Dzień, w którym pociąg zatrzymał się przy stojącej samotnie w lesie zapomnianej stacji, nie był dniem ponurym. Białe kłęby chmur płynęły powoli po jasnym niebie, a letnie ciepło rozrzedzał kojący wiatr.
Na początku przyszła myśl, że ot, kolejna stacja. Stary, drewniany budynek, nieco zarośnięty peron, za nimi chodnik prowadzący gdzieś między drzewa. Po drugiej stronie kamienne zbocze, a za nim piękny widok na pagórki i góry. Ale pociąg stał. Nie poruszał się przez kolejne długie minuty. W wagonie nie było nikogo z obsługi. Jedyny pasażer zauważył jednak pracownika stacji, siedzącego w przestarzałym uniformie na ławce przy drewnianym budynku, stojącym tuż za pociągiem. Pasażer otworzył okno i zawołał:
– Przepraszam!
Pracownik zerknął szparkami na pasażera. Poprawił czapkę, ale promienie słońca nadal wpadały wprost w jego oczy.
– Wie pan może, kiedy ten pociąg ruszy?
Pracownik zaśmiał się, machnął ręką i wstał. Kuśtykając do cienia przy wagonie, rzekł:
– Panie, może pan wysiąść, coś zjeść i wrócić. Ten pociąg długo tu będzie stał.
– A co się stało? – Zapytał pasażer. – Jakaś awaria?
– No – odpowiedział pracownik. – Można tak powiedzieć. Na razie trza czekać.
– To może rzeczywiście wyjdę. Rozprostuję kości.
Pasażer wziął swoją niewielką walizkę i wysiadł na peron. Pracownik opierał się o pociąg, stojąc w cieniu.
– Jasny gwint, tak świeci – mruczał pod nosem.
– Wie pan może, czy jest tu jakiś sklep? – Zapytał pasażer.
– W środku – odpowiedział mężczyzna, dłubiąc za paznokciem. Pasażer z walizką na kółkach ruszył w stronę dworca, hałasując kółeczkami. – …Ale zamknięty. Nie ma tam co wchodzić. Awaria była, z sedesu wylało, śmierdzi.
Pasażer wrócił się i usiadł na ławce. Dotknął zdobionej metalowej poręczy. Wyjął z bocznej, znajdującej się na piersi kieszeni koszuli papierosy, wyjął jednego, włożył do ust.
– O, ma pan papierosy! – Niespodziewanie zawołał pracownik. – Można się poczęstować?
Otrzepał roboczy strój, usiadł po drugiej stronie ławki i wyciągnął spracowaną, brudną dłoń. Chcąc nie chcąc, pasażer poczęstował towarzysza papierosem. Po zapaleniu pracownik zaciągnął się, odetchnął dymem. Siedzieli w ciszy.
– Wie pan może – odezwał się nagle pasażer – kiedy mniej więcej, tak na oko, pociąg ruszy dalej?
– Nie – odpowiedział pracownik. Uśmiechnął się. – Radzę się rozłożyć i zrelaksować, krótko to nie potrwa.
– A co się w ogóle stało?
– Ta stacja przynosi pecha – odrzekł towarzysz. – Teraz to już cień… Widzi pan tamten chodnik prowadzący do lasu, z tyłu? Za tymi drzewami stało miasteczko. Ale okropne rzeczy się tam działy. Zresztą daleko tu stąd, a chodnik już pożarło i jak się nie zna drogi, to się można zgubić. Bo i lampy gdzieś znikły, a były.
Upuścił peta pod siebie i przetarł odzianą w ciężki but stopą.
– Z tego zbocza kiedyś pociąg spadł. Bo się zbocze osunęło. Pech chciał, że pasażerski. Trochę ciał wyciągnęli. Ale to dawno temu. Teraz wzmocnione jest pod spodem. Tylko skały stare, trochę popękały. – Przerwał. – Widzi pan, jak to jest, może pan to rozumie, że na każde zdanie znajdzie się jakieś przeciwieństwo? Na każde zdanie jakieś „ale”.
– Nie wiem. Tak jest, po prostu.
– No, bo chciałem właśnie powiedzieć, że co z tego, że te skały pękają, jak tu nic nie jeździ już. Ale na to mógłbym powiedzieć, że los nie wybiera. A na to znowu coś innego. I tak w nieskończoność.
Pracownik zamyślił się. Patrzył na góry. Pasażer zaś wyjął telefon i spróbował w słońcu spojrzeć na ekran.
– Co to? – Zapytał nagle pracownik.
– Zasięgu nie mam. Cholera.
Nagle zagrzmiało, choć nie było ani jednej deszczowej chmury. Pasażer się wzdrygnął.
– Jezu! – Zawołał. Rozejrzał się. Nic. – To było dziwne.
– Fakt, rzadko się coś takiego zdarza – odpowiedział pracownik. – No cóż. A kim pan w ogóle jest? Jeśli można spytać?
– Nudne rzeczy. Jeżdżę po firmach i handluję sprzętem komputerowym.
– Aha… – Skomentował pracownik.
Pasażer chwilę przesuwał palcem po ekranie telefonu, po czym schował go do kieszeni i wstał, łapiąc za uchwyt walizki.
– Nie mogę się stąd ruszyć, bo nie wiem, kiedy pociąg odjedzie – powiedział do siebie, po czym zwrócił się do towarzysza: – Wie pan może, czy konduktor jest w pociągu?
– Nie ma go tam, mogę pana zapewnić – powiedział, cały czas wpatrując się w góry, pracownik.
– A gdzie jest?
– A kto tam wie. Niech pan siada, po prostu na niego poczekamy.
– Niedowierzanie. Kompletna dezinformacja. Tragedia! Może na dworcu ktoś coś będzie wiedział?
– Mogę pana zapewnić, że na ten moment jesteśmy tu we dwójkę. – Pracownik spojrzał na pasażera. – Nie kręcę pana, proszę siadać. Tu życie toczy się bardzo powoli.
Pasażer usiadł i wyjął jeszcze jednego papierosa.
– Moja matka była kiedyś baletnicą, wie pan? – Mówił dalej pracownik. – A ojciec górnikiem. W tych górach, co to stoją przed nami były kiedyś kopalnie. Jak się pan przyjrzy, to widać jeszcze, że tam o, mniejsze drzewa są, bo kiedyś były wycięte na drogę, i ruiny budynku, ale trzeba się przyjrzeć – wskazał palcem. – Wie pan, to było niewłaściwe w tamtym czasie, taki ślub, mezalians. No, tak czy siak mój ojciec zabił mi matkę.
– Co pan opowiada? – Zapytał zadziwiony pasażer.
– No może niedosłownie. Gdy już kilka lat pracował w kopalni, coś mu się stało. Oszalał. Kiedyś mu odbiło i zaczął bić matkę. Nie na śmierć ją pobił co prawda. Ale ona przeleżała w szpitalu miesiąc, po czym się okazało, że nie może tańczyć, że musi mieć szyny, tak jej nogi przetrącił. No i się załamała. W kościele siedziała, posiwiała, w końcu dokuśtykała w tych szynach, a one tak klekotały, i rzuciła się ze skarpy, niedaleko stąd, wiele tu ich.
– O Boże. Przykro mi. Przepraszam, że zapytam, ale co się stało z ojcem?
– Ojciec po ataku na nas oddał się policji, ale uznali go za szalonego i zamknęli w zakładzie.
– Naprawdę przykro słyszeć – powiedział pasażer. – Ale czemu pan mi to mówi?
– Ciemna siła tkwi w tej kopalni tam. A ta stacja jest jej najbliżej.
Pasażer poczuł się nieswojo.
– Przepraszam, pewnie sam brzmię jak wariat.
– Trochę tak, przyznam – zaśmiał się podróżny. – Widok tu jest niezły, to prawda. Ładny region, nigdy tu nie byłem.
– I pewnie pan nie będzie – odrzekł pracownik, zakładając nogę na nogę. – O takich miejscach się już zapomina, ludzie o nich nie myślą, nie chcą odwiedzać. Pędzą na złamanie karku z jednego miasta do drugiego, omijając wiele, wartościowych lub nie, rzeczy. Stacje podczas podróży. Czasem tak sobie myślę, że miastowi, bez urazy, to sobie myślą, że na wsiach wszyscy żyją swoimi prostymi życiami, zamknięci w małej kwaterze lasów i pól dookoła. A prawda może być inna. Może to właśnie, znów bez urazy, miastowi, tak pędząc, tkwią w korytarzu od narodzin do śmierci. Kostucha przychodzi i co mogą powiedzieć, że co przeżyli? Smutek, zabieganie. A trzeba stanąć i popatrzeć trochę, tak po prostu. Spokój i cisza natury pokazują prawdziwe wartości. Ludzie ze wsi to wiedzą i o wiele więcej, może się pan zdziwić. Dobrze jest być prostym człowiekiem.
Zdziwiła pasażera ta długa wypowiedź.
– Ja wiem – mówił dalej pracownik. – Ale ja tu mam czas na myślenie, więc swoje wymyśliłem. Siedzę na tej stacji, dbam tu o tory, o stan. Nie za dobrze mi tu idzie, ale to nie moja wina. Robię tyle ile mogę. O, słońce powoli zbliża się w stronę zachodu, widzi pan? – Przerwał na moment. Podziwiali przez chwilę zalesione góry i jeszcze błękitne niebo. – To mi przypomina pewną historię. Taki sam ciepły dzień był, gdy zdarzyła się w miasteczku wielka tragedia. Tak wielka, że do dziś mnie gnębi i zdarza mi się o niej myśleć. Ale o tym za chwilę. Ma pan jeszcze papierosa? Są naprawdę dobre.
Pasażer wyjął paczkę i zapalniczkę, po czym poczęstował pracownika. Ten nabrał porządnego łyka tytoniowego dymu, i, jeszcze go wypuszczając, wrócił do powieści:
– Kiedyś tu była droga, dokładnie tak jak idą tory. A obok miejsca, w którym siedzimy, stała osada. Mieszkał tam lud pogański. Wierzyli w wyjątkowo okrutnego, straszliwego bożka. Podobno, gdy jeden naukowiec z Warszawy znalazł niedaleko na wykopaliskach figurkę przedstawiającą tego bożka, przestraszył się i schował ją gdzieś głęboko w szafie, której przez resztę życia nie otworzył – zaśmiał się. – Całe lato trwały rytuały, których echo roznosiło się po górach. Śpiewy, tańce, przez wiele nocy słychać było zawodzenie i dzikie ryki. Coś dziwnego, ale każdy ma prawo do swoich dziwactw, prawda? Czy inne religie też nie są dziwne? Pewnego dnia przyszli chrześcijanie. Rycerze. Ludzie tu nie chcieli przyjąć Jezusa, to ich wybili co do jednego. Nie zostało nic, a tamci odjechali na koniach dalej. No ale historia się upomina o sprawiedliwość.
Zrobiło się chłodno. Zawiał wiatr, zaczynały szumieć drzewa. Mimo ładnej pogody, coś nieprzyjemnego tkwiło na niebie i w lasach.
– Pamiętam, że tego dnia wszystko wyglądało dokładnie tak jak dziś. Podobne niebo, ciepło było. Mój ojciec nie był jedynym, który oszalał. Górnicy pod wieczór jak zwykle wrócili z gór, ale wszyscy byli inni. To była rzeź, proszę pana. Rzeź.
– Chce pan powiedzieć, że każdy z nich zaatakował swoje rodziny? – Zapytał pasażer.
– Większość. Część się zabiła lub kompletnie postradała zmysły. Duża część górników wylądowała w wariatkowie. Reszta w więzieniu lub w ziemi. Od tamtej pory kopalnia była zamknięta. Pamiętam. Całe miasteczko w krzykach, syrenach, jękach. To była straszna noc… Ale straszniejsza była cisza tuż po. Nie wiem, czemu oni to robili. Część, tak jak mój ojciec, się opamiętała, zauważając prawdę. Wiele matek, córek i synów wtedy zginęło.
– To jest przerażające!
– Tak. Widzi pan, są pewne momenty, które robią z człowieka to czym będzie już przez resztę życia. Są to dziwne momenty. Jak ten mój, jak ten dzisiejszy pana.
– Co ma pan na myśli?
– Jak pan uważa, dlaczego górnicy oszaleli? Dlaczego pozabijali rodziny?
Pasażer zastanowił się.
– Gaz. Nawdychali się czegoś.
Znów zagrzmiało. Drzewa zaszumiały.
– Zbiera się na burzę? – Powiedział pasażer. – Może być gdzieś daleko, góry zasłaniają.
– Prawda jest taka, że to miejsce nigdy nie było opuszczone. Tkwi tu coś, co jest starsze od pierwszych osadników. – Patrzył w stronę nieczynnej kopalni. Pasażer wstał.
– Niech pan skończy, to bzdury.
Pracownik przetarł nos brudną ręką i rzekł:
– Tak? Proszę wejść do budynku i samemu zobaczyć. Tak, na dworzec.
– Co mnie tam czeka? – Zapytał pasażer.
Wziął w rękę uchwyt walizki i podszedł, hałasując kółeczkami, do drewnianych oszklonych drzwi. Odbijało się w nich zachodzące słońce. Spojrzał jeszcze raz na pracownika.
Siedział na ławce i patrzył na niego.
Pasażer poczuł się naprawdę przerażony. Przeszywający wzrok towarzysza kazał mu iść na przód. Podróżny nacisnął klamkę.
Poczuł zapach kurzu. Środek niewielkiego budynku był cały z drewna. Drewniana była podłoga, bielone drewno budowało ściany i wysoki sufit. Oparcia ławek wyrzeźbione w ludowe wzory. Stara tablica odjazdów, która wisiała nad okienkami kas, świeciła pustkami. Okienko sklepu zasłonięto dyktową płytą. Pasażer wszedł głębiej. Usłyszał niewyraźne echo swych kroków, prócz tego tylko ciszę. Rozejrzał się.
Za szybą siedziała martwa kobieta. Z zamkniętymi oczami i rękami położonymi na stoliku rozkładała się na fotelu, a jej tkankę zjadały muchy. Teraz dopiero pasażer poczuł swąd jej zepsutego ciała. Z długiej szarej kreski na jej szyi szła w dół równie ciemnoszara plama, brudząca uniform.
Nagle w szybie odbił się ruch. Pasażer odwrócił się. Pod sufitem wisiał mężczyzna w garniturze.
Podróżny wybiegł z budynku. Spojrzał na pracownika. Ten stał na środku peronu i patrzył na przybysza.
– Co się z nimi stało?! – Krzyknął przerażony pasażer. Pracownik nie odpowiedział. – To ty!
Zaczął biec w stronę chodnika.
– Niech pan tam nie ucieka! – Zawołał pracownik. Ale podróżny nie słuchał.
W lesie zrobiło się już ciemno. Chodnik kierował przez jakiś czas prosto, lecz potem skręcił kilkukrotnie i znikł. Nie było widać żadnej ścieżki. Pasażer cofnął się do chodnika. Zaczął odgarniać nogą liście, szukając wskazówki.
Wtem jego stopa o coś zahaczyła. Nie był to jednak kamień, ani nie była to gałąź. To była wystająca z ziemi ludzka dłoń. Mężczyzna rozejrzał się – dłonie wyrastały zewsząd, każda z nich kierowała swe palce ku górze. Nie mógł dostrzec, gdzie to obskurne, schowane między konarami pole się kończyło. Złapał się za usta.
Wtem za nim zaświeciła lampa. Zapadła w ziemię, betonowa latarnia ledwo wystawała ze ściółki. Za nią zaświeciły się kolejne, prowadzące z powrotem na stację. Znów zagrzmiało, a w niewidoczne z lasu niebo ruszyły chmary ptaków, w kompletnej ciszy słychać było ich wibrujące głosy. Podróżny nie wiedział co robić.
Gdy ptaki przycichły, od strony stacji rozległ się pisk. Po nim pojawił się wydawany przez głośnik głos pracownika:
– Jeśli jeszcze pan tam jest, proszę wrócić! Nic panu nie zrobię! Przysięgam, że to nie moja wina. Proszę wrócić! Nie może pan długo zostawać w lesie!
Wtem dłonie zaczęły się ruszać, panicznie próbując złapać czegokolwiek, co było w ich zasięgu. Pasażer pobiegł z powrotem na stację.
– Masz mi powiedzieć, co tu się dzieje! – Krzyknął do pracownika, gdy tylko dotarł na miejsce.
– Całe szczęście nic panu nie jest – odpowiedział towarzysz spokojnie.
– Co tu się dzieje?!
– Musi pan pamiętać, że las jest niebezpieczny. Już nadchodzi wieczór. Góry spowijają mgły – odparł miejscowy.
– Co takiego jest w lesie?
– Echa przeszłości. Proszę usiąść.
Usiedli na ławce.
– Widzi pan, myślę tak sobie, że wszystko ma swoją przyczynę i nic nigdy się nie kończy. Gdyby dziś pan wybrał inny pociąg, bardzo możliwe, że nic z wydarzeń z ubiegłej godziny nie miałoby miejsca. Jechałby sobie pan gdziekolwiek pan zamierzał jechać i robił nadal to, co zamierzał robić.
– Kto zabił tych ludzi? Co było u diabła w lesie?
– Dobrze, że pan mówi o diable. To, co tkwi w tych lasach jest równie stare co diabeł, a pewnie i starsze. Przedwieczne. Kto wie, może jest stąd, może nie. Musi pan unikać lasu za wszelką cenę.
– Czemu nie możemy włączyć pociągu i stąd jechać?
– Proszę próbować!
Pasażer ruszył w stronę wagonu. Przebiegł cały i rzucił się do pomieszczenia dla obsługi. Usiadł w fotelu. Po kolei próbował wszystkich przyrządów.
– Nie uda się panu – usłyszał zza pleców głos towarzysza. – Ten pociąg nie ruszy.
Pasażer rzucił się na pracownika. Przewrócił go i zaczął się z nim szarpać. Pracownikowi udało się wstać z podłogi. Zaczął biec między fotelami. Zatrzymał się nagle i poczekał na podróżnego. Gdy ten dobiegł, uderzył pasażera, aż ten upadł na jeden z foteli.
– Nie chcę z panem walczyć. O wiele większe rzeczy się tu dzieją.
Znowu zagrzmiało. Pociąg cały się zatrząsł. Słychać było spadające kamienie. Pracownik wybiegł na peron. Nagle wagon poruszył się. Pasażer usłyszał odgłosy lawiny. Pojazd zaczął się cofać. Podróżny szybko wstał i zaczął biec w kierunku wyjścia. Pociąg już osuwał się ze zbocza. Mężczyzna wyskoczył, lądując na peronie. Po chwili pojazd spadł wraz z częścią torów.
– Zaczyna się! – Krzyknął pracownik, patrząc na góry. – Budzi się to, do czego modliliśmy się przez tysiąclecia!
Ziemia znów się zatrzęsła. W gasnącej łunie dnia widać było, jak jedna z gór przed nimi, ta, w której zbudowano kiedyś kopalnię, zaczyna się rozpadać. W powietrzu wokół niej latały tony pyłu. Pasażer spojrzał ostatni raz na uradowanego pracownika. Ujrzał szaleńca.
Dobiegł do końca peronu, po czym zeskoczył. Biegł po torach, słysząc tylko wybuchy i grzmoty rozpadającej się góry. Było już ciemno, nastał wieczór i mężczyzna ledwo widział, gdzie stawia kroki. Usłyszał wołanie:
– Tylko niech pan nie schodzi z torów! Las należy do NIEGO!
Odwrócił się. Kątem oka zauważył podnoszącą się wśród pyłu i latających kamieni gigantyczną postać. Biegł dalej, prosto w czerń nocy.