- Opowiadanie: zygfryd89 - Pieśni nocy

Pieśni nocy

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Pieśni nocy

I

Ar­chi­pe­la­gi

 

W świe­tle za­cho­dzą­ce­go słoń­ca wy­da­wa­ło się, że bryg tonie w morzu krwi.

Wszę­dzie wo­ko­ło niego, ni­czym ma­leń­kie, ru­cho­me ar­chi­pe­la­gi, dry­fo­wa­ły ciała.

Sta­łem opar­ty o re­ling, ob­ser­wu­jąc śmierć okrę­tu. Po­szło łatwo. Za­uwa­ży­li­śmy go wcze­snym po­po­łu­dniem. Nie­du­ża, ku­piec­ka jed­nost­ka. Sa­mot­na. Dwa­na­ście dział (nasza „Pieśń Nocy” miała ich dwa razy tyle), nie­licz­na za­ło­ga. Na ża­glach stra­szy­ły dziw­ne ma­lo­wi­dła, wy­glą­da­ją­ce jak znie­kształ­co­ne głowy zwie­rząt. Nikt, kogo py­ta­łem, nie wie­dział, co to za dziwo; sta­tek mu­siał pły­nąć z da­le­ka.

Szyb­ko do­go­ni­li­śmy ofia­rę. Głup­cy otwo­rzy­li ogień i za­mie­ni­li­śmy ich łajbę we wrak. Potem bły­ska­wicz­ny abor­daż, który traf­niej by­ło­by na­zwać rze­zią.

Po wszyst­kim oka­za­ło się, że sta­tek jest zbyt uszko­dzo­ny, by go ob­sa­dzić i za­brać ze sobą. Ka­pi­tan Ralph pie­klił się z tego po­wo­du i krzy­czał. Mnie też to zde­ner­wo­wa­ło. Jako pierw­szy ofi­cer „Pie­śni” zo­stał­bym mia­no­wa­ny ka­pi­ta­nem… przy­naj­mniej do czasu, aż łup uda­ło­by się spie­nię­żyć. Ale i tak nie było po­wo­dów do na­rze­ka­nia. Ła­dow­nia brygu skry­wa­ła dzie­siąt­ki cet­na­rów cze­ko­la­dy, wa­ni­lii i ziół, kil­ka­na­ście be­czek wina, dro­gie tka­ni­ny, a nawet worek kości sło­nio­wej.

Za­pro­si­li­śmy też na po­kład gości. Spo­śród wszyst­kich, któ­rzy się pod­da­li, wy­bra­li­śmy trzech męż­czyzn (nie od­nie­śli po­waż­nych ran i można za nich było do­stać dobrą cenę), czte­ry ko­bie­ty (dla roz­ryw­ki) oraz uczo­ne­go sta­rusz­ka. Wszy­scy świer­go­ta­li coś w dziw­nym ję­zy­ku. Udało nam się do­ga­dać je­dy­nie ze star­cem. Gdy tak wy­li­czał po­wo­dy, dla któ­rych nie warto go za­bi­jać, ka­za­łem mu coś na­pi­sać. Po­nie­waż nie było czasu szu­kać ka­ła­ma­rza, za­nu­rzył palec w roz­cię­tym brzu­chu trupa i skle­cił po­praw­ne zda­nie. Ucze­ni też byli w cenie.

Po­zo­sta­łych nie­licz­nych, któ­rzy prze­ży­li abor­daż i se­lek­cję, za­bi­li­śmy.

Bryg uto­nął we krwi.

 

II

Go­ście

 

Po­śród nocy nio­sła się pieśń.

Ka­pi­ta­na Ral­pha zwano Pie­śnia­rzem nie bez po­wo­du. Gdy sie­dział oto­czo­ny za­ło­gą i wy­śpie­wy­wał hi­sto­rię ma­ry­na­rza za­ko­cha­ne­go bez pa­mię­ci w sy­re­nie, trud­no było uwie­rzyć, że ten sam czło­wiek do­pie­ro co kazał wy­rżnąć kil­ku­dzie­się­ciu bogu ducha win­nych ludzi. Głos miał do­no­śny i czy­sty. Wszy­scy słu­cha­li­śmy z po­dzi­wem. Zresz­tą, in­ne­go wyj­ścia nie było – ponoć kie­dyś Ralph zabił człon­ka swej za­ło­gi za to, że skry­ty­ko­wał jego umie­jęt­no­ści wo­kal­ne (po­dob­no ob­ciął nie­szczę­śni­ko­wi głowę i urzą­dził z nią duet wo­kal­ny, w któ­rym, co nie dziwi, bez­sprzecz­nie do­mi­no­wał).

Noc była cie­pła i bez­chmur­na. Pół­noc­ny wiatr wy­peł­niał żagle, a morze wy­da­wa­ło się czar­ną, nie­skoń­czo­ną ot­chła­nią. Spoj­rza­łem na nie­wi­docz­ny ho­ry­zont, w ciem­ność. I po­czu­łem coś dziw­ne­go – nie­pew­ność, pra­wie de­li­kat­ny lęk. Mogło czaić się tam wszyst­ko. Nasz okręt, oświe­tlo­ny bla­skiem dzie­sią­tek lamp, widać było z wielu mil. A jeśli nawet ktoś by go prze­oczył, z pew­no­ścią usły­szał­by pi­jac­kie za­wo­dze­nia, które roz­brzmia­ły, gdy Pie­śniarz za­koń­czył swój wy­stęp.

To było za­sta­na­wia­ją­ce, nowe dla mnie uczu­cie. Szyb­ko jed­nak mi­nę­ło.

Póź­niej świę­to­wa­li­śmy. Dzień był zwy­cię­ski, od­da­li­śmy morzu je­dy­nie trzech ludzi. Roz­da­wa­no rum, wino i je­dze­nie za­gra­bio­ne z kogi. Wielu śpie­wa­ło, wy­bu­cha­ły kłót­nie, do­szło nawet do bójki, co rusz ktoś łapał w ob­ję­cia re­lin­gi i wy­mio­to­wał za burtę. Pa­trzy­łem na to z za­że­no­wa­niem, gdyż sam nie mo­głem wiele wypić. Byłem jed­nym z nie­licz­nych, któ­rym przy­pa­dła nocna wach­ta.

– …głowa szym­pan­sa albo innej małpy, tylko znie­kształ­co­na, jakby przy­pie­przyć w nią kulą ar­mat­nią – usły­sza­łem za swo­imi ple­ca­mi. Alvin, młody bos­man, opi­sy­wał Trey­owi, na­sze­mu ka­no­nie­ro­wi, wy­gląd żagli brygu. Pod­sze­dłem bli­żej. – Wokół były takie… jakby czer­wo­ne ga­łąz­ki.

Trey słu­chał w sku­pie­niu, marsz­cząc stare czoło. Był żywą le­gen­dą. Prze­słu­żył na róż­nych okrę­tach pi­rac­kich pra­wie sie­dem­dzie­siąt lat. Nie wi­dział (kar­tacz ude­rzył zbyt bli­sko), nie miał ręki (za­ło­ga wro­gie­go okrę­tu przy­wią­za­ła go za nią do ko­twi­cy, którą spu­ści­li na dno morza) mimo to kie­ro­wał ostrza­łem z na­sze­go stat­ku. Ko­rzy­stał z oczu Alvi­na, je­stem jed­nak prze­ko­na­ny, że bez niego też dałby radę. Pod­czas bitwy Trey za­wsze wy­czu­wał wro­gie jed­nost­ki, jakby czy­tał wiatr albo przez wie­lo­let­nie do­świad­cze­nie wy­kształ­cił mu się do­dat­ko­wy zmysł.

– Wy­da­je mi się – pod­jął ka­no­nier – że pły­nę­li z Ar­chi­pe­la­gu Czter­na­stu Wzgórz.

– To da­le­ko – wtrą­ci­łem. Trey ski­nął na mnie, nie­za­sko­czo­ny, choć nie mógł usły­szeć moich kro­ków w tym ha­ła­sie.

 – Chyba tak, ofi­ce­rze – rzekł. – Znasz mapy le­piej ode mnie. Czter­na­ście Wzgórz. Raz prze­pły­wa­łem nie­opo­dal. To góry wy­ra­sta­ją­ce wprost z morza, po­kry­te dżun­glą. Żyją tam ja­kieś dzi­ku­sy, ale kogo by one in­te­re­so­wa­ły. Kró­lew­scy z po­łu­dnia jakoś się z nimi do­ga­da­li i utwo­rzy­li na wy­spach parę por­tów. Wiem, że tam­tej­si miesz­kań­cy uży­wa­li sym­bo­li z py­ska­mi zwie­rząt. Za­po­ży­czy­li ten zwy­czaj od dzi­kich. Nie mam po­ję­cia, po co. Może ma to zwią­zek z ja­ki­miś wie­rze­nia­mi.

– Dla­cze­go za­pu­ści­li się aż tutaj? – za­py­tał Alvin. – To chyba dziw­ne, co nie?

– Nie­ty­po­we – po­twier­dzi­łem.

Ga­wę­dzi­li­śmy jesz­cze przez chwi­lę, a póź­niej z Alvi­nem uda­li­śmy się pod po­kład. Nad­szedł czas, by się za­ba­wić.

Ośmio­ro więź­niów trzy­ma­li­śmy w klit­ce, tuż obok ku­bry­ku. Mło­dych męż­czyzn po­wią­za­li­śmy razem, z da­le­ka wy­da­wa­ło się, że two­rzą jeden or­ga­nizm. Byli mil­czą­cy i przy­bi­ci. Uczo­ny sta­rzec spo­czy­wał tro­chę dalej, mam­ro­tał coś cicho. Ko­bie­ty na­to­miast le­ża­ły każda na osob­nym po­sła­niu z po­dar­te­go żagla, od­dzie­lo­ne od sie­bie pa­ra­wa­na­mi. Za­jarza­łem za każdy, po raz pierw­szy mia­łem oka­zję przyj­rzeć się do­kład­nie na­szym pa­niom. Wszyst­kie były ob­na­żo­ne i skrę­po­wa­ne.

Pierw­sza oka­za­ła się otyła, z wiel­ki­mi, zwi­sa­ją­cy­mi pier­sia­mi, druga stara i zmar­nia­ła. Mimo to obie nie mogły na­rze­kać na brak za­in­te­re­so­wa­nia. Gru­ba­ska krzy­cza­ła tak, że do­bie­ra­ją­cy się do niej pirat mu­siał za­tkać jej usta, sta­rusz­ka na­to­miast pa­trzy­ła w sufit pu­stym wzro­kiem, jakby umar­ła za życia. Trze­cia ko­bie­ta była w śred­nim wieku i prze­cięt­nej urody. Stał nad nią Dłu­go­uchy Wull i wy­raź­nie się nad czymś za­sta­na­wiał. Gdy pod­sze­dłem, za­czął ska­kać wzro­kiem to na mnie, to na nią.

– O co cho­dzi? – za­py­ta­łem.

– Ona nie żyje. – Wull był po tro­sze za­kło­po­ta­ny, roz­cza­ro­wa­ny i zdzi­wio­ny. – Nie mam po­ję­cia, jak to się stało. Co z nią, ofi­ce­rze?

– Za burtę.

Wull ode­tchnął, jak­bym zdjął z jego ple­ców brze­mię cięż­kiej de­cy­zji.

Czwar­ta ko­bie­ta była młoda i, mimo si­nia­ków na całym ciele, krwa­wych śla­dów na ple­cach, po­tar­ga­nych wło­sów i dzi­kie­go spoj­rze­nia, cał­kiem ładna. Usta­wi­ła się do niej ko­lej­ka.

Jako ofi­cer mia­łem jed­nak swoje prawa. Wci­sną­łem się na sam po­czą­tek i nikt ani my­ślał pro­te­sto­wać. Byłem po Ral­phie naj­waż­niej­szą osobą na po­kła­dzie, a Pie­śniarz nigdy nie do­bie­rał się do ko­biet, gdyż w na­szym por­cie-kry­jów­ce miesz­ka­ła jego uko­cha­na.

Z dziew­czy­ną za­ba­wiał się jeden z pi­ra­tów. Alvin spoj­rzał na cze­ka­ją­cych męż­czyzn, po czym stwier­dził:

– Pie­przyć to, jesz­cze się nada. – Ode­pchnął sza­mo­czą­ce­go się nie­zdar­nie z cia­łem Wulla i chwy­cił nie­boszcz­kę. Miało to swoje dobre stro­ny. Gdy bos­man do­bie­rał się do ofiar i wy­cią­gał swój ulu­bio­ny szty­let ze srebr­ną rę­ko­je­ścią, za­wsze po­twor­nie krzy­cza­ły. Tym razem było cicho.

Gdy moja wy­bran­ka zo­sta­ła sama, pod­sze­dłem do niej, oswo­bo­dzi­łem z wę­złów i ka­za­łem za­ło­dze przy­nieść mied­ni­cę z wodą.

– Umyj się. Je­stem ofi­ce­rem, nie godzi się, żeby tak po wszyst­kich.

Wy­ko­na­ła po­le­ce­nie.

Włosy miała ciem­ne i krę­co­ne, przy­wo­dzą­ce na myśl fa­lu­ją­ce morze w bez­k­się­ży­co­wą noc. W ja­snych oczach od­bi­ja­ło się świa­tło ko­ły­szą­cych się w że­la­znych klat­kach kan­de­la­brów. Wi­dzia­łem, jak drżą jej ręce, gdy ob­my­wa­ła swe łono. 

Vishe ku i qubie – po­wie­dzia­ła.

– Też mi się po­do­basz.

Uixe u i hyle nem. – Gdy mó­wi­ła w tym śmiesz­nym, pta­sim ję­zy­ku, rzu­ca­ła mi spoj­rze­nia, od któ­rych nie­mal zro­bi­ło mi się wstyd. – Ve­ri­bu. Ve­ri­bu me utule. Utule. – Na­ci­ska­ła na każde słowo. – Utule.

Wy­nu­rzy­łem się z zza pa­ra­wa­nu i ka­za­łem przy­tar­gać star­ca.

Przy­drep­tał prze­ra­żo­ny i sku­lił się w kącie.

Uixe u i hyle nem – beł­ko­ta­ła. Ve­ri­bu me utule.

– Co ona do mnie mówi?

Za­wa­hał się.

– Tłu­macz, je­stem cie­kaw – po­na­gli­łem. I za­czą­łem się roz­bie­rać.

– Twier­dzi, że je­steś de­mo­nem o twa­rzy jasz­czur­ki.

Ro­ze­śmia­łem się do­no­śnie.

– Róż­nie mnie na­zy­wa­li, ale nigdy jasz­czur­ką. Co to za język?

– To mowa Kró­le­stwa Po­łu­dnia.

Gdy po­zby­łem się ubra­nia, ują­łem ręce ko­bie­ty, po­ło­ży­łem ją na po­sła­niu i za­bra­łem się do dzie­ła. Od­wró­ci­ła twarz, jej dło­nie za­czę­ły drżeć jesz­cze moc­niej, lecz mil­cza­ła.

– Nie­raz sły­sza­łem język z po­łu­dnia, a ten wy­da­je się inny – po­wie­dzia­łem do star­ca. Bie­dak wy­da­wał się tak prze­ra­żo­ny i za­wsty­dzo­ny uczest­nic­twem w tej sce­nie, iż nie­mal za­padł się pod pod­ło­gę. – Pły­nę­li­ście z Czter­na­stu Wzgórz, racja?

– Tak – wy­du­kał. – Czter­na­ście… Wzgórz. Miesz­kań­cy ar­chi­pe­la­gu po­cho­dzą z Kró­le­stwa, ale przed laty za­sy­mi­lo­wa­li się z miej­sco­wy­mi. Stąd na­le­cia­ło­ści.

– Po co za­pu­ści­li­ście się tak da­le­ko?

Vishe ku i qubie, ve­ri­bu me utule – wy­szep­ta­ła dziew­czy­na ła­mią­cym się gło­sem.

– Nie cie­bie py­ta­łem, skar­bie.

– My… han­dlo­wa­li­śmy – od­parł sta­rzec. Był bli­ski pła­czu, drżał, jakby to jego gwał­co­no. – Zwy­kły han­del. I tyle.

– I tyle – po­wtó­rzy­łem. – Mo­żesz odejść… albo cze­kaj. Po­wiedz jej, że jest cudna i jeśli chce, mogę ją za­brać do swej ka­ju­ty. Ale do­pie­ro jutro. Moim kam­ra­tom coś się na­le­ży od życia.

Uczo­ny po­wtó­rzył.

Yiu.

– Nie chce.

– Wy­tłu­macz, że pod po­kła­dem nie prze­ży­je nawet kilku dni.

Zro­bił to.

Yh kale.

Te dwa krót­kie słowa spra­wi­ły, że sta­rzec jęk­nął.

Ve­ri­bu de ka kalet.

– Ona twier­dzi, że woli przy­jąć na sie­bie sto papug niż jedną jasz­czur­kę po sto­kroć.

Znów się ro­ze­śmia­łem.

– Po­dzię­kuj jej, że tak wie­rzy w me siły wi­tal­ne. Ale i tak ją sobie przy­gar­nę. Jutro. Idź.

Wy­peł­nił po­le­ce­nie, a ja za­bra­łem się za mą zdo­bycz z jesz­cze więk­szym za­pa­łem.

Gdy skoń­czy­łem, wy­sze­dłem na górę. Wiał mocny, orzeź­wia­ją­cy wiatr. Czu­łem się szczę­śli­wy.

Świę­to­wa­nie za­koń­czy­ło się i na po­kła­dzie było cicho. Po­mi­ja­jąc ło­po­ta­nie żagli, trzesz­czą­cy ta­kie­lu­nek, dźwięk fal ude­rza­ją­cych o ka­dłub i ledwo sły­szal­ną, są­czą­cą się z rufy pieśń Ral­pha, który zwykł pod­śpie­wy­wać sobie przed snem. Ski­ną­łem Alvi­no­wi, który wy­szedł za mną. Wy­glą­dał, jakby wła­śnie opo­rzą­dził je­le­nia. Od­wza­jem­nił gest i po­szedł w stro­nę dzio­bu. Roz­po­czy­na­ła się nocna wach­ta. Mi­nę­ła spo­koj­nie, po­mi­ja­jąc wy­pa­dek nad ranem. Jeden z pi­ra­tów, pi­ja­ny jak świ­nia, spadł z want i roz­trza­skał łeb. Zda­rza się.

Wcze­snym ran­kiem pa­dłem na koję wy­czer­pa­ny. Ma­rzy­łem o dziew­czy­nie spod po­kła­du. Mia­łem na­dzie­ję, że prze­ży­ła tę noc.

 

III

Oni

 

Śnił mi się abor­daż, który prze­pro­wa­dzi­li­śmy na po­kład kogi.

W wizji tej sta­tek był jed­no­cze­śnie lądem, jed­nym z Czter­na­stu Wzgórz. Sze­dłem po­wo­li w to­wa­rzy­stwie mej za­ło­gi zło­żo­nej z cieni. Gdy pró­bo­wa­łem uchwy­cić wzro­kiem ich twa­rze, umy­ka­li, nikli jak duchy.

Czu­łem się sa­mot­ny i prze­ra­żo­ny. Deski po­kła­du trzesz­cza­ły pod moimi bu­ta­mi, a drze­wa rzu­ca­ły dłu­gie cie­nie. Cały czas w po­wie­trzu nio­sła się pieśń. Czy to Ralph śpie­wa? – za­sta­na­wia­łem się. Cza­sa­mi za­bi­jał, nucąc pod nosem. Ale rzad­ko.

To, co nio­sło się po lesie, było zło­wiesz­cze, prze­ra­ża­ją­ce i bo­le­sne dla uszu. Praw­dzi­wa pieśń nocy.

Do­tar­łem do ogni­ska. Pło­mie­nie tań­czy­ły na twa­rzach sie­dzą­cych wokół niego ludzi. Kilku roz­po­zna­łem. Był młody chło­pak, któ­re­mu roz­pru­łem brzuch, i gar­ba­ty ol­brzym, któ­re­mu roz­bi­łem głowę o maszt. Ko­bie­ta zmar­ła ze­szłej nocy sie­dzia­ła mię­dzy nimi. Nikt nie miał żad­nych ran, a ich ciała zdo­bi­ły ma­lun­ki: znie­kształ­co­ne małpy, jasz­czur­ki i pa­pu­gi, oto­czo­ne ga­łąz­ka­mi tak czer­wo­ny­mi, iż wy­da­wa­ło się, że kieł­ku­ją kro­pla­mi krwi.

To było ogni­sko umar­łych i gdy to sobie uświa­do­mi­łem, ścier­pła mi skóra.

Wy­ją­łem sza­blę i za­mach­ną­łem się na naj­bliż­szą osobę. To był od­ruch. Ostrze prze­szło przez ciało, rów­nie do­brze mógł­bym pró­bo­wać po­sie­kać dym.

– Idź pod po­kład – wy­szep­ta­ło jed­no­cze­śnie kilka gło­sów. – Czeka na cie­bie.

Chcia­łem za­py­tać kto, ale zo­rien­to­wa­łem się, kogo mi tu bra­ku­je.

Cie­nie wciąż mi to­wa­rzy­szy­ły. Wę­dro­wa­łem długo, aż świa­tło ogni­ska przy­sło­ni­ły drze­wa. Od­na­la­złem wej­ście do ja­ski­ni, tam mu­siał być dolny po­kład. Serce biło mi mocno, gdy spo­glą­da­łem w czerń. Czy coś tam po­ru­szy­ło się w mroku?

Czy to stąd do­bie­ga pieśń? Nie, ona jest dzie­łem cieni, mej za­ło­gi i moim.

Nagle umil­kła, a ja za­czą­łem krzy­czeć. Krzy­cza­łem, aż roz­bo­lał mnie długi, roz­wi­dlo­ny język. Cie­nie wciąż la­ta­ły wokół mnie, ma­cha­ły czar­ny­mi skrzy­dła­mi. Naj­gor­szy był jed­nak widok małpy…

Obu­dzi­łem się mokry, jakby wła­śnie wy­cią­gnię­to mnie z morza. Za­klą­łem, zga­ni­łem się za głu­po­tę, ob­ró­ci­łem na bok i po­now­nie usną­łem.

 

IV

Śpiew w od­da­li

 

– Ofi­ce­rze Irvin – bu­dził mnie czyjś głos – za­uwa­żo­no sta­tek.

Dłu­go­uchy Wull stał nad mym łożem z prze­pra­sza­ją­cą miną.

– Co za sta­tek? – wy­mam­ro­ta­łem, wciąż na wpół po­grą­żo­ny we śnie.

– Jesz­cze nie widać.

– Do­tar­ło, zaraz do was przyj­dę.

W nocy mu­sia­ło so­lid­nie prze­chy­lić okrę­tem, gdyż moje ciu­chy le­ża­ły na pod­ło­dze razem z ma­pa­mi i przy­rzą­da­mi na­wi­ga­cyj­ny­mi. Na­szła mnie ab­sur­dal­na myśl, że po­wi­nie­nem po­sprzą­tać ka­ju­tę, nim za­pro­szę damę, ale zby­łem to śmie­chem.

Wy­sze­dłem na po­kład. Padał lekki desz­czyk, wi­docz­ność była kiep­ska. Ralph stał na rufie i ob­ser­wo­wał ho­ry­zont przez lu­ne­tę.

Sta­tek pły­nął jakąś milę od nas, lecz le­d­wie było go widać.

– Nie­du­ży – osza­co­wał Pie­śniarz. – Bryg.

Gdy podał mi lu­ne­tę, po­twier­dzi­łem jego słowa. Sta­tek wy­glą­dał, jakby utka­no go z mgły.

– Pły­nie za nami – stwier­dzi­łem zdzi­wio­ny. – Mu­siał nas wi­dzieć, więc czemu? – Spoj­rza­łem na ban­de­rę „Pie­śni”. Dziś uda­wa­li­śmy okręt Kró­le­stwa Haru. Jeśli bryg pły­nął pod tą samą ban­de­rą, mógł się nie bać. Ale przy tej wi­docz­no­ści mało praw­do­po­dob­ne, że do­strze­gli nasze ozna­ko­wa­nie. Więc może pi­ra­ci? Nie­moż­li­we, na takim nie­wiel­kim okrę­cie ucie­kli­by przed nami. – Myślę, że to pu­łap­ka. Za tym małym bry­giem mogą się ukry­wać trzy po­tęż­ne fre­ga­ty.

– Po­zwól­my mu się zbli­żyć – zde­cy­do­wał ka­pi­tan. – Za­cze­ka­my, zo­ba­czy­my. Naj­wy­żej uciek­nie­my.

Alvin dy­ry­go­wał za­ło­gą re­fu­ją­cą żagle, a ja pod­sze­dłem do koła ste­ro­we­go. Za moimi ple­ca­mi bryg zbli­żał się po­wo­li.

– Płyną pod ban­de­rą Kró­le­stwa Po­łu­dnia – za­ko­mu­ni­ko­wał po chwi­li Ralph Pie­śniarz. – No pro­szę, to nie jest dobry ty­dzień dla ich floty.

– Może to bliź­nia­cza jed­nost­ka tej wczo­raj­szej łajby – rzu­ci­łem.

– Na to wy­glą­da. Te same brzyd­kie pyski na ża­glach. – Pod­niósł głos i ob­wie­ścił: – Tym razem chcę do­stać sta­tek. Nie uszkodź­cie go zbyt mocno. Gdzie Trey?

Stał nie­opo­dal i spo­glą­dał śle­py­mi oczy­ma pro­sto na sta­tek.

– Coś dziw­ne­go nie­sie się z wia­trem – po­wie­dział cicho.

– Nie strze­la­my, póki sami nie za­czną – roz­ka­zał mu ka­pi­tan.

Sta­tek pły­nął pro­sto na nas, jakby szy­ko­wał się do abor­da­żu. Uzna­łem, że wcale mi się to nie po­do­ba. Dla­cze­go taka mała jed­nost­ka chcia­ła­by za­ata­ko­wać jeden z naj­po­tęż­niej­szych pi­rac­kich okrę­tów na tych wo­dach?

Muszę się po­chwa­lić, że mia­łem do­sko­na­ły wzrok. To ja wy­pa­trzy­łem dzień wcze­śniej bryg. Ta jed­nost­ka była jego bliź­nia­kiem, wi­dzia­łem to wy­raź­niej od in­nych. Coś jed­nak było cho­ler­nie nie tak. Wle­pi­łem wzrok w sta­tek i pró­bo­wa­łem to roz­gryźć. Wtem za­mar­ło mi serce.

– Tam nie ma za­ło­gi! – ryk­ną­łem.

Ralph spoj­rzał na mnie jak na sza­leń­ca i przy­ło­żył lu­ne­tę do oka.

– Cho­wa­ją się – po­wie­dział bez­tro­sko… i nagle otwo­rzył sze­ro­ko usta. Do­ci­snął lu­ne­tę do oka tak mocno, iż pra­wie wbił ją sobie w głowę. Zbladł do tego stop­nia, że przy­po­mi­nał czasz­kę z pi­rac­kiej ban­de­ry.

– To ten sam bryg! – ryk­nął. – Ten, który za­to­pi­li­śmy! Roz­wi­nąć żagle, zwrot przez sztag, ucie­ka­my!

– Widmo – jęk­nę­ło kilka gło­sów.

– Zguba – do­da­ły ko­lej­ne.

– Prze­klę­ty.

Choć twa­rze człon­ków za­ło­gi ob­ra­zo­wa­ły wszyst­kie moż­li­we formy prze­ra­że­nia, ma­newr wy­szedł spraw­nie. Ob­ró­ci­li­śmy się rufą do brygu.

By­li­śmy szyb­si, po­win­ni­śmy zo­sta­wić go w tyle. Po­win­ni­śmy.

– Becz­ka – wy­szep­tał do mnie Ralph.

– Becz­ka?

– Stara, spróch­nia­ła, chyba dę­bo­wa. Wpa­dłem na nią pod­czas abor­da­żu, prze­bi­łem stopą dągę. Tę samą becz­kę zo­ba­czy­łem wła­śnie przez lu­ne­tę. Szcze­rzy­ła się do mnie dziu­rą do przo­du.

– On za­to­nął… – po­wie­dzia­łem cicho. – Uciek­nie­my – za­pew­ni­łem ka­pi­ta­na.

Bryg jed­nak oka­zał się szyb­szy, niż być po­wi­nien. Ma­newr dał nam nieco prze­wa­gi, lecz mia­łem wra­że­nie, że trwo­ni­my ją z każdą chwi­lą.

Na kliw­rze widma szcze­rzy­ła się głowa pa­wia­na. Po raz pierw­szy mia­łem oka­zję się jej przyj­rzeć. Była pa­skud­na i zma­sa­kro­wa­na. Na fok­ża­glu na­ma­lo­wa­no głowę jasz­czur­ki, którą ktoś po­trak­to­wał czymś ostrym. Z grot­masz­tu spo­glą­da­ła okrop­na pa­pu­ga. Wy­glą­da­ła, jakby ktoś zro­bił z niej pie­czeń.

Trey stał przede mną. Trząsł się.

– Wi­dzia­łem ich, ofi­ce­rze Irvin – po­wie­dział. – Je­stem nie­wi­do­my, ale jed­nak ich do­strze­głem. Po­kład nie jest pusty.

 

V

Opo­wieść star­ca

 

Roz­pa­da­ło się na dobre, gdy sta­łem opar­ty o re­ling ru­fo­wy i ob­ser­wo­wa­łem bryg. Snuł się za nami ni­czym wy­rzut su­mie­nia. Bałem się. Po raz pierw­szy w życiu prze­ra­żał mnie widok żagli na ho­ry­zon­cie i wresz­cie zro­zu­mia­łem, co czuły wszyst­kie nasze ofia­ry.

Wie­dzie­li­śmy, że do zmierz­chu nas do­go­nią.

Potem zsze­dłem pod po­kład, do więź­niów, za­sta­na­wia­jąc się, czy wie­dzą o po­wro­cie brygu.

Wy­glą­da­li okrop­nie i byli prze­ra­że­ni. Naj­star­sza z ko­biet nie prze­ży­ła nocy. Inna, ta otyła, le­ża­ła na boku i szep­ta­ła do sie­bie, być może po­stra­da­ła zmy­sły, mało mnie to ob­cho­dzi­ło. Uda­łem się do swej ulu­bie­ni­cy.

Jak na to, co ją spo­tka­ło, wy­glą­da­ła cał­kiem do­brze.

Czy wła­śnie się uśmiech­nę­ła?

Po­le­ci­łem za­ło­dze ją umyć, ubrać i za­pro­wa­dzić razem ze star­cem do mojej ka­ju­ty.

Przy­by­li po chwi­li. Ko­bie­ta oglą­da­ła wnę­trze z cie­ka­wo­ścią. Po­huś­ta­ła wi­szą­cą lampą, prze­je­cha­ła pal­cem po drzwiach szafy. Gdy uj­rza­ła się w pięk­nym lu­strze, które kie­dyś skra­dli­śmy z ga­le­onu, od­wró­ci­ła wzrok, wstrzą­śnię­ta. Potem sku­li­ła się w kącie.

– Wasz bryg po­wró­cił – rzu­ci­łem do star­ca.

Aż usiadł na krze­śle. Skrył twarz w dło­niach, a potem ro­ze­śmiał się hi­ste­rycz­nie.

– Takie to za­baw­ne? – za­py­ta­łem.

– Ofi­ce­rze, to nie jest ani tro­chę za­baw­ne. To sto­kroć bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce niż wszyst­ko, co do tej pory w życiu usły­sza­łem. – Za­milkł, a gdy i ja się nie ode­zwa­łem, kon­ty­nu­ował: – Wy… wzię­li­ście mnie w nie­wo­lę. Przy odro­bi­nie szczę­ścia sprze­da­li­by­ście na ja­kiejś wy­spie jako na­uczy­cie­la lub za­rząd­cę. Do­żył­bym swo­ich dni, cie­sząc się sza­cun­kiem. A oni?

– Może zwró­cą ci wol­ność.

– Uwol­nią mnie? Mar­twi? A potem do­star­czą do domu w świe­tle za­cho­dzą­ce­go słoń­ca? – Uśmiech­nął się smut­no – Nie, ofi­ce­rze, wszy­scy umrze­my.

– Co to za magia?

– Nie wiem. Czy wy­glą­dam, jak­bym znał się na magii?

Uczo­ny rze­czy­wi­ście nie spra­wiał ta­kie­go wra­że­nia, ale tam­ten, z wy­ta­tu­owa­ną twa­rzą… Krzy­czał. Wrzesz­czał prze­raź­li­wie, zanim prze­bi­łem mu gar­dło.

– Za­czy­nasz być bez­czel­ny. Może wrzu­cę cię do morza i po­ob­ser­wu­ję, czy przy­ja­cie­le wy­cią­gną po­moc­ną, mar­twą dłoń?

Sta­rzec wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Może tak bę­dzie dla mnie le­piej.

– Mie­li­ście na po­kła­dzie cza­ro­dzie­ja – stwier­dzi­łem lekko drżą­cym gło­sem. – Mon­strum z wy­ta­tu­owa­ną twa­rzą.

– Toto nie był żad­nym po­two­rem, je­dy­nie ka­pła­nem. Gło­sem bogów. Je­dy­nym rdzen­nym miesz­kań­cem wyspy w za­ło­dze. Wy­ka­zał się od­wa­gą, gdyż jego ziom­ko­wie nie­sły­cha­nie rzad­ko wy­pusz­cza­ją się tak da­le­ko w morze. Toto był do­brym czło­wie­kiem. No­ca­mi śpie­wał przy ogniu, za dnia po­ma­gał w kam­bu­zie.

Za­mkną­łem oczy i zo­ba­czy­łem, jak dzi­kus leży w ka­łu­ży krwi. Przy­po­mi­nał bar­dziej małpę niż czło­wie­ka. Może i był dobrą osobą, ale mnie za­ata­ko­wał. Co praw­da pło­ną­cym ba­dy­lem, ale zro­bił to. Trze­ba mu jed­nak oddać, że rze­czy­wi­ście był od­waż­ny. Resz­ta za­ło­gi nawet nie pró­bo­wa­ła wal­czyć.

– Czy wiesz, jak od­pę­dzić ten sta­tek? – za­py­ta­łem. – Po­wiedz, a wciąż mo­żesz za­cho­wać życie. Zo­stać na­uczy­cie­lem albo za­rząd­cą.

– Nie da się. Nie ma ra­tun­ku. A wiesz, ofi­ce­rze, dla­cze­go je­stem o tym prze­ko­na­ny? Znam taką hi­sto­rię, naj­słyn­niej­szą z mi­to­lo­gii ludów Czter­na­stu Wzgórz.

– Opo­wiedz.

Sta­rzec zło­żył dło­nie w pi­ra­mid­kę i roz­po­czął:

– Na jed­nym z Czter­na­stu Wzgórz le­ża­ła wio­ska. Życie to­czy­ło się tam spo­koj­nie, a lu­dzie byli szczę­śli­wy. Co noc roz­pa­la­li po­środ­ku osady wiel­kie ogni­sko i świę­to­wa­li prze­ży­ty dzień. Aż pew­nej nocy ogień zwa­bił trzy de­mo­ny, które przy­bra­ły po­sta­ci zwie­rząt: pa­wia­na, wa­ra­na i pa­pu­gi. Na­pa­dły na wio­skę i za­bi­ły jej miesz­kan­kę. Gdy na­stał świt, ode­szły, lecz strach miesz­kań­ców nie minął. Wie­dzie­li oni bo­wiem, że zwie­rzę­ta czają się w dżun­gli i cały czas ich ob­ser­wu­ją. Gdy za­padł zmrok, be­stie znów za­ata­ko­wa­ły. Za­bi­ja­ły każ­dej nocy. Pa­pu­ga wy­dzio­by­wa­ła oczy i prze­bi­ja­ła gar­dła, lecz była tylko głu­pim pta­kiem, który wy­ko­ny­wał roz­ka­zy. Waran za­wsze wie­dział, gdzie ude­rzyć, swym ga­dzim zmy­słem wy­czu­wał każdą sła­bość i oka­zję. Naj­gor­szy był jed­nak pa­wian, gdyż to on do­wo­dził i kazał za­bi­jać. Straż­nik Ogni­ska, prze­wo­dzą­cy wio­sce, co noc nucił inną pieśń. Aż w końcu tra­fił na tę wła­ści­wą. Wzno­sił w niej modły do bogów, by uchro­ni­li miesz­kań­ców i ze­sła­li ze­mstę. Ci usłu­cha­li próśb. Pa­pu­ga za­dzio­ba­ła pa­wia­na, a sama sta­nę­ła w pło­mie­niach, prze­ra­żo­ny jasz­czur uciekł, choć i jego do­pa­dła zguba.

– Nigdy nie byłem dobry w me­ta­fo­rach, ale do­my­ślam się, że bo­go­wie tych dzi­ku­sów chcą nas uka­rać, praw­da?

Ski­nął głową.

– Na Czter­na­stu Wzgó­rzach, drogi ofi­ce­rze, krąży mnó­stwo opo­wie­ści o du­chach, które nie od­cho­dzą, gdyż mają nie­do­koń­czo­ne spra­wy. W la­sach czę­sto wi­du­je się zjawy. Ba, sam kie­dyś jedną zo­ba­czy­łem. Za­ło­ga brygu po­szu­ka ze­msty, je­stem pe­wien.

Potem wy­py­ta­łem uczo­ne­go o wszyst­kie zwy­cza­je i wie­rze­nia tam­te­go ludu. Jakie to prze­wrot­ne, spę­dzi­łem pół dnia na zbie­ra­niu in­for­ma­cji o isto­tach, które jesz­cze wczo­raj były dla mnie równe mrów­kom czy ko­ma­rom. Do­wie­dzia­łem się, że we­dług ich mi­to­lo­gii pierw­si lu­dzie wy­szli spod ziemi i że miesz­kań­cy grze­bią swych mar­twych na szczy­tach wzgórz. Uczo­ny oświe­cił mnie, iż ka­pła­ni z ar­chi­pe­la­gu mają taką moc, że cza­sem wra­ca­ją po śmier­ci, by dalej spra­wo­wać rządy w wio­skach, a ma­lo­wa­ne twa­rze zwie­rząt to ma­ni­fe­sta­cja ich siły.

Po­po­łu­dniem czu­łem się, jak­bym spę­dził wśród tego ludu pół życia, a mimo to wciąż nie wie­dzia­łem, co robić.

W końcu ode­sła­łem star­ca pod po­kład. Mniej wię­cej wtedy za­mel­do­wa­no mi, że bryg znik­nął.

– Wciąż się zbli­żał – re­la­cjo­no­wał Alvin – a gdy za­czę­ły za­pa­dać ciem­no­ści, jakby roz­pły­nął się w po­wie­trzu.

Na po­kła­dzie dało się wy­czuć ostroż­ną ulgę. Omó­wi­łem z Ral­phem ko­rek­tę kursu oraz prze­ka­za­łem mu wszyst­ko, czego się do­wie­dzia­łem, a potem wró­ci­łem do ka­ju­ty.  Rzu­ci­łem moją wy­bran­kę na łoże i wzią­łem dwa razy.

– Wciąż nie wiem, jak ci na imię – po­wie­dzia­łem.

Xenio mi – wy­du­ka­ła, gdy wią­za­łem ją pod ścia­ną. Do­sta­ła koc i po­dusz­kę.

– Może być Kse­nia.

Gdy pró­bo­wa­łem usnąć, za­czę­ła nucić w swym pta­sim ję­zy­ku. Być może za­dzia­ła­ła moja wy­obraź­nia, ale mia­łem wra­że­nie, że już to gdzieś sły­sza­łem. We śnie. Prze­szedł mnie dreszcz. Wy­obra­zi­łem sobie, że mar­twy ka­płan śpie­wa tę samą pieśń, sto­jąc na dzio­bie za­to­pio­ne­go stat­ku, wpa­tru­jąc się w nas z ciem­no­ści… Ich głosy syn­chro­ni­zu­ją się…

Wy­sze­dłem do za­ło­gi po­le­cić im zga­sić wszyst­kie świa­tła. Nie­po­trzeb­nie, już to zro­bi­li. Po­go­da wciąż była okrop­na, a wi­docz­ność nie­wiel­ka. Mimo to mia­łem wra­że­nie, że je­ste­śmy ob­ser­wo­wa­ni.

Wró­ci­łem do ka­ju­ty, gdzie Kse­nia wciąż nu­ci­ła pieśń nocy. Za­tka­łem jej usta tak bru­tal­nie, że za­czę­ła się dusić. Pró­bo­wa­ła mnie gryźć, więc ude­rzy­łem ją w twarz. Za­mil­kła.

Nie mia­łem jed­nak wąt­pli­wo­ści, że ka­płan wciąż nuci swoją par­tię.

 

VI

Ga­lion

 

Obu­dzi­łem się w środ­ku nocy z prze­czu­ciem, że ktoś jest w mojej ka­ju­cie. Sły­sza­łem od­dech tej osoby. Potem przy­po­mnia­łem sobie o Kseni i za­la­ła mnie fala ulgi.

Wtedy usły­sza­łem kroki. Ktoś prze­cha­dzał się bli­sko, tuż obok łóżka. A może szedł po rufie, kon­dy­gna­cję wyżej? To było dobre wy­tłu­ma­cze­nie i ucze­pi­łem się go mocno. Wy­bie­głem z ka­ju­ty (po dro­dze za­plą­ta­łem się w mapy, które znów zle­cia­ły ze stołu) i mimo ciem­no­ści stwier­dzi­łem, że w czę­ści ru­fo­wej stat­ku nie ma ni­ko­go.

Mia­łem ocho­tę krzyk­nąć do tego kogoś, by się po­ka­zał, ale nie chcia­łem się skom­pro­mi­to­wać przed za­ło­gą.

– Też nie mo­żesz spać, ofi­ce­rze? – spy­tał mnie Alvin. Spa­ce­ro­wał po po­kła­dzie, choć nie była to noc jego wach­ty.

– Coś mi się przy­śni­ło.

– Mnie rów­nież – po­wie­dział udrę­czo­nym gło­sem. – Kosz­mar.

Alvin się trząsł. Nie wi­dzia­łem go ta­kie­go od bar­dzo dawna.

– Oni już za nami nie płyną – po­wie­dzia­łem uspo­ka­ja­ją­co. – Zre­zy­gno­wa­li. Nie­ba­wem bę­dzie­my się z tego śmiać.

Po­ki­wał głową, nie­prze­ko­na­ny.

– Ofi­ce­rze, co zro­bi­li­śmy z cia­łem ko­bie­ty, która zmar­ła pierw­sza?

– Po tym jak z nią… skoń­czy­łeś? Wy­rzu­ci­li­śmy za burtę. – Pró­bo­wa­łem sobie przy­po­mnieć, czy rze­czy­wi­ście tak było. Coś mi świ­ta­ło, że kogoś tam ci­snę­li­śmy do morza, ale to rów­nie do­brze mogła być sta­rusz­ka, która umar­ła druga. – Czemu py­tasz?

– Bez po­wo­du. Je­stem cie­kaw. Tyle.

Potem Alvin za­milkł i omiótł spoj­rze­niem po­kład.

– Ciem­no jak w dupie – za­ga­da­łem. – Nawet nie widzę, któ­rzy z chło­pa­ków mają wach­tę.

Ru­szy­łem w kie­run­ku dzio­bu, ło­wiąc twa­rze z ciem­no­ści.

– Od kiedy mamy na dzio­bie ga­lion? – za­py­ta­łem Alvi­na, który po­dą­żył za mną jak cień.

– Nie mamy.

Rzeź­ba wy­ła­nia­ła się z mroku po­wo­li, czar­na jak heban. Wy­da­wa­ło się, że fru­nie ponad mo­rzem ni­czym ptak. To była ludz­ka syl­wet­ka. Kto to tam umie­ścił? Po co? Kiedy?

Ciało na­le­ża­ło do Karla, na­sze­go ża­glo­mi­strza. Ktoś po­zba­wił bie­da­ka rąk i nóg, a kor­pus przy­szpi­lił do stewy dzio­bo­wej. Głowa ko­ły­sa­ła się w rytm ude­rza­ją­cych o po­kład fal.

– To twoje ar­cy­dzie­ło, Alvi­nie? – spy­ta­łem, choć zna­łem od­po­wiedź. Chło­pak nie skrzyw­dził­by nawet muchy, gdyby na­le­ża­ła do na­szej za­ło­gi.

– Nie. Przy­się­gam. To nie ja. – Ści­szył głos do szep­tu. – To oni.

– Niech ktoś obu­dzi Ral­pha.

 

VII

Noc pie­śnią prze­peł­nio­na

 

Kiedy Pie­śniarz po­sta­wił na nogi całą za­ło­gę, oka­za­ło się, że trzech pi­ra­tów za­szty­le­to­wa­no we śnie. Nikt nic nie wi­dział. Zo­sta­wi­li­śmy bie­da­ków pod po­kła­dem i stło­czy­li­śmy się na śród­o­krę­ciu, prze­ra­że­ni i zdez­o­rien­to­wa­ni.

Czu­wa­ją­cy w bo­cia­nim gnieź­dzie nie dawał zna­ków życia, toteż wy­sła­no na górę Wulla, by spraw­dził, co się stało. Dłu­go­uchy zaj­rzał do środ­ka, a potem zwy­mio­to­wał na po­kład, obry­zgu­jąc po­ło­wę za­ło­gi.

– Ktoś mu wsa­dził lu­ne­tę do głowy przez oczo­dół – opo­wia­dał potem.

W całym tym kosz­ma­rze Ralph za­cho­wy­wał im­po­nu­ją­cy spo­kój. In­stru­ował za­ło­gę, gdy trze­ba było, do­da­wał otu­chy albo krzy­czał. Po­dzie­lił nas tak, by każdy był ob­ser­wo­wa­ny. Miało to za­po­biec skry­to­bój­czym mor­der­stwom. Na­past­ni­cy mu­sie­li się po­ka­zać.

Kazał też za­pa­lić lampy.

Potem wziął mnie, Treya i Alvi­na do ka­pi­tań­skiej ka­ju­ty na na­ra­dę.

– Wszy­scy więź­nio­wie są zwią­za­ni – za­mel­do­wa­łem. – Mor­der­stwa to nie spraw­ka któ­re­goś z nich.

– Duchy – stwier­dził wprost Trey. – Ba­li­śmy się, że tam­ten sta­tek nas do­go­ni. Nie zro­bił tego, ale i tak we­szli na nasz po­kład.

– Roz­gnie­wa­li­śmy ich – ode­zwał się Alvin. – Od­daj­my im więź­niów… i to­wa­ry… Wtedy może zo­sta­wią nas w spo­ko­ju.

 – Irvin? – za­py­tał mnie ka­pi­tan.

– Nie będę kła­mał. Skąd mamy wie­dzieć, jak się za­cho­wać? To… zu­peł­nie do ni­cze­go nie­po­dob­ne. Ja bym ucie­kał, na ląd. Może nie pójdą za nami.

– Naj­bliż­szy ląd?

– Nowe Atum – od­po­wie­dzia­łem. – Trzy dni że­glu­gi. Oczy­wi­ście miesz­kań­cy po­wi­ta­ją nas za­pro­sze­niem na szu­bie­ni­ce.

– Jeśli sy­tu­acja wciąż bę­dzie zła, mo­gli­by­śmy dobić do nie­za­miesz­ka­łej czę­ści wyspy pod fał­szy­wą ban­de­rą – pla­no­wał Pie­śniarz – i spraw­dzić, czy tamci prze­sta­ną nas nękać. Za­wsze można wśli­zgnąć się do mia­sta…

De­ba­to­wa­li­śmy długo, a potem do­łą­czy­li­śmy do za­ło­gi. Wów­czas za­czę­ło padać i na­bra­łem pew­no­ści, że bo­go­wie tam­tych cho­ler­nych dzi­ku­sów z Czter­na­stu Wzgórz nas bar­dzo nie lubią.

Gdy tylko udało mi się za­snąć, śniły mi się kosz­ma­ry, a chwi­lę póź­niej się bu­dzi­łem. Za każ­dym razem było nas mniej.

Nie­któ­rzy po pro­stu umie­ra­li w cza­sie snu, inni nagle za­czę­li krwa­wić. Ktoś wy­strze­lił jak z ar­ma­ty i wsko­czył do morza. Znik­nął w ciem­no­ści, nie było sensu go ra­to­wać.

Lu­dzie szep­ta­li o cie­niach wę­dru­ją­cych po­śród nas. Sam wi­dzia­łem jed­ne­go czy dwa kątem oka. Cza­sem sły­sza­łem kroki, choć nikt nie prze­cha­dzał się w po­bli­żu.

Trey nie spał, wę­dro­wał wzro­kiem, cza­sem wpa­try­wał się w coś, czego nikt z nas nie wi­dział.

Po­my­śla­łem o Kseni, samej w mej ka­ju­cie. Czy się bała?

A gdy na­stał świt, mógł­bym przy­siąc, że po jakiś stu la­tach, na ho­ry­zon­cie po­ja­wił się zna­jo­my widok.

 

VIII

Wy­pra­wa Dłu­go­uche­go Wulla

 

– Pier­do­le­ni idio­ci! – darł się Ralph na grup­kę pi­ra­tów, sto­jąc nad cia­łem za­bi­te­go więź­nia. Mar­twy leżał na ha­ma­ku i gdyby nie rana głowy, mo­gło­by się zda­wać, że od­po­czy­wa po wy­czer­pu­ją­cej nocy. – Czy was prze­ra­sta nawet naj­prost­sze za­da­nie? I ucisz­cie tego kre­ty­na.

Kre­tyn, jeśli do­brze pa­mię­tam, na­zy­wał się Rast. Skró­ci­łem jego męki szyb­kim pchnię­ciem.

– Rzu­cił się na nas, ka­pi­ta­nie – tłu­ma­czył prze­ra­żo­ny jak zwy­kle Wull. – Wy­cią­gnę­li­śmy tych trzech typów, jak ka­za­łeś. Ten jeden mu­siał jakoś po­zbyć się wę­złów, bo za­ata­ko­wał. Za­brał sza­blę Rasta i wbił mu w głowę. Potem długo wal­czył. Nie dał się wziąć żyw­cem.

Ści­sną­łem dłoń w pięść i wal­ną­łem Wulla w zęby. Wło­ży­łem w ten cios całą moją złość i prze­ra­że­nie. Los był aż za okrut­ny.

Ran­kiem otwo­rzy­li­śmy ogień do brygu i choć Trey zmie­nił się w de­mo­na wojny, a nasza cel­ność była za­chwy­ca­ją­ca, nie uszko­dzi­li­śmy okrę­tu. Nie można zabić cze­goś, co nie żyje. Wy­wie­si­li­śmy białą flagę i ob­ra­li­śmy inny plan.

Był pro­sty – zwra­ca­my bry­go­wi to, co za­bra­li­śmy. Trzech zła­pa­nych męż­czyzn, osza­la­ła gru­ba­ska, za­gra­bio­ne to­wa­ry, a nawet trup sta­rusz­ki – wszyst­ko miało po­pły­nąć ło­dzią jako gest skru­chy. Kseni oddać nie za­mie­rza­łem, a uczo­ny był zbyt cenny, by stra­cić go w tej de­spe­rac­kiej i ma­ją­cej małe szan­se po­wo­dze­nia pró­bie.

– Wull – za­czą­łem, gdy po­zbie­rał się z pod­ło­gi – ma­rzy­łeś kie­dyś, by zo­stać ka­pi­ta­nem?

Spo­glą­dał na mnie zdez­o­rien­to­wa­ny i pi­snął cicho:

– Cza­sa­mi.

– Dziś to się ziści. Weź­miesz we wła­da­nie łódkę i po­pły­niesz do brygu.

Wull za­marł z sze­ro­ko otwar­ty­mi usta­mi. Potem bła­gał, prze­pra­szał, pła­kał, zdą­żył się po­mo­dlić i znów prze­pra­szał. Uspo­ko­ił się nieco do­pie­ro, gdy Trey prze­ko­nał go, że wszy­scy na po­kła­dzie „Pie­śni Nocy” są wła­ści­wie mar­twi, a Dłu­go­uchy, jako po­sła­niec, nie musi się ni­czym mar­twić, może je­dy­nie zo­stać bo­ha­te­rem i po­jed­naw­cą.

Potem po­pły­nął.

Na łodzi zmie­ści­li­śmy je­dy­nie część za­gra­bio­nych to­wa­rów. Za­ło­gę Wulla sta­no­wi­li dwaj męż­czyź­ni, gru­ba­ska i dwa trupy (uzna­li­śmy, że le­piej było zwró­cić je za­ło­dze brygu, niż wrzu­cić do morza). Wła­ści­wie to nie mu­sie­li się ru­szać. Po pro­stu zo­sta­wi­li­śmy ich na morzu i po­pły­nę­li­śmy, a oni cze­ka­li, aż bryg się zbli­ży.

Był nie­da­le­ko, wciąż prze­ra­ża­ją­co pusty. Przez cały dzień nie pró­bo­wał zmniej­szyć dy­stan­su, po pro­stu nas śle­dził i cze­kał na ko­lej­ną noc. Może za­czy­na­łem wa­rio­wać, ale wy­da­wa­ło mi się, że szka­rad­ne zwie­rzę­ta na ża­glach są jesz­cze bar­dziej oka­le­czo­ne niż dzień wcze­śniej.

Lu­bi­łem Wulla. Był stra­chli­wym i nie­wy­da­rzo­nym, ale do­brym chłop­cem. W tam­tej chwi­li, gdy bryg się zbli­żał, twarz Dłu­go­uche­go wy­ra­ża­ła nie­wy­obra­żal­ne prze­obra­że­nie i wiel­ką na­dzie­ję jed­no­cze­śnie.

To samo wi­dzia­łem na twa­rzach męż­czyzn. Je­dy­nie gru­ba­ska, cał­ko­wi­cie znisz­czo­na psy­chicz­nie i fi­zycz­nie, spo­glą­da­ła na bryg pu­sty­mi oczy­ma, jakby nie wie­dzia­ła, co się dzie­je.

Bryg i łódka nie­mal stuk­nę­ły się bur­ta­mi, lecz nic się nie wy­da­rzy­ło. Wull wstał i za­czął coś do nich wy­krzy­ki­wać. Jak go zna­łem, pew­nie prze­pra­szał i bła­gał o prze­ba­cze­nie. Chyba mu od­po­wie­dzie­li, bo chwy­cił wio­sła i nie­dłu­go potem znik­nął za rufą.

Potem usły­sze­li­śmy krzyk. Wull darł się tak prze­raź­li­wie, że długo po tym jak ucichł, sta­li­śmy wstrzą­śnię­ci i nikt nie wy­po­wie­dział ani słowa.

To było jak wyrok śmier­ci.

Chwi­lę póź­niej zza brygu wy­ło­ni­ła się łódka. Nie było na niej ludzi, je­dy­nie cze­ko­la­da, wa­ni­lia, zioła, wino i worek kości sło­nio­wej. Całe to bo­gac­two od­pły­nę­ło na po­łu­dnie i znik­nę­ło nam z oczu.

 

IX

Dobro i zło

 

– My­ślisz, że masz prawo mnie oce­niać, twier­dzić, że je­stem złem wcie­lo­nym – mó­wi­łem do star­ca, choć w głębi duszy czu­łem, że uspra­wie­dli­wiam się przed Kse­nią. Wiem, to głu­pie, w końcu mnie nie ro­zu­mia­ła. – To nie tak. Nie wiesz, kim je­stem ani co prze­ży­łem.

– Każdy ma za sobą długą hi­sto­rię – od­rzekł dy­plo­ma­tycz­nie uczo­ny.

Sie­dzie­li­śmy w mej ka­ju­cie, za­pa­dał zmrok. Wkrót­ce mia­łem udać się do resz­ty za­ło­gi i pró­bo­wać prze­żyć noc.

– Słu­ży­łem na kró­lew­skiej fre­ga­cie – wy­zna­łem. – Razem z Ral­phem, Alvi­nem i wie­lo­ma in­ny­mi z mojej za­ło­gi. Jeśli nie pły­wa­łeś we flo­cie, nie wiesz, co to jest praw­dzi­we upodle­nie. By­li­śmy pod­ludź­mi. Ka­pi­ta­no­wie i ofi­ce­ro­wie to naj­gor­sze po­two­ry, jakie można spo­tkać na tych wo­dach. Pi­ra­ci przy nich to dzie­ci. Alvin był mło­dym, do­brym chłop­cem, gdy do­stał się na okręt. Jeden z na­szych ofi­ce­rów gu­sto­wał w ta­kich dzie­cia­kach. Alvin był bity i gwał­co­ny tak czę­sto, że do dziś się dzi­wię, jak to prze­żył. Skrzy­wio­no go. Ralph kie­dyś zo­stał za­mknię­ty w skrzy­ni na sie­dem dni za to, że nucił pio­sen­kę. Ty­dzień le­że­nia w małej trum­nie we wła­snych od­cho­dach. Gdy­bym po­ka­zał ci plecy, uj­rzał­byś każdą chło­stę, któ­rej mnie pod­da­no. Prze­waż­nie za nic. Ralph był z nas naj­sil­niej­szy i naj­więk­szy. Po­pro­wa­dził nas ku wol­no­ści. Ofi­cer-gwał­ci­ciel bła­gał Alvi­na o zmi­ło­wa­nie, gdy ten wziął nóż ze srebr­ną rę­ko­je­ścią i za­ini­cjo­wał swój ry­tu­ał. Pie­śniarz wie­szał po­two­ry na rei, jed­ne­go koło dru­gie­go. Nie­któ­rzy żyli jesz­cze kilka dni… Nigdy nie wi­dzia­łem pięk­niej­sze­go wi­do­ku. To było spra­wie­dli­we i dobre. „Pieśń Nocy”, na któ­rej pły­nie­my, to wła­śnie dawny kró­lew­ski okręt. Wzię­li­śmy los w swoje ręce.

– Ofi­ce­rze, ro­zu­miem, ale się z tobą nie zga­dzam. Teraz wy je­ste­ście po­two­ra­mi i nie można tego uspra­wie­dli­wić tym, że stała wam się krzyw­da. W ten spo­sób można roz­grze­szyć każ­de­go i wszyst­ko, i stwier­dzić, że nie ma cze­goś ta­kie­go jak zło.

– Twoi przy­ja­cie­le z brygu, drogi star­cze, ni­czym się już od nas nie róż­nią. Nie­dłu­go przyj­dą znowu, praw­da?

– Za­pew­ne – zgo­dził się. – Co pla­nu­je­cie?

– Po­ju­trze po­win­ni­śmy dobić do lądu. Módl się za nas wszyst­kich, a wciąż mo­żesz zo­stać za­rząd­cą. Wy­bacz, teraz muszę iść do mojej za­ło­gi. Opie­kuj się Kse­nią. Wie­rzę, że je­ste­ście bez­piecz­ni; na was duchy się nie gnie­wa­ją.

 

X

Trey i pieśń

 

Pły­nę­li­śmy przez czerń i biel jed­no­cze­śnie.

Czerń była dzie­łem nocy, a biel mgły. Pięt­na­ście stóp od burty koń­czył się świat, a za­czy­na­ła ni­cość. Takie mgły zda­rza­ły się na tych mo­rzach rzad­ko, lecz gdy już się po­ja­wi­ły, trzy­ma­ły i ze trzy dni.

Pły­nę­li­śmy po omac­ku, gdyż bu­so­le po­wa­rio­wa­ły. Byłem od­po­wie­dzial­ny za na­wi­ga­cję i pro­wa­dzi­łem okręt, ale nie wie­dzia­łem dokąd. Być może jakiś zmysł czy lata do­świad­cze­nia po­win­ny mi pod­po­wia­dać, że pły­nie­my do­brze, ale nic ta­kie­go nie czu­łem.

W ta­kich wa­run­kach nie mie­li­śmy szan­sy do­trzeć do No­we­go Atum; chyba ła­twiej by­ło­by tra­fić z pi­sto­le­tu muchę prze­la­tu­ją­cą w od­le­gło­ści mili. Z za­wią­za­ny­mi oczy­ma.

– Sły­szy­cie to? – za­py­tał jakiś zlęk­nio­ny głos pi­ra­ta. Kilku le­ża­ło na śród­o­krę­ciu z usza­mi przy de­skach po­kła­du. – Bu­szu­ją na dole.

Rów­nież to sły­sza­łem. Kroki i jakby ciche nu­ce­nie. Być może to była moja wy­obraź­nia, ale wy­chwy­ci­łem ciche słowa, któ­rych zu­peł­nie nie ro­zu­mia­łem.

Do­cho­dzi­ła pół­noc i jak dotąd zgi­nę­ło nas pię­ciu. Jeden był tak pi­ja­ny, że nie zdo­łał się wy­czoł­gać spod po­kła­du na czas. Usły­sze­li­śmy jego krzyk. Bie­dak miał brata, który w swej głu­po­cie po­biegł na ra­tu­nek i już nie wró­cił.

Trzech sam wcze­śniej ka­za­łem zwią­zać i zo­sta­wić na dole. Byli to ci, któ­rzy za­wi­ni­li przy śmier­ci więź­nia. Ich wrza­ski też sły­sze­li­śmy. Po­stą­pi­łem okrut­nie, ale za­dzia­ła­ło. Jak dotąd duchy za­do­wo­li­ły się ofia­ra­mi, trzy­ma­ły się na dol­nym po­kła­dzie.

Ralph śpie­wał, chciał dodać nam otu­chy. Nie mo­głem wyjść z po­dzi­wu, że w jego gło­sie nie sły­chać prze­ra­że­nia.

Pró­bo­wa­łem usnąć, ale nie po­tra­fi­łem.

Dziób stat­ku ginął we mgle. Stała tam jakaś sa­mot­na po­stać. Wska­za­łem ją pal­cem, ale po­wie­dzia­no mi, że to Trey.

Pod­sze­dłem do niego cicho.

Wie­dział, że to ja. Uśmiech­nął się smut­no.

– Ofi­ce­rze Irvin, cie­szę się, że za­szczy­ci­łeś star­ca wi­zy­tą w tę ostat­nią noc.

– Nie, wcale nie ostat­nią.

– Chyba jed­nak tak. Wiesz, że śniła mi się Wyspa Ma­ho­nio­wa, gdzie do­ra­sta­łem? W tym śnie byłem młody, wi­dzia­łem i mia­łem wszyst­kie koń­czy­ny. Cie­szę się, że nie­dłu­go znów ją zo­ba­czę. Prze­ży­łem dłu­gie i dobre życie. Miło było mi z wami słu­żyć. Odej­dę po­ko­na­ny przez po­tęż­ne­go i god­ne­go sza­cun­ku wroga. Myślę, że nie­wie­lu za­uwa­ży, że na po­kła­dzie bra­ku­je jed­ne­go star­ca.

– Opo­wiedz mi o nich – za­żą­da­łem. – Wi­dzisz ich, praw­da?

Ski­nął głową, przy­wo­łał mnie bli­żej i szep­nął na ucho:

– Są wszę­dzie. Dwóch stoi teraz przy nas.

 Usły­sza­łem krzyk i przez chwi­lę byłem pe­wien, że wy­do­by­wa się z moich ust. Lecz nie, to krzy­cza­ła ko­bie­ta. A na po­kła­dzie zo­sta­ła tylko jedna. Ru­szy­łem w stro­nę ka­ju­ty.

Było ich trzech. Po­wa­li­li uczo­ne­go, który prze­tur­lał się pod ścia­nę i mam­ro­tał do sie­bie. Do­rwa­li Kse­nię. Gdy po­ja­wi­łem się w drzwiach z sza­blą w ręku, spoj­rze­li na mnie z nie­sma­kiem.

– To ta wiedź­ma, pie­przo­na cza­row­ni­ca – rzu­cił pierw­szy z pi­ra­tów.

– Za burtę z nią – dodał drugi.

– Za burtę – zgo­dził się trze­ci.

– Od­pier­dol­cie się od niej na­tych­miast – roz­ka­za­łem.

– Sza­nu­je­my cię, ofi­ce­rze Irvin – rzekł pierw­szy – ale pro­wa­dzisz nas do zguby. – Wyjął sza­blę, po­zo­sta­li zro­bi­li to samo.

Za moimi ple­ca­mi ze­brał się spory tłu­mek.

Nie­wie­le my­śląc, rzu­ci­łem się na całą trój­kę. I tak mia­łem wkrót­ce zgi­nąć, więc co mi za­le­ża­ło? Czy to było głu­pie? Pew­nie tak, ale wtedy wła­śnie zro­zu­mia­łem, jak Kse­nia jest dla mnie ważna. Ko­bie­ta, która mnie nie­na­wi­dzi­ła, któ­rej nie ro­zu­mia­łem. Ale za­bra­łem ją pod swój dach i mia­łem obo­wią­zek bro­nić.

Po­ru­sza­łem się szyb­ko, nie chcia­łem, by mnie okrą­ży­li. Jeden po­śli­zgnął się na mych uko­cha­ny ma­pach, które znów le­ża­ły na pod­ło­dze, lecz dwaj po­zo­sta­li wciąż ata­ko­wa­li. Za­blo­ko­wa­łem kilka cięć, od­sko­czy­łem, pró­bo­wa­łem kontr­ata­ko­wać, lecz wal­cząc z dwój­ką prze­ciw­ni­ków, było to cho­ler­nie trud­ne.

Ralph Pie­śniarz po­ja­wił się u mo­je­go boku, tak jak pod­czas nie­zli­czo­nych abor­da­ży, jak wtedy, gdy wy­cię­li­śmy sobie drogę do wol­no­ści. Z przy­ja­cie­lem u boku po­szło nie­przy­zwo­icie łatwo, za­bi­li­śmy ich obu. Trze­ci, ten, który leżał na ziemi, wy­biegł z ka­ju­ty, a ja ni­czym wy­czu­wa­ją­ce sła­bość zwie­rzę po­dą­ży­łem za nim.

Na stat­ku nie ma dokąd uciec. Ten głu­piec mu­siał mieć nie­ma­łe za­ćmie­nie umy­słu, bo zbiegł pod po­kład. A ja oka­za­łem się jesz­cze dur­niej­szy, bo po­sze­dłem za nim.

Wi­dzia­łem, jak znika w ku­bry­ku. Zwol­ni­łem. Po­ra­zi­ło mnie, jak puste było to miej­sce. Na wrę­gach okrę­tu tań­czy­ły cie­nie, gdyż lampy ko­ły­sa­ły się w rytm ruchu stat­ku. Prze­sze­dłem przez iz­deb­kę, gdzie ka­za­łem zo­sta­wić trzech uka­ra­nych. Oczy­wi­ście nie żyli. Za­schnię­ta krew na ich cia­łach wy­da­wa­ła się czar­na.

Zda­łem sobie spra­wę, że po­wi­nie­nem ucie­kać. Za­miast tego wsze­dłem do ku­bry­ku.

To miej­sce za­wsze przy­po­mi­na­ło mi gro­bo­wiec. Pię­tro­we koje cią­gnę­ły się po obu stro­nach, a mię­dzy nimi roz­cią­gnię­to ha­ma­ki i ca­łość wy­glą­da­ła, jakby re­zy­do­wał tu mon­stru­al­ny pająk. Mi­ną­łem miej­sce, gdzie spa­łem całe dzie­ciń­stwo i do­tar­łem do masz­tu, który ginął w stro­pie.

Usły­sza­łem roz­mo­wy i od­głos trza­ska­ją­ce­go ognia.

– Pró­bo­wa­łem jej bro­nić – po­wie­dzia­łem gło­śno. – Wa­szej przy­ja­ciół­ki. On chciał ją zabić! Wszy­scy wiele wy­cier­pie­li­śmy! Może nasza za­ło­ga za­słu­gu­je na śmierć, ale ona i sta­rzec są bez winy. Dla­cze­go ska­zu­je­cie ich na taki los?

Nikt mi nie od­po­wie­dział.

Pirat, któ­re­go ści­ga­łem, wy­ło­nił się zza masz­tu. Zna­lazł się w pu­łap­ce. Z jed­nej stro­ny oni, z dru­giej ja. Rzu­cił broń, padł na ko­la­na i pro­sił.

Uj­rza­łem spory cień za jego ple­ca­mi. Ogień, który go zro­dził, mu­siał być wiel­ki.

Syl­wet­ka wy­da­wa­ła mi się zna­jo­mo zwie­rzę­ca.

Wy­co­fa­łem się ostroż­nie. Pirat pró­bo­wał iść za mną, lecz po­gro­zi­łem mu sza­blą.

– Nie po­zwól­cie mu wyjść – roz­ka­za­łem, gdy zna­la­złem się na gór­nym po­kła­dzie.

Pod­szedł do mnie Alvin. Był po­twor­nie blady.

– Trey sko­czył – po­wie­dział cicho.

– Spo­dzie­wa­łem się tego – od­par­łem, słabo ma­sku­jąc smu­tek.

– Ofi­ce­rze, czy mogę ci się wy­spo­wia­dać? Jest coś, co chcia­łem ci opo­wie­dzieć.

 

XI

Skru­cha Alvi­na

 

– Pa­mię­tasz ko­bie­tę, która umar­ła pierw­sza? – za­py­tał mnie Alvin. Usie­dli­śmy nie­opo­dal rufy, z dala od resz­ty pi­ra­tów.

– Oczy­wi­ście, za­bra­łeś się za nią.

– Nie je­stem z tego dumny. To sil­niej­sze ode mnie.

– To nie twoja wina – roz­grze­szy­łem go.

– Moja. Je­stem po­two­rem. Ona… ja ją… wiesz zresz­tą. Już nie żyła, ale mimo to do mnie przy­szła. Naj­pierw wi­dzia­łem ją z da­le­ka, my­śla­łem, że mam przy­wi­dze­nia. Aż w końcu się zbli­ży­ła i po­ka­za­ła mi każdą ranę, którą jej za­da­łem. A potem zła­pa­ła za rękę i po­ka­za­ła – Alvin zro­bił długą prze­rwę – Czter­na­ście Wzgórz.

– Co do­kład­nie? – za­py­ta­łem.

– Świat pod zie­mią. Miej­sce, z któ­re­go wy­szli tam­tej­si pierw­si lu­dzie. Po­wie­dzia­ła, że tam tra­fię już nie­dłu­go i wiecz­ność będę cier­piał męki. Wi­dzia­łem to, ofi­ce­rze, i my­śla­łem, że osza­le­ję. To okru­cień­stwo nie do opi­sa­nia. Ciem­ność. Ból. Sa­mot­ność.

– Skąd wiesz, czy nie zro­bi­ła cię w konia?

– Gdy­byś to zo­ba­czył, wie­dział­byś, że to miej­sce ist­nie­je. I ja tam tra­fię za me grze­chy. – Za­czął pła­kać. – Co mam robić? Pro­szę, pomóż mi. Zro­bi­łem tyle złego. Jak to cof­nąć? Może jest spo­sób, by za­dość­uczy­nić? Gdyby tylko dano mi czas, stał­bym się do­brym czło­wie­kiem, pra­co­wał­bym uczci­wie, po­ma­gał ubo­gim.

Nagle przy­po­mnia­łem sobie opo­wieść star­ca i do mej głowy przy­szło pewne roz­wią­za­nie. Okrut­ne, złe roz­wią­za­nie. Ale da­ją­ce na­dzie­ję.

– Alvi­nie, jest spo­sób, byś od­ku­pił swe winy – po­wie­dzia­łem, za­sta­na­wia­jąc się, jakie pie­kło może cze­kać osobę sto­kroć gor­szą od Alvi­na, czyli mnie.

 

XII

Ptak, małpa i jasz­czur­ka

 

Ko­cha­łem się z Kse­nią wcze­snym ran­kiem, szczę­śli­wy, że prze­ży­łem noc. Kil­ku­na­stu nie miało tyle szczę­ścia.

Młoda ko­bie­ta jak zwy­kle była po­słusz­na, od czasu do czasu rzu­ci­ła coś, czego nie ro­zu­mia­łem.

Ja rów­nież wy­szep­ta­łem jej na ucho parę obiet­nic.

A potem usia­dłem obok okna, wle­pi­łem wzrok w ledwo wi­docz­ne przez mgłę morze i cze­ka­łem.

Ralph Pie­śniarz był mym je­dy­nym praw­dzi­wym przy­ja­cie­lem. Razem bie­ga­li­śmy jako dzie­ci po ka­mien­nych ulicz­kach Dłu­gie­go Portu, wspól­nie za­cią­gnę­li­śmy się na sta­tek, ramię w ramię wy­wal­czy­li­śmy wol­ność dla na­szych ludzi. Ra­to­wa­li­śmy sobie życie tak wiele razy, że nie po­tra­fił­bym tego zli­czyć.

Ko­cha­łem go jak brata. A mimo to cze­ka­łem. Czu­łem się jak naj­po­dlej­sza z istot.

O po­łu­dniu za­mel­do­wa­no mi, że Ralph Pie­śniarz nie żyje. Uda­łem szok i po­sze­dłem do ka­ju­ty ka­pi­ta­na.

Gdy zo­ba­czy­łem mego przy­ja­cie­la, ugię­ły się pode mną ko­la­na, a potem zwy­mio­to­wa­łem.

Alvin od­gryzł mu więk­szość twa­rzy. Zma­sa­kro­wał brzuch i koń­czy­ny, wy­dłu­bał oczy. Od­ciął język, ten sam, któ­rym Ralph śpie­wał wie­czo­ra­mi. Ten sam, któ­rym kazał mor­do­wać nie­win­nych. Bos­man użył krwi, by na­ma­lo­wać ga­łąz­ki i chyba twa­rze – te dru­gie były wszę­dzie, na ścia­nach i na pod­ło­dze.

Sie­dział obok, czer­wo­ny od krwi ja­skra­wił się ni­czym raj­ski ptak. Na jego twa­rzy za­go­ścił uśmiech, jakby wła­śnie stało się coś cu­dow­ne­go. Ręce miał unie­sio­ne.

– Dla­cze­go? – spy­ta­łem Alvi­na, tak jak się umó­wi­li­śmy.

– Był zły – od­parł. – Naj­gor­szy z nas wszyst­kich. Na­le­ża­ło mu się. Mu­sia­łem to zro­bić, bo teraz je­stem do­brym czło­wie­kiem.

– Za­bie­ra­my go pod po­kład – roz­ka­za­łem, gdyż za­ło­ga szy­ko­wa­ła się do sa­mo­są­du. – Niech tam sie­dzi, aż wy­my­ślę dla niego wy­star­cza­ją­co bo­le­sny ro­dzaj śmier­ci.

 I tak zo­sta­łem ka­pi­ta­nem. Być może w in­nych oko­licz­no­ściach miał­bym pro­blem z utrzy­ma­niem wła­dzy, ale na tym ska­za­nym na za­gła­dę stat­ku nikt nie palił się do do­wo­dze­nia.

Cza­sa­mi ma­rzy­łem, by do­wo­dzić „Pie­śnią Nocy”, ale wtedy za­wsze my­śla­łem o Ral­phie i czu­łem coś w ro­dza­ju wsty­du. Jesz­cze nie­daw­no nie śmiał­bym zająć jego miej­sca. Pie­śniarz wy­da­wał mi się wiecz­ny jak sam pro­ce­der pi­rac­twa, nie­za­ta­pial­ny i nie­za­stą­pio­ny.

Ale wiele się zmie­ni­ło. Zro­bi­łem coś strasz­ne­go, ale mu­sia­łem prze­żyć.

Nie­dłu­go potem ze­bra­łem za­ło­gę. Za moimi ple­ca­mi ry­so­wał się nie­wy­raź­ny kształt brygu. Tam­te­go dnia zo­sta­ło nas je­dy­nie około trzy­dzie­stu. Spo­glą­da­li na mnie bez na­dziei.

– Dziś wszyst­ko się skoń­czy – oznaj­mi­łem zgod­nie z praw­dą. – Ralph nie żyje. Trey nie żyje. Alvin wkrót­ce umrze. Zo­sta­łem jesz­cze ja. Ja, który je­stem bar­dziej winny tra­ge­dii tam­tej za­ło­gi niż wy wszy­scy razem wzię­ci. Wy­pa­trzy­łem bryg. Za­bi­łem tego ich ka­pła­na. Nie za­mie­rzam ucie­kać od od­po­wie­dzial­no­ści. Oddam się im. Wezmę dziew­czy­nę, star­ca, resz­tę to­wa­rów i po­pły­nę w stro­nę brygu. Wiem, że to może nie za­dzia­łać, ale nie mamy nic do stra­ce­nia. Po­zwo­lę im za­spo­ko­ić ze­mstę!

Wi­dzia­łem spoj­rze­nia mojej za­ło­gi, roz­bły­ski na­dziei w oczach. I znów po­czu­łem się jak po­twór.

Spu­ści­li­śmy sza­lu­pę. Ja, Kse­nia i sta­rzec po­pły­nę­li­śmy przez mgłę. 

Męż­czy­zna spo­glą­dał na mnie, jakby się wszyst­kie­go do­my­ślał.

– Twoja le­gen­da, dziad­ku – szep­ną­łem – to cho­ler­nie in­spi­ru­ją­ca spra­wa.

Nie kie­ro­wa­łem nas w stro­nę brygu. Z łódki nie było go widać, więc nie wzbu­dzi­ło to wiel­kich po­dej­rzeń. Nie­któ­rzy krzy­cze­li, pra­gnąc pomóc nam obrać wła­ści­wy kurs.

Mniej wię­cej w tej wła­śnie chwi­li pod po­kła­dem Alvin oswo­bo­dził się z moich wię­zów. A potem wyjął krze­si­wo, które mu dałem.

Nie ma nic gor­sze­go od po­ża­ru na stat­ku. Roz­prze­strze­nia się szyb­ko, nie ma dokąd uciec. Ob­ser­wo­wa­łem śmierć „Pie­śni Nocy” z bólem serca. To był mój dom, moi lu­dzie, któ­rym dałem wol­ność. Teraz krzy­cze­li, za­mie­nia­li się w ludz­kie po­chod­nie, ska­ka­li do wody, by od­ro­czyć śmierć.

Pa­pu­ga za­dzio­ba­ła pa­wia­na, a sama sta­nę­ła w pło­mie­niach, prze­ra­żo­ny jasz­czur uciekł.

Po­my­śla­łem o mar­twym ka­pła­nie z brygu. Czy wi­dząc pożar, uznał, że ze­msta zo­sta­ła do­peł­nio­na i od­pły­nął w mor­skie za­świa­ty? A może po­dej­rze­wa jakiś pod­stęp?

Wie­rzy­łem, że mamy szan­sę uciec. Od­wie­dza­li nas tylko nocą, nie mogli wie­dzieć, co wy­my­śli­łem. A mgła była gęsta.

Od­wró­ci­łem wzrok od wi­do­ku pło­ną­cej „Pie­śni” i za­czą­łem moc­niej pra­co­wać wio­sła­mi.

 

XIII

Ląd

 

Star­ca zje­dli­śmy po je­de­na­stu dniach, gdy skoń­czy­ły się za­pa­sy z be­czek. Nie­for­tun­nie więk­szość za­ła­do­wa­ne­go to­wa­ru sta­no­wi­ły wino i tka­ni­ny.

Praw­dę mó­wiąc, ja bie­da­ka zja­dłem, Kse­nia nie skosz­to­wa­ła ani kęsa. Może to i le­piej, sma­ko­wał okrop­nie. Na swoje uspra­wie­dli­wie­nie dodam, że nie żył już od trzech dni.

Pły­nę­li­śmy po bez­kre­snym morzu. Żad­nych wid­mo­wych bry­gów, żad­ne­go lądu. Słoń­ce pa­li­ło ni­czym oko de­mo­na.

– Jak my­ślisz, Kse­nio, który z moich uczyn­ków był naj­po­dlej­szy? – dro­czy­łem się z dziew­czy­ną.

Tene kui u velo.

– Też myślę, że śmierć Ral­pha. Bied­ny Alvin, cie­ka­we, czy zdzi­wił się, gdy po ogni­stej ką­pie­li obu­dził się głę­bo­ko pod jed­nym z Czter­na­stu Wzgórz. Spójrz jed­nak na to z innej stro­ny, moja droga. Ura­to­wa­łem nas dwoje. Gdy­bym po­stą­pił ina­czej, wszy­scy byśmy zgi­nę­li. Obie­ca­łem ci to wtedy na stat­ku, pa­mię­tasz? Nie patrz tak na mnie, wiem, nie ro­zu­miesz. W każ­dym razie ucie­kli­śmy, ko­cha­na. Wiesz, że czuję do cie­bie coś nie­zwy­kłe­go? A za­wsze dzi­wi­łem się Ral­pho­wi, że może być wier­ny jed­nej ko­bie­cie.

Ob­ją­łem ją de­li­kat­nie, a ona się nie wy­ry­wa­ła. Była zimna w do­ty­ku.

Po­po­łu­dniem uj­rza­łem ląd.

– Spójrz, Kse­nio. Szko­da, że bied­ny sta­ru­szek nie dożył tej chwi­li. Idę o za­kład, że na tej wy­spie szu­ka­ją na­uczy­cie­la albo za­rząd­cy.

Pia­sek na plaży był drob­ny i biały. Prze­sy­pa­łem go mię­dzy pal­ca­mi i za­czą­łem pła­kać. Wzdłuż wy­brze­ża rosły palmy, wy­glą­da­ły, jakby kła­nia­ły mi się w róż­nych po­zach. Ich li­ście ło­po­ta­ły ni­czym ban­de­ry.

– Zna­jąc nasze szczę­ście, Kse­nio, to bez­lud­na wyspa – po­wie­dzia­łem. I mia­łem rację, a jed­no­cze­śnie się my­li­łem.

Nie­opo­dal pło­nę­ło ol­brzy­mie ogni­sko. Nie za­uwa­ży­łem go wcze­śniej. Przez mo­ment mia­łem wra­że­nie, że to jacyś inni roz­bit­ko­wie dają sy­gnał prze­pły­wa­ją­cym stat­kom. Tych ludzi było jed­nak tak wielu… a ich twa­rze zna­jo­me…

Za­czą­łem krzy­czeć. To było nie­spra­wie­dli­wie. Tyle wy­cier­pia­łem, by im uciec.

Śpie­wa­li w swym pta­sim ję­zy­ku, trzy­ma­jąc się za dło­nie.

Kse­nia po­wo­li ru­szy­ła w stro­nę ogni­ska, zo­sta­wia­jąc na pia­sku ślady stóp.

– Pro­szę – rzu­ci­łem przez łzy. – Nie zo­sta­wiaj mnie.

Spoj­rza­ła na mnie ostat­ni raz, a w jej oczach uj­rza­łem po­gar­dę i nie­na­wiść tak po­tęż­ną, że pra­wie ro­ze­rwa­ło mi serce. Za­łka­łem gło­śno.

Kse­nia usia­dła przy ogni­sku i zro­zu­mia­łem. Kiedy to się stało? Jak? Pod­czas abor­da­żu na po­kład brygu? W cza­sie pierw­szej nocy na stat­ku albo w trak­cie ataku trój­ki bun­tow­ni­ków? Czy na łodzi?

Bryg zja­wił się nie­dłu­go potem. Za­ło­ga wsia­dła do sza­lup i po­pły­nę­ła w jego stro­nę. Na dzio­bie wi­dzia­łem ka­pła­na. Krzy­cza­łem do niego, bła­ga­łem, lecz zu­peł­nie mnie igno­ro­wał.

Pro­si­łem Kse­nię na ko­la­nach, lecz nie za­szczy­ci­ła mnie nawet spoj­rze­niem.

Potem od­pły­nę­li. Zo­sta­łem sam.

 

XIV

Moje wła­sne ogni­sko

 

W głębi lądu zna­la­złem ja­ski­nię. Choć roiło się w niej od umar­łych, stała się moim ulu­bio­nym miej­scem. Sie­dzia­łem w niej go­dzi­na­mi, cier­piąc.

Ciem­ność. Ból. Sa­mot­ność.

Ralph przy­cho­dził naj­czę­ściej. Twier­dził, że mnie ro­zu­mie, lecz w jego oczach wi­dzia­łem roz­cza­ro­wa­nie. Był tam Alvin po­ku­tu­ją­cy za grze­chy, Wull jak zwy­kłe prze­ra­żo­ny i Trey spo­glą­da­ją­cy po­zba­wio­ny­mi życia oczy­ma. Czy to praw­dzi­we duchy? Nie mia­łem pew­no­ści. Zwłasz­cza że pod­czas nocy na plaży zda­wa­ło mi się, iż dwu­krot­nie widzę „Pieśń Nocy” pły­ną­cą na tle gwiazd.

Chcia­łem, by mnie za­bra­li. Nie zro­bi­li tego. Może to był zu­peł­nie inny sta­tek.

Przez trzy­dzie­ści lat po­by­tu na wy­spie prze­ży­wa­łem kosz­ma­ry każ­de­go dnia i każ­dej nocy.

Wyspa grała pie­śni. Wy­da­wa­ło mi się, że cza­sem prze­mie­nia się w jedno z Czter­na­stu Wzgórz. Na drze­wach wy­ra­sta­ły czer­wo­ne ga­łąz­ki. Od­wie­dza­ły mnie isto­ty ży­ją­ce w głębi dżun­gli. Na­wie­dza­li żywi i za­bi­ci. Przy­by­wa­ły zwie­rzę­ta ze zma­sa­kro­wa­ny­mi twa­rza­mi.

Tę­sk­ni­łem za Kse­nią. Ża­ło­wa­łem każ­dej krzyw­dy, którą jej wy­rzą­dzi­łem.

W końcu do wyspy dobił bryg i za­brał mnie na po­kład. My­śla­łem, że to ko­niec i cie­szy­łem się z tego.

To był jed­nak inny bryg i inna za­ło­ga. Cho­dzi­li wokół mnie i oglą­da­li z każ­dej stro­ny. Do­sta­łem ciu­chy i je­dze­nie, a nawet wła­sny hamak. Ka­pi­tan, sym­pa­tycz­ny gru­ba­sek, stwier­dził, że mia­łem szczę­ście. Stłu­mi­łem chęć za­śmia­nia mu się w twarz.

Do­pie­ro po kilku dniach rejsu za­czę­ło do mnie do­cie­rać, co się dzie­je. Obu­dzi­ła się we mnie na­dzie­ja. Pra­wie po­czu­łem chęć życia.

Wtedy za­uwa­żo­no żagle. Pi­rac­kie. To nie była „Pieśń Nocy”, lecz jakiś inny sta­tek. Nie­waż­ne. Był duży i do­sko­na­le uzbro­jo­ny. A mnie ura­to­wa­ła zwy­kła ku­piec­ka jed­nost­ka.

Prze­ra­żo­ny jasz­czur uciekł, choć i jego do­pa­dła zguba.

Gdy koń­czę tę opo­wieść, pi­ra­ci są już dwie­ście stóp od nas. Po­kła­dem wstrzą­sa­ją ude­rze­nia kul ar­mat­nich. Zaraz doj­dzie do abor­da­żu.

Nie za­mie­rzam jed­nak łatwo oddać im skóry. Kupcy są tak zde­spe­ro­wa­ni, że dali mi broń. Być może tamta za­ło­ga uśmie­je się, wi­dząc chu­de­go star­ca, który wy­ma­chu­je sza­blą trzy­ma­ną w dłoni po­kry­tej pla­ma­mi wą­tro­bo­wy­mi, lecz mam to w dupie. Zginę jak praw­dzi­wy pirat.

A potem, jeśli bo­go­wie po­zwo­lą, być może sam za­śpie­wam im pieśń.

 

Koniec

Komentarze

Na bieżąco, bo nie wiem, czy uda mi się dziś przeczytać całość: 

Początek: Stałem oparty o reling, obserwując śmierć okrętu. Poszło łatwo. – dałabym “Poszło łatwo” od nowego akapitu, bo to nowa myśl, mała reminiscencja

Żyją tam jakieś dzikusy, ale kogo by one interesowały. – one – wyspy/góry? czy oni? dzicy?

Stał nad nią Długouchy Wull i wyrazie się nad czymś zastanawiał.

gdy odmywała swe łono. – obmywała

a ja zabrałem się za mą zdobyć z jeszcze większym zapałem. – zdobycz

Skinąłem do Alvina – skinąłem Alvinowi

– Widmo – zająknęło kilka głosów. – zająknęło się albo lepiej: jęknęło

 pojednawcą. – jest takie słowo? rozjemcą?

Na wręgach okrętu tańczyły cienie, gdyż lampy kołysały w rytm ruchu statku. – kołysały się

Zapewne coś mi jeszcze umknęło, ale to nieważne.

Miałam dziś przeczytać tylko kawałek, ale nie udało się. Wciągnęło mnie i zauroczyło – mrocznym klimatem, powolnie snuta opowieścią, złem.

Bardzo dobre opowiadanie. Gratuluję.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dziękuję za wizytę i poprawki. Wstrętne literówki będą mi się śnić po nocach :P

Świetna historia. Płynie sobie niespiesznie, ale i nieubłaganie, jak piracki statek w pościgu. Podobały mi się liczne zaskoczenia. Podobało, jak nagle różne rzeczy się zazębiały.

Gdybyś jeszcze usunął te pozostałe literówki, byłoby naprawdę super.

Babska logika rządzi!

Przeszła mi przez myśl absurdalna myśl, że powinienem posprzątać kajutę, nim zaproszę damę, ale zbyłem to śmiechem. Myślę, że jedno można skreślić:)

 

Jest też pewna niejasność. Przynajmniej jak dla mnie. Skoro wyrzucili ciała zmarłych kobiet do morza, a przynajmniej jedno na pewno, to dlaczego oddają oba na statek. Mowa zresztą najpierw o starszej kobiecie, która została wyrzucona do morza. Także tu bym coś zmieniła. Pojawiło się też parę literówek, ale to już wiesz. Ogólnie bardzo dobrze się czytało. Opowiadanie jest interesujące i bardzo wciąga. Akcja nie pędzi, co lubię, a toczy się niespiesznie. Świetny kawał tekstu.Brawo! :)

 

 

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Finkla,

dzięki za wizytę. Dziś jeszcze powalczę z literówkami :)

 

Margiona89,

również dzięki za wizytę. Już wyjaśniam Twoje wątpliwości. W łódce, którą wysłali w stronę brygu, były dwa ciała – staruszki i mężczyzny, który próbował walczyć. Pierwsza kobieta, ta, która straszyła Alvina, została wrzucona do morza. Wcześniej w rozmowie Irvina z Alvinem, ten pierwszy pamięta, że którąś wrzucano do morza, ale nie jest pewien, którą.

 

Przeczytałem z zainteresowaniem, chociaż prawdę pisząc, tyle tu na stronie piractwa, że mi się przejadło. Tyle tekstów o piratach na raz, to trochę za dużo. Twoje opowiadanie zaliczam do lepszych. Pozdrawiam.

Dzięki, Ryszardzie, za wizytę. Cieszę się, że Ci się podobało, zwłaszcza że coś mi się kojarzy, że nie przepadasz za horrorami i krwawymi historiami :)

Oho ho, prawdziwe morskie straszydło! 

 

Tam do kroćset, kto to widział, żeby przyzwoity pirat musiał topić wroga więcej niż raz… co za nieuprzejmość, chamstwo i zaraza, tak (SPOILER!) z zaświatów wracać i jeszcze ciemną nocą krzywdę oprawcom czynić. Bez pardonu, bez danai racji i jeszcze te krzyki… Gówniażeria niewychowana teraz na tych kupieckich brygach, jak babcię kocham…

 

Najstraszniejsze jest to, czego nie widać. Myślę, że mogłeś ukryć te zjawy jeszcze kawałeczek tekstu, dopiero przy dialogu z Troyem je wyjąć. Główny bohater to kawał podstępnego skurwysyna, tak jak lubię, bez fałszywej przemiany – amoralny do końca! Pomysł, opowieść i klimat na bardzo wysokim poziomie, ukontentowanym jak diabli.

 

Jeśli jest coś do poklepania, to zaraz poklepię.,..

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Główny bohater doświadcza w młodości wielu krzywd. Spotyka się z okrucieństwem i poniżeniem. A potem sam staje się okrutny i bezwzględny. To bardzo prawdziwa obserwacja, bo właśnie tak w rzeczywistości, a nie tylko w fantastyce jest. To spostrzeżenie, moim zdaniem, to najważniejsza myśl przewodnia tego tekstu. Pozdrawiam uprzejmie.

PsychoFishu, dzięki za wizytę i opinię.

– Różnie mnie nazywali, ale nigdy nie jaszczurką.

Bez “nie”, bo ci podwójne zaprzeczenie wychodzi.

Stek płynął prosto na nas, jakby szykował się do abordażu.

Krwisty stek? :P

 

Legenda przytoczona przez uczonego średnio tłumaczy te wydarzenia i jego "pewność". Komponuje się z resztą tekstu, ale w tym momencie miałam takie “eeee?” na twarzy.

 

gdyż teraz jestem dobrym człowiekiem.

– Zabieramy go pod pokład – rozkazałem, gdyż

droczyłem się dziewczyną.

z dziewczyną

Tęskniłem za Ksenią. Żałował każdej krzywdy, którą jej wyrządziłem.

Żałowałem

Bardzo zgrabnie pokazałeś, że jedne potwory tworzą kolejne, a przecież ktoś powinien przerwać ten łańcuch…

Motyw z Ksenią, hmm… Na początku bohater był tak obojetny, że ciężko mi przełknąć to przywiązanie do dziewczyny. Ale z drugiej strony mamy motyw szaleństwa ze strachu. Podkreśliłabym odrobinę, że mu się w głowie mieszało. No, bo zbyt trzeźwo się jakoś zastanawia się "czy to było głupie?" etc. Ale poza tym…

Tekst jest genialny. Brudny, mroczny, wciągający. Nie zliczę, ile razy mnie w dołku coś ścisnęło, ile razy żołądek wywróciło. I smutno tak jakoś po lekturze, smuto okrutnie. Bo choć na początku szczerze nie cierpiałam głównego bohatera i reszty załogi (poza Treyem i kapitanem – z tym drugim, nie wiem czemu), to później wcale nie czułam satysfakcji z ich kary.

Potwory tworzą potwory, życie zatacza krąg…

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Tenszo, dzięki za wizytę i poprawki :)

A za nominację, to już nie podziękujesz :P

I w sumie dobrze, bo się należy jak psu buda!

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Dzięki, Zygfrydzie! Rozwiałeś moje wątpliwości. Widocznie nie doczytałam, skupiając się na głównej historii.:) edition: cholerny słownik w telefonie

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

O, nominacja. To jeszcze raz dziękuję. A że słowa to za mało, dołączam e-kwiatka.

oprzyrządzić → oporządzić

przewidzenia → przywidzenia

Ksenio – chyba jednak “Kseniu”, przynajmniej polską Ksenię tak się odmienia (jak Gienia – Gieniu i Renia – Reniu).

Biedne skurwysyny. Wyszło Ci, Zygfrydzie, bo naprawdę było mi ich żal. Jest klimat groźnej starożytnej tajemnicy, który kojarzy mi się z opowiadaniami Howarda czy Lovecrafta. Lubię sobie czasem coś takiego poczytać. Bardzo mi się.

 

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Dzieki, Jerohu, za wizytę i komentarz. Również wydaję mi się, że masz rację z tą odmianą imienia.

Uwaga, komentarz zawiera śladowe ilości spoilerów.

 

Śpiewali w swym ptasim języku, trzymając się z(a) dłonie.

Tyle jeśli o znalezione błędy, ale nadal trochę będę marudził.

 

Do mnie, podobnie jak do Tenszy, nie trafiła ta legenda o małpie, ptaku i jaszczurce. Szkoda, że stary niewolnik nie dokończył swojej legendy, kiedy już byli na łódce, a “Pieśń” stała się najjaśniejszym punktem w okolicy. Albo jeszcze lepiej, kiedy Irvin i Ksenia dobili do wyspy. Dopiero wtedy duch staruszka mógłby dopowiedzieć, że choć jaszczur uciekł, i tak dosięgnęła go sprawiedliwość.

Prawdę mówiąc, jakoś zabrakło mi w tym wszystkim tego ciężkiego klimatu. Nie odczuwałem strachu piratów, zupełnie nie ruszał mnie los ich, ich ofiar, ani nawet Kseni, a większość postaci nie wzbudziła u mnie żadnych emocji; nienawiści, sympatii czy choćby lekkiej niechęci. Oficer zdecydowanie za mało “wyrazisty”; wredny, nikczemny, arogancki i zły, jak na takiego kutasiarza. Jego fascynacja Ksenią też jakaś taka nazbyt romantyczna. Jesli było w niej coś nienaturalnego (niekoniecznie fantastycznego) to zostało za mało wyeksponowane, bym to wyhaczył. Kapitan to już w ogóle dobry chłopiec, śpiewający ludziom na dobranoc. I nie ratują go oficerskie zapewnienia, że miał na rękach wiele krwi, a na sumieniu – dusz.

Za to bosman – choć nie pasował mi młody chłopak na takim stanowisku – miał już w sobie to coś, co przykuwało uwagę. Jednak prawdziwą sympatię wzbudził we mnie tylko Trey. Choć i on, jak na starego wilka morskiego i twardziela, który tak bardzo chciał żyć, że sam sobie amputował łapę, w dodatku w słonej wodzie(!), okrutnie mnie rozczarował. Psychoza, wiadomo, ale taka bierność w obliczu zagrożenia, a wreszcie kapitulacja, zupełnie nie pasowała mi do tej postaci.

Czytałem jednak z przyjemnością. Więcej – dałem się porwać zgrabnie nakreślonym słowom, a sama historia – choć przecież nie nowa – interesująca i świetnie napisana. Wyróżnienie zasłużone.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cieniu, dzięki za wizytę i wielgachny komentarz.

[SPOILERY]

Odnośnie bohaterów i odniesień do legendy – chciałem tu poruszyć kwestię, kto jest najbardziej zły.

Kapitan miał być w założeniu postacią nie do końca naszkicowaną, trochę enigmatyczną i pełną kontrastów. Śpiewa dla załogi czy przejawia inne pozytywne cechy charakteru, ale to on najbardziej stoi za tragedią załogi brygu. Taki Alvin robi potworne rzeczy, ale czy Ralph nie jest jeszcze gorszy, bo spuszcza go ze smyczy i darowuje mu ofiary?

Trey był najbardziej doświadczony, widział i wiedział więcej od innych i po prostu był pewien swej niechybnej śmierci. Wolał to zrobić na własnych zasadach, niż dać się zabić.

W kwestii oficera, to spróbuję się usprawiedliwić tym, że jednak prawie całe opowiadanie przebywał wśród swoich, ludzi z którymi przeżył pół życia, przyjaźnił się z nimi, szanowali się nawzajem. Chciałem ukazać, że prawdziwe zło wychodziło z niego podczas kontaktu z obcymi, tymi, którzy przemieniają się w jego wrogów, czy na końcu, gdy stwierdził, że nie ma wyjścia. Czy w Ksenii było coś fantastycznego? Trudno powiedzieć. Na pewno na jakimś etapie historii umarła. Być może Irvin po prostu się do niej przywiązał, a może został przez nią zauroczony, aby na końcu spotkało go jeszcze większe cierpienie. 

Świetne opowiadanie. Podoba mi się to, że piraci pokazani są bez otaczającej ich romantycznej legendy. Są źli, brutalni i okrutni. Powolność i spokój prowadzonej opowieści jeszcze bardziej wzmacniają efekt grozy i wszechobecnego zła.

 

Wydaje mi się, że Trey odmieniamy bez apostrofu.

Ocho, dzięki za komentarz.

Sprawdziłem, jak to jest z tym apostrofem, i masz rację.

 

Dobra rzecz. Podobało mi się. Technicznie – bez zarzutu, napisane solidnie, fajnym stylem.

 

Jeśli chodzi o fabułę –  wciągnęła mnie. Co prawda motyw z powrotem brygu nie zaskoczył mnie, takiego właśnie rozwoju sytuacji się spodziewałem, lecz podejrzewam, że to z powodu pojawiającego się na samym początku tagu “horror” :P Nie jest to więc minus, ot, taka specyfika tagowania, które już na początku może coś niecoś zdradzić :)

 

Podoba mi się też przesłanie – przemoc rodzi przemoc. Do tego motywu też się czasem odwołuję i lubię czytać utwory, które tenże poruszają; muszę od razu napisać, że zgadzam się ze starcem, który rzekł:

 

”– Oficerze, rozumiem, ale się z tobą nie zgadzam. Teraz wy jesteście potworami i nie można tego usprawiedliwić tym, że stała wam się krzywda. W ten sposób można rozgrzeszyć każdego i wszystko, i stwierdzić, że nie ma czegoś takiego jak zło.”

 

Jasne, że wszystko można usprawiedliwić i nawet współczuć pokrzywdzonym łotrom, ale rozgrzeszanie wszystkich niegodziwców trudnym dzieciństwem nie powinno mieć miejsca. Najlepiej byłoby po prostu nie tworzyć kolejnych potworów, ale to już raczej – niestety – sfera marzeń.

 

Tak czy tak – podobało mi się i… gratuluję! ;)

Golbon1, dzięki za wizytę :)

Proszę! Z chęcią wizytuję dobre rzeczy :P

 

(albo raczej po przeczytaniu myślę sobie:  “ale fajnie, że tu wpadłem”, no bo przed przeczytaniem nie wiem, czy opowiadanie będzie dobre, he he ;) )

 

… i na pewno więcej Twoich tekstów przeczytam, gdy tylko znajdzie się trochę czasu :)

Nareszcie znalazłam czas. A uwierz mi, Zygfrydzie, to nie lada poświęcenie, bo własne opowiadanie leży i czeka :)

Poświęcenie – nie poświęcenie, bo historia wciąga i niesie.

Świetny tekst. Naprawdę świetny.

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Emelkali, dzięki za wizytę. Nad czym teraz pracujesz, jeśli można spytać? Dragoneza?

Dragoneza :) Taka po mojemu, z przymrużonym oczkiem i całuskiem puszczonym ku czytelnikowi :)

Przy jedenastu godzinach w pracy i drodze do i z, czasu jest strasznie mało na pisanie :)

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

To powodzenia :) Sam też planuję napisać o smokach, mam już pomysł, ale odległy termin mnie rozleniwia i jeszcze nie zacząłem.

Nadrabiam zaległości. :) Ciekawe opowiadanie, podobało mi się niespieszne tempo, duszny klimat. Pokazałeś, że bezwzględny morderca dla swoich potrafi być ludzki, dopóki zagrożenie nie karze mu uderzyć nożem w plecy. Uczucie do Kseni – dla mnie to wszystko miało sens. Świetnie malujesz obrazy oszczędnymi opisami.

Rooms, dzięki za wizytę :)

“Wyglądał, jakby właśnie oporządził jelenia.“ – Dość dziwne porównanie w morskich klimatach; co piraci wiedzą o jeleniach?

 

Więcej jak doczytam, teraz jestem w połowie…

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Jeszcze mi się przypomniało. Uczucie do Kseni to typowy model jak z “Kolekcjonera” Fowlesa, dlatego napisałam, że rozumiem. W oszczędnych opisach odnalazłam tu opis mechanizmu, któremu Fowles poświęcił całą (świetną!) książkę.

Nie mogłem wyjść z podziwu, że w jego głosie nie słychać przerażenia.

Próbowałem usnąć, ale nie mogłem.“

 

Przykra ta Twoja opowieść, Zygfrydzie, nieprzyjemna, pełna przemocy i ciemna taka. Gęsta. Nie lubię czytać o gwałtach ; / Jednakowoż to, co napisałeś, napisałeś dobrze, niby od niechcenia, lekko, tak, że wydaje się wiarygodne. Ogólnie rzecz biorąc – dobre opowiadanie kolejny raz spłynęło spod… klawiszy Twojej klawiatury. Niemiłe, ale dobre.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim, dzięki za wizytę :)

Bardzo porządnie napisane, naprawdę dobre opowiadanie. Mroczne i niewesołe, ale za to nader pirackie. A piraci są tutaj paskudni. Źli i bezwzględni.

Niezwykle sugestywnie opisałeś zmagania załogi, jej przerażenie i niemoc wobec niewytłumaczalnych zjawisk, w obliczu nieuchronnej zagłady.

Szalenie satysfakcjonująca lektura. ;-)

 

Wciąż nie wiem, jak ci na imię – wy­zna­łem. – Mógł to powiedzieć, ale nie wyznać.

 

Potem Alvin za­milkł i oplótł spoj­rze­niem po­kład. – Wolałabym: Potem Alvin zamilkł i omiótł pokład spojrzeniem.

 

Po­my­śla­łem o Kse­nii, samej w mej ka­ju­cie.Po­my­śla­łem o Kse­ni, samej w mojej ka­ju­cie.

 

Bryg i łódka nie­mal stuk­nę­li się bur­ta­mi, lecz nic się nie wy­da­rzy­ło.Bryg i łódka nie­mal stuk­nę­ły się bur­ta­mi, lecz nic się nie wy­da­rzy­ło.

 

Chyba mu od­po­wie­dzie­li, bo chwy­cił za wio­sła i nie­dłu­go potem znik­nął za rufą.Chyba mu od­po­wie­dzie­li, bo chwy­cił wio­sła i nie­dłu­go potem znik­nął za rufą.

 

Mniej wię­cej w tej wła­śnie chwi­li pod po­kła­dem Alvin oswo­bo­dził się z moich wę­złów.Mniej wię­cej w tej wła­śnie chwi­li, pod po­kła­dem, Alvin oswo­bo­dził się z moich więzów.

 

Kse­nia usia­dła do ogni­ska i zro­zu­mia­łem. – Można usiąść do stołu, ale nie do ogniska. Można natomiast usiąść przy ognisku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, dzięki za poprawki i pozytywne wrażenia :)

 

Zastosowałem Twoje poprawki, ale przy “Kseni” mam wątpliwości.

Tak teraz szukam i wyczytałem, że:

To, czy używamy jednego bądź drugiego zakończenia, zależy od dwóch czynników: 1) od poczucia rodzimości czy obcości wyrazu oraz 2) od wymowy postaci mianownika. W wyrazach obcych w dopełniaczu, celowniku i miejscowniku dominuje zakończenie ~ii (np. Danii, manii, agonii, ironii itp.), w wyrazach pochodzenia rodzimego natomiast używamy jednego i (np. Ani, dłoni, Ewuni, skoczni). Wspomniana zasada mówi, że jeśli -ia występuje po n, to piszemy -ni w wyrazach, których zakończenie wymawiamy w mianowniku jako [-ńa], np. dyni, jaskini, pustyni, babuni, Gdyni, bieżni, uczelni, w tych zaś wyrazach, których zakończenie wymawiamy jako [-ńja], piszemy -nii, np. harmonii, linii, opinii, Kalifornii.

Przyznam, że jak sam to czytam, to bardziej nasuwa mi się wymowa przez ńja”, a i wyraz dość obco brzmiący. 

 

Pisałem już kiedyś, że nie da się z Tobą wygrać :P  Zaraz zmieniam. Strona podpowiada mi też, że wołacz ma być “Ksenio”, tak jak miałem na początku, nie “Kseniu”. Hmm…

Dobrze, że w moim następnym opowiadaniu bohaterowie będą mieli proste imiona.

Nie można ani wygrać, ani przegrać z kimś, kto – tak jak ja – w nic nie gra. ;-)

I już tradycyjnie – bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Taki szczególik na początek: ktoś tam spadł z wyblinek i wybił sobą spore zagłębienie w pokładzie. Czyżby? Albo wybił dziurę w pokładzie , albo się na pokładzie rozpłaszczył na placuszek. Drewniany pokład, z reguły dębowy, wsparty na belkowaniu, albo trzaska pod kimś / czymś, łamie się i zostaje przebity, albo wytrzymuje uderzenie.

<><>

Przeczytałem jednym ciągiem, co najlepiej świadczy o fabule i jej przedstawieniu, bo taki antyhorrorysta jak ja zwykle ziewa po trzech minutach bajania o duchach i tajemniczych zjawach. Morał jak morał: zło generuje zło, stara prawda, ale protagonista odrobiony na wysoki połysk. Jego najbliżsi kumple też przekonywający…

<><>

Ksenia dopiero nam brzmi obco. Jeszcze dwa pokolenia wstecz było doc popularnym imieniem i wymowa kończyła się ‘ńa’. Miękkie ‘n’ oraz ‘a’.

Adamie, dzięki za wizytę.

Scena z wgłębieniem też mi trochę nie pasuję, myślę nad jej małą modyfikacją.

 

Edit: Zmieniłem ją.

Super! Piracka przygoda jak się patrzy! Bardzo fajne opowiadanie, naprawdę kawał porządnego tekstu. Przeczytałem z ogromną przyjemnością.

Pozdrawiam

Mastiff

Dzięki za wizytę, Bohdanie.

No, no. Jestem pod wrażeniem. Spodziewałem się dobrej opowieści, ale nie aż tak dobrej, więc – mówiąc szczerze – jestem pozytywnie zaskoczony. Właściwie wszystko się tu spina. Dzieje się wiele, ale nie za wiele. Bohaterowie są wyraźni, ale nie przerysowani, za to kreowani konsekwentnie, a sam element grozy obywa się bez krwawego naturalizmu. Jestem naprawdę pod dużym wrażeniem. Będę wielce zdziwiony, jeśli ten tekst nie dostanie piórka.

Vyzart, dzięki za odwiedziny :)

Przeczytałem ostatnio kilka pirackich tekstów i ten podobał mi się najbardziej. Porządna historia, dobrze napisana, czyta się ją jednym tchem. 

Domku, dzięki za wizytę :) (Ale bezczelnie nabijam posty.)

Bardzo mi się podobało. Świetnie napisane, konsekwentne i klimatyczne. I zapada w pamięć, bo czytałam kawałek czasu temu, a nadal robi wrażenie.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Dzięki za wizytę :)

W ramach powracania do Twoich tekstów zawitałem i tu.

Faktycznie porządnie napisane. Drobne potknięcia techniczne policzyłbym na palcach jednej ręki. Na plus klimat i sposób prowadzenia opowieści.

Z rzeczy, które do mnie nie przemówiły, to po pierwsze legenda (zresztą, jak widziałem w przeglądniętych na szybko komentarzach, już to było poruszane). Co prawda została później zgrabnie wykorzystana w tekście, ale samej treści legendy to nie ratuje. Po drugie trochę mi zgrzytały niektóre rzeczy związane z realiami morskimi (choć mogę być nieco przewrażliwiony). Najbardziej zastopował mnie moment, w którym żaglowiec znalazł się w gęstej mgle i płynął dalej. Jak dla mnie mgła = kompletny sztil, a więc zero pływania na żaglach. Jedynie dryfowanie w nieznanym kierunku. Zresztą było to przez wieki przekleństwo żeglarzy. W tej mgle miałem też momenty problemów z wizualizowaniem scen. A to mgła ograniczała widoczność do kilku metrów, a to było w niej widać zarys statku…

No, a jak tak sobie narzekam to napiszę czego mi jeszcze brakowało: jakiejś sceny walki. Tak żeby zmienić na chwilę rytm opowieści, wprowadzić akcent dynamiczny. Scena walki w kajucie tego postulatu nie spełniła (przy okazji można by było podyskutować o uzbrojeniu żeglarzy i wszechobecnych szablach, ale poniechajmy).

Dobra, żeby nie było, że narzekam i narzekam. Tekst mi się podobał! Pozytywy zdecydowanie przeważają, tylko czasem przy komentowaniu jak w dziennikarstwie: jak pies pogryzł pana to nie temat, ale jak odwrotnie…

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Dzięki, KPiachu za wizytę.

Co do żeglugi jak wiesz, nie jestem ekspertem. Raz przeczytałem trochę jednej książki i poszperałem w Internecie (to w ramach przygotowań do innego tekstu). Mogę się jedynie próbować bronić, że te mgły w moim wymyślonym uniwersum są specyficzne (i trochę wieje :P), a ich gęstość wzrasta nocą (widoczność na kilka metrów) i maleje za dnia (widać było zarys obcego statku, można żeglować). 

No, musi być specyficzna. Nie specyficzna, jak wieje, to znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ;-D 

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

A może to ten “zły” kapłan sprowadził magiczną mgłę? Kto go tam wie :)

Ponieważ podczytuję “piórkowe” teksty, ten nie mógł mnie ominąć ;) 

 

Bardzo dobrze oddana atmosfera i świetny bohater. Nie przesadzony w żadną stronę, trochę uczuciowości, dużo zimnego drania. Motyw trzech zwierząt prowadzony bardzo konsekwentnie. Jedyne, co mi nie przypadło do gustu, to że klimat trochę siada w środkowej części – początek jest bardzo mocny, czuć atmosferę zagrożenia, końcówka też bardzo dobra, a pomiędzy jest nieco gorzej, nawet kolejne śmierci robią mniejsze wrażenie, niż powinny. Na szczęście po tym zastoju znowu robi się naprawdę ciekawie i mrocznie.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Dzięki za wizytę, Mirabell. Fajniej, jak ktoś tak wpadnie po latach :)

Bardzo fajna opowieść, bardzo fajny tekst :)

Tylko czytając ma się wrażenie troszkę, że z żeglarstwem nie miałeś do czynienia w praktyce. Jest kilka takich zdań, gdzie się to wyczuwa. Ale to nie błędy, tylko odczucia ;)

jak np. “Spaść z wyblinek” – powinno być “spaść z want” (bo to trochę jakby powiedzieć “spaść ze stopni” zamiast “spaść ze schodów” albo “spaść ze szczebli” zamiast “spaść z drabiny”.

I jeden błąd merytoryczny:

“Zwrot przez sterburtę!”zwrot jest albo przez sztag, albo przez rufę, zależnie od kursu jakim się płynie względem wiatru. Za taka komendę, kapitan powinien być przeciągnięty pod kilem przez załogę ;)

Ale dobrze się czytało :) pozdrawiam!

Dzięki za wizytę, bzugaj. Wprowadziłem Twoje poprawki, fajnie, że zawsze można się czegoś nowego dowiedzieć, bo ekspertem w sprawie żeglugi nie jestem :P

Bardzo dobry tekst. Przeczytałem zaintrygowany, właściwie jednym tchem. Długi, krwisty, taki jakie lubię. Klimat trzyma przez cały czas, wszystkie postacie są charakterystyczne, motyw z trzema demonami – zwierzętami podobał mi się najbardziej. 

Świetnie piszesz. 

Dzięki za wizytę :)

Chylę czoła, Zygfrydzie. Znakomite opowiadanie. Z pewnością jedno z najlepszych, jakie czytałem na portalu i, być może, nie tylko tutaj…

Jeszcze dopytam z ciekawości – żeglowałeś kiedyś?

 

Znalazłem jeszcze literówkę. Chyba jedyna się ostała, więc postanowiłem podrzucić:

Być może jakiś zmysł czy lata doświadczenia powinny mi podpowiadać, ze płyniemy dobrze, ale nic takiego nie czułem.

 

Trzym się. Dzięki za świetną historię.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

CountPrimagen, dzięki za wizytę. Zawsze to cieszy po latach.

Nigdy nie żeglowałem :(

No proszę, a wyszło jakby jednak ;)

Szczególnie ta scena, jak oficerowi pospadały mapy i inne przedmioty – prawdziwa i wiarygodna. Co prawda jaskółki są zamykane, a blaty stołów są jakby wywinięte do góry, ale zawsze coś tam poleci przy przechyle… Dobrze to napisałeś.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

 

Usiadłem do tekstu i po kilku zdaniach pomyślałem sobie, że już to kiedyś czytałem na portalu. Mimo to kontynuowałem lekturę, bo opowiadanie jest po prostu bardzo dobre. A więc przeczytałem dwa razy i nie żałuję poświęconego czasu :)

 

Pozdrawiam

Konsekwentne. Czyta się dobrze. 

Nowa Fantastyka