- Opowiadanie: ambroziak - Ponury jeździec

Ponury jeździec

Na konkurs “Miasto, magia, maszyna” pisałem.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Ponury jeździec

1.

– Podwójna whisky i jajecznica! – Larry krzyczał głośno od progu. Drzwi baru niemiłosiernie skrzypiały.

– Z ilu jajek? – Trwało dłuższą chwilę, nim dziewczyna odpowiedziała, przenosząc na gościa senny wzrok, bezmyślnie wlepiony w sufit.

– Z pięciu. Z sześciu, może…

– Na szynce, czy na bekonie?

– Na bekonie. Na szynce, może… – Larry przypomniał sobie, że właściwie to chyba powinien dbać o linię.

Szklaneczka whisky pojawiła się na stoliku w jednej chwili, na jajecznicę musiał trochę poczekać. Dziewczyna wycofała się zza lady i zniknęła we wnętrzu kuchni. Kuchenne drzwi stały rozwarte na oścież. Larry upił pół szklanki jednym haustem, resztę sączył małymi łykami. Skręcił papierosa: znowu wrócił do tego przeklętego nałogu. Dziewczyna męczyła się nad dymiącą patelnią, zerkając ukradkiem na przybysza.

– Pan pierwszy raz u nas? – zapytała z głupia frant, aby zagaić rozmowę, bo przecież urodziła się w tej mieścinie, a faceta nigdy tu wcześniej nie widziała.

– Aha…

– Z daleka?

– Ze wschodu.

– Na długo?

– Rano jadę dalej.

– Pana ta maszyna przed wejściem?

– Ten racer?

– Nic tam innego nie stoi.

– Mój.

– Ładne cacko.

– Łaaadne.

– Dużo pan dał? – spytała dziewczyna, podstawiając gościowi pod nos talerz dymiącej jajecznicy.

– Trochę to kosztowało…

– Pan zawsze taki ponury?

– Od jakiegoś czasu.

– Sam będziesz pił? Też mam ochotę na kielicha. – Ton barmanki uderzył w bardziej poufałą nutę.

– Zapraszam…

Dosyć długo siedziała przy jego stoliku. Przyniosła butelkę. Bar świecił pustką. Nie było innych gości: chłopaki schodzili się dopiero późnym wieczorem. Larry nie był może nadzwyczaj zachwycony, ale nie miał sumienia odmówić kobiecie. „Ale kompan do kielicha!” – w duchu się uśmiał. No cóż: te dziewczyny z przydrożnych barów, z zapadłych dziur, bywają zazwyczaj znudzone. Ktoś nowy robi wrażenie. Jest o czym pogadać, można się komuś wyżalić. Betsy (tak przedstawiła się barmanka) żaliła się na to samo, co inne dziewczyny: na nudę, monotonię, codzienność…; na beznadzieję. Schemat jest zawsze ten sam: długie kluczenie po wspomnieniach dzieciństwa, skarga na uciekającą bezpowrotnie młodość, aż w końcu – sennie (i zalotnie) artykułowane marzenie o księciu z bajki, który zajeżdża na białym koniu i unosi ją, hen, ku światłom wielkiego miasta. Książę – to oczywiście przygodny rozmówca; w tym przypadku, jak w wielu podobnych, Larry. Kilkanaście godzin temu, takie same kawałki wciskała mu inna dziewczyna. „Gdzie to było? A, bodaj w Blueberry Moutain. Miała chyba Maggy na imię?” – pamięć tym razem dopisała. Przejeżdżał przez tę dziurę w środku nocy. Zgłodniał; wstąpił do baru. Też było pusto. Jadł, a ona nadawała jak radio. Potem poprosiła, by z nią zatańczył. Tak, tak: prosiła, by wrzucił ćwierćdolarówkę do szafy grającej. Mówiła, że u nich ta maszyna – to tak, jak w wielkich miastach fontanna: kto wrzuci pieniążek – ten wróci. W tańcu opowiedziała mu rodzinną legendę: podobno jej prababkę porwał właśnie z innego sennego miasteczka jakiś jeździec, jej pradziadek, przywiózł tu, tutaj oboje utknęli – na takim samym zadupiu. Larry odjechał; rzucił na odczepnego, że wróci. A teraz opowiadał to wszystko Betsy, gdy ta skończyła kwestię o jeźdźcu na białym koniu…

2.

– Z kim to tak gruchasz, gołąbeczko? – Wielki chłop zadudnił gardłowym basem, złapał stojące opodal krzesło i przystawił do ich stolika. Rozparł się na nim bezczelnie i bezceremonialnie. Wydawał się jeszcze dość młody, ale zniszczony życiem i rozrośnięty w barach.

– To gość! Przejazdem w tych stronach – Betsy gorliwie pospieszyła z odpowiedzią.

– Przejezdny… Gość… A ty musisz na każdego wybałuszać gały i mielić tym przeklętym ozorem?

– Czepiasz się, Bob.

– Może się czepiam, a może prawda w oczy kole?

– Jesteś pijany! Nie mam nastroju… – Betsy odeszła od stołu i podreptała w kierunku baru.

– Masz gadać, kiedy ja chcę, suko – wycedził przez zęby osiłek, skoczył, złapał za rękę dziewczynę i targał nią jak szmacianą laleczką.

– Kobietę trzeba trzymać krótko, ale bez fizycznej przemocy – wtrącił się Larry.

– Nie wtykaj nosa w nieswoje sprawy, bo ci go kto utrze – rzucił zaczepnie Bob w kierunku przybysza.

– Dobrze, już dobrze! Taką uwagę tylko miałem… – Larry zadbał, by brzmiało to pojednawczo, bo na co jak na co, ale akurat na awanturę nie miał w tej chwili ochoty.

– Co dobrze, co dobrze…?! Będę chciał, to stłukę to ścierwo! O, tak… – Bob zamierzył się pulchnym kułakiem na Betsy.

Tego było oczywiście za wiele: chciał nie chciał, Larry skoczył i chwycił nadgarstek agresora. Wywiązała się bójka, a właściwie coś, co można by nazwać bójką, jedynie przy znacznej dozie wyobraźni… Bob się miotał bezładnie, tnąc powietrze szerokim sierpami. Larry tylko uchylał głowę i zręcznie uginał tułów. Złapał w końcu osiłka za ramię, pociągnął w bok i podciął zamaszystym kopniakiem w stopę. Bob gruchnął twarzą o stół: połamał mebel, rozkrwawił sobie nos i wybił dwa zęby. Dźwignął się wolno do klęczącej pozycji. Otarł twarz rękawem koszuli i zakrył ją dłonią.

– Co mi zrobiłeś, ty skurwysynu? – wyseplenił przez niekompletny garnitur zębów, podniósł się z klęczek i ruszył chwiejnym krokiem w kierunku wyjścia.

3.

Betsy chciała skomentować jakoś całe to zajście. Larry machnął od niechcenia ręką. Zrozumiała: nie ma o czym gadać. Larry pomógł dziewczynie pozbierać połamany stolik i wynieść smutne resztki na zaplecze. Betsy zamiatała podłogę, a on siedział i sączył wódkę. Skończyła i znowu się do niego przysiadła. Do baru wpadło kilku wesołych chłopaków. Głośno rozmawiali i sypali dowcipami.

– Masz robotę… – Larry wbił w dziewczynę chłodne spojrzenie, jakby chciał ją odepchnąć samym tylko wzrokiem.

– No, chyba tak…

– Gdzie mogę się przespać?

– Weź klucz od trójki. Gablota wisi przy schodach.

– Idę na górę. – Larry wstał, zgarniając ze stołu butelkę z połową niedopitego trunku. Dopiero teraz zauważył, że whisky serwują tutaj w starych butelkach po lemoniadzie. – Dziwna flaszka… – wymamrotał.

– To wyrób miejscowy. – Betsy się uśmiechnęła i zmrużyła porozumiewawczo powiekę.

4.

Larry ściągnął z haczyka klucz i powlókł się schodami na górę. Pokoik był czysty i przyjemny, staromodnie urządzony. To mu się nawet podobało. Pociągał z butelki whisky i palił skręty. Sen długo nie przychodził. Znowu te ostatnie, popaprane miesiące życia stawały mu przed oczami… Dwie przegrane walki w UFC – i wypad. Skutkiem pierwszej przegranej była poważna kontuzja. Zaleczył, ale odnowiła się przy kolejnej walce: dlatego znów przegrał. Zerwanie więzadła pobocznego – poważna sprawa. „Albo zdrowie, albo walki w klatkach” – grzmiał ortopeda. Wybrał zdrowie. Odkurzył swoją młodzieńczą pasję – z czasów, gdy służył w Marines: miłość do motocykli. Kochał szczególnie te stare. Tego racera kupił na jakiejś aukcji garażowej; poskładał do kupy i doprowadził do ładu. Trochę go to kosztowało: w końcu to przecież jeden z pierwszych egzemplarzy modelu z końcówki lat dwudziestych. Założył się z kumplami, że przejedzie tym gruchotem przez całe Stany – ze wschodu na zachód. Nie highwayami, oczywiście: po leśnych ścieżkach, wiejskich drogach, po bezdrożach. Nie wierzyli, gdy się zarzekał, że ta maszyna sama niesie. Zawsze musiał być w czymś najlepszy. Teraz musiał sam sobie udowodnić, że jeszcze coś potrafi, że jeszcze się do czegoś nadaje. Harley wyłożył kasę na tę eskapadę. Larry nawet się zdziwił, że tak łatwo dali pieniądze: znał sponsorów, często negocjował, często – z mizernym skutkiem. Długo szło gładko. Coś jednak zaczęło stukać, bodaj jakieś siedemdziesiąt mil za Blueberry Mountain. Ciągnął ze sobą worek części; tej jednak chyba akurat nie miał. Nawet już myślał, że to dziewczyna mu wykrakała: że wrzucił monetę do szafy, że musi wrócić do zapadłej dziury. Snop światła reflektora wyłowił z mroku drogowskaz: „Sleepy Valley. 30 mil”. Nie było asfaltu, strzałka prowadziła w prawo. Pojechał: zawsze trzydzieści – to nie siedemdziesiąt. Stanął tu zaraz po brzasku, ale mechanik już nie spał: drzwi od warsztatu skrzypiały na wietrze, umorusany facet dłubał w jakimś starym gruchocie. Trwało to ładnych kilka godzin… Mechanik szukał części. Znalazł coś w szopie, na szczęście. Nigdzie mu się nie spieszyło. Larry’ego też czas nie gonił. Morus grzebał w motorze, Larry mu trochę pomagał. Więcej gadali i palili, niż robili. Mechanik wyciągnął nawet jakieś piwo: własnej produkcji – jak reklamował. Skończyli, a Larry poczuł wściekły głód. Mechanik wskazał mu drogę do baru, chociaż i tak – takiego jedynego przybytku w miasteczku nie dałoby się przegapić.

Morfeusz złożył łaskawie dłoń na ciężkie powieki. Larry spał czujnie i niedługo. Obudził go zgrzyt klucza w zamku: ktoś musiał mieć zapasowy. Wymacał pod poduszką zimną kolbę dziewiątki (umieścił ją tam wieczorem, przewidując, że Bob nie pogodzi się łatwo z porażką). Przekręcił się na drugi bok i wycelował. Opuścił broń: w świetle nocnej lampki zobaczył postać Betsy. Dziewczyna objęła jego głowę i wtuliła w obfite piersi. Nic nie mówiła. On też nie wyrzekł słowa. Nie protestował: był chyba nieźle wlany…

5.

Było bosko. Spali jak aniołki. Musiało dochodzić południe, bo słońce mocno już grzało przez niewielkie okno. Tym razem zbudził Larry’ego rumor tłuczonego szkła: jakaś rozróba na ulicy. Wstał z łóżka i zrobił dwa kroki w kierunku okna. Spojrzał za siebie: złociste promienie wpadały przez wytłuszczoną szybę, kładąc figlarne cienie na ponętnych krągłościach Betsy. Okrył jej nagość stłamszonym prześcieradłem i wrócił do okna. Bob, na czele zgrai wyrostków, tłukł zapamiętale bejsbolem racera. Każde uderzenie Larry czuł na własnych gnatach. Przesadził parapet, odbił się od daszku niskiego okapu: w dwóch susach stanął na ziemi. Ciałem zasłonił motor. Nisko się schylił, zszedł poniżej środka ciężkości najbliższego napastnika, błyskawicznie wyprostował tułów: tamten przekoziołkował nad jego plecami, spadając głową na ziemię. Kogoś podciął, kogoś ugodził pięścią, kogoś wyniósł do góry i rzucił. Wykręcił jakąś rękę: wyrwał jakiś kij. Ktoś jęknął, ktoś zaklął. Chłopaki podnosili się z ziemi, puszczali w kłus i znikali za rogiem. Wkrótce jeden Larry pozostał na pobojowisku, spowity tumanem kurzu. Opadła siwa mgła, a on oglądał rany przyjaciela: nic poważnego, na szczęście. Oceniał sytuację chłodno i rzeczowo: „Odpryski i rysy da się zalakierować. Zbity reflektor – gorsza sprawa. Tak nie da się jechać: gliny się czepną i zaaresztują pojazd. Właściwie to wypadałoby zgłosić ten incydent na policji. Są tutaj jakieś gliny, jakiś szeryf?” Larry wyciągnął komórkę: zadzwoni na numer alarmowy; połączą go pewnie z najbliższym posterunkiem. Brak zasięgu. „Kurwa, mogłem się tego spodziewać. Dobra, szkoda czasu: trzeba dymać do mechanika”.

6.

Mechanik wciąż był tak samo brudny i tak samo zarobiony: dalej grzebał w tym starym gruchocie. „Reflektor…? Hm, to gorsza sprawa…” – dukał i kręcił głową. Niczego nie wyrzucał. Wszystko się mogło przydać. Takiego akurat nie ma. Obiecał, że przeszuka rupiecie, coś dorobi, jakoś skompletuje. Gdzieś powinno się walać podobne szkiełko, gdzieś widział taką żarówkę. „Zrobi się. Ale dzisiaj to nie da już raaady. Racer musi zostać do jutra.”

– Pan jest właścicielem tego pojazdu? – Pytanie dobiegło zza pleców Larrry’ego.

– Ja. A w czym problem? – Larry odwrócił się w kierunku głosu, odpowiedział, a nawet ucieszył, widząc srebrną gwiazdę, zdobiącą przepoconą koszulę.

– Problem w tym, młody człowieku, że jest skarga na kierowcę.

– Kto się skarży?

– Pobicie… Pobiłeś podobno kilku naszych chłopców?

– Ja też mogę złożyć skargę?

– Jasne! Na posterunku, chłopcze.

7.

Betsy była wyraźnie podniecona. Jej policzki malował pąsowy rumieniec. Trzasnęli drzwiami szeryfówki i szli w kierunku baru, a ona trajkotała jak nakręcona:

– Dobrze mu nagadałam, co…?

– Trzymał mnie kilka godzin pod kluczem, skurwysyn. – Larry nie wydawał się podzielać entuzjazmu dziewczyny.

– Musiał cię puścić, bo to nie miało sensu. Powiedziałem mu wszystko: jak Bob się awanturował, jak chłopcy tłukli racera. 

– Mogłaś jeszcze dodać, że jest stronniczym skurwielem.

– Sam mu to mogłeś powiedzieć.

– Sugerowałem… Nie chciałem pogarszać sytuacji. Zresztą, umiem się czasem zachować.

Drzwi baru skrzypnęły żałośnie. Nikt nie wpadł na to, że można je naoliwić.

– Witam w mojej owczarni, panie… panie… Nathaniel Bolstrom, tutejszy pastor. Pan pozwoli, że się przedstawię? – Nieszczere słowa, przyklejony uśmiech i podejrzanie przyjaźnie wyciągnięta dłoń odzianego na czarno faceta przywitały Larry’ego na progu.

– Larry McMurphy. – Odwzajemnił powitanie i uścisk, aczkolwiek bez przekonania.

– Bob, nygusie, dawaj no tutaj, a szybko – pastor pohukiwał na czerstwego osiłka, stojącego przed ladą w grupce podobnych mu typów. – Przeproś ładnie pana McMurphy’ego i obiecaj, że to więcej się nie powtórzy.

– Niech najpierw przeprosi Betsy. – Energicznie nastawał Larry, kiedy Bob odklejał cielsko od lady.

– Słusznie! Oczywiście, oczywiście! Bob, przeproś najpierw Betsy, potem pana McMurphy’ego. No, chłopcy, ruszać się… Wy też! Wyciągać prawice i przepraszać. Przepraszać i witać niespodziewanego gościa. – Czasami trudno panować nad tą trzódką – dodał pastor, kiedy skończyło się zamieszanie związane z przeprosinami. – Niełatwo być dobrym pasterzem. Jeżeli poniósł pan materialne szkody, z radością pokryję to z kasy parafialnej. Nic tak nie pieczętuje zgody, jak kieliszeczek dobrego trunku. Ja stawiam. Może się napijemy? Zapraszam…

– Może… – Larry miał rzeczywiście ochotę na kielicha.

Betsy próbowała dobić się do baru, za ladą rządził się już jednak Bob, rozstawiając szklanki i hojnie szafując trunkiem. Szkło poszło w górę. „Oby nam się…” – wzniósł toast pastor. Larry wlał płyn w spragnione gardło. Odstawił szkło i dopiero wtedy zauważył, że inne dłonie zmarły w bezruchu. Twarze się rozmyły, świat wkoło zawirował: tyle zapamiętał, nim spadła kotara ciemności, nim runął bez zmysłów na ziemię.

8.

– Miałeś go przymknąć do jutra, gamoniu. Gdyby nie ja, gówno by z tego było. – Daleki głos, głos pastora, dobiegał uszu Larry’ego, jakby dobyty z długiego tunelu. Słuchał tylko, nie otwierał oczu:

– Miałem, miałem… Co miałem robić? Ta mała przyleciała z mordą. Chciała zeznawać i kazała pisać protokół. Wolałem go puścić – tłumaczył się szeryf.

– Betsy ma niewyparzoną gębę, fakt! Można by ją właściwie uciszyć…

– Głupi pomysł! Jest skojarzona z Bobem. To bodaj jedyna tu para, niezbyt blisko ze sobą spokrewniona. Jak ojciec Boba się nabzdyczy, nie będzie komu łożyć na twój kościół.

– Zgoda: baba dla Boba. Musimy się trzymać w kupie, Sam. Jak się rozsypiemy, wchłonie nas grzeszny świat. Tego tu – Bóg nam zesłał. Bóg znowu zsyła zbawiciela. Rano odkupi nasze grzechy: męczeńska śmierć odkupi grzech kazirodztwa.

Głosy umilkły, zaszurały podeszwy, jęknęły drzwi: Larry uchylił powieki. Była noc. Przez małe okienko biła łuna księżyca. Dziwnie ponury przybytek. Leżał na plecach, na jakimś podwyższeniu: tyle ustalił. Próbował wstać, przekręcić się z boku na bok. Członki odmawiały posłuszeństwa woli. Dlaczego…? „Kurwa, ci popaprańcy przywiązali mnie do jakiegoś krzyża” – zrozumiał. Nie mógł ruszyć ni ręką, ni nogą – wyglądało to wszystko niezbyt ciekawie. Z nocnej ciszy wyłowił odgłos skradających się kroków. Zamknął oczy. Poczuł delikatne szarpanie za ramię. Nerwy spięły się jak postronki. W tej samej chwili uspokoił je jednak znajmy szept:

– Larry, kochanie, nie śpij. Larry, obudź się, kochanie. Musimy uciekać! Skarbie… – Betsy energiczniej szarpnęła rękaw skórzanej kurtki.

– Jak mam uciekać ze związanymi nogami, idiotko?!

– Już, już, skarbie… Już się robi… – szeptała Betsy, mocując się z solidnymi węzłami.

– Tam stoi jakaś butelka… Stłucz ją – i przetnij. Szybciej pójdzie.

– Jasne! Zaraz, zaraz…

9.

Księżyc przykryły chmury i zapadły egipskie ciemności. Larry przykucnął pośród nagrobków. Głęboko zaciągał się dymem, przysłaniając żar skręta wierzchem dłoni. Wlepiał wzrok w kaplicę, w centralnym punkcie cmentarza – tę samą, w której leżał jeszcze przed chwilą, rozciągnięty na krzyżu. Został sam. Betsy ostrzegła go, że to źli i bardzo niebezpieczni ludzie…

– Jak są źli i niebezpieczni, to leć po moją spluwę. Została pod poduszką.

– Skarbie, musimy natychmiast uciekać. Mam starą furgonetkę za barem.

– Nie zostawię mojego racera!

– Kupimy drugiego. Kochanie, musimy natychmiast uciekać!

– Załatwię to po swojemu. Przynieś pistolet!

Larry był mistrzem taktyki, a walka była jego żywiołem. Teraz chciał wykorzystać element zaskoczenia. Skrył się pomiędzy nagrobkami, obserwował kaplicę: czekał na przeciwników i na pistolet. Obmacał kieszeń na piersi kurtki: „Są…!” Wydobył z futerału i wcisnął na nos okulary. Kiedy kupował tę zabaweczkę, najnowsze cudeńko techniki, miał pewność, że kiedyś się przyda. Superczuła kamerka zbiera nawet najbardziej rozproszone fotony, komputerek je wzmacnia i generuje obraz: widać dokładnie wszystko, nawet w najgęstszych ciemnościach. Teraz mógł czekać spokojnie. Minuty się dłużyły. Popatrzył po nagrobkach. Najbliższy przykuł jego uwagę: „Nathaniel Bolstrom. Pastor. 1880-1931.” Przeczytał kilkukrotnie: niedowierzał. Przeleciał wzrokiem po kolejnych nagrobkach. Ten też wydał mu się podejrzany: „Samuel Reynolds. Szeryf. 1883-1931.” I ten – tak samo, cholera: „Robert Nilsen. Rzeźnik. 1903-1931.” „Bob to chyba zdrobnienie od Robert? Pieprzone wampiry, zombie jakieś, czy co?” – kombinował Larry. Ruszył, przemykając chyłkiem pomiędzy nagrobkami. Szukał imienia Elizabeth. „Betsy to zdrobnienie od Elizabeth, przecież.” Nie znalazł. Odetchnął z ulgą: nie darowałby sobie seksu ze strzygą.  

W oddali pojawiło się kilka świetlnych punktów. Larry znowu przykucnął. Kondukt ciągnął w milczeniu. Szyk lampek raptem zawirował, ktoś krzyczał: „Łapcie ją! To ta ździra, Betsy.” Teraz Larry dostrzegł już kobiecą sylwetkę, potykającą się o płyty, mknącą pomiędzy nagrobkami. Skoczył, schwycił drobną rączkę i pociągnął za sobą. Prowadził w kierunku cmentarnego murka. Słyszał krzyk za plecami (chyba głos pastora): „Wyrwał się, sukinsyn! Nie zostawiać samego, mówiłem… Gonić… Gonić ich!” Ktoś napatoczył się z przodu i przeciął im drogę; Larry go skosił celnym machnięciem pięści. Już prawie dopadali ogrodzenia, kiedy rozległy się strzały. Pociski wyrywały okruszyny cegieł i tynku. Betsy wcisnęła dziewiątkę w dłoń Larry’ego. Nie odwrócił się; wciągnął do tyłu rękę, dwa razy pociągnął za spust. Przekleństwo i… cisza. Uciekinierzy przesadzili niewysoki murek.  

10.

Warsztat był ciemny i pusty: pewnie mechanik ganiał po cmentarzu. Racer stał pod wiatą; nowy reflektor tkwił na swoim miejscu. Czuli na plecach oddechy prześladowców. Larry wskoczył na siodełko, Betsy usiadła z tyłu, szczelnie oplatając rękami kierowcę i mocno ściskając go w pasie. Motor zapalił od pierwszego kopnięcia i ruszył jak rakieta. Słyszeli za sobą przekleństwa i krzyki, zdławiony charkot starego silnika. Wkrótce drogę rozświetlał już nie tylko reflektor racera, ale również dwie lampy rozklekotanej ciężarówki. Larry nie mógł chwilowo przyspieszyć, gdyż trakt wił się w tym miejscu pomiędzy starymi drzewami. Prześladowcy siedzieli zbiegom na ogonie. Znowu rozległy się strzały. Larry pochylił się nisko nad kierownicą, Betsy wtuliła policzek w plecy skórzanej kurtki. Jakieś sto metrów prostej – i ostry zakręt w prawo. Zgubili światła ciężarówki. Larry wcisnął hamulec i podkręcił manetkę gazu: obrócił maszynę w miejscu. Gdy tylko dwa świetlne punkty wyłoniły się zza zakrętu, wpakował w linię nad nimi cały magazynek. Przebrzmiało echo palby: ktoś jęknął, ktoś zaklął, piszczały opony. Światło nie raziło już oczu: omiatało wężowymi ruchami drzewa – raz z jednej, raz z drugiej strony drogi. Ciężarówka zboczyła z prostej trajektorii, maska rozpłaszczyła się na potężnej sośnie. Gorący podmuch omiótł twarze uciekinierów; huk eksplozji dobiegł ich uszu dopiero po chwili. Strumień ognia wystrzelił wysoko w górę, szybko opadł, ale korona drzewa płonęła jak gigantyczna pochodnia. Larry zwrócił racera przodem do kierunku jazdy.

11.

Ramiona Betsy zastygły w konwulsyjnym uścisku. Larry nieomal tracił oddech, nie skarżył się jednak nawet jednym słowem. Rozumiał: strach, przerażenie. Przynajmniej nie gadała. Budził się dzień. Powściągliwie manipulował manetką gazu. Jechał wolno, zachłystując się świeżą bryzą poranka. Teraz już się nie spieszył; nie uciekał. Miał czas – miał czas, by o tym wszystkim pomyśleć…

Dopiero przy warsztacie, gdy ściągał okulary i wskakiwał na motor, zauważył, że działa system rozszerzonej rzeczywistości. Włączył się pewnie jakoś przypadkowo; może wtedy, gdy go szarpali i wiązali do krzyża? Pamięć komputera przechowywała sfilmowane, aktualne obrazy każdego zakątka Ameryki. Program zgrywał pejzaż z kadrem kamerki. Okulary pokazały mu obecny wygląd cmentarza, rzucony na faktycznie otaczającą go rzeczywistość. Obraz był świeży, ale nieaktualna rzeczywistość – rzeczywistość początku lat trzydziestych. „Ta maszyna sama niesie” – powtórzył w pamięci. Maszyna poniosła w lata swojej młodości.

Czerwona kula zawisła nad horyzontem, urwała się linia drzew. Pierwsze promienie wschodzącego słońca oblały miedzianym refleksem tablicę drogowskazu: „Blueberry Mountain. 69 mil.”

 

Koniec

Komentarze

Ha, dziesięć minut od zakończenia lektury musiało minąć, by wszystkie elementy owej, ukrytej przez diabelnie nowoczesny przewodnik turystyczny, podróży w czasie, wskoczyły na miejsce. A już chciałem posądzać Szanownego Autora o pieprzenie niejasnych głupot, tudzież siebie samego o półdebilizm. Fajny, bardzo fajny pomysł. To jest jedna z tych rzeczy, które definiują dobrą fantastykę.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Thargone, dzięki! Jak już mówiłem: Twoje opinie są dla mnie głosem rasowego miłośnika SF, za którego również i siebie uważam. Widzę, że odbieramy na tych samych częstotliwościach.

Bardzo dobre opowiadanie. Po lekturze musiałem przez chwilę na nowo trawić tekst, a przede wszystkim zakończenie. Świetny pomysł, moim zdaniem.

Pozdrawiam

Mastiff

No tak, ja zakończenie musiałam przeczytać trzy razy, żeby wreszcie pojąć, co tu właściwie zaszło. :)

Bardzo fajny tekst. Prosty, sugestywny, świetnie uchwyciłeś taką peryferyjną małomiasteczkowość. Podobało się, i tyle.

Bohdan, ciszę się, że opowiadanko skłoniło do refleksji. Starałem się balansować na krawędzi – pogmatwać, ale tak, by jednak zagadka była czytelna a interpretacja jednoznaczna.

 

Ocho, sprawiasz mi wielką radość, pisząc, że czułaś tę atmosferę. Kocham atmosferę peryferyjnych miasteczek amerykańskich, chociaż znam ją jedynie z taśm celuloidowych. Pisząc, też czułem tę atmosferę, więc starałem się przelać ją na papier (ekran). Jeżeli się to udało – to super! 

A ja tam się cieszę, że i mądrzejsi ode mnie potrzebowali chwilki na zakumanie ;-)

Bardzo lubię, gdy po dotarciu do słowa KONIEC, następuje (dłuższy, lub krótszy) moment konsternacji: Zaraz, zaraz… ale o co, k…a, właściwie chodzi? A potem trybiki zazębiają się, sprzęgło zaskakuje i pod czaszką rusza maszyneria zrozumienia: Achaaa… Genialne…

Między innymi dlatego czytam fantastykę.

I chylę czoła przed każdym, kto potrafi wywołć u mnie ten efekt.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Staram się, jak mogę. Mnie właśnie kręci to samo w tworzeniu fantastyki. Zawsze staram się poszukać oryginalnego pomysłu, a potem dorobić do niego ciekawe rozwiązanie fabularne. Gdy zauważa to czytelnik – bardzo mi miło.

I znowu na końcu wywracasz wszystko do góry nogami – zacna praktyka, bardzo lubię takie zagrania. Czytało mi się przyjemnie i gładko, atmosfera małego miasteczka, bar, cmentarz – milutko. Po końcowym twiście zaczęłam wracać do szczegółów: prohibicja ładnie zarysowana, choć czy wołaliby publicznie o alkohol? Szafa grająca – symbol barowego klimatu – czy na początku lat trzydziestych nikogo by nie zadziwiła? I to nieszczęsne kolano bohatera. Zawsze można przyjąć, że w czasach, z których pochodzi Larrry, zerwane więzadła leczą od ręki – czy wtedy zamknęłoby mu to drogę do kariery? A znów składanie antycznego motocykla mogło potrwać trochę, kolano mogło się zaleczyć, jednak trwałoby to na tyle długo, żeby Larry zdecydował się na podróż motocrossową po bezdrożach bez choćby stabilizatora na kolanie? I to skakanie z dachu, matko. Pytam, bo akurat mój domowy motocyklista doznał w wakacje lekkiego urazu kolana (nie tak poważnego jak Twój bohater) i sezon ma z głowy, co dopiero zerwanie więzadła – toż to rok wyłączenia z aktywności sportowej przynajmniej: rehabilitacja, stabilizator i zakaz jazdy na motorze… Nie chcę się czepiać, po prostu takie naszły mnie refleksje po przeczytaniu opowiadania. I dlaczego “ponury” ten jeździec?

Rooms, miło mi, że znowu trafiłem w Twój gust. Serdeczne dzięki za pilną lekturę i uwagi, ale…

 

To Larry woła od progu baru o alkohol, a przecież nie wie, że został przeniesiony w czasy prohibicji.

Szafa grająca pojawia się przecież w opowiadaniu, w niedalekiej przyszłości, jako relikt dawnych czasów.

W tekście nie znajdziemy żadnych wskazówek, precyzujących czas, jaki minął od operacji kolana do rozpoczęcia motocyklowej eskapady. Możemy więc mówić o wielu miesiącach.

W tekście pojawia się pytanie: “Pan zawsze taki ponury?” Nie miał wielu powodów do uciech – prysło marzenie o sławie, jego życie wywróciło się do góry nogami. 

 

Dzięki, w każdym razie, za wyjątkowo czujne oko.  

Przeczytałam, zachęcona komentarzami innych użytkowników i muszę powiedzieć, że spośród Twoich dotychczasowych opowiadań, Ponury jeździec podoba mi się najbardziej.

 

…znik­nę­ła we wnę­trzu kuch­ni. Ku­chen­ne drzwi stały roz­war­te na oścież. – Wolałabym: …znik­nę­ła we wnę­trzu kuch­ni, zostawiając drzwi otwar­te na oścież. Lub: …zniknęła we wnętrzu kuchni, zostawiając drzwi szeroko otwarte.

 

…zła­pał sto­ją­ce opo­dal krze­sło i przy­sta­wił do ich sto­li­ka. Roz­parł się w nim bez­czel­nie i bez­ce­re­mo­nial­nie.Roz­parł się na nim bez­czel­nie i bez­ce­re­mo­nial­nie.

Trudno rozeprzeć się w krześle. ;-)

 

Larry wstał, zgar­nia­jąc ze stołu po­łów­kę nie­do­pi­tej bu­tel­ki. – Obie połówki butelki piły wespół i jedna urąbała się jak szpadel, druga zaś pozostała niedopita. ;-)

Proponuję: Larry wstał, zgar­nia­jąc/ zabierając ze stołu butelkę z połową niedopitego alkoholu.

 

Bob, na czele zgrai wy­rost­ków, tłukł za­pa­mię­ta­le bej­zbo­lem ra­ce­ra.Bob, na czele zgrai wy­rost­ków, za­pa­mię­ta­le tłukł bej­sbo­lem ra­ce­ra.

 

Bob, prze­proś naj­pierw Betsy, potem pana McMur­phy. – Czy nie powinno być: …potem pana McMur­phy’ego.

 

No, chłop­cy, ru­szać się… Wy też! Wcią­gać pra­wi­ce i prze­pra­szać.Wycią­gać pra­wi­ce i prze­pra­szać.

 

Cza­sa­mi cięż­ko pa­no­wać nad tą trzód­ką – dodał pa­stor, kiedy skoń­czy­ło się za­mie­sza­nie zwią­za­ne z prze­pro­si­na­mi. – Cięż­ko być do­brym pa­ste­rzem. – Jako że ciężkiej jest coś, co dużo waży, wolałabym: Cza­sa­mi trudno pa­no­wać nad tą trzód­ką – dodał pa­stor, kiedy skoń­czy­ło się za­mie­sza­nie zwią­za­ne z prze­pro­si­na­mi. – Niełatwo być do­brym pa­ste­rzem.

 

Jak oj­ciec Boba zła­pie muchy w nosie, nie bę­dzie komu łożyć na twój ko­ściół.Jak oj­ciec Boba będzie miał muchy w nosie, nie bę­dzie komu łożyć na twój ko­ściół. Lub: Jak oj­ciec Boba będzie miał muchy w nosie, to kto będzie łożyć na twój ko­ściół?

Mieć muchy w nosie, to związek frazeologiczny.

 

Jakiś po­nu­ry przy­by­tek. Leżał na ple­cach na ja­kimś pod­wyż­sze­niu… – Powtórzenie.

Odniosłam wrażenie, że na plecach leży ów ponury przybytek. ;-)

 

Ob­ma­cał kie­szeń na piesi kurt­ki: „Są…!” – Literówka.

 

Ru­szył chył­kiem na prze­chadz­kę po­mię­dzy na­grob­ka­mi.Przechadzka zupełnie nie pasuje do tego, co robi się chyłkiem.

Proponuję: Ru­szył, chył­kiem przemykając po­mię­dzy na­grob­ka­mi.

 

Ode­tchnął z ulgą: nie da­ro­wał­by sobie seksu ze strzy­gą. – Strzyga jest demonem słowiańskim. Czy Larry myślałby o słowiańskim demonie?

 

Racer stał pod wiatą; nowy re­flek­tor wi­siał na swoim miej­scu. – Wiszący reflektor, nie wydaje mi się na swoim miejscu. Motocykl z wiszącym reflektorem, nie nadaje się do jazdy.

Proponuję: …nowy re­flek­tor był na swoim miej­scu. Lub: …nowy re­flek­tor był zamontowany jak należy.

 

Larry nie mógł chwi­lo­wo przy­spie­szyć, gdyż trakt wił się w tym miej­scu po­mię­dzy sta­ry­mi drze­wa­mi. Sie­dzie­li mu na ogo­nie. – Dlaczego Larry, zamiast uciekać, siedział traktowi na ogonie? ;-)

 

Cię­ża­rów­ka zbo­czy­ła z pro­stej tra­jek­to­rii, maska roz­płasz­czy­ła się na po­tęż­nej so­śnie. – Czy tor, po którym porusza się jadąca ciężarówka, można nazwać trajektorią?

 

Larry zwró­cił ra­ce­ra przo­dem do kie­run­ku jazdy. – Motocykl, o ile nie ma wstecznego biegu, a reflektor nie ma przed sobą ściany, czy innej przeszkody, zawsze jest zwrócony przodem w kierunku jazdy. ;-)

Pewnie chodziło o to, że Larry ustawił racera w kierunku, w którym zamierzał pojechać.

 

Pa­mięć kom­pu­te­ra prze­cho­wy­wa­ła sfil­mo­wa­ne, ak­tu­al­ne ob­ra­zy każ­de­go za­kąt­ka Ame­ry­ki. Pro­gram zgry­wał obraz z ka­drem ka­mer­ki. Oku­la­ry po­ka­za­ły mu obec­ny obraz cmen­ta­rza, rzu­co­ny na fak­tycz­nie ota­cza­ją­cą go rze­czy­wi­stość. Obraz był świe­ży… – Powtórzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, serdeczne dzięki za piątkę! Jestem też wielce zobowiązany za uwagi. Tym razem, wyjątkowo, prawie ze wszystkimi się zgadzam. Strzygę jedynie zostawię, bo przecież wampir (wąpyr, upyr, upiór) to też postać z mitologii słowiańskiej. Strzyga jest u Słowian synonimem wampira. Ma pochodzić od łacińskiego striga – sowa. Wampir też ma “ptasią” etymologię, ale zbyt długo o tym gadać. Najważniejsze, że strzyga ma dokładny, słownikowy odpowiednik anglojęzyczny – lamia (od mitycznej wampirzycy, porywającej dzieci). Wampir nie pasował mi tutaj do seksu hetero. Strzyga brzmi lepiej.

 

 

 

 

Bardzo się cieszę, że uwagi okazały się przydatne. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jeszcze raz serdecznie za nie dziękuję!

Dobra! Poprawione. Zostawiłem “… przodem do kierunku jazy”, bo wcześniej obrócił racera tyłem, więc tak wydaje się logicznie. Jeszcze raz dziękuję!

Punkciki za klimat, bo jak dla mnie uchwycony perfekcyjnie. Uwielbiam takie małe, duszne, spocone mieścinki, gdzie wszyscy się znają i wiedzą wszystko, o wszystkich.

Co do samego tekstu, to troszkę za mało w nim horroru, a końcówka, jak dla mnie, skręciła zbyt mocno w fantastykę. Ale to tylko moje skromne zdanie i mój wykolejony umysł domagał się czegoś mocniejszego…:)

Pozdrawiam.

Miała chyba Maggy na imię?

Maggy czy Maggie?

 

Hah, cóż to za motór! Nie ma Boga, jest motór ;-) Się mnie podobało. Twist jak należy, pomysł na wykrycie przez rozszerzoną rzeczywistość… no! ;-)

 

Trochę mi nadmiar krótkich, dynamicznych zdań psuł, nie było oddechu lub z rzadka się zdarzał, nawet w sytuacji, gdy Larry się rozgląda (rozumiem, gdy coś się szybko dzieje).

 

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Feron, dzięki za odwiedziny, komentarz i punkty. Generalnie lubię kreować fabułę w małej przestrzeni, w wąskim gronie bohaterów. Wiesz: lubię też mieszać gatunki. Totalnie pomieszałem je np. w “Znakach”. Tak wychodzi na ogół coś fajnego, nowego, z niespodziewany zwrotem akcji. Nie przepadam za oklepanymi kanonami. Ciszę się, że opowiadanko przypadło Ci do gustu.  

Psycho, dzięki za czas poświęcony lekturze. Tej Maggi się przyjrzę. Miło mi, że pomysł Ci podpasował. Pisałem to na taki konkurs: “Miasto, magia, maszyna”, a że był tam jakiś limit znaków, więc trochę się streszczałem. Zresztą, na forum NF łajali mnie niektórzy (inni chwalili) za kwiecistość języka, więc nieco zmieniłem styl. Tak w ogóle to lubię długie zdania, a przepadam za stylizowanym językiem.

 

A, Psycho, przymierzam się do Twojego “Marynarza”. Ponieważ widzę jednak, że to coś z górnej półki, dlatego nie będę czytał po łebkach. Przysiądę do tego w weekend… 

 

Psycho, bo już mi się pokićkało, ale, jeżeli dobrze pamiętam, Maggie to Małgorzata, a Maggy – Magdalena.

Maggie to Magda. Madelein to Magdalena. 

Małgorzata to Margaret, względnie Margareth. Czasem zdrabniane jako: Peggy.

 

Motór się mnie podobał. Twist finałowy bardzo ładnie… zmusza do cofnięcia się i poszukania pewnych poszlak. Na moje, właśnie

 – szarpany, dynamiczny język – za dużo. Pasuje do scen starć, pościgu, nie pasuje do ukrywania się na cmentarzu, posiadówek w jednym i drugim barze, zaśnięcia z dziewczyną, przebudzenia z dziewczyną.

 – oszczędność stylizacji, głównei stosowanie kolokwializmów – dobra, pozwala się zidentyfikować z bohaterem. W związku z tym więcej bardziej złożonych zdań powinno zachować prostotę przekazu, moim zdaniem (czyli bez kwiecistości, ta surowość tu pasuje).

 

Czegoś mi jeszcze brakuje, oprócz pomysłu, żeby było super, ale za mało umiem, żeby powiedzieć czego.

 

Nie, “Marynarz” nie jest z górnej półki, wręcz przeciwnie. Jest po prostu przyzwoicie zrobiony, tak jak chciałem – rzadko się ta sztuka udaje tak szybko, tym razem wyszło. Zapraszam ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Limit znaków i czasu (o konkursie dowiedziałem się w ostatniej chwili). Mógłbym to jeszcze pocyzelować, ale nie lubię odgrzewanych kotletów. To raz. A dwa, że wyszedł taki spontan i, jak przeczytałem to kolejny raz przed publikacją tutaj, bardzo mi się spodobało.

 

A, Psycho, edukację angielskiego zakończyłem ponad trzydzieści lat temu (od dwudziestu lat czytam tylko badania naukowe), więc luknąłem w internet… A tam twierdzą, że Maggie to Małgosia, a Maggy – Madzia.

Nie wierz internetom, jeśli nie są uznanym słownikiem ;-) Szumu i błędów ci w sieci dostatek. Moja wersja imion na 90% dobra, ale później zweryfikuję.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

OK! Ja też przetrzepię w wolnej chwili słowniki.

Ech. Ostrzegałam, że nie lubię horrorów ani thrillerów? Upierałeś się i – ta dam! niespodzianka – jednak ja wiedziałam lepiej, co mi nie leży. Do listy słabo tolerowanych tematów mogę dorzucić westerny, motocykle, amerykańskie miasteczka i mordobicia. Ale wymarudziłeś obietnicę, że przeczytam, więc to zrobiłam. Wynudziłam się.

Nie rób tego więcej.

Horrory nie są fajne – ani to śmieszne, ani pouczające, ani w żaden inny sposób ciekawe. Lektura nic nie wnosząca. IMO, oczywiście.

Nowe technologie wydają się wciśnięte na siłę – zwykły noktowizor spisałby się równie dobrze, a motyw przedmiotów przenoszących w czasie wykorzystałeś już w “Pozytywce”.

A czym gościu płacił za usługi w miasteczku, że nikt się nie zorientował? Kartą czy przypadkiem miał przy sobie same stare banknoty? Ach, przecież wtedy jeszcze nie zniesiono wymienialności na złoto i pewnie bulił złotym piaskiem…

zniknęła we wnętrzu kuchni. Kuchenne drzwi

Powtórzenie.

Dlaczego patelnia dymiła? Do ścięcia jajek chyba nie trzeba aż tak wysokiej temperatury.

Acha => Aha.

Babska logika rządzi!

Ech, Finklo, trudno trafić w gust każdego czytelnika. Ze wszystkich koleżanek i kolegów, którzy przeczytali “Ponurego…”, jedynie Tobie nie podobało się to opowiadanie. No cóż: o gustach się nie dyskutuje. Widzę, że odbieramy na zupełnie odmiennych częstotliwościach… Ja kocham westerny, a horror bądź thriller uznaję za znakomitą konwencję do konstruowania fabuły. Zresztą, w każdym gatunku znajdziemy arcydzieła: warto przypomnieć tutaj chociażby “Lśnienie.” Zauważ również, że niemal każde, godniejsze dziełko fantastyczno-naukowe rozwiązywane jest fabularnie na kanwie thrillera.

Co do uwag technicznych…

Nie, zwykły noktowizor nie pokazałby rzeczywistości osadzonej w innym czasie. Tutaj potrzebna była rozszerzona rzeczywistość. Pomysł całkowicie oryginalny, jak mi się zdaje: ani bowiem nie oglądałem, ani nie czytałem nic do tej pory, gdzie wykorzystano by rozszerzoną rzeczywistość do zaserwowania końcowego twistera. 

Przedmiot przenoszący w czasie wykorzystałem w “Mężczyźnie…” – zgoda! No, ale mogę chyba posłużyć się nim również w innych opowiadaniach…?

Dolar jest akurat tak stabilną walutą, że banknoty i monety z lat dwudziestych krążą w obiegu do dziś. Gdyby ktoś zapłacił współczesnym dolarem (banknotem lub monetą) na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych, nikt by się w tym nie połapał. No, chyba że wczytałby się w datę jego druku czy bicia. Czy jednak spoglądamy kiedykolwiek na datę, gdy przyjmujemy w sklepie lub knajpie pieniądze?

 

Niemniej, Droga Finklo, bardzo, bardzo Ci dziękuję za odwiedziny i czas poświęcony lekturze. Dla autora cenna jest każda, nawet skrajnie negatywna opinia.

  1.  

Wbiła mi się na końcu jakaś jedynka – i nie daje się, za cholerę, usunąć. Sorry!

Hmmm… Generalnie, wolę, kiedy zdaniami malujesz pejzaże, a słowami – detale. Tutaj krótkie, “szybkie” zdania były aż zbyt. Przypominały trochę styl komentatorski. Bardziej relacja niż opis. Wiadomo, że kiedy coś się dzieje, tekst musi być dynamiczny, i u Ciebie to się sprawdza rewelacyjnie, kiedy rozpędzasz akcję, jednak kiedy tempo spada, a zdania nadal pędzą jak pociski wystrzelone z karabinu, to już średnio to wygląda. Zwłaszcza w kontekście małego sennego miasteczka z lat trzydziestych, po ulicach którego opowieść powinna się snuć smętnie, opowiadana monotonnym głosem przepitego jazzmana. “Trzydziesty siódmy, to był dopiero rok, pamiętam to jak dzisiaj… W tamtych czasach Johny, czarnuch-golibroda był w Sleepy Valley bardziej znany niż jakiś tam Hitler czy Stalin, a człowiek miał tylko jedno prawdziwe zmartwienie – czy pieprzone słońce znów nie weźmie dla siebie całej kukurydzy. Aż w końcu pojawił się on – Larry… Jakiśtam.” Dużo bardziej pasowałoby mi taki styl snucia tej opowieści. Ale to już moje subiektywne odczucia.

Poza tym czytało się nadzwyczaj przyjemnie; opowieść wciągająca i – i tu zgodzę się z przedmówcami – bardzo klimatyczna, a sama historia zdecydowanie w moim guście.

Generalnie, jestem usatysfakcjonowany lekturą i prawdę mówił, kto mówił (i o ile ktoś mówił), że Ponury Jeździec powinien zrobić wjazd na Bibliotekę.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Dzięki, Cieniu!

 

Widzisz, jak mówiłem we wstępie, pisałem to opowiadanko na konkurs, gdzie był dość skąpy limit znaków. Dlatego nie rozpędzałem się z potoczystością i kwiecistością stylu. Zgodzę się, że tego może w “Ponurym” brakuje, ale przyjmijmy, że – po prostu – tak jest, bo tak miało być.

 

Jeszcze raz – dzięki!

Limity. Jezu, jak ja nie znoszę limitów. Terminów też. Terminy ssą.

Zapomniałem przedtem podpisać się pod petycją, by Cię wpuścili do Biblioteki – ostatnio często mi się to zdarza – ale już nadrobiłem to niedopatrzenie.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cieniu, też nienawidzę limitu znaków, chociaż niemal całe moje życie zawodowe spędziłem pod ich presją; na co dzień trudnię się publicystyką naukową. Kocham za to terminy! Terminy mnie mobilizują.

Dzięki za Bibliotekę! Pozdrawiam.

Regulatorzy, serdecznie dziękuję za piątkę i… Bibliotekę! Jest mi naprawdę, naprawdę bardzo miło.  

I mnie miło, że Tobie miło. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cieszę się, że przeczytałem. Z opóźnieniem, ale to nie odebrało tekstowi walorów, a czytelnikowi – zadowolenia.

Pomysł z nakładaniem się obrazu otoczenia takiego, jaki istnieje w czasie funkcjonowania komputerowego przewodnika, na obraz z czasu pobytu Larry’ego w sleepy Valley najpierw myli, zarazem intryguje, potem dużo wyjaśnia. Racer jako maszyna czasu – koncepcja wykorzystana przez Autora po raz drugi, ale to żadna wada – też mi się spodobał. Ale…

…bo niemal zawsze jakieś ale istnieje…

…prosiłbym Autora o napisanie opowiadania w rozszerzonej, doprecyzowanej wersji. Nieco przemyśleń i refleksji Larry’ego, wywołanych zauważeniem, że to i owo nie za dobrze wpisuje się w rzeczywistość z czasu rozpoczęcia podróży. Wyjaśnienie, podpowiedzenie, zasugerowanie, co mieszkańców zmusza do kazirodztwa i dlaczego ofiara – rytualna, można przypuszczać – z przybysza ma odkupić ten grzech. Szczególnie ta ofiara, nie pierwsza, jak wynika ze słów jednej z postaci…

Limit znaków już przecież nie obowiązuje, a tekst zyskałby, jestem przekonany. Mimo że już znalazł się w bibliotece, zasłużenie, nic nie stoi na przeszkodzie, aby to i owo dopowiedzieć, zróżnicować bardziej język opisów od języka akcji.

Jeszcze raz dziękuję, Regulatorzy.

 

Adamie, serdeczne dzięki za odwiedziny i trafne spostrzeżenia.

Już tłumaczyłem się limitem znaków. Wyszedł właściwie taki dłuższy szort. A w szorcie, jak to w krótkiej formie, konstrukcję fabuły objaśniają zdania, a nawet pojedyncze słowa, wypowiadane przez bohaterów. Prawie ze wszystkim się zgadzam, poza spostrzeżeniami Larry’ego, bo to zostawiałoby ślady, pozwalające przewidzieć czytelnikowi zakończenie. Zróżnicowaną narrację stosuję w “Święcie much”. Nazywam ją (na własne potrzeby) tołstojowską, bo to bodaj Tołstoj pierwszy różnicował narrację, stosując reporterską, do opisów scen walki, i poetycką, do odmalowania krajobrazów, sytuacji, sylwetek, przemyśleń bohaterów. W “Święcie much” bawię się jeszcze w inny sposób narracją, co wyjaśniam we wstępie do tego opowiadania.

Adamie, nie lubię odgrzewanych kotletów. Nie mam nawet w tej chwili czasu, by przy tym grzebać. Mam teraz nawał pracy, a chodzą mi już po głowie pomysły na nowe opowiadania. Niemniej planuję wydać antologię moich opowiadań, a wtedy – bez wątpienia – uwzględnię wszystkie Twoje uwagi. Mało tego: będę na tyle śmiały, że – jeżeli pozwolisz – wyślę do Ciebie “Ponurego” po rozbudowaniu opowiadania.

 

Jeszcze raz – serdeczne dzięki! Pozdrowienia!

Antologia? Powodzenia. Bez śladu, cienia jakiejkolwiek ironii, czegokolwiek w jej rodzaju. A jeśli rozbudujesz – na moje oko o jedną trzecią – “Ponurego jeźdźca”, z chęcią poznam nową wersję.

OK! Umowa stoi.

Antologię wydam. Wydałem już dwie książki własnego autorstwa. Nie była to beletrystyka, co prawda, ale… Dzięki za życzenie powodzenia!

Nowa Fantastyka