- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Kości

Kości

Tekst może do ambitnych nie należy, ale myślę, że jego treść i pewne – dość, powiedziałbym banalne – przesłanki mogą dać niektórym spośród zainteresowanych do myślenia. Ostrzegam, że szort zawiera sceny cokolwiek drastyczne i makabryczne. Groteska. 

 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Kości

Sachalin sięgnął po wysadzony najszlachetniejszymi kamieniami złoty puchar, przystawił go do ust i zakołysał nim niby lampką z winem. Potem zajrzał do środka i z niechęcią upił łyk. Skrzywił się. Zapełniająca czarkę woda nie przypadła mu do gustu. Była stęchła, unosiły się nań mizerne glony i bodaj garść pyłu.

Po raz wtóry przyjrzał się pięknemu kielichowi, wartemu wówczas tyle, co unoszący się w powietrzu kurz.

Skrzypnęły drzwi spiżarki. Uniósł wzrok.

Stojący w nich Marco nie wyglądał na zadowolonego. Jego oszpecona trądzikiem twarz przybrała ponury grymas, a po żylastych rękach nie spływała już świeża krew, a ramiona znaczyły kilkudniowe zakrzepłe zacieki. Nie wróżące dla nich nic dobrego.

Wtem do Sachalina dotarł ciężki swąd zgniłego mięsa, od którego trzewia skręciły mu się z bolesnym spazmem.

– Henk się skończył. – Oznajmił Marco, siadając naprzeciw. Skropił ręce wodą, zmywając resztkę posoki. Sachalin zerknął tęskno na lśniące od zeschłej śliny kości. Ludzkie.

– Gramy? – zapytał niepewnie.

– Gramy.

Czterech chłopaków i jedna dziewczyna otoczyło kółkiem stary, służący za stolik, karton. Wszyscy udawali pewnych siebie, uśmiechali się, jakby przyszło im siadać do wybornej gry. Na domiar złego w… kości.

Laurence, chłopak zarówno zwinny, jak i niebywale chudy, spojrzał wymownie na Sachalina. Jakaś dziwna iskra zatańczyła w jego oczach. Laurence był jedynym chłopakiem, którego Sachalin szczerze się obawiał. Był nieprzewidywalny, krążył własnymi ścieżkami i potrafił się bić jak mutant. Gdyby dzisiaj przegrał, nie oddałby skóry bez walki.

Marco wyciągnął metalowy kubek i wrzucił doń pięć kostek. Zakołatał nimi o ścianki. Kości zastukały o ścianki ze złowieszczym rechotem sumienia.

Sachalin przełknął ciężko ślinę.

– Zasady jasne – rzucił Marco. – Kto wygra, pierwszy. Kto przegra, ostatni. Ostatniemu składam kondolencje.

Zasady wprawdzie były o wiele bardziej rozbudowane, jednak odkąd przegrali już w kości dwanaście razy i pożegnali dwunastu przyjaciół, znali je na pamięć. Nawet wybudzeni z głębokiego snu z pewnością, mogliby je recytować jednym tchem.

Gra toczyła się o jedzenie. Ściślej, kto wygrywał – jadł pierwszy. Kto przegrywał – był jedzony.

Sachalin BYŁ Żydem. „Był”, to słowo kluczowe, gdyż inaczej zmarłby z głodu lub, niewątpliwie stałby się daniem głównym na stole pozostałych uczestników. Gdyby uznał mięso towarzysza za niekoszerne, prawdopodobnie umarłby ostatni przedstawiciel Narodu Wybranego – wygłodzony, wysuszony, nędzny. „To tylko mięso”, tłumaczył sobie za każdym razem, gdy wbijał zęby w ścięgna przegranego. „Tylko tak uratuję swą wiarę. Przechowam ją dla potomnych. Jeśli jeszcze jacyś pozostali.

Dlatego też grał. Rzucał kośćmi, ryzykował. Szczęśliwie nie był nigdy ostatni. Nie wyrzucił też największej ilości oczek.

– Ktoś chce pierwszy? – spytał John, niski grubasek o pobrużdżonej krostami twarzy i ziemistej cerze.

Sachalin przełknął ślinę.

– Ja. – zgłosił się, unosząc dłoń. Niepotrzebnie.

Marco podał mu kubek. Wziął głęboki wdech, potrząsnął kośćmi i rzucił.

Para dwójek. Nie tak źle. Jak na początek.

– Wymieniam cztery – ustalił bez namysłu.

Spojrzeli nań z niedowierzaniem. Nie było głupszego posunięcia, ale żaden z nich nie próbował mu tego wyperswadować. Ucieszyli się w duchu. Szanse każdego z nich na przeżycie tej diametralnie wzrosły.

– To co mam zapisać na razie? – mało subtelny uśmiech wykrzywił oblicze Laurenca, trzymającego już w rękach plaster kartonu z wyciętymi inicjałami i rubrykami na pozostawione oczka.

– Pięć.

Laurence wyskrobał zamaszystą piątkę i posłał Sachalinowi złowieszcze spojrzenie.

Napięcie rosło z każdą toczącą się kostką. Szczęki graczy to zaciskały się, to rozluźniały, gdy tylko wyszła ich kolej.

Johnowi cisnęły się łzy do oczu, mimo że jeszcze nie przegrał. Był na straconej pozycji, ale ostatni rzut należał do Sachalina. Młody Żyd z niewiadomych pobudek za drugim rzutem zostawił sobie parkę piątek, choć miał full. W obecnej sytuacji stawiłoby go to na drugim miejscu. Teraz jednak musiał wyrzucić przynajmniej trzy jednakowe oczka, by przebić Johna. Ten miał parę czwórek i drugą – szóstek.

Sachalin odebrał od Alex kubek i westchnął. Drobinki potu perliły mu się na czole. Nim rzucił, otaksował powolnym wzrokiem po współgraczach. Marco był ponury jak zawsze, Alex spuściła głowę, John niemal nie wyszedł z siebie, a Laurence, niczym wilk, wlepiał w niego wygłodniałe ślepia.

„Jeszcze nie dziś”, pomyślał Sachalin przymykając powieki. Rzucił.

Kości potoczyły się po kartonie niemrawo. Przedłużająca się w nieskończoność chwila, sprawiała, że to przełykali ślinę, to wciągali z cichym wizgiem powietrze. Aż ślepy traf sprawił, że wszystkie zatrzymały się, prezentując pięć oczek.

John zbladł. Oczy zaszkliły mu się od łez.

– Ale jak? – jęknął.

– Normalnie! – parsknął Laurence, porywając się na niego z kijem.

Marco i Alex doskoczyli po chwili, przygważdżając grubasa do ziemi. John miotał się, ale parę mocnych kopniaków w głowę prędko złamało opór. Marco i Laurence wnet okładali go bezlitośnie kijem i pięścią, podsycając się milknącymi jękami. W ich oczach pałał szał. Alex skryła się w rogu i ukryła zbryzganą krwią twarz w dłoniach. Zaszlochała.

Ubój dochodził końca.

Sachalin wyszedł na zewnątrz, by oszczędzić sobie makabrycznego widoku. Nie wygrał, nie jadł jako pierwszy. Nie musiał na to patrzeć. Naparł na masywne wrota i już był na zewnątrz. Poza rampą, poza budynkiem, gdzie dogorywał kolejny gracz. Wziął głęboki wdech. Zakasłał.

Ścieżka poprowadziła go między zaspami gruzów dawnych budynków i ulic, po czym skręcała nad zielone, napromieniowane jeziorko. Na jego powierzchni odbijał się bezkres spalin i oparów, wciąż unoszących się w przestworzach. Usiadł nad brzegiem.

Przetarł policzki. Toksyczne powietrze drażniło, a pył osiadał na czubku nosa i pchał się do oczu. Nie przeszkadzało mu to, przyzwyczaił się i tylko co jakiś czas wykaszliwał kurz z płuc.

Sachalin omiótł spojrzeniem rozciągający się krajobraz zawalonych budynków, zasłanianych co rusz wyziewami buchającymi z pogorzeliska. W oddali unosiły się słupy dymu. Myślał czasem, że to olbrzymie mutanty zasiadają przy ognisku i posilają się upolowanymi mniejszymi krewniakami, ale doszedł wreszcie do wniosku, że płonące wnętrzności ziemi, próbują wydostać się na powierzchnie.

Spojrzał dalej, w niknący horyzont.

Westchnął. Lubił Johna. Był miły, nie rzucał mu ukradkowych spojrzeń, nie kłócił się bez powodu, a teraz pewnie wisiał poćwiartowany na rzeźniczych hakach, bądź, co bardziej prawdopodobne, dogotowywał się w garze mięsistej zupy.

Pokręcił głową z obrzydzeniem.

Nigdy nie wiedział czemu chłopaki zamiast wyruszyć na poszukiwania żywności, wolą zjadać się nawzajem i siedzieć w ciasnych tunelach. Nie mógł zapytać pomysłodawcy „gry o jedzenie”, bo ten został zjedzony w czwartej turze, a jakoś ostatnio nie miał ochoty rozmawiać o tym z resztą. Sam zapewne nie poradziłby sobie w świecie, ale kiedyś…

Zakaszlał w kułak. Obejrzał. Mieszanina czarnego pyłu i ropy ciągnęła się po jego dłoni niczym krwisty kleik. Musiał już wracać. Czas poza schronem

Jego kolej jeszcze nie nadeszła, stanie się to dopiero gdy opadnie pył. Cały ten pył…

Popatrzył w niebo. Z północy nadchodziła burza, niebo przybierało barwę mariażu ognia i ołowiu. Na wietrze unosiły się okruchy kurzu, jakby właśnie tańczyły.

Na końcu zostanie przecież tylko on i albo któryś z chłopaków… albo Alex. Nieważne który wtedy wygra. Szanse będą równe, więc aby przeżyć będzie musiał walczyć, będzie musiał zabić… Gdy wygra, będzie się musiał martwić o nowe źródło pożywienia, gdy przegra, koszmar się skończy…

I świat przestanie mieć dlań znaczenie.

Wstał, otrzepał się i odetchnął głęboko, połykając drobinki kurzu.

Wrastające w zbocze wzgórza wrota, majaczyły gdzieś w połowie drogi na szczyt rumowiska betonowych i żelaznych odpadów. Za nim świstał wiatr i zbliżała się burza, a przed nim z finezją wirował pył.

Kości zostały rzucone.  A Sachalin podjął grę.

 

 

CDN…

 

Koniec

Komentarze

Hmmm. To fragment, więc nie da się powiedzieć nic ciekawego o fabule. Lepiej pokaż jakiś skończony tekst. Poruszasz temat wielokrotnie przerabiany.

unosiły się nań mizerne glony i bodaj garść pyłu.

“Nań” tu nie pasuje. “Bodaj” też nie bardzo, ale w ostateczności może być. W ogóle mam wrażenie, że, zwłaszcza na początku, wrzucasz do tekstu dużo archaicznych słów, niekoniecznie pasujących. Po co, skoro opisujesz postapo?

Wtrącę swoje trzy grosze: 

przystawił go do ust i zakołysał nim niby lampką z winem

Jeśli przystawił do ust, to jak zakołysał? Nie kołysze się kieliszkiem przystawionym do ust 

 

Zakołatał nimi o ścianki. Kości zastukały o ścianki

powolnym wzrokiem

Raczej spojrzeniem

Czas poza schronem

Niedokończone zdanie.

 

Co do fabuły, to zgodzę się z Finklą, że to fragment mówiący coś, ale za mało.

“swąd zgniłego mięsa“ – swąd to zapach spalenizny

 

“– Henk się skończył. – Oznajmił Marco, siadając naprzeciw.“ – błąd w zapisie dialogu. I w paru innych miejscach też.

 

“plaster kartonu“ – bardzo dziwny zwrot. Nie wydaje mi się, żeby karton można było kroić w plastry…

 

Jako i przedmówcy pozwolę sobie zauważyć, że z przedstawionego fragmentu niewiele wynika, czytelnik nie wie dość, by zrozumieć, co to właściwie za świat, czemu Sachalin jest tak pewny wygranej, jaki jest Twój zamysł. Także fabuły ocenić się nie da, a warsztat pozostawia trochę do życzenia. Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć.

Postapo jako takie – ileż tego już było, a ile będzie…

Młodzi ludzie, z niewiadomych przyczyn tkwiący biernie w jednym miejscu, są mało wiarygodni. Zgoda, że strach, że brak środków do obrony podczas jakiejkolwiek wędrówki powstrzymuje – ale jednocześnie kanibalizm, wybrany jako środek umożliwiający przeżywanie coraz mniej licznej grupy, powinien zmuszać do ucieczki z miejsca nieuchronnej zguby. Kto chce być kolejnym wkładem do gara?

Strona językowa pozostawia dużo do życzenia.

Przykro mi informować Autorkę, że tak pisanym dalszym ciągiem raczej nie będę zainteresowany.

Mnie się nawet spodobało, zobaczymy co będzie dalej.

 

“Nie wróżące” => “Niewróżące”

 

“Nawet wybudzeni z głębokiego snu z pewnością, mogliby je recytować jednym tchem.”

 

Zbędny przecinek.

 

“Laurenca” => “Laurence’a”

 

PS. Jeżeli tekst kończy się “CDN”, wypadałoby go oznaczyć jako fragment.

Czy oświadczywszy, że tekst jest mało ambitny a treść i przesłanki banalne, Autorka spodziewa się zainteresowania Kośćmi?

 

po ży­la­stych rę­kach nie spły­wa­ła świe­ża krew, tylko kil­ku­dnio­we za­krze­płe poń za­cie­ki. – W jaki sposób spływają zakrzepłe zacieki? ;-)

 

Szan­se każ­de­go z nich na prze­ży­cie tej dia­me­tral­nie wzro­sły. – Wzrosły szanse na przeżycie czego?

 

…trzy­ma­ją­ce­go już w rę­kach pla­ster kar­to­nu… – …trzy­ma­ją­ce­go już w rę­kach arkusz kar­to­nu

Nowa Fantastyka