utwór właśnie się skończył i Gian wreszcie wypatrzył w tłumie swojego pana. Przeprosił partnerkę, po czym szybko ruszył w jego kierunku.

− Coś się stało? – zapytał, widząc wyraz jego twarzy.

Larden potrząsnął głową, po czym uśmiechnął się z wysiłkiem.

− Nie, nic takiego.

Gian przyglądał mu się z powątpiewaniem.

− Z kim panicz rozmawiał? – zapytał. – Przykro mi to przyznać, ale nie potrafiłem go rozpoznać. Może bez maski…

− To nie był nikt ważny – przerwał mu Larden.

„No właśnie”, pomyślał. „Nikt ważny. Nie mam pojęcia, po co wygadywał takie bzdury, ale może po prostu za dużo wypił. Nie powinienem się nim przejmować.”

Gian przyglądał mu się dłuższą chwilę, po czym skapitulował.

− Wracamy? – spytał, zerkając na tańczące pary.

Larden pokręcił głową.

− Ty idź – powiedział. – Ja potrzebuję chwili oddechu. Pójdę na zewnątrz.

Gian zawahał się.

− Ktoś może się paniczowi naprzykrzać – zauważył niepewnie. – Może jednak lepiej, żebym poszedł z paniczem.

Larden o mało co się nie roześmiał. Powstrzymał się jednak; nie chciał ranić uczuć Giana, którego postrzegał bardziej jak przyjaciela niż sługę.

− Jeżeli ktoś mnie zaatakuje, brakuje ci jeszcze paru lat i z pół metra wzrostu, byś zdołał mnie obronić – powiedział. – A okolica jest doskonale strzeżona, łącznie z ogrodem. Nic mi nie będzie.

Gian przez chwilę zdawał się prowadzić wewnętrzną walkę. Z jednej strony obowiązek, z drugiej miał ochotę dalej się bawić.

− Nie możesz pilnować mnie cały czas – dodał Larden łagodnie. – To niewykonalne. Musiałbyś chodzić ze mną do wanny i w ogóle.

Gian zarumienił się, wyraźnie speszony. Larden wykorzystał jego zmieszanie, by mówić dalej:

− Potrzebuję tylko chwili dla siebie. No, nieco dłużej niż chwili. Spotkamy się na dziedzińcu krótko przed północą i razem obejrzymy fajerwerki. W porządku?

W końcu Gian pokiwał głową.

− W porządku.

 

* * *

 

Tylny ogród pałacu był bardzo imponujący. W cieplejszych miesiącach na pewno kwitło tu wiele kwiatów, a starannie przystrzyżone krzewy tworzyły zgrabny labirynt. W jego centrum umieszczono śliczną fontannę, wykonaną z białego marmuru. W lecie woda zapewne wypływała z dzbanka misternie wyrzeźbionej wróżki; nawet teraz Larden miał wrażenie, jakby jej skrzydełka miały za moment zatrzepotać.

Księżyc świecił jasno, gdzieś w drodze pomiędzy pierwszą kwadrą a pełnią. Choć był przecież prawie styczeń, temperatura wciąż wynosiła nieco powyżej zera. Dookoła brakowało śniegu, który zazwyczaj zaściełał ulice już na początku grudnia. Dzięki temu Larden mógł usiąść na jednej z ławek bez obawy, że namokną mu spodnie w miejscu, gdzie wyglądałoby to wyjątkowo nieelegancko.

Choć w rzeczywistości to, co zrobił, było raczej osunięciem się. Miał wrażenie, że jeszcze chwila, a straciłby równowagę i zwyczajnie upadł. W głowie mu kołatało.

„Co jest?”, pomyślał trzymając się za czoło. Jeszcze nigdy nie miał podobnych sensacji. Nie wiedział, co o tym sądzić.

W umyśle pojawił mu się obraz nieznajomego z tym jego wkurzającym uśmieszkiem.

„Co on mi zrobił?”

Larden oddychał głęboko, starając się uspokoić kołaczące serce. Nie pomagało. Czuł mdłości i raczej nie miało to nic wspólnego z tym, co zjadł dzisiejszego wieczoru. Przed oczami pojawiały mu się mroczki, więc zamknął je szybko. Nawet nie zauważył, kiedy całkiem odpłynął w ciemność.

 

* * *

 

Gian tańczył, pozwalając ciału automatycznie wykonywać wyuczone ruchy. Swego czasu Larden strasznie narzekał, że musi uczyć się również tego aspektu dworskiego życia i przymusił nauczycielkę, by ta zgodziła się udzielać lekcji także jego słudze. Gian do dzisiaj zastanawiał się, czy był to przejaw dobrych chęci wobec niego, czy też Larden po prostu chciał mieć towarzysza w swej niedoli.

„Gdzie on się podziewa?”, zastanawiał się, co chwila zerkając na zegar pod ścianą. Pomimo złożonej obietnicy, nie potrafił wyzbyć się obaw. Przez moment zdawało mu się nawet, że dostrzegł w tłumie znajomą, zieloną maskę, ale przypomniał sobie, że Larden ma teraz odkrytą twarz. Zielona maska zresztą szybko zniknęła w tłumie.

Potrząsnął głową. „Popadasz w paranoję”, skarcił się w duchu i spróbował skupić się na tańcu.

Tymczasem północ zbliżała się dużymi krokami. Kiedy zegar pokazał za dziesięć, większość gości wyszła na dziedziniec przed pałacem. Gian udał się wraz z nimi, tak przedzierając się przez tłum, by znaleźć się w bocznej części placu, nieopodal ogrodów. Rozglądał się pilnie, jednak nigdzie nie dostrzegł znajomej twarzy.

Spojrzał na wielki zegar, widoczny na głównej wieży. Duża wskazówka była już w pozycji za pięć. Gian przygryzł wargę. Larden chciał być sam i jasno dał mu to do zrozumienia. A jednak… jednak…

− A niech to – mruknął pod nosem, po czym szybko przedostał się na całkiem wolną przestrzeń.

Nie oglądając się za siebie, ruszył biegiem w kierunku ogrodu.

 

* * *

 

Larden obudził się porządnie przemarznięty. Mimo to czuł się lepiej, choć w głowie wciąż mu szumiało, jakby wypił coś mocniejszego – a przecież nawet nie tknął alkoholu. Irytujące.

Spojrzał na główną wieżę, na której ze wszystkich czterech stron znajdowała się tarcza wielkiego zegara, po czym poderwał się w popłochu. Wskazówki pokazywały za dwie północ.

„Gian pewnie umiera z niepokoju!”, pomyślał, po czym zaczął biec.

Zwolnił jednak niemal natychmiast. Kiedy się poruszał, świat dookoła kołysał się w nierzeczywisty sposób. Miał wrażenie, że za chwilę się wywróci, tym razem nie z powodu słabości, lecz niezdecydowania krajobrazu. Tak, to było dobre słowo. Krzaki i drzewka dookoła zdawały się drgać, jakby nie mogły wybrać, w którym dokładnie miejscu powinny się znajdować ani jak wyglądać. W dodatku gdzieś na granicy widoczności gromadziły się cieniste stworzenia, co chwilę zmieniające swe kształty.

„Co do…”

Minuta do północy. Pięćdziesiąt sekund.

− Paniczu!

Larden uniósł głowę i zauważył Giana, który właśnie wbiegał do ogrodu. Wciąż jednak był oddzielony od niego o znaczną odległość.

„Miałeś czekać na placu”, przemknęło mu przez myśl.

Nagle coś zasłoniło światło księżyca. Larden odruchowo spojrzał w górę i zamarł. Jeden z cienistych bytów w pobliżu niego nabrał kształtu i uformował się w coś w rodzaju niedźwiedzia o ogromnych łapach. Unosił właśnie jedną z nich, zakończoną długimi pazurami. Sekundy dzieliły go od zadania ciosu…

W tym momencie jego pierś przebiło się jasne, świetliste ostrze. Potwór wykrzywił się w niemym wyciu, po czym rozpadł się na tysiące drobnych kawałeczków, niby czarny popiół. Larden spojrzał prosto w twarz znajomego nieznajomego, nadal zakrytą maską. Biały miecz w jego ręce zdawał się równie nierzeczywisty jak wcześniej bestia. Jakby dla potwierdzenia tego wrażenia, zniknął, kiedy młodzieniec przyklęknął przy Lardenie i złapał go za ramiona.

− Uciekaj. Natychmiast.

− Ale… – Larden spojrzał na Giana, który nadal biegł w jego kierunku.

Nieznajomy zniecierpliwił się wyraźnie.

− Nie mamy na to czasu!

W tym momencie zegar na wieży zaczął wybijać północ. Larden miał wrażenie, jakby czas zwolnił; dźwięk rozchodził się nieskończenie powoli, nawet Gian jakby nie pędził już tak szybko. Zrobiło się zimniej.

− Uciekaj! – powtórzył nieznajomy z mocą. – Musisz przeżyć. Postaram się zadbać o twojego przyjaciela, a teraz leć!

Larden znów poczuł dziwne pulsowanie w skroniach. Świat dookoła zdawał się napierać na nich, a zwłaszcza na niego. Nie miał siły z tym walczyć. Nie usłyszał końca dzwonu. Rzeczywistość jakby fiknęła koziołka, a jego samego zalała ciemność, bardziej przytłaczająca niż cokolwiek, co do tej pory czuł.

Koniec

Komentarze

Fragmenty – mimo że można je publikować na portalu – nie są tu specjalnie mile widziane. Niewiele osób w ogóle je czytuje, bo i po co poświęcać czas na przeczytanie historii, która najprawdopodobniej nigdy nie doczeka się zakończenia?

Sam fragment jest lepszy niż się spodziewałem, biorąc pod uwagę, że został napisany “kilka lat temu” przez kogoś, kto aktualnie ma siedemnaście lat. Można go przeczytać bez większych zgrzytów, choć mówiąc szczerze – nie zaciekawia. Za małe stężenie fabuły, by przykuć uwagę czytelnika, choć trafiają się nietuzinkowe elementy. Za to części dialogów należy się generalny remont, bo trochę nie chce mi się wierzyć, że trzynastolatek w XIX wieku mówi w taki sam sposób, jak nastolatek współczesny.

Na koniec rada. Jeśli zamierzasz choć trochę poważnie podchodzić do pisania, nie zaczynaj od pisania powieści. Po pierwsze chyba nikomu jeszcze nie udało się skończyć powieści zaczętej w wieku nastu lat, a po drugie – mówiąc szczerze – nie masz jeszcze umiejętności, by napisać porządną książkę. A skoro nie jesteś w stanie napisać porządnej książki, po co w ogóle tracić na to czas? Na krótkich formach wyszkolisz się o wiele lepiej. Na książki masz jeszcze czas.

Z tymi dialogami miałam rzeczywiście dylemat. Jak to sprawdzałam, zastanawiałam się, czy nie zastąpić “wkurza” słowem “denerwuje” itd, tyle że wtedy brzmiało to dla mnie za mało emocjonalnie. Pewnie przez to, że jestem do takiego słownictwa przyzwyczajona. Ostatecznie zostawiłam, jak było, z trzech powodów. Po pierwsze, ponieważ jest to high fantasy, więc XIX wiek to kwestia umowna, tak naprawdę świat przedstawiony z historią naszego nie ma nic wspólnego. Po drugie, ponieważ piszę to dla rówieśników i osób młodszych,  więc wolałam używać sformułowań dla nich przystępnych. Ponadto, Larden ma posługiwać się właśnie językiem potocznym, a cokolwiek było potoczne w XIX wieku, dla nas pozostaje archaizmem. Jakkolwiek nie dziwię się, że starszego odbiorcę koli to w oczy :)

 

Co do pisania, to owszem podchodzę bardzo poważnie. Wiem, że brzmi to zapewne infantylnie, ale jak mogę to inaczej powiedzieć? Piszę od podstawówki i przez długi czas były to wyłącznie powieści. Udało mi się skończyć dwie. Jedną gdzieś w środku gimnazjum i starsza kuzynka rozjechała mi ją wzdłuż i wszerz, no ale mimo wszystko koniec był. Drugą na początku liceum, a obecnie jestem w trakcie przeróbki jej, bo pierwsza wersja też średnio się do czegokolwiek nadawała. Z opowiadaniami mam problem, ponieważ na ogół każdy pomysł, jaki przychodzi mi do głowy, zwyczajnie jest zbyt “duży” na krótką formę. Napisałam kilka, z pięć czy sześć, ale to dla mnie droga przez mękę. Mimo wszystko postaram się, bo zdaję sobie sprawę, że na początek opowiadania rzeczywiście są praktyczniejsze.

 

A tak poza wszystkim to dziękuję za komentarz :)

W lecie woda wypływała z dzbanka misternie wyrzeźbionej wróżki;
W lecie woda wypływała z dzbanka misternie wyrzeźbionej wróżki;

Tekst całkiem ciekawy, ale męczyły mnie opisy. Za dużo w nich dla mnie przecinków:

 

W cieplejszych miesiącach na pewno kwitło tu wiele kwiatów, a starannie przystrzyżone krzewy tworzyły zgrabny labirynt, ze śliczną fontanną w centrum, wykonaną z białego marmuru.

 Przez to tekst nie czytał się płynnie. Kolejna rzecz, która często się zdarza początkującym ze mną włącznie, to skróty myślowe. Najczęściej autor “widzi” w głowie całość pomysłu i chce jak najszybciej przelać to na papier, zapominając o czytelniku, któremu wszystko trzeba wyłożyć. Przykłady:

Czarna powierzchnia była gładka niczym lustro.

Jaka powierzchnia? Jeziora, lustra, ściany, jakiegoś prostopadłościanu? Już na początku nie jestem w stanie wyobrazić sobie do końca scenerii.

W lecie woda wypływała z dzbanka misternie wyrzeźbionej wróżki;

 Skąd to wiadomo, skoro jest styczeń? On tam był wcześniej i widział to, czy jest to jego domniemanie?

 

Inny przykład skrótu myślowego:

Była to kobieta, odziana w czarną suknię, jednak bosa.

Dlaczego jednak? Ja nie miałem jeszcze o niej żadnego wyobrażenia, ani żadnych dodatkowych informacji aby dziwiło mnie, że jest bosa. To ty je masz w głowie, ale zapomniałaś przekazać je wcześniej czytelnikowi.

 

Też proponuję pisanie kompletnych opowiadań. W krótkiej formie trzeba od razu wszystko dokładnie zamknąć i łatwiej jest wyłapać wszystkie nieścisłości czytając opowiadanie wiele razy.

 

 

Dziękuję za poprawki, zastosuję się do nich :) A za opowiadania właśnie się wzięłam (cóż, książki trochę na bok z tą niestety włącznie, ale nie całkiem).

Jak na siedemnaście lat, piszesz naprawdę dobrze. Sama mam nawet mniej, ale pochwalić chyba mogę? :) Historia mnie wciągnęła i chętnie przeczytam ciąg dalszy.

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

Dziękuję, pocieszasz mnie :) Drugi rozdział się piszę, że tak powiem, w tej chwili ma stron 5, a powinien co najmniej 15. Wróżę tydzień albo dwa, ze względu na opowiadania i Dragonezę…

Nowa Fantastyka