- Opowiadanie: Dzikowy - Rozbitek

Rozbitek

Tym razem wyprzedzę publikację audio GOREktywu.
Opowiadanie w wersji audiobooka na żywo Błarz zaprezentował na tegorocznej Avangardzie.
Smacznego.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Finkla, bemik, BogusławEryk

Oceny

Rozbitek

Piątek

Chyba jestem ostatnim człowiekiem. Ba, jestem tego prawie pewien. Nawet nie ostatnim żyjącym, ale w ogóle ostatnim niezwęglonym, nieprzerobionym na tlenki, nierozbitym na pojedyncze szczątki komórek wymieszane z wrzącą skałą, nieodparowanym. Wreszcie udało mi się coś osiągnąć samodzielnie i od razu tak wiele. Tylko nie mam się komu tym pochwalić.

Otóż przeżyłem Ziemię. Na razie o kilka godzin, ale będzie więcej, bo przecież roztrzaskana planeta nie poskłada się w całość przez następne kilka milionów lat, a potem jeszcze będzie stygła owa Ziemia Dwa – teraz rozpalony fajerwerk. Może dostanie jakieś pierścienie? Fajnie by było, tak inaczej, szczególnie o zachodzie słońca. Trochę szkoda Księżyca, ale nie można mieć wszystkiego, prawda? Pierścienie albo Łysy – promocje się nie łączą. Nie przy tak małej planecie z tak dużym satelitą.

I co? Teraz niby powinienem powiedzieć, że wszystko zaczęło się tak niewinnie? Dupa. Zaczęło się bardzo winnie, tylko do tępego homo sapiens wszystko dociera z takim opóźnieniem! Mędrców przekrwione oczy i upieprzone odciskami szkiełka jakoś niewielu przekonały. Po prostu pięćdziesiąt z ogonkiem lat temu dostrzeżono rozbitą planetoidę, której szczątki, zataczając kręgi na koślawej orbicie wokół Słońca, coraz bardziej pokrywały się z orbitą Ziemi. Obiekty odkrył australijski astronom, który z wrodzonej skromności nazwał je od swojego nazwiska – Lunt 1, Lunt 2, 3 i tak dalej. Dwanaście czy trzynaście ich było. Trzynastka byłaby lepsza marketingowo, więc niech tak zostanie.

No więc żeby była jedna, to byśmy podlecieli, przesunęli lub wysadzili, mówili jajogłowi. A tak? Pieprzniesz pociskiem w jeden odłamek, to pozostałe polecą nie wiadomo gdzie. Holowanie też odpadało, bo obiekty co jakiś czas odbijały się od siebie ściągane wzajemnie własną grawitacją. A jeżeli coś ma już taką grawitację, to jest grubo. Znaczy ciężko. Czyli wszelkie manerwy w pobliżu byłyby przynajmniej szalone. Poza tym lód uwięziony w skałach wrzał i parował od ciepła Słońca, więc wokół Luntów cały czas unosiła się chmura pary i drobnych skał. Nic przyjemnego przy tych prędkościach.

Po ogłoszeniu odkrycia zebrali się w Nowym Jorku politycy, naukowcy i inni tacy i zaczęli radzić. Na początku uznali, że jakoś to będzie. Delegaci nie przyjmowali do wiadomości, że to nie Tunguska; nawet nie zmierzch dinozaurów, czyli że po uderzeniu w glebę będzie chmura pyłu, wieczna zima, a my się schowamy pod ziemię, aż się atmosfera oczyści. Tutaj miało nie być żadnej atmosfery, żadnego podziemia.

Potem pojawiali się kolejni eksperci, dowodząc, że na szczęście są w Układzie Słonecznym więksi krewni Ziemi, którzy ściągną i wchłoną zagrożenie, co już podobno robili nie raz i nie dwa. Miało to nastąpić po pięciu latach od odkrycia, czyli równo cztery dekady temu plus minus kilka miesięcy. Szczególnie politycy byli zadowoleni, bo na razie wystarczyło trochę pogardłować, a nie faktycznie działać.

Po tych pięciu latach doleciały cholery do Saturna. Najpierw zrobiły burdel w księżycach. Mimas wypadł z orbity i wystrzelił gdzieś w ślad za Voyagerem, za to Hyperion schodził coraz niżej i niżej, wbił się w pierścienie, wzburzył je trochę i rozpadł się od grawitacji planety. Teraz pierścieni będzie więcej. Szkoda tylko, że tego nie zobaczymy. Największe szczątki księżyca schodziły coraz niżej i ostatecznie utonęły w atmosferze, zostawiając barwny wir na powierzchni giganta.

A skały skręciły trochę ‑ jedna się przy okazji zgubiła ‑ i ruszyły w dalszą drogę. Jajogłowi znowu zaprzęgli superkomputery i policzyli, że teraz zostało nam dla odmiany pół roku mniej czasu. To się pewnie co niektórzy zaczęli pocić. Ja nie, bo mnie nie było jeszcze na świecie, gdy zaczęli budować Arkę. Dlaczego to zawsze musi być Arka? Ale budowali i zbudowali. Długi na kilometr kutas z wirującym pierścieniem w połowie długości.

A tak w ogóle to od tego czasu mieliśmy stan wyjątkowy. Bardzo wyjątkowy, bo przy okazji każdej demonstracji trup zaścielał ulice. Ludzie mieli powody, żeby protestować. Najpierw każdy kraj sobie znacjonalizował firmy, które mógł wykorzystać do budowy przydzielonych mu kawałków Arki. Chwilę potem te nieco mniej demokratyczne zagoniły obywateli do roboty w kopalniach, w hutach i na polach. W bardziej demokratycznych państwach nazywano to wolontariatem, ale robota tak samo ciężka i tak samo bez forsy. Przynajmniej „niewolnictwo” zniknęło ze słowników. Wystarczyło, że przez kilka lat konsekwentnie znikali ci, którzy to słowo wypowiadali lub wypisywali. Pięknie to wszystko wyglądało, gdy po pierwszej pięciolatce plan się nie spinał. W następnych okresach było już lepiej, ale i tak bez sensu. Wyjaśnię za chwilę.

No i na styk, po tych czterech dekadach, wysłaniu dziesiątków tysięcy rakiet, zbudowaniu przy okazji dwóch wind kosmicznych, Arka była gotowa! Miała zabrać nasze DNA w nieznane. Dwadzieścia tysięcy luda najprzedniejszego sortu, a w każdym kilka kilo bakterii gratis.

A jaka była piękna! Obsadzona samymi mądrymi, zdolnymi, pięknymi… No i ledwo zipiącymi politykami z ich plastikowymi kurewkami, biznesmenami, różnej maści cwaniaczkami. To dopiero była korupcja, nie ma ten tego. Nagle się okazało, że dwadzieścia tysięcy miejsc to w chuj mało, więc cena wzrosła. Oczywiście ja nie dostałem biletu, bo niby skąd?

Wykształcenie? Mam prawo jazdy. No i licencję drugiego pilota frachtowca z uprawnieniami do dokowania przy śluzach klas 1 do 4, ale nie mniejszych. Drugiego to tylko z nazwy, bo przez ostatnie tygodnie to nawet trzeci i czwarci latali w pojedynkę.

Kasy nie uzbierałem przez ten cały wolontariat. I tak się cieszę, że odbębniłem w kulturalnych warunkach w kopalni odkrywkowej, a nie w bebechach planety, ryjąc uran czy inne świństwo.

A wpływy? Jakoś nigdy nie potrafiłem złamać sobie kręgosłupa i komuś obciągnąć w przenośni czy dosłownie, żeby mnie pchnął trochę w kolejce.

Ostatnie trzy miesiące to była prawdziwa jazda bez trzymanki. Nigdy, ale to nigdy dotąd się tak nie spracowałem: wystrzelenie, 5G, orbitowanie, odejście w stronę Arki, dokowanie, wyładunek, niska orbita, wejście w atmosferę, lądowanie, załadunek, odprawa, start… Niezły wpieprz. Żeby po dwudziestu godzinach za kółkiem trafić w śluzę przy 25 tysiącach na godzinę, to trzeba mieć niezłe oko, możecie mi wierzyć.

Potem z całego świata zaczęli zwozić wybrańców, śmietankę de la krem ludzkości. Wielu nie dotarło do kosmodromów, bo ich ktoś po drodze sprzątnął z kałacha, jeszcze inni wjechali na minę lub znaleźli się zbyt blisko uroczego dziewczęcia z naszyjnikiem z granatów. Miejsca się zwalniały, to poleciała rezerwa. I tak wyczyn, że już po starcie zestrzelono tylko siedem rakiet z pasażerami, prawda? Miałem szkolenie z zabezpieczeń miejsc startu. Kochani! Przeciwrakiety to pryszcz i amatorka! Jakieś lasery-bajery, mikrofale, które smażą cały teren wokół, nawet nie celują w coś konkretnego, pola minowe, bomby kasetowe, gazy, prądy. Pełny asortyment. No, ale trochę luda poszło w piach, czyli ktoś zawistny przechytrzył system. Ja bym organizatorów tych zamachów władował na Arkę, a co? Głupi chyba nie byli.

A wiecie, kto był w najgorszym położeniu?

Ja! Arkę widziałem już gotową, woziłem na nią te wszystkie skarby: rośliny, komputery, ubrania, leki, a potem miałem wrócić i poczekać z pozostałymi, aż mi cegła spadnie na łeb. Na co dzień o tym nie myślałem, bo Lunty tak sobie krążyły gdzieś daleko po orbicie w kształcie wąskiego jaja, i rysując ślad z odłamków, zbliżały się do Ziemi.

Na trzy miesiące przed wyznaczonym terminem zdarzył się dosyć znaczący wypadek. Niektóre Lunty oderwały się od pozostałych i spektakularnie przypieprzyły w Marsa. Nie żeby miało to nam jakoś pomóc, bo te największe nadal się zbliżały i mimo zmiany trajektorii nadal miały wpaść w ziemskie pole grawitacyjne. Ale za to z sąsiada został pięknie rozżarzony kleks na niebie. Pokazywały to wszystkie stacje. Minuta do uderzenia i bum! Wywalona z trzewiów planety materia dołączyła do kawałków planetoidy w postaci deszczu żużlu. Zrobiło się trochę śmiesznie, bo nagle nie było gdzie ukryć Arki, taki się zrobił śmietnik w kosmosie. To mózgowcy ukryli pojazd za Księżycem. Ja bym ukrył za Ziemią, a najlepiej już dawno wystartował w stronę Wenus albo w ogóle w górę, co zresztą bardzo mi się przysłużyło, ale o tym potem. Zresztą większośc ludzi twierdziła, że trzeba tak zrobić, ale naukowcy od projektu stękali, że Arka niegotowa, bo jedzenie, wyposażenie, testy, kontrole i w ogóle jeszcze nawet bombek nie zatankowali do tego ich silnika Ulama-Everetta. Ale prace przyspieszyły. To dlatego nie miałem obok innych pilotów i latałem po dwadzieścia godzin.

W końcu pierwsze marsjańskie kamyki doleciały, walnęły w Księżyc, który akurat znalazł się na drodze, i strąciły Srebrnego, zanim w ogóle Lunty zbliżyły się do Ziemi, bo po rozwaleniu Marsa miały trochę drogi do nadrobienia. Kiedy pół doby wcześniej przyszło paniczne polecenie z centrum kontroli lotów, że Arka ma odbijać, akurat stałem do niej przycumowany. Do ostatniej chwili mieliśmy zwozić sprzęt i uzupełniać braki, gdyby coś nie zgadzało się ze stanem magazynowym. Dlatego w mojej ładowni wielkości stadionu można było znaleźć wszystko.

Ależ to była panika! Nikt już niczego nie kontrolował. Niby do uderzenia w Księżyc zostało jeszcze 12 godzin, ale to i tak strasznie małe widełki. Nawet bym nie zdążył wrócić na Ziemię, a jeżeli już, to na styk.

Kapitan kazał nam wszystkim wypakować ładownię i spierdalać. Nie byłem głupi. Odpaliłem ładunki awaryjnego odłączenia pierścienia śluzy. Trochę żałowałem, że nie wypakowałem niepotrzebnego sprzętu, zostawiając sobie tylko przydatne materiały, ale kto by się w takiej sytuacji bawił w sprawdzanie zawartości kontenerów, co? Przez to masę miałem większą, ale i tak przyspieszenie było niezłe. Żeby nie marnować czasu na manewry, skorygowałem tylko trochę kurs i co sił w reaktorach zacząłem wspinać się na wysoką orbitę, przyspieszając względem Łysego, żeby wyprzedzić materię ściąganą przez jego grawitację, i kursem w poprzek orbity Ziemi względem Słońca. W Układzie Słonecznym wszystko jest płasko, więc pakowanie się na linię strzału było głupie. Trza było wiać w górę albo w dół. Po kilku godzinach Księżyc eksplodował, wyrzucając setki ton gorącego śmiecia, i po chwili bardziej przypominał Marsa sprzed miesiąca. Przełączyłem widok na pokładowy teleskop i z fascynacją obserwowałem oddalającą się z nieznośnie żółwim tempie Arkę. Pierwsza eksplozja za rufą i krówsko powoli nabrało jakiejś prędkości. Druga nastąpiła ponad kwadrans później. A więc to tak działa ten napęd! Trochę dupa.

I miałem rację. Po dwóch godzinach pierwsze mikrometeory dogoniły statek. Na monitorach widziałem, jak najpierw oberwał habitatowy torus pojazdu, potem odpadł dok, gdzie przed kilkoma godzinami byłem przycumowany. To by było na tyle, jeśli chodzi o nadzieję dla gatunku.

Byłem już prawie o pi pół od Księżyca na orbicie nieco niższej względem Ziemi niż jego pierwotna, gdy Ziemia zaczęła płonąć od spadających kawałków Księżyca i Luntów. Aż gwizdnąłem z wrażenia, gdy w końcu w planetę wyrżnął pierwszy z kilku kawałków planetoidy. Ile ich dotarło? A cholera wie! Nic już nie było widać. Przyrządy i komputery nawigacyjne całkiem zgłupiały, tak się zmieniły wektory grawitacji w okolicy, więc musiałem wyłączyć autopilota i lecieć na czuja, byle dalej od Ziemi. Uciekłem jeszcze trochę na północ od orbity, żeby nie zebrać z glana od wyrzuconej materii i wyłączyłem ciąg, mając nadzieję, że nie osiągnąłem jeszcze prędkości ucieczki. Jeszcze kilka godzin kręciłem powoli statkiem wokół wzdłużnej osi, patrząc zafascynowany, jak kolejne Lunty toną w świecącej kuli galarety. Bajbaj, frajerzy! Game over i niech wam Ziemia ciepłą będzie.

Ale koniec podniecenia, punkt A na liście przetrwania odhaczony, chociaż jeszcze trochę pytań zostało. Spłynąłem do ładowni z czytnikiem kodów i zrobiłem szybką inwentaryzację towaru. Od groma jakiegoś badziewia laboratoryjnego, jakieś części zamienne nawet nie wiem do czego, ale na szczęście też góra żarcia liofilizowanego, mrożonego, suszonego lub po prostu niepsującego się, bo nie. Wyhodowali takie antyseptyczne coś, po którym trzeba było jednak probiotyki brać, bo inaczej sraczka i skręt kiszek. A nie ma gorszej rzeczy w nieważkości niż sraczka. W ogóle to co za idiota coś takiego wymyślił?

No nic. Czyli żarcie mam, i to niemało. Po pobieżnych obliczeniach wychodziło mi, że bez oszczędzania starczy na dobre piętnaście lat. Wcześniej i tak pewnie będę połamanym workiem odwapnionych kości, więc nie mam powodów do narzekania. Sprawdziłem jeszcze system odzysku i filtracji wody. Było na dziesięciu chłopa. Może sobie prysznic jakiś zmontuję? Stan paliwa w reaktorze też wyglądał obiecująco. Na razie nie zamierzałem nigdzie latać, dlatego energii powinno starczyć na kilkaset lat, czyli mam gwarancję, że gdy mi się zejdzie, to truchło koncertowo sobie zgnije, a nie zamarznie na kość.

Wtedy mnie tknęło, żeby jednak założyć skafander. No, może nie tknęło, tylko zaszurało coś o kadłub. O coś się otarłem. Krypa pancerna, przystosowana do wielokrotnego wchodzenia w atmosferę i szybkiego ponownego lotu na orbitę, ale Lunty zrobiły z naszego, tfu!, z mojego uporządkowanego Układu Słonecznego niezły bajzel. Za rok, dwa w miejscu Ziemi i Marsa będą dyski skalnego śmiecia. Niby jeszcze dużo czasu, ale już teraz wszędzie latały płonące skały po kolizjach, większe kawały już spiralnie ruszyły w stronę Słońca, czyli nie przelewki. Trzeba było podlecieć wyżej, ponad poziom orbitujących planet i za jakiś tydzień boczkiem-boczkiem naokoło schować się za Jowiszem. Gwarantuję, że nie ma drugiego człowieka, który by miał taką wiedzę na temat kolizji kosmicznych, co nie?

Wpłynąłem do kabiny pilota i pchnąłem przez właz skafander i dwie magnetyczne łaty. Jeżeli jakiś kamyczek wpadnie i zrobi szparkę, to mogę załatać, więc zawsze coś. Przyczepiłem je do poszycia, i odbiwszy się stopami, poleciałem w stronę ubrania. Ale nie zdążyłem. Rzuciło statkiem. Szybując, uderzałem o latające skrzynie towaru, a potem rozpłaszczyłem się na ścianie obok śluzy. Pomyślałem jeszcze, że nie mogę zaczerpnąć powietrza, że zaraz umrę, bo dziura w kadłubie, i urwał mi się film albo światło zgasło.

***

Dwa ostatnie, na szczęście nie pierwsze. Oddech straciłem, ale to nie była dekompresja. Zmacałem się po plecach i aż syknąłem, dotknąwszy żeber. To samo z potylicą. We włosach wymacałem zakrzepłą w strupy krew. Znaczy odpłynąłem na dłużej niż chwilę. A światła swoją drogą też nie było. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Całkowita ciemność, całkowita dezorientacja. Było chyba cieplej niż przed kolizją, ale z dwojga złego lepiej w tę stronę. Wymachiwałem ramionami, starając się coś zmacać, co pozwoliłoby mi określić położenie. Kątem oka dostrzegłem zielony błysk światła gdzieś po prawej – delikatną poświatę między kontenerami. Wijąc się jak iluzjonista w łańcuchu na dnie akwarium, przemieściłem się w końcu w pobliże jakiejś lewitującej skrzyni, która uwolniła się z mocowań. Chwyciłem ją, ustawiłem sobie pod stopami i odepchnąłem się mocno w stronę światła. Spudłowałem, ale na szczęście miałem cel cały czas na oku, gdy uderzyłem w ścianę albo w podłogę, albo o kontener, bo nie wiem. Mrok był całkowity, prawie lepki, poza tym czytnikiem kodów. Za drugą próbą chwyciłem przyrząd, nacisnąłem spust i pozioma czerwona wiązka lasera rozświetliła moją podstawioną dłoń. Wzrok przywykł już do ciemności, więc nie było najgorzej. Promień co chwilę kładł się na różnych powierzchniach. Wszystkie wyglądały podobnie. W końcu trafiłem na ścianie na ostrzeżenia BHP w stylu „myj ręce przed jedzieniem” i „przed odkręceniem butli sprawdź skład mieszanki” i wiedziałem już, gdzie się mniej więcej znajduję. Powoli popłynąłem w stronę wejścia do sterówki.

Dupa! A raczej procedury. W przypadku silnego wstrząsu przejścia, poza śluzą na zewnątrz, automatycznie się blokowały, odcinając pomieszczenia, w których nastąpiła lub mogła nastąpić dekompresja. Czyli dwa-zero dla mnie, bo akurat nie było mnie tam, gdzie zapewne nie było czym oddychać. Śluza nigdy się nie blokowała – to na wypadek przybycia pomocy. Ekipa ratunkowa często cumowała w trudnych warunkach, więc raczej nie było wskazane, żeby jeszcze musieli spawarkami walczyć z wrotami, prawda? W zasadzie byłem odcięty tylko od sterowania, bo w ładowni były kibel, woda, nawet apteczka. Tylko latarek nie było, bo jakoś nikt nie pomyślał, że by się mogły kiedyś przydać. Gaśnic zresztą też nie było. Skąd myśl o gaśnicy? Mściła się filozofia, że „każdy dodatkowy kilogram na statku to tysiące dolarów kosztu paliwa”. Zaoszczędzili zatem kilka stów. Mogłem sobie wyjść na zewnątrz i wrócić. I tyle.

Za pomocą czytnika namierzyłem skrzynię z kablami. Rozwinąłem kilka i umocowałem na szlakach poręcz-śluza, kibel-poręcz, śluza-kibel. Przy poręczy przymocowałem na wiązkach światłowodów kilka pudełek z żarciem i skafander. Znalazłem go między pudłami. Tutaj hełm, tam góra, jeszcze gdzieś indziej buty. Było mi naprawdę gorąco, i to nie od wysiłku, bo przemieszczanie się w stanie nieważkości wymaga kopniaka lub dwóch. Zdjąłem ubranie, zostając tylko w majtkach, a po chwili zastanowienia zrzuciłem też gacie. Kąpieli nie będzie, to niech się przynajmniej jajka przewietrzą – to podobno dobrze robi na plemniki. Nikt mnie podglądał nie będzie, no i przecież było całkowicie ciemno.

Zabezpieczywszy sobie byt na jakiś czas, przywiązałem do kabla czytnik, owinąłem sobie jeszcze nadgarstek, żebym potem znów nie macał przez kwadrans powietrza w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia.

Nie potrafiłem powiedzieć, ile czasu minęło. Uznałem, że już późno, szczególnie że późno było, zanim jeszcze uciekłem z doku Arki. To znaczy niekoniecznie późno w sensie że noc lub nawet że świt, co nie? Po prostu nie spałem od dawna. Dobę, może więcej? Postanowiłem przyjąć za dni odcinki czasu rozdzielane snem. To i tak nie miało już znaczenia. Obmacałem jeszcze dla pewności powiązane wokół przedmioty i zasnąłem.

Spałem jak zabity.

Sobota

Obudził mnie dziwny sen. Jaki? A żebym ja to wiedział! Otworzyłem oczy i zobaczyłem absolutne nic. Niby pamiętałem, że jestem w ładowni niesprawnej ciężarówki kosmicznej i że właśnie świętuję zwycięstwo nad światem, ale jednak szok momentalnie zatarł wszelką pamięć o śnie. Rozwiązałem pętlę, która już dosyć boleśnie zaciskała się na nadgarstku, i poszukałem czytnika. Namacałem go w końcu, ułożyłem sobie w dłoni i nacisnąłem spust. Nic, null, zero. Zdechł. Pewnie jakiś idiota zostawił włączony na noc, a podczas ostatniego serwisu na Ziemi nie wpiął do ładowania. Klepnąłem się w czoło, aż echo poniosło.

Ale miałem już jakieś wstępne rozeznanie w pomieszczeniu z poprzedniego dnia i oznaczone przewodami ścieżki. Tylko w tej ciemności trudno będzie namierzyć żer. Wszamałem suchar z glonów lub innego równie pysznego zielska, i trzymając kabel, popłynąłem w stronę wychodka. Rura w dupę, druga z przodu i poczułem się lżejszy. Paskudny odgłos ssania wydał mi się jakoś szczególnie miły. Dopiero po jakimś czasie się zorientowałem, że poza hałasem, który sam powodowałem, w pomieszczeniu nie było żadnego innego dźwięku. Całkowity mrok i całkowita cisza. Wisiałem tak przez chwilę, nasłuchując i rozglądając się. Żadnych bodźców. Ostrzegali kiedyś przed tym na szkoleniu. Kazali muzykę włączać w czasie dryfu i gapić się w gwiazdy. Ale o co chodziło? Jak już mówiłem, za pilną naukę na Arkę bym raczej nie trafił.

Coś zaszurało w oddali. Chyba uwolnione z pasów pudło otarło się o inne.

I znowu nic. Zamknąłem oczy, żeby się skupić, i po chwili pod powieką zobaczyłem błysk. Jakby mi ktoś w gębę dał, ale jaśniejszy i dłuższy. Podniosłem powieki i błysk znikł. Znowu było ciemno i cicho, tylko baniak mnie trochę rozbolał. Potem znowu błysnęło, ale już nie tak jasno. Mimo to mógłbym przysiąc, że przez ułamek sekundy widziałem własną dłoń. A potem nic. Tylko kontur pięciu placów odciśnięty na siatkówce płonął coraz słabiej niebieskozielonym światłem. Wisiałem jeszcze chwilę w bezruchu, starając się rozgryźć dziwne zjawisko. Można się domyślić, że niczego nie wydumałem. Potrząsnąłem głową, przywołując się do porządku, i podpłynąłem dalej wzdłuż przewodów, żeby sprawdzić, czy się nie poluzowały na węzłach.

Błyski pojawiały się co jakiś czas przez cały dzień. Do tego bez przerwy czułem mrowienie w różnych częściach ciała. Najpierw w okolicach karku i krzyża. Nie jak przy zbyt długim siedzeniu na dupie czy po wyjściu na chłód. Raczej takie placki na ciele, gęsia skórka, szczypanie. Nigdy wcześniej nie czułem czegoś takiego. Wkurzające, ale z drugiej strony byłem zrelaksowany. Superuczucie po wczorajszym. Może dopiero adrenalina opadała? Nie, to chyba nie trwa aż tak długo, ale było cud, miód, to nie protestowałem. Po chwili zastanowienia puściłem kabel i pozwoliłem się porwać nieważkości. Z rozkrzyżowanymi kończynami unosiłem się, wsłuchany w szum powolnego oddechu. Oczy zamknąłem z przyzwyczajenia. Nie przysypiałem, nic mnie nie bolało, tylko to mrowienie i swędzenie. Jakieś robactwo przytargałem? Bym się może i podrapał, ale tak bardzo nie chciało mi się ruszać. Utonąłem we wspomnieniach wczorajszego dnia. Widziałem te widowiskowe eksplozje, jasną bułę Słońca, deszcz lawy przemierzający lodowatą próżnię i mrowie gwiazd Drogi Mlecznej, w której pewnie nikt nie odnotował tego niewiele znaczącego incydentu. A może zdarzało się ich co chwila tak wiele, że nawet jeżeli znajdował się tam jakiś kosmita, to machnął tylko ręką. To znaczy machnie za kilka lat. O, kolejne prymitywy wyparowały. Trzeba się było szybciej rozwijać. Na tę myśl usłyszałem śmiech, ale go zignorowałem.

Szybowałem, myśląc o swojej małości względem kosmosu i o swojej wielkości względem własnego gatunku. Najedzony, wypróżniony, wyspany. Komteplowałem spokój. Wreszcie po tylu latach nikt mi nie nakurwiał nad głową. Że też musiała w tym celu zniknąć cała planeta, i to nie jedna. Wydało mi się to na tyle śmieszne, że skrzywiłem twarz w uśmiechu, ale nie roześmiałem się na głos, chociaż bardzo mi brakowało brzmienia głosu. Od wczoraj nie słyszałem ludzkiej mowy, a ostatnim usłyszanym słowem było „spierdalać”. Bo najważniejsze to skończyć w wielkim stylu – tym razem roześmiałem się na głos. Uszy zabolały od niespodziewanego bodźca i pozostało w nich dzwonienie tak denerwujące, jak wcześniejszy kontur dłoni na dnie oka. Postanowiłem, że już nie będę hałasował.

Dopiero po jakimś czasie (godzinie? pięciu?) zorientowałem się, że przed oczami mam układającą się kostkę Rubika. Wirowała przed moją twarzą i powoli rosła, ale nie do jakichś monstrualnych rozmiarów, szczególnie że początkowo była tak mała, że prawie niedostrzegalna. Pewnie bym jej nie dojrzał, gdyby nie to, że świeciła, a wokół nie było absolutnie żadnego ruchu ani żadnego innego źródła światła, które by mogły przyciągnąć wzrok. Obracając się, segmenty wydawały spokojne dźwięki. Jakieś flety, jakieś struny. Takie jakby strumyczki, robaczki i ptaszki. Cudne! Szkoda tylko, że gdy o tym pomyślałem, to wszystko zniknęło. Zresztą w samą porę, bo chwilę potem uderzyłem nosem o ścianę. Albo sufit. Albo podłogę. Ostrożnie, żeby się nie odepchnąć, wymacałem szczeliny między panelami, wsadziłem w nie paznokcie i podciągnąłem się delikatnie. Tak tylko, żeby nabrać prędkości i ustalić jakiś kurs względem tej powierzchni. Wymachiwałem rękami, próbując namierzyć któryś kabel, i przysiągłbym, że co chwila się o coś ocieram, ale gdy próbowałem znów namacać powierzchnię, już jej tam nie było. Zdenerwowałem się trochę i znów zaczęła mnie mrowić skóra. Pewnie pociłem się od tegu upału. Drapanie już nie pomagało, bo swędzenie przekształcało się wtedy w nieprzyjemne pieczenie. Praktycznie każde dotknięcie ciepłych palców paliło do żywego. A żeby tego było mało, to im bardziej się czochrałem, tym intensywniej widziałem i słyszałem jakieś idiotyzmy. Ogromne kwiatki z rysunku kilkulatka, liść palmy lewitujący jak i ja, stukania i transmisja radiowa, z której nie sposób było zrozumieć ani jednego słowa. No to przestałem się skrobać. Znów poszukałem ścieżki z drutu i popłynąłem coś zjeść. Ile czasu minęło?

Co ciekawe, ten paskudny zapach i smak paszy z glonów trochę zmniejszyły haluny. Czyli może nie wariowałem? To pewnie stres. Zespół pourazowy czy jakoś tak. W końcu nie każdy jest świadkiem zniszczenia swojego gatunku, co nie? No, może taki dodo lub dinozaur jakiś, ale człowiek myśli trochę inaczej. Tak, to musiało być to. Trochę się taka diagnoza kłóciła z dotychczasowymi opiniami na mój temat, czyli że nie rozpaczam, bo jestem socjopatą niezdolnym do nawiązania więzi, nieufnym lub po prostu wydmuszką bez uczuć. Nie obrażałem się za te opinie doktorów od czubków, bo o co? Byłem idealnym tworem ginącego świata. Świata ze wszystkimi jego mieszkańcami w fazie terminalnej i bez nadziei na leczenie, z wyrokiem śmierci wyliczonym z dokładnością do kilku dni. Ogólnoplanetarnego hospicjum, które funkcjonowało tylko dlatego, że ktoś odpowiednio wcześnie wziął ten cały burdel za mordę, przywiązując wszystkich pasami do łóżka. To jaki niby miałem być? Było dwadzieścia tysięcy szczęściarzy, którzy mogli mieć nadzieję, a pozostałe miliardy na tę ich nadzieję pracowały. Niektórzy, szczególnie ci na stołkach, dzięki takiemu układowi mieli wygodne życie, z hasłami o dobroczynności, o konieczności zachowania gatunku, puli genów i takimi tam bredniami. Inni uciekali w religię, jeszcze inni robili wszystko, żeby świat spłonął wcześniej i żeby Lunty dostały do dobicia jakieś zgliszcza, nie niebieską kulę otoczoną aureolą, gdy patrzeć na nią z wysokości dwustu kilometrów. Więc niech tak będzie. Tak, jestem socjopatą, podobnie jak większość spośród tych dziewięciu miliardów truposzy, które zostawiłem za sobą. Miałem niby nad nimi płakać? Kochani! Ja nawet nie płakałem nad sobą, chociaż zostałem ostatnim, jedynym, który jeszcze może zebrać w dupę. A właściwie to już zbierałem. Przy braku światła nudziłem się śmiertelnie. No, może jeszcze nie śmiertelnie, ale za kilka dni będę dosłownie zdychał z nudów. W wyobraźni układałem napis na nagrobku ludzkości: „Tu leży ludzkość, której niebo spadło na głowę, z wyjątkiem jednego człowieka, który zdechł z nudów”.

Trzeba się skupić na czymś twórczym, czymś produktywnym. Znaleźć sobie jakieś hobby. Tylko co mam robić, kurwa, w ciemności, zamknięty w ładowni wypełnionej zapasami, których nawet nie potrafiłem zidentyfikować inaczej, niż macając i może liżąc? Haluny halunami, ale nawet jeżeli jeszcze nie zwariowałem, to tylko kwestia czasu, zanim odbije mi szajba i zrobię coś głupiego lub groźnego. Bardzo się tego bałem, dlatego postanowiłem skupić się na objawach mniej groźnych, czyli tych zwidach. Jeszcze na Ziemi mijałem ludzi gadających do siebie, opisujących jakieś niestworzone historie lub tylko śmiejących się z własnych dowcipów. Moja sąsiadka z dzieciństwa, po tym jak oślepła, zaczęła widzieć różne takie konie i jakichś dziwnych ludzi. Ale wszyscy ci wariaci byli nieszkodliwi. Też bym tak chciał. W najgorszym wypadku, bo wolałbym nie dostać hysia w ogóle, ale z dwojga złego już lepiej nie stanowić dla nikogo zagrożenia, szczególnie że ze wszystkich zostałem tylko ja.

Dotarłem w końcu do którejś linki. Na jej końcu był kibel. Napiłem się z węża doprowadzającego wodę ze zbiornika, bo gorąco było jak w piecu. Od razu też pozbyłem się nadmiaru wody, starając się nie myśleć, że to obieg zamknięty. Dotychczas jakoś udawało mi się przetrwać bez picia własnych szczyn, nawet przefiltrowanych. Podciągnąłem się do drzwi sterówki i powiązałem nie bez wysiłku, bo trudno było namierzyć koniec linki na macanego. Postanowiłem się zdrzemnąć, a przynajmniej spróbować. W półśnie chichotałem w myślach. Oto człowiek! W najnowszej zdobyczy cywilizacji otoczony wszelakimi dobrami spędzi resztę żywota, ciągając za sznurki w stronę kibla, w stronę śluzy – a co, tak dla urozmaicenia – i z powrotem do kilku paczek sucharów. I to tylko dlatego, że jakiś osioł zapomniał o latarce lub o zwyczajnym oknie, przez które wpadałoby trochę światła. Pogrzebany żywcem.

Niedziela

Mrowienie ustało, za to pojawiły się motyle. Machały skrzydłami i brzęczały jak osy, ale nic to. Były ładne, kolorowe, świecące. Zasadniczo przyjemne w odbiorze. Potem obejrzałem kreskówkę z Kaczorem Donaldem w roli głównej, ale głupią i bez sensu. Znowu audio nie pasowało do reszty, a Donald to chyba raczej starał się ze mną porozumieć, niż robić to, co zwykle, czyli wkurzać się na wiewiórki.

Po posiłku i toalecie podleciałem do śluzy. Tak z nudów. Przyłożyłem ucho do wrót, wsłuchując się w dźwięki kosmosu. Tak, wiem. Nie ma w kosmosie żadnych dźwięków, ale usłyszałem pukanie w metal. Jedno puknięcie, przerwa, dwa puknięcia, przerwa, trzy puknięcia…

Liczyłem z coraz większym podnieceniem. Każdego pilota uczyli, że najprostszym sposobem porozumienia się z inteligentną formą życia jest zasygnalizowanie liczb pierwszych. Bo przecież nie tylko budowaliśmy Arkę, ale też szukaliśmy jakiejś przyjaznej planety, najlepiej już zasiedlonej i gościnnej, więc zielone ludki stały się dla niektórych wręcz bogami, aniołami kosmosu, a instalacje SETI robiły za świątynie. Religijnych pojebów od Dni Ostatnich nie brakowało, tylko że każdy miał trochę inną receptę. Jedni medytowali i głodzili swoich wiernych ‑ bo przecież nie samych siebie ‑ żeby zdążyli zmienić się w energetyczną formę życia i olać materię. Inni zbierali czasze różnych anten i z tymi talerzami na głowie nawiązywali mentalny kontakt z szaroskórymi kosmitami… A nie. Ci od anten to chyba z takimi długowłosymi, a ci od szarych to bez anten. Nie pamiętam, o co tam chodziło, ale to nieważne, bo nikomu nie udało się nawiązać kontaktu z kosmitami, za to wiele wyznawczyń nawiązywało regularne kontakty ze swoimi guru i to często po kilka na raz.

Pięć puknięć, przerwa, siedem puknięć…

Prawie krzyknąłem podekscytowany i zacząłem naśladować odgłosy, ale pięścią, nie paluszkiem, jak jakiś wątły szary czy zielony.

Jeb! Aż się echo rozległo.

I przerwa.

Jeb! Jeb! Znów w wybrzmiewającym dudnieniu liczę do trzech.

Trzy walnięcia i znowu liczę, nasłuchuję.

Z tamtej strony umilkło. Może byłem zbyt głośny, zbyt agresywny? Z uchem przy ciepłej powierzchni wisiałem jeszcze dobry kwadrans, może dłużej – tak trudno określić czas w ciemności. Chyba ich spłoszyłem. Może jeszcze wrócą? Postanowiłem poczekać w cywilizowany sposób, siedząc na schodach i zajadając najnowsze wytwory inżynierii genetycznej i przemysłu spożywczego. Kocham, to poczekam. Tęskni, to wróci.

Wrócił wkrótce, znienacka. Pojawił się tuż przede mną. Nawet nie pojawił, tylko najpierw było ciemno, a potem jasno i łeb łysy, oczy wielkie na pół krzywego ryja, ale ludzkie – z tęczówkami i tak dalej. A gęba koślawa, bo z jednej strony wystające ogromne zęby jak kołki, czyli takie kwadratowe. Świeci, jakby sobie reflektor prosto w pysk wymierzył. Nie kojarzę faceta z żadnego z obrazków malowanych przez sekciarzy od kosmitów. Ale by się zdziwili, gdyby się okazało, że te ich cudne ufoludki są takie szkaradne, haha! Albo może to nie kosmita, tylko przeżył ktoś oprócz mnie? To chyba bardziej prawdopodobne. Gdyby nie to, że Mars rozpiździło, to przecież nadal byłaby tam załoga stacji badawczej, więc może są gdzieś indziej jakieś tajne schrony wojskowe, na przykład na Europie lub Merkurym? A ten tutaj koślawy to już się pewnie tam urodził ze sfatygowanego przez promieniowanie kosmiczne zarodka, przy niskiej grawitacji i brakach tlenu. Dlatego taki szpetny.

Przyglądam się i niepodobne to to absolutnie do nikogo, chociaż chyba jednak człowiek. Czyli nie jestem sam? Jest gdzieś drugi, chociaż skrzywdzony przez naturę. Wygląda jak niedorozwój, ale to chyba on pukał, więc zna liczby pierwsze, tylko że nie gada. To ja zagadałem.

– Witamy na orbicie Ziemi, przybywamy w pokoju! – pieprznąłem formułkę. Chyba się nie spodobała, bo zniknął, ale przynajmniej miałem już jakiś cel. Ja to nie tak, że będę tylko czekał. Obcy lub kaleka znał teleportację. Pewnie jego statek znajdował się gdzieś w pobliżu. Z pewnością znajdował się w pobliżu, bo spod uszczelki wrót śluzy przebijało światło. Światło! A to przecież było solidne uszczelnienie, więc reflektory musieli mieć w cholerę mocne, nie ma co. Trzeba było wykorzystać okazję! Zacząłem po kolei odwiązywać i zakładać kolejne części skafandra. Butli nie miałem, więc musiało mi wystarczyć powietrze zgromadzone w środku katfana.

– Tlenu wystarczy – Usłyszałem znikąd. – Musimy tylko zadoptować atmosferę do twoich potrzeb. To nie potrwa długo.

My? Czyli jest ich więcej? Do tego telepaci? To chyba jednak nie ludzie. E tam. I tak nie mam nic do ukrycia, nie przy takiej szansie. Wpiąłem rękawice w owalne szyny przy rękawach i założyłem szklany hełm. Odbiłem się od schodów w stronę światła. W rękawicach trudno było się czegokolwiek chwycić, ale w końcu wyhamowałem. Złapałem rurę, do której wcześniej przymocowałem kable, i pięścią walnąłem w przycisk awaryjnego otwierania śluzy, mając nadzieję, że rozbite szkło nie przebije skafandra. Wrota otwierały się nieznośnie wolno. Pęd powietrza przycisnął mnie do powstałej szczeliny, nie mogłem się ruszyć, gdy wysysało mnie na zewnątrz. Mrużyłem tylko oczy porażone nieziemskim blaskiem. Świst powietrza przedzierał się przez grubą tkaninę kombinezonu. Poczułem uderzenie w plecy, gdy wiatr porwał jakieś wybebeszone paczki. W końcu wrota otworzyły się wystarczająco szeroko, żebym mógł się przez nie przecisnąć, a raczej zostałem przez nie przeciśnięty. Gdy tylko minąłem śluzę, światło zgasło, za to całą okolicę wypełniło mrowie gwiazd. Obserwowałem je zafascynowany, wirując bezwładnie w próżni. Co jakiś czas migało mi Słońce, rozpalona Ziemia, malejąca krypa. A ja sobie płynąłem, ciesząc wzrok prawdziwym światłem, nie jakimś wyimaginowanym, nie jakimiś obrazami z głębi zgłodniałego bodźców mózgu. Dałem się przechytrzyć, ale przecież nie byle komu, bo ostatniemu człowiekowi we wszechświecie. Bajbaj, frajerze!

Warszawa, listopad 2013 r.

Koniec

Komentarze

Ciekawy pomysł, spodobało mi się. Fajna, luźna narracja z elementami humoru.

Byłem już prawie o pi pół od Księżyca na orbicie nieco niższej względem Ziemi niż jego pierwotna,

Czyli o ile? 1,57 z hakiem, ale czego? Hmmm. W stronę Ziemi uciekał?

Delikatnie, żeby się nie odepchnąć, wymacałem szczeliny między panelami, wsadziłem w nie paznokcie i podciągnąłem się delikatnie.

Powtórzenie.

Babska logika rządzi!

Autorze.

Twoje opowiadanie przeczytałem do końca, ale nie mogę napisać, że mi się podobało. Starałeś się być śmieszny, i opisać tę swoją apokalipsę w sposób żartobliwy, ale, moim zdaniem wyszło średnio i opowiadanie jest po prostu nudnawe. Doceniam Twoją erudycję i pewną znajomość astronomii i praw grawitacji, ale literacko ten tekst jest słaby. Nie wzbudza emocji, mało rozśmiesza i w końcu nudzi. Wybacz szczerość.Pozdrawiam.

No, to się dało czytać! Miła odmiana, proszę szanownego pana…

Naciągane to wszystko, żeby pasowało do koncepcji, ale niech tam, liczy się relaks i zabawa przy takiej konwencji. Poproszę o jeszcze.

Nie zgadzam się z Ryszardem i Adamem, chociaż na 75% wiem, co Cię zainspirowało do opowiadania. Otóż oglądałem pewien dokument o apokalipsie, który co najmniej w połowie aspektów pokrywa się z Twoim opowiadaniem. Choć oczywiście podobieństwo może być przypadkowe. Ale wracając do meritum: mi tam styl bardzo się spodobał, zabawny, naukowo w miarę dopracowany (żaden ze mnie ekspert, ale dwie sprawy muszę jeszcze sprawdzić, bo coś mi się nie zgadza), ciekawy.

Przed czytaniem skonsultuj się z lekarzem bądź farmaceutą. Lub psychologiem.

@sfun

 

Tak i nie. Apokalipsa była tylko przyczynkiem. Rozwaliłem kilka planet tylko po to, żeby umieścić protagonistę w sytuacji deprywacji sensorycznej. Opierałem się w dużej mierze na wspomnianym przez Ciebie dokumencie, ale potem jeszcze skonsultowałem tekst ze Studenckim Kołem Astronautycznym PW. Zagrał kompleks “O! Humanista się bierze za dłubanie sf”.

 

@Finkla

 

Problem z mechaniką orbitalną jest taki, że nie da się precyzyjnie opisać manewrów bez robienia wykładu. W przytoczonym przez Ciebie fragmencie pojazd był o pi/2 w stronę bieguna północnego Ziemi (osi) w stosunku do orbity Księżyca (tj. praktycznie nad biegunem), ale pod względem odległości od Ziemi wciąż bliżej niż Księżyc przed kolizją. Prelekcję na ten temat mam gotową i od jakiegoś czasu uskuteczniam ją na konach.

 

@Ryszard

 

Nie mam czego wybaczać. Chyba że brak szczerości. ;)

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

O ile opis budowy Arki i zachowania Ostatniego Człowieka We Wszechświecie całkiem przekonujący, to opis samej katastrofy skrajnie niewiarygodny. Planety to nie dynamit, żeby tak sobie wybuchać jak tylko coś przywali, zwłaszcza, że tym ‘czymś’ były szczątki planetoidy – różne planetoidy co jakiś czas zderzają się z planetami i spektakularnych wybuchów nie ma :p. Zresztą, przy takim opisie, jak zaserwowałeś, owe szczątki skończyłyby same jako pierścienie/księżyce Saturna, w ostateczności utknęły gdzieś, ściągnięte grawitacją Jowisza, ale nie przeleciały sobie jak zdalnie naprowadzane rakiety… Do tego, zakładając, że ok – z wyliczeń wynika, że walnie to w Ziemię – rozbicie większych fragmentów na mniejsze jak najbardziej byłoby wskazane a to, że ‘nieprzyjemne’ – toż sondy bezzałogowe przyjemności raczej nie odczuwają :p

Eeeee, nie. Tzn. tak. Planeta jest jak dynamit i jeżeli odpowiednio jej przywalić, to wybucha. Pluton też jest planetoidą. Wskazówką odnośnie do rozmiaru Luntów było wyrzucenie z orbity dwóch księżyców Saturna,

Ba! Przecież nasz księżyc jest skutkiem takiej kolizji, po której Ziemia ponownie się złożyła do kupy, a lekka materia zebrała się z ślicznego łysego. Dlatego Ziemia jest cięższa niż powinna.

Rozbicie dużego obiektu/dużych obiektów niewiele pomoże, bo wtedy dojdzie do serii kolizji, a skutek dla życia na Ziemi będzie praktycznie taki sam – planeta nie zdoła “oddać” wtłoczonej energii, nawet jeżeli oberwie gromadą obiektów na przestrzeni miesiąca, zamiast jednorazowo. Jedynym rozwiązaniem byłaby zmiana orbity  fragmentów na kurs kolizyjny z gazowym gigantem, ale do tego potrzebna byłaby seria kontrolowanych potężnych eksplozji. To rozwiązanie jest daleko poza możliwościami współczesnej balistyki i kosmonautyki. Również przesuwanie przy pomocy przycumowanego holownika nie wchodzi w rachubę, skoro potrafimy na orbitę wynieść obiekt ważący zaledwie 2% masy początkowej rakiety. Tutaj będę się bronił. Naprawdę mam hopla na punkcie wiarygodności naukowej. Owszem, zdarza mi się przepuścić “burole” dla potrzeb fabularnych, ale w nie w tym opku. 

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

Autorze.

Pewność siebie z jaką opisujesz przebieg kolizji kosmicznych i ich skutki powoduje me rozbawienie. Na ten temat możemy jedynie snuć luźne dywagacje.

Dla mnie problemem jest w tym opowiadaniu zbytnie nagromadzenie wątków, które rozsadzają ten tekst. Mamy tu w jednym opowiadaniu:

Wątek apokalipsy

– wątek socjologiczny dotyczący społeczeństwa

– wątek budowy tzw. arki

– wątek przygód bohatera w ładowni.

Zbyt duża ilość wątków w jednym opowiadaniu rozsadza tekst – moim zdaniem.

Reasumując:

Na humoreskę tekst jest zbyt poważny.

na poważne science fiction tekst jest zbyt naciągany.

Na socjo s. f. – tekst jest, moim zdaniem zbyt trywialny.

Oczywiście są to tylko moje subiektywne odczucia i wcale nie muszą się pokrywać z innymi opiniami. Pozdrawiam.

Rozbicie jak najbardziej pomoże, bo przynajmniej część fragmentów zmieni swój kurs, plus mniejsze obiekty mogą zostać łatwiej przechwycone przez grawitację planet. Zresztą, w dalszym ciągu nie widzę sensu w tym, że kilkanaście fragmentów planetoidy przeleciało jak naprowadzana rakieta – naprawdę, grawitacja pochodząca od dużych planet jest *większa* niż od fragmentów planetoidy a skoro owe planetoidy wpływały grawitacyjnie np. na księżyce Saturna, to i Saturn musiał wpływać grawitacyjnie na nie – i to w znacznie większym stopniu niż ‘jedna skała się zgubiła’, a po drodze jest jeszcze znacznie masywniejszy Jowisz, plus pas planetoid między Marsem a Jowiszem. Kolejny problem to orbita owych szczątków planetoidy – jeden obieg Plutona wokół Słońca to ponad 200 lat, Saturna koło 30 a u Ciebie w 50 lat “szczątki, zataczając kręgi na koślawej orbicie wokół Słońca, coraz bardziej pokrywały się z orbitą Ziemi” (ile tych kręgów niby zdążyły zatoczyć? I nie, nie pokrywały się na pewno, Ziemia nie lata na przestrzał przez US, co najwyżej mogły być na kursie kolizyjnym z Ziemią) i jeszcze się upierasz, że masz hopla na punkcie wiarygodności naukowej :P

Aha, co do powstania Księżyca to nie jest w 100% wiadome, są różne mniej lub bardziej prawdopodobne teorie, a nawet teoria kolizji wczesnej Ziemi z innym obiektem nie spowodowała rozpadnięcia się Ziemi a wyrzucenie na orbitę części materii.

Obieg komet z rodziny Jowisza wynosi kilka lat. Czyli można założyć, że pętelek było min. 5, jeżeli kamyczek miał niskie peryhelium, np. niższe niż Merkury. Hm, przy takim peryhelium obiegów mogło być nawet kilkanaście, jeżeli orbita nie wychodziła daleko za Saturna. 

Rozbicie nadal nie rozwiązuje sytuacji. Szykujemy ładunki i budujemy arkę, czy skupiamy się tylko na budowaniu arki? Skoro nie ma pewności, że uda się rozbić je na odpowiednio małe fragmenty. Bo przecież wystarczy, że doleci jeden fragment o średnicy kilku km i game over.

 

Trajektoria na kurs kolizyjny już uwzględniała mijane po drodze obiekty. Już dzisiaj można precyzyjnie wyliczyć trajektorie najgroźniejszych ciał niebieskich (jak już ktoś je dojrzy). Faktycznie władowałem ich tyle, żeby było bardziej spektakularnie. Dlatego nie określiłem czasu, bo mi się nie chciało sprawdzać koniunkcji poszczególnych ciał. Tutaj faktycznie zaleniwiłem. ;)

Prawda jest taka, że przez 4-5 dekad raczej nie udałoby się zbudowanie wind kosmicznych i Oriona na 20 tys. luda. ;)

 

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

Zaczęłam czytać komentarze powyżej, ale szybko zrezygnowałam. A co mnie obchodzi, czy to realne, czy nie. Czy coś miało możliwość tak wybuchnąć, czy to naginanie, żeby pasowało do fabuły.

Mnie tam wszystko pasowało i bardzo się podobało. I humor też. I zakończenie bardzo! 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Obieg komet – owszem. Ale Ty piszesz wyraźnie o masywnej planetoidzie, nie komecie. Założenie, że miałaby cyklicznie poruszać się po dość ciasnej orbicie jest kompletnie bez sensu – zostałaby zauważona już w starożytności :>

Trajektoria na kurs kolizyjny oczywiście może zostać obliczona – tyle, że przewidzieć tej trajektorii uwzględniając zderzenia z paroma innymi obiektami raczej się nie da. A prawdopodobieństwo, że obiekt w ciągu jednego obiegu zderzy się z co najmniej trzema innymi obiektami jest praktycznie zerowe. A *jeżeli* już nawet ktoś genialnie to wszystko wyliczył, to na licha ciężkiego, czemu nie wyliczył także gdzie polecą kawałki *po* zderzeniu i którędy powininna polecieć Arka, żeby w ‘kamyczki’ nie wpaść?

 

Hej,

zostałaby wykryta, gdyby nie została dużo później “wybita” przez mijany obiekt…

 

Wiesz? Przyznaję Ci rację. Bez tego moja prelekcja oparta na błędzie u Michała Cholewy nie ma sensu. Tak samo masz rację, jak i ja mam rację. Ty jako czytelniczka i ja jako czytelnik. Z Miśkiem też toczyłem podobne dyskusje, tyle że nasze pozycje były odwrotne. :)

 

Jest w beletrystyce jednak pewna granica, której się nie przekracza. Jeżeli nauka szkodzi fabule, tym gorzej dla nauki. :)

Dlatego nie zgrzytam zębami oglądając “Grawitację”. Wiem, skąd się tam wzięły tak banalne błędy. Dzięki za inspirującą rozmowę. Wykorzystam ją sobie do prelekcji na Falkon (jeżeli zdążę, tzn. jeżeli dostanę 2h).

 

Dodam tylko, że najbardziej mnie zabolał fakt, że nie będę mógł sobie rozwalić pierścieni Saturna. A tak chciałem! To tylko dwa księżyce zdjąłem. A masz!

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

Co do dyskusji – polecam się na przyszłość ;) a jeśli masz jakieś zagadnienie astronomiczne do rozpracowania, to mogę skonsultować z doktorem astronomii :)

Skoro temat naukowych podstaw kosmicznej rozpierduchy uległ wyczerpaniu (już chciałem publicznie pozgrzytać zębami na fakt sprzątnięcia połowy Układu Słonecznego przez, było nie było, pojedynczy obiekt – jak zwykle uprzedzili mnie Szybsi i Mądrzejsi), wypada mi jeno powtórzyć, iż słabego tekstu od Pana Dzikowego nie czytałem. Tutaj do pełni szczęścia zabrakło mi tylko finałowego pokazu sztucznych ogni. Spodziewałem się chyba czegoś więcej, niż tego, że facet po prostu szmergla od ciemności dostanie i przez okno wyskoczy. Śluzę, znaczy. Ale to nie wada tekstu, a kwestia osobistych preferencji. Znów zmuszony jestem pogratulować dobrego opka.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Najpierw: “Po prostu pięćdziesiąt z ogonkiem lat temu dostrzeżono rozbitą planetoidę, której szczątki, zataczając kręgi na koślawej orbicie wokół Słońca, coraz bardziej pokrywały się z orbitą Ziemi”.

Potem: “Miało to nastąpić po pięciu latach od odkrycia, czyli równo cztery dekady temu plus minus kilka miesięcy”.

Dostrzegam sprzeczność. Przy tym: “(…) szczątki, zataczając kręgi na koślawej orbicie wokół Słońca, coraz bardziej pokrywały się z orbitą Ziemi“. Nie rozumiem, co znaczy, że szczątki pokrywały się z orbitą Ziemi. Powinieneś jakoś przeformułować to zdanie.

Twierdzę, że scenariusz kosmicznej katastrofy opracowałeś ze sporą znajomością rzeczy. Chociaż z tym Marsem już trochę przegiąłeś, a rozbicie planety na kawałki – mało prawdopodobne. Nie wystarczyłoby, żeby skorupa i płaszcz stopiły się, a w kosmos wystrzeliła fontanna gruzu i magmy? Materia wywalona z planety podczas zderzenia mogłaby siać spustoszenie tak czy inaczej.

Przy aphelium za Saturnem nie zejdziesz z okresem obiegu poniżej 10 lat (niezależenie od tego, jak bardzo spłaszczysz orbitę, jak blisko Słońca przesuniesz peryhelium) – ale to i tak wystarczy, więc tu bym się nie czepiał.

 

Opowiadanie podobało mi się. Jak zwykle ładnie napisane. Fajnie stylizowana narracja pierwszoosobowa – czyta się bardzo przyjemnie i można się uśmiechnąć. Podobnie jak Thargone po końcówce spodziewałem się czegoś więcej, ale cóż :-)

 

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Całkowicie zgadzam się z tym, co napisali Thargone i Jeroh. Opowiadanie trzyma wysoki poziom, ale to już u Ciebie standard. Wciąga, nie pozwala się oderwać aż do ostatniego słowa, bawi. Zaprezentowany tu scenariusz zagłady wydaje się wiarygodny. Wybuchające planety mi nie przeszkadzały, podobnie jak nie przeszkadzał mi nordycki bóg w marvelowskiej ekranizacji Mścicieli. Czasami warto zawiesić swoją niewiarę i zaakceptować pomysły proponowane przez Autora, by w pełni cieszyć się zaprezentowaną w Jego dziele wizją. Szkoda tylko, że nie pozwoliłeś bohaterowi posiedzieć w ciemnościach nieco dłużej… Chętnie poczytałbym o kolejnych objawach postępującego szaleństwa ;)

Pozdrawiam.

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Nie znam się na astronomii, łyknę wszystko – szczególnie dla dobra opowieści. Bardziej od fajerwerków zainteresowała mnie deprywacja zmysłowa, postępujące szaleństwo. Zdecydowanie opko ma dwie części i ta druga przemówiła do mnie bardziej, choć nie jest już tak lekko opisana. Podobało mi się, szkoda że to już koniec.

Bardzo mi się podobało, lubię Twój styl, przekonaleś mnie do swojej twórczości już pierwszym opowiadaniem, które przeczytałam na Twoim profilu. Fajna stylizacja, pesymistyczna wizja podbarwiona czarnym humorem, lubię takie klimaty. Bardzo udany tekst. Pozdrawiam

Przeczytałam, ale Rozbitek znużył mnie. Nie przepadam za monologami, szczególnie tak długimi i monotonnymi. Przykro mi, bo nawet fragmenty, które chyba miały być zabawne, też mnie nie rozśmieszyły.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka