- Opowiadanie: golbon1 - Nowy początek

Nowy początek

Jestem nowym użytkownikiem, witam więc wszystkich czytających i z góry dziękuję za poświęcony mojemu opowiadaniu czas, jak i oceny i opinie :) Mam nadzieję, że nie uznacie czasu spędzonego z “Nowym początkiem” za stracony.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

zygfryd89

Oceny

Nowy początek

 – Tato, smoki!

Mężczyzna spojrzał w niebo. Jego syn miał rację. Smoki.

Wielkie bestie tańczyły majestatycznie na wietrze, kilkanaście metrów nad taflą skąpanego w blasku czerwonego słońca morza. Choć ważyły zapewne wiele ton, poruszały się z gracją i wdziękiem polującego kota; choć ich oczy były niewątpliwie gadzie, obce człowiekowi, to jednak pełgał w nich piękny blask, rozjaśniający zielone tęczówki. Chłopiec przywarł do dorosłego, przerażony tym widokiem, lecz mimo strachu nie potrafił oderwać spojrzenia od bestii. To niesamowite; jak tak potężne, straszne stworzenia mogą być tak piękne?

– Tato, czy one nas zabiją?

Mężczyzna pokręcił głową.

– Nie, przyleciały tu tylko potańczyć.

Rzeczywiście, nie zwracały na nich uwagi, ale chłopiec, Conleigh, w końcu zamknął oczy. Słyszał opowieści o smoczym gniewie, o ostrych kłach i pazurach, strumieniach ognia i bał się, że za chwilę jego kości zostaną spalone na popiół. Co prawda tato mówił, że nie zrobią im krzywdy, ale… To przecież smoki.

Lecz ojciec się ich nie bał, spoglądał tylko na nie tym samym, rozmarzonym wzrokiem, który syn tak często u niego dostrzegał. Zawsze tak patrzył na ogień, na wieczorne niebo, na lasy. Wtedy trudno było się z nim porozumieć; ludzie mogli do niego mówić, a nawet krzyczeć, a on nie reagował, pogrążony w świecie wyobraźni. Conleigh zawsze zastanawiał się, o czym ojciec tak myślał, lecz mężczyzna nigdy o tym nie wspominał – zawsze był małomówny, zamknięty w sobie. Chłopiec nauczył się to akceptować, lecz teraz, gdy nad głowami mieli przerażające bestie, które w jednej chwili mogły ich zniszczyć, pragnął, by ojciec coś uczynił, zamiast tak stać i patrzeć…

W końcu, jak gdyby usłyszał bezgłośne wołanie syna, mężczyzna zwany Therem odwrócił się i ruszył pod górę, do miasta.

– Chodź.

Dziecko pobiegło za rodzicem, rzucając przestraszone spojrzenia przez ramię, na smoki.

– Tato, nie polecą za nami?

– Nie – odparł tamten z pewnością, która zaskoczyła chłopca.

– Nie powinniśmy ostrzec miasta?

Mężczyzna zatrzymał się, westchnął ciężko. Conleigh dostrzegł kropelki potu na jego czole.

– Nie, smoki przyszły tu tylko potańczyć, przed nadejściem nocy odlecą – powiedział po chwili, z namysłem. – Nie zaatakują miasta. A gdybyśmy powiedzieli o tym ludziom, to wpadliby w panikę. Baliby się. A jak się strasznie boisz, to przestajesz myśleć i możesz przypadkiem zrobić sobie krzywdę – mężczyzna spojrzał synowi prosto w oczy, uśmiechając się delikatnie. – Dlatego proszę cię, Conleigh, żebyś nikomu nie mówił o smokach, dobrze? To przyniesie więcej szkód niż pożytku. Dajesz słowo?

Chłopak skinął powoli głową, choć żałował, że musi zmilczeć. Chciał opowiedzieć o smokach dzieciom z miasteczka. Może wtedy jego rówieśnicy przestaliby go uważać za dziwnego, a uznali za bohatera? Może wtedy w końcu zaczęliby się z nim bawić?

Westchnął ciężko. Teraz to już nieważne. Dał ojcu słowo, musiał go dotrzymać.

Tamtego dnia nie rozmawiali już o smokach. Wspinając się po skałach nagiego zbocza, w kierunku miasteczka, milczeli, a Conleigh tylko czasami zerkał przez ramię, by popatrzeć na piękne bestie, tańczące nad wodą (i by upewnić się, że żadna z nich nie ruszyła ich śladem). Ther nie obejrzał się ani razu.

***

Miasteczko Letni Wiatr zostało zbudowane na skalistym zboczu; z zachodniej strony opływała je rzeka, ze wschodniej rozciągało się bezkresne morze. Życie toczyło się tutaj leniwie, upływało na łowieniu ryb, splataniu koszyków i pasaniu kóz na pobliskich, trawiastych równinach. Mieszkańcy nie narzekali jednak na nudę – do ich uszu na tyle często dochodziły niepokojące wieści z pozostałych części królestwa, mówiące o wojnach, polowaniach na heretyków i zagrożeniu ze strony smoków, że nauczyli się doceniać ciszę i spokój swej prowincji.

O rzut kamieniem od murów miejskich rosła ogromna puszcza, stara jak cały świat (a przynajmniej tak mówiono). Latem wyglądała pięknie, gdy potężne buki zieleniły swe liście w złocistych promieniach słońca. Conleigh lubił wspinać się na mury miejskie w lipcowe wieczory i podziwiać szmaragdową ścianę lasu. Gdy jednak przychodziła noc lub zima, puszcza budziła w nim dziwny niepokój; pośród gałęzi, przypominających w mroku chude ramiona wiedźm, kryły się zapewne dziwaczne i przerażające stwory. Większość mieszkańców zdawała się podzielać obawy chłopca i patrzyli na starożytny las z rezerwą.

Wszyscy, oprócz Thera.

Ojciec Conleigha uwielbiał puszczę, odwiedzał ją tak często, jak tylko mógł. Gdy dziecko błagało go, by uważał na wilki i dziki, mężczyzna tylko uśmiechał się delikatnie i kładł ciężką dłoń na jego głowie. Ther czuł chyba jakiś wyjątkowy związek z lasem, nikogo więc nie zdziwiło to, że posmutniał, gdy kilka miesięcy temu do Letniego Wiatru przybyli wysłannicy królewscy, obwieszczając, że starożytne drzewa niedługo zostaną wycięte.

– Wszystko można zniszczyć – powiedział wtedy Ther. – Ale co potem?

***

Po powrocie z wyprawy, Ther zajął się wyplataniem koszy, tkaniem prostych wzorów i wyszywaniem dziwnych znaków na ubraniach. Ze względu na wrodzoną zręczność robił to szybko i precyzyjnie, zawstydzając swoimi umiejętnościami innych tkaczy; to budziło dumę jego syna, choć równocześnie Conleigh pragnął, by ojciec zajmował się bardziej męskimi pracami. Nie ulegało wątpliwości, że tkanie to babska robota; gdyby nie mistrzowskie wręcz zdolności Thera, patrzono by nań z pobłażaniem, które z czasem przerodziłoby się w pogardę. O ile jednak dorośli ukrywają swe prawdziwe oblicze za maskami i nie dają po sobie poznać tego, że uważają sąsiada za – co prawda nieszkodliwego – ale jednak dziwaka, o tyle dzieci nie mają takich zahamowań i potrafią wyszydzać innych ludzi z bezmyślnym okrucieństwem. Rzucały małymi kamykami w plecy Thera, gdy akurat nadarzyła się ku temu dobra okazja, zazwyczaj jednak kpiny kierowały przeciwko Conleighowi, swojemu rówieśnikowi. Conleigh był łatwiejszym celem – choć się do tego nie przyznawały, to jednak czuły strach przed jego milczącym, dziwnym rodzicem, o którym co niektórzy powiadali, że może być jakimś czarnoksiężnikiem. A im bardziej się bały, tym bardziej dokuczały biednemu Conleighowi, który na dodatek nie potrafił się bronić, ani nawet poskarżyć dorosłym.

Dziś było podobnie.

Zaczęło się co prawda nieco inaczej, wyjątkowo. Pozostałe dzieci zaprosiły Conleigha do zabawy! Chłopiec nie mógł w to uwierzyć! Czyżby smoki przyniosły mu szczęście?

Szybko jednak okazało się, że to tylko część okrutnego planu jego rówieśników. Najpierw wybiegli za mury miejskie, by pobawić się w berka. Później znaleźli się pod szmaragdowym dachem lasu i poszli dalej, śmiejąc się i chowając za drzewami. Conleigh powinien był od razu zrozumieć, iż coś jest nie tak, ale taką radość przynosił mu ten piękny dzień, że zaniepokoił się dopiero wtedy, gdy znalazł się głęboko w lesie, daleko od miasta. Co gorsza, pozostałe dzieci gdzieś się pochowały, a on nie pamiętał drogi powrotnej.

Bał się; strasznie się bał i chociaż na początku starał się być dzielny, to jednak już po kilku minutach błądzenia przeraził się, że nie znajdzie drogi do domu i zginie w tej dziwnej puszczy.

– Proszę was – krzyczał. – To nie jest śmieszne! Przestańcie!

Ku jego zdziwieniu skądś odezwał się głos Cormaga, największego i najokrutniejszego z dzieciaków.

– Jest, bardzo! – Cormag zachichotał, widząc, jak Conleigh płacze. – Sam znajdź drogę do domu albo zgiń w tym lesie, sieroto!

– Nie jestem… – protestował Conleigh, ale Cormag mu przerwał:

– Jesteś! Słyszałem od rodziców. Byłeś bardzo mały, jak straciłeś rodzinę, a potem przygarnął cię ten dziwny Ther! To nie jest twój ojciec! To przybłęda, jak i ty! W mieście nie ma dla ciebie miejsca! Lepiej zostań tutaj!

Conleigh chciał odkrzyknąć gniewnie, wyzwać Cormaga od najgorszych, lecz nagle, z przerażającą jasnością, coś zrozumiał: tamten miał rację. Rzeczywiście, nigdy nie przynależał do miasta, a Ther też tak naprawdę nigdy do niego nie pasował. Gdzieś w głębi serca od dawna wiedział, że ten dziwny, małomówny mężczyzna nie jest jego ojcem, choć nigdy się do tego nie przyznawał, nawet przed samym sobą. Lecz teraz, gdy Cormag wykrzyczał słowa, których od tak dawna się obawiał, zrozumiał, że nie może – a nawet nie chce – im zaprzeczać.

Rozpłakał się więc i upadł na ziemię, trąc załzawione oczy pięściami. Gdzieś z daleka dobiegał doń śmiech Cormaga, a on nie wiedział, jak mu zamknąć usta.

– Widziałem smoki! – krzyczał Conleigh, mając nadzieję, że teraz się od niego odczepią, ale oni nie przestali, ani na chwilę.

***

Kilka godzin później błądził po puszczy, nie mogąc znaleźć z niej wyjścia. Wszystkie ścieżki wydawały mu się takie same, wszystkie otaczały gęste krzaki albo ściany pni. Choć teraz, tak po prawdzie, nie zależało mu już na powrocie; czuł pustkę w środku, trudną do zniesienia w tej dziwnej ciszy, która zapanowała tu w chwili, gdy dzieci zostawiły go samego. Chyba nawet gdyby pamiętał drogę, to nie chciałby nią iść. Po co? Przecież Letni Wiatr tak naprawdę nie był jego domem, a Ther nie był jego ojcem. To nie jego miejsce na ziemi. Nie wiedział, gdzie się ono znajduje, ale na pewno nie tu.

Nagle z rozmyślań wyrwały go głosy mężczyzn, dochodzące z północnej ścieżki. Jacyś podróżni, rozmawiali. Conleigh poczuł dreszcz strachu, przebiegający mu po plecach; słyszał opowieści o rozbójnikach, grasujących po drogach, a chociaż nie był w tej chwili najszczęśliwszym dzieckiem pod słońcem, to jednak nie chciał, by zrobili mu krzywdę. Przed oczami mignął mu obraz noża, przystawianego do jego chudej szyi. Od razu zareagował, chowając się w pobliskich krzakach. Stąd mógł w miarę bezpiecznie obserwować tamtych mężczyzn.

Wyglądało na to, że pomylił się co do nich. To prawda, byli potężnie zbudowani, a przy pasach wisiały im straszne miecze, lecz chyba nie zajmowali się rozbójnictwem. Nie widział ich twarzy, byli bowiem odwróceni do niego plecami i na dodatek ciągle się od niego oddalali, idąc w górę ścieżki, ale ich ubiór – schludny, nawet bogaty (jeden z nich miał nawet piękny, fioletowy kapelusz o szerokim rondzie, z wetkniętym weń żółtym piórkiem) – wskazywał na wysokie urodzenie. Albo na spory majątek. Nie, oni na pewno nie musieli uciekać się do tak haniebnego procederu, jak napaść z bronią w ręku. Mogli być raczej… rycerzami. O tak, na pewno rycerzami. A jakie piękne mieli płaszcze!

– Zaraz wyjdziemy z tej przeklętej puszczy – mruknął drugi z prawej, ten bez kapelusza. – Hobgoblin nie kłamał.

– To może i nie kłamał w sprawie tego bydlaka – głos pierwszego był aksamitny, przyjemny.

– Dobrze by było – warknął jego towarzysz. – Mam dość uganiania się za nim po całym królestwie. Będę najszczęśliwszy, jak go zatłuczemy.

Ten z kapeluszem na głowie zatrzymał się gwałtownie i chwycił druha za ramię.

– Pamiętaj, kim jest! – syknął.

– Przecież pamiętam – zdumiał się drugi. – Nie wiem, o co ci chodzi. Co tak nagle się zirytowałeś?

– Mówisz o nim, jak gdyby był to pierwszy lepszy. A nie jest. Musimy być ostrożni.

– Co ja, kretyn jestem? – drugi z mężczyzn był już wyraźnie zirytowany. – Za kogo mnie masz? Przecież jestem łowcą pierwszego kręgu, nie jakimś nowicjuszem. Mam już jednego na koncie…

– Właśnie o tym mówię! Doskonale wiem, jak się zakończyło twoje poprzednie polowanie.

Nastała ciężka, złowroga cisza. Conleigh stał za daleko, by widzieć twarze tych ludzi, ale był pewien, że ten bez kapelusza wręcz kipi z gniewu.

– Nie byłeś tam – warknął w końcu drugi z mężczyzn. – Nic nie wiesz.

Jego towarzysz cofnął się o krok.

– Tak, to prawda, ale pamiętaj, że nie mam zamiaru tu umrzeć. Działamy według księgi. Zaklęcie wiążące i sztylet prosto w serce. I robimy to znienacka, gdy się niczego nie spodziewa. Bez niepotrzebnego ryzyka.

Tamten skinął mu głową i po chwili mężczyźni ruszyli dalej.

„Sztylet? Polowanie?” dziwił się Conleigh. „O co tu chodziło? Chcieli kogoś zamordować?”

Ale wyobraźnię chłopca najbardziej poruszyło słowo „zaklęcia”. Czyżby to byli jacyś magowie? Może polowali na potwora, który zapuścił się w te strony? Może…

Nagle Conleigh zaczął trząść się ze strachu. Przypomniał sobie historie, opowiadane przez starszych mieszkańców. Historie o potworach, czających się w lesie.

Zerwał się z ziemi i, idąc śladem mężczyzn, wrócił do Letniego Wiatru.

***

Zastał Thera nad robotą – mężczyzna tkał właśnie jakiś dziwny wzór. Tym razem Conleigh patrzył na jego pracę z delikatną niechęcią.

– Tat… – zaczął, ale szybko ugryzł się w język; ten człowiek nie był jego ojcem. Na dodatek chyba wpadł w jeden ze swoich transów, podczas których tracił kontakt ze światem. Conleigh miał już zawrócić, wyjść z domu i nie wracać, ale w tym momencie, nie wiadomo czemu, powiedział: – Przybyli jacyś podróżni. Jeden ma taki śmieszny kapelusz, a drugi długą brodę…

Ther spojrzał na swego „syna” z zaciekawieniem. Musiał uznać te wieści za wyjątkowo ważne, skoro opuścił dla nich ukochaną krainę marzeń.

– Wiesz, kim są? – spytał mężczyzna.

– Nie, i wcale mnie to nie obchodzi – odpowiedział Conleigh, o wiele ostrzej, niż zamierzał; czuł, że oczy wypełniają mu się łzami, lecz nie miał zamiaru się rozpłakać, nie teraz. – Obchodzą mnie moi rodzice. Co się z nimi stało?

Ther rozszerzył oczy ze zdumienia, a Conleigh poczuł ukłucie dziwnej satysfakcji. Nieczęsto widział, żeby cokolwiek robiło wrażenie na jego opiekunie.

– Skąd wiesz? – spytał Ther, ale po chwili sam odpowiedział na swoje pytanie: – Ktoś z miasta ci powiedział, prawda? A prosiłem ich, żeby…

– To nie ma żadnego znaczenia! – Conleigh mimowolnie podniósł głos. – Co się stało z moimi rodzicami? Czy oni… zostawili mnie?

Ther wstał z krzesła i podszedł do chłopca, by położyć mu ciężką dłoń na ramieniu; zdziwił się, gdy chłopak zrobił krok do tyłu, lecz nic nie powiedział – niezgrabnie, powoli, jak gdyby z zakłopotaniem, cofnął rękę i powiedział:

– Nie, Conleigh, nie. Umarli.

Chłopak przełykał łzy; nie mógł już powstrzymywać wzruszenia.

– Jak? – gdy Ther zawahał się, Conleigh wybuchnął: – Zabiły ich smoki, prawda?

Ther spojrzał spode łba na swego „syna”; wyglądał tak, jakby zobaczył ducha.

– Skąd ci to przyszło do głowy? Smoki nie miały z tym nic wspólnego, synku…

– Nie jesteś moim ojcem! – Conleigh krzyczał już na cały głos, łzy płynęły po policzkach; nie miał zamiaru ich powstrzymywać. – I nigdy nie będziesz! Jestem sam! Zawsze sam! A to nie jest mój dom! Nigdzie nie ma dla mnie miejsca!

Obrócił się na pięcie i rzucił ku drzwiom, zabierając ze stołu nóż.

– Conleigh! Czekaj, dokąd idziesz?

Jednak chłopca już nie było.

***

Conleigh biegł przez las, przełykając łzy. Działał pod wpływem emocji, nie zastanawiając się, co czyni. Sam nie wiedział, dlaczego ściskał w dłoni kuchenny nóż, po co go ze sobą wziął. Nie wiedział, dokąd zmierza. Nie dbał nawet o to, co się z nim stanie. Chciał tylko biec, jak najdalej od tego przeklętego miasta, jak najdalej od tych ludzi, samych kłamców i zdrajców, biec…

Nagle ziemia uciekła mu spod stóp. Upadł, gubiąc nóż.

Ból, towarzyszący uderzeniu, wyrwał go z dziwnego stanu, w którym się znajdował. Dalej czuł się oszukany, czuł, jakby ktoś wbijał mu ostrze w serce, teraz jednak, gdy zobaczył krew na obtartych rękach, zaczął się zastanawiać, co dalej z nim będzie. Dokąd pójdzie? Jak będzie żył? Rozejrzał się wokół. Znowu znalazł się w sercu lasu, pośród tych powykrzywianych gałęzi, z potworami, czającymi się za każdym drzewem. A na dodatek robiło się już ciemno. Gdzieś w oddali odezwał się wilk.

Conleigh usiadł na ziemi, podciągając kolana pod brodę. No i dobrze, niech przyjdą po niego, jakie to miało znaczenie? Przecież i tak nie jest nikomu potrzebny. Nikt go nie chce. Jest sam na świecie. Odejdzie, tak jak rodzice. Może spotka ich po tamtej stronie.

– Synku…

Conleigh zerwał się z ziemi, jak oparzony. Czy to tata? Przyszedł do niego… po niego…?

Spomiędzy drzew wyszedł Ther. Chłopak poczuł, jak na widok tego człowieka serce zaczyna mu bić szybciej. Tak, tata po niego przyszedł…

Nie. To nie jego tata. Zrobił krok do tyłu.

– Okłamywałeś mnie – zaprotestował, jak gdyby te słowa miały powstrzymać Thera przed podejściem bliżej, lecz mężczyzna nie zwolnił kroku. – Całe życie mi kłamałeś…

– Nie, Conleigh, to nie tak. Jesteś jeszcze mały… dopiero co skończyłeś dziesięć lat… musisz zrozumieć, że…

– Nie! Nigdy mnie nie kochałeś! Gdybyś mnie kochał, powiedziałbyś mi….

W oczach Thera pojawił się tak dojmujący smutek, że serce Conleigha niemalże pękło na pół. Chłopak od razu pożałował swych słów, lecz było już za późno, wypowiedział je. Ther opuścił wzrok i zacisnął dłonie w pięści. Oddychał też ciężej.

– To nie tak, Conleigh – wyszeptał, z trudem dobierając odpowiednie słowa. – Widzisz, ja nie potrafię… nie umiem… moje uczucia… nie potrafię mówić o tym, co mam w sercu.

Nim jednak zdołał powiedzieć coś więcej, wydal z siebie przerażający okrzyk i runął na kolana. Wyglądało to tak, jak gdyby nagle ktoś pchnął go nożem w brzuch… ale przecież nic takiego nie miało miejsca.

Nagle z krzaków wyszli podróżni, których chłopiec widział po południu. Ten w kapeluszu mamrotał jakieś niezrozumiałe słowa, a jego towarzysz, łysy, o długiej brodzie, trzymał w dłoni ceremonialny sztylet. Uśmiechał się paskudnie.

– Mamy cię, bestio – warknął do Thera, a potem splunął mu na głowę. – Szukaliśmy cię wszędzie, myślałeś, że umkniesz, co? Ja też prawie zwątpiłem, że nam się uda, ale potem ten hobgoblin wszystko nam powiedział… no i koniec. Zaraz to skończymy.

– Zostawcie go! – zaprotestował Conleigh, lecz słabo, nie wiedział bowiem, jak miał powstrzymać tych dwóch czarowników; był przecież tylko dzieckiem.

Brodaty popatrzył na niego ze zdziwieniem, jak gdyby dopiero teraz go zauważył.

– Wracaj do domu, dziecko – warknął. – To nie twoja sprawa. Jesteśmy z Inkwizycji. Musimy przeprowadzić egzekucję.

– To moja sprawa! To mój… to mój tato! – Conleigh spojrzał na Thera i miał wrażenie, że tamten, pomimo przejmującego bólu, uśmiechnął się lekko.

Brodaty jeszcze szerzej otworzył oczy.

– Nie może być twoim ojcem, dziecko. To bestia.

– To pomyłka!

– Zaklęcie go powaliło. A zostało stworzone przez najpotężniejszych magów właśnie do walki z jego rodzajem. Nie ma mowy o żadnej pomyłce.

– Zostawcie go.

– Chłopcze, nic nie rozumiesz. To bestia. Zamieszkała wśród ludzi, by przynieść nam zgubę! Odejdź i nie przeszkadzaj nam! – brodacz z pogardą zamachnął się na Conleigha wolną ręką, a chłopak instynktownie zrobił dwa kroki do tyłu. Chciał jeszcze coś rzec, lecz w tym momencie stało się coś niespodziewanego. Ther krzyknął, lecz nie jak człowiek – wydał z siebie potężny ryk starożytnego stworzenia. Nagle jego oczy, oczy, które Conleigh tak dobrze znał, stały się obce, nieludzkie, gadzie, zimne. Palce wykrzywiły się, zmieniły w pazury, a zęby wyostrzyły. Obaj Inkwizytorzy uśmiechnęli się szeroko.

– To jego prawdziwa postać – mówił brodacz, choć Conleigh nie wiedział, czy zwraca się do niego czy do swego towarzysza. – Teraz… zanim będzie za późno! Wypowiedz ostatnie słowa!

Ten w kapeluszu skinął głową, a Conleigh poczuł, jak ogarnia go strach.

Bał się, patrząc na przemianę, jaką przechodził Ther; zrozumiał, że mężczyzna rzeczywiście wraca do swej prawdziwej postaci. Postaci smoka.

I nagle wszystko stało się jasne. Conleigh zrozumiał dziwne zachowanie Thera, zrozumiał, dlaczego dorosły nie przestraszył się, gdy zobaczył skrzydlate bestie nad wodami morza, zrozumiał, dlaczego czasami wydawał mu się taki obcy. Trudno było mu w to uwierzyć, ale przecież nie mógł zaprzeczać świadectwu własnych oczu.

Lecz niepokój, jaki go ogarnął na widok przemiany opiekuna, był niczym naprzeciw strachu o jego życie.

Gdy patrzył na jego cierpienie, na jego nieludzką, w połowie gadzią postać, bał się go, ale przede wszystkim bał się o niego. Przypomniał sobie wszystkie wspólnie spędzone chwile, wszystkie rzeczy, których Ther go nauczył, przypomniał sobie, że chociaż ludzie porzucili go, zostawili samego, ta istota nigdy go nie zawiodła. Nikt nie chciał się nim zaopiekować po śmierci rodziców, tylko to ciche, niesamowite stworzenie. Współczucie, troska i miłość – te uczucia przeważały. Teraz to Conleigh nie mógł go zawieść.

Brodaty uniósł sztylet; ten w kapeluszu mówił coraz głośniej, zbliżając się zapewne do końca zaklęcia. Conleigh nie zastanawiał się nad tym, co robi. Podniósł leżący w trawie nóż i wbił go w nogę rzucającego czar. Mężczyzna wrzasnął z bólu i przerażenia. Inkantacja została przerwana. Zaklęcie zniweczone.

– Nie! – krzyknął brodacz, zdał sobie bowiem sprawę z tego, że przegrali. Ther wyrwał się na wolność. I przybrał swoją piękną, przerażającą postać – tym razem z własnej woli. Conleigh zamknął oczy i zakrył uszy. Nie chciał słyszeć wrzasków Inkwizytorów.

***

Gdy było już po wszystkim, a Ther znów stał się człowiekiem, długo patrzyli na siebie, jak gdyby ujrzeli się po raz pierwszy w życiu. W jakimś sensie była to prawda, bowiem dziś po raz pierwszy zdali sobie sprawę z tego, jak wiele o sobie nie wiedzieli. Dziś opadły wszystkie zasłony; dziś też wszystko mogło się zakończyć.

Ther zdawał sobie z tego sprawę i z niechęcią, ze smutkiem w oczach, odwracał się już od swego syna, by raz na zawsze zniknąć z jego życia. Lecz Conleigh nie zamierzał pozwolić mu odejść.

– Tato!

Przytulił się do ciała, które równocześnie nie było ciałem jego ojca, a tamten, jak zwykle, położył mu swą ciężką dłoń na głowie, nic nie mówiąc.

– Tato, co będzie dalej? – spytał w końcu Conleigh, nie odsuwając się jednak od opiekuna.

– Nie wiem, synu, nie wiem – westchnął Ther. – Wiem tylko, że nie możemy już tu zostać. Inkwizycja poluje na smoki, zabija nas, korzystając z potężnej, mrocznej magii. Niektórzy z nas, tacy jak ja, kryją się pośród ludzi, i nikt nas nie rozpoznaje, bo przebranie smoka może przejrzeć tylko inny smok. Albo potężny mag. Inkwizytor. Tutaj już mnie znaleźli, niedługo przybędą inni, by sprawdzić, co się z nimi stało… Przybędzie ich o wiele więcej. Nie, nie możemy tu zostać – powtórzył.

Conleigh odsunął się od niego i skinął mu głową.

– To i tak nie jest nasz dom.

Ther ze smutkiem popatrzył na starożytne drzewa, lecz nic nie powiedział. Chwycił tylko małą dłoń swego syna i ruszył wraz z nim przed siebie, pod szmaragdowym dachem, nie wiedząc, dokąd zmierza. Wiedział, że szuka nowego domu.

I wiedział też, że dziś wszystko zaczęło się na nowo.

Koniec

Komentarze

lecz dorosły nigdy o tym nie wspominał

“dorosły” brzmi tutaj sztucznie

Conleigh'u

wystarczy “Conleighu”

przebiegający mu przez plecy

przebiegający mu po plecach

 

Ogólnie czytało się nieźle, ale nie jestem jakoś szczególnie zadowolona z lektury. Mniej mnie zainteresował chłopiec, bardziej smoki. Dlaczego tańczyły? To jakiś ich rytuał? Czy smoki są ogólnie jakoś artystycznie uzdolnione? Dlaczego ojciec miał spokój przez tyle lat, a Inkwizycja przyszła po niego dopiero teraz?

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

– Proszę was – krzyczał – to nie jest śmieszne! Przestańcie! ---> – Proszę was! – krzyczał. – To nie jest śmieszne! Przestańcie!

<>

Dobry i ładny tekst.

Fajnie się czytało, ciekawa historia.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Po pierwsze – dzięki wielkie za wszystkie komentarze! Cieszę się, że się Wam podobało (mniej lub bardziej  :)

 

Po drugie – kolejne wielkie dzięki za wytknięcie rzeczy do poprawki. Teraz już pewnie nie wypada zmieniać tekstu na stronie, ale w “brudnopisie” wszystkie uwagi zanotowałem ;)

 

Jeśli natomiast chodzi o wątpliwości Meli, to nie chciałbym pisać tutaj długaśnego elaboratu, w skrócie – rzeczywiście, to opowiadanie jest częścią większej historii. Z początku chciałem Wam przedstawić całość, lecz gdy okazało się, że zrobiłby się z tego tekst niemalże rozsadzający ramy dozwolonej ilości znaków, postanowiłem postawić na taki, hm, “wycinek obyczajowy”. Zawsze najbardziej lubiłem obraz smoków jako mitycznych, mądrych stworzeń, ale też takich, których sposób myślenia czy zachowania jest ludziom obcy – i tę “obcość”, tę tajemniczość chciałem przekazać w “Nowym początku”. Poza tym zawsze zastanawiało mnie, jak taka bestia odnalazłaby się w naszym społeczeństwie, które jest dla niej zapewne bardzo… dziwne. 

 

W skrócie – z tych oto powodów powstał ten tekst i dlatego jest taki, jaki jest. 

 

Raz jeszcze dzięki wielkie za przeczytanie i pozdrawiam! :)

Jak najbardziej wypada zmieniać już wstawiony tekst. Nie krępuj się, wprowadzaj i uwagi komentatorów, i to, co sam zauważysz.

Całkiem przyzwoicie napisane, tylko fabuła trochę przewidywalna. Ale jeśli to miałaby być dopiero pierwsza część historii, to nie jest źle.

Mam wrażenie, że w miasteczku jest trochę ciasno – skaliste zbocze, z jednej strony morze, z drugiej rzeka, a jeszcze gdzieś w okolicach są trawiaste równiny dla kóz i wielki las.

Babska logika rządzi!

Dzięki! W takim razie bez krępacji – wprowadzam :) 

 

I dzięki za przeczytanie i uwagi :)

Całkiem ładne opowiadanie, ale pozostawia wrażenie, jakby nie wszystko zostało powiedziane. Mam wrażenie, że pominięty został początek historii, że zaprezentowano tylko krótkie zdarzenie z jej środka, a zakończenie pozostawiono domysłom czytelnika.

 

Miesz­kań­cy nie na­rze­ka­li jed­nak na nudę – do ich uszu na tyle czę­sto do­cho­dzi­ły nie­po­ko­ją­ce wie­ści z po­zo­sta­łych czę­ści kró­le­stwa, mó­wią­ce o woj­nach, po­lo­wa­niach na he­re­ty­ków i za­gro­że­niu ze stro­ny smo­ków, że na­uczy­li się do­ce­niać ciszę i spo­kój ich pro­win­cji. – …że na­uczy­li się do­ce­niać ciszę i spo­kój swojej pro­win­cji.

 

Ther czuł chyba jakiś wy­jąt­ko­wy zwią­zek z lasem, ni­ko­go więc nie zdzi­wi­ło to, jak po­smut­niał, gdy kilka mie­się­cy temu do Let­nie­go Wia­tru przy­by­li wy­słan­ni­cy kró­lew­scy, ob­wiesz­cza­jąc, że sta­ro­żyt­ne drze­wa nie­dłu­go zo­sta­ną wy­cię­te. – Wolałabym: …ni­ko­go więc nie zdzi­wi­ło, że po­smut­niał

 

Po po­wro­cie z wy­pra­wy Ther wró­cił do ich domu, by zająć się wy­pla­ta­niem koszy, tka­niem pro­stych wzo­rów czy wy­szy­wa­niem dziw­nych zna­ków na ubra­niach. – Czy mógłby wrócić do domu, nie wróciwszy z wyprawy? Czy istniała możliwość, że wrócił do cudzego domu? ;-)

Proponuję: Po po­wro­cie z wy­pra­wy, Ther zajął się wyplataniem koszy, tka­niem pro­stych wzo­rów i wy­szy­wa­niem dziw­nych zna­ków na ubra­niach.

 

…za­zwy­czaj jed­nak kpiny kie­ro­wa­ły prze­ciw­ko Con­le­igho­wi, ich ró­wie­śni­ko­wi. – …za­zwy­czaj jed­nak kpiny kie­ro­wa­ły prze­ciw­ko Con­le­igho­wi, swojemu ró­wie­śni­ko­wi.

 

A im bar­dziej się bały, tym moc­niej wy­ła­do­wy­wa­ły się na bied­nym Con­le­ighu, który na do­da­tek nie po­tra­fił się bro­nić, ani nawet po­skar­żyć do­ro­słym. – Wolałabym: A im bar­dziej się bały, tym bardziej dokuczały bied­nemu Con­le­ighumowi, który na do­da­tek nie po­tra­fił się bro­nić, ani nawet po­skar­żyć do­ro­słym.

 

Na do­da­tek chyba wpadł wpadł w jeden ze swo­ich trans­ów… – Wystarczy by wpadł raz. ;-)

 

…za­czął się za­sta­na­wiać, co dalej z nim bę­dzie. Gdzie pój­dzie? – …za­czął się za­sta­na­wiać, co dalej z nim bę­dzie. Dokąd pój­dzie?

 

Bro­da­ty uniósł szty­let w górę; ten z ka­pe­lu­szem na gło­wie mówił coraz gło­śniej… –Wystarczy: Bro­da­ty uniósł szty­let; ten w ka­pe­lu­szu mówił coraz gło­śniej

Czy mógł unieść sztylet w dół? Kapelusz zazwyczaj nosi się na głowie.

 

Chwy­cił tylko małą dłoń swego syna i ru­szył wraz z nim przed sie­bie, pod szma­rag­do­wym da­chem, nie wie­dząc, gdzie zmie­rza. – …nie wie­dząc, dokąd zmie­rza.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy – dzięki za uwagi! Szczególnie za powtórzenie z “wpadł” (ach, cóż za wpadka ;) , jak mogłem to przeoczyć?) i pleonazm ze sztyletem – na pleonazmy nie ma usprawiedliwienia, mogę się znów tylko pokajać, że przeoczyłem (albo że w ogóle to napisałem) i być złym na siebie.

 

A do reszty uwag nie mam uwag ;) trzeba po prostu wprowadzić je w życie. 

 

Jeszcze raz dzięki!

Jeśli pomogłam, to bardzo się cieszę. I życzę kolejnych, coraz lepszych tekstów. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zauważyłem, że masz tendencję do przesadnego prowadzenia za rękę. Piszesz to, czego czytelnicy powinni się sami domyśleć.

Przykład: scena, w której dzieci wywabiają Conleigha do lasu. Zanim się w ogóle zaczęła, piszesz “Szybko jednak okazało się, że to tylko część okrutnego planu jego rówieśników”. Sam sobie podstawiasz nogę, jak mam teraz wczuć się w klimat? Jak mam czuć się zaskoczony? 

Drugim przykładem jest drobiazgowe wchodzenie w myśli bohatera. Paradoksalnie nie budujesz w ten sposób klimatu: kiedy bohater myśli, czytelnik nie musi, bo wszystko ma podane na talerzu. Co do zasady, lepiej tworzyć sceny, które sprowokują czytelnika, by pomyślał w dany sposób.

Jak wyglądali Conleigh i Ther? W całym opowiadaniu nie ma o tym ani słowa.

Pozdrawiam i trzymam kciuki za kolejne teksty!

 

Regulatorzy: 

 

Jasne, że pomogłaś. Dzięki! :)

 

Leszek Bigos:

 

Dzięki za rzucenie okiem i podzielenie się swoimi uwagami i przemyśleniami! Nie będę się usprawiedliwiać, biorę je sobie do serca, mogę tylko napisać, że moim poprzednim tworom (tym nie-nowo-fantastycznym ;) ) zarzucano… brak jasności i puszczenie czytelnika samopas, nie podając mu nawet palca do pomocy. Tym razem poszedłem w drugą stronę, lecz zapuściłem się za daleko  – jak widzę, muszę znaleźć równowagę! :)

 

Pozdrawiam! 

Pomogłam, a nie powinnam. Nie zauważyłam, że to tekst konkursowy i potraktowałam opowiadanie jak zwykły dyżur. ;-(

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ups, jeżeli więc nie mogłaś pomóc, to przywracam tekst do stanu sprzed Twojej edycji, aby było sprawiedliwie. I ja też się kajam, może mogłem zaznaczyć “status tekstu” podwójnie, jeszcze jakoś w przedmowie, aby się nie myliło? No trudno, czasu się nie cofnie, jedyne, co mogę cofnąć, to edycję.

Nie Golbonie, miej opowiadanie poprawione. To nie Twoja wina. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wychodzi na to, że ja chyba juroruję w tym konkursie, więc powiem tylko tyle – zapowiada się ciekawie.

Przeczytane. 

Podobało mi się. Ładnie i sprawnie napisane, choć następnym razem postaraj się trochę ograniczyć zamierzone powtórzenia. Wydaj mi się, że trochę ich za dużo. Sama historia prosta, ale chwytająca za serce. Ja jakoś nie zauważyłem, że to tylko fragment, więc dla mnie broni się jako samodzielna historia.

 

Miasteczko Letni Wiatr zostało zbudowane na skalistym zboczu; z zachodniej strony opływała rzeka – je

Czekaj, gdzie idziesz? – dokąd

Dzięki za opinie i za odwiedziny! 

 

zygryd89 – dzięki za uwagi i komentarz – wezmę je sobie do serca. A w szczególności dziękuję za punkcik do biblioteki – za to ze wzruszeniem kłaniam się nisko  :)

No dobra. Mnie się spodobało. Dopiszę więcej, jak przeczytam wszystkie teksty i będę układał listę nominacji. 

I po co to było?

OK. Dzięki za zostawienie komentarza i miło, że się podobało :)

Ja, w dużej części, powtórzę zastrzeżenie Leszka Bigosa co do nadmiernej łopatologii. Warto pozwolić, by czytelnik domyślił sie tego i owego, opisać tylko to co się dzieje lub co zostało powiedziane, zamiast relacjonować detalicznie tok myślowy  głównego bohatera.

Odniosłem też wrażenie, że język, szczególnie w dialogach, jest mocno naiwny. Raz pasuje do tekstu, raz nie. Kłótnia jest przerysowana, a z kolei obserwacje małego chłopca brzmią już dobrze.

 

Ładny, ciepły tekst, mimo wymienionych wyżej wad. Moim zdaniem warto go podszlifować, poprawiać, ulepszać.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Psychofish – dzięki za wizytę i wszystkie uwagi. Pozdrawiam serdecznie :)

Nowa Fantastyka